Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zatrzymaj zegar o jedenastej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 grudnia 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zatrzymaj zegar o jedenastej - ebook

Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!

Powieść kryminalna, której akcja toczy się w na początku lat 70. XX wieku w Warszawie. Grupa milicjantów musi zmierzyć się ze zbrodnią, której korzenie sięgają sprawy z czasów II wojny światowej. Z jednej strony stają zatem przedstawiciele organów ścigania, z inteligentnym kapitanem na czele, z drugiej znajduje się morderca zegarmistrza, który zamieszkiwał warszawskie Bródno. Autorka, prowadząc główny wątek, wiele uwagi poświęca opisom, wskazując m.in. na szybko zachodzące metamorfozy urbanistyczne osiedla.

Powieść otrzymała nagrodę w konkursie, który zorganizowany został przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej oraz Państwowe Wydawnictwo „Iskry”.

Idealna dla fanów kryminałów milicyjnych!

Barbara Nawrocka-Dońska – pisarka i dziennikarka, w czasie trwania II wojny światowej żołnierz Armii Krajowej, sanitariuszka oraz łączniczka w powstaniu warszawskim. W latach powojennych rozpoczęła pracę w redakcjach dzienników i czasopism. Jej dorobek literacki obejmuje 28 książek oraz ponad 500 artykułów, pisała powieści, opowiadania, pamiętniki, książki dla dzieci i młodzieży oraz reportaże z podróży po świecie (z Chin, Francji, Grecji, Kuby, Italii, Szwajcarii i ZSRR). Laureatka wielu odznaczeń (m.in. Warszawski Krzyż Powstańczy, Krzyż Armii Krajowej, Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”), a także nagród.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-70906-3
Rozmiar pliku: 396 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Wysiadł z dwójki i stanął na krawędzi chodnika. Tramwaj mijał go zgrzytając, punkciki oświetlonych okien oddalały się, znacząc drogę w pustym, wąwozie ulicy. Migotały tam coraz nikłej, jak luki statku zanurzającego się w morską mgłę.

Mężczyzna postawił kołnierz płaszcza. Zaczynał się listopad i mgła rzeczywiście krążyła wokół koron latarni, tworząc drgającą, promienistą aureolę, tłumiącą ostrość światła. Spojrzał w kierunku, gdzie odjechał tramwaj. Ulica wydała mu się poszerzona, jakby ktoś porozsuwał domy na boki, niby klocki.

„Niczego nie można poznać. Aha, położyli asfalt. Dawniej całe Bródno było zabrukowane kocimi łbami”.

Prosta, gładka, uciekająca w perspektywę wstęga asfaltu złudnie rozszerzała stary, bródnowski trakt. I — było pusto. Nie ruszał się z miejsca, zasłuchany w ciszę przedmieścia badał uważnie pustkę. Czuł się jak człowiek stojący z ręką na klamce u drzwi, do których drogi poszukiwał przez 28 lat. I coś w tym sensie właśnie mu się zdarzyło. Teraz należało tylko nacisnąć klamkę i... Uprzytomnił sobie, że przez te lata wcale nie myślał o upływie czasu. Rozejrzał sie znów, jakby się dziwił tej ulicy, tej dzielnicy Warszawy, swojej w niej — powrotnej — obecności. Od kilku minut wydawało mu się, że ma do czynienia z kimś obcym, zupełnie nieznanym facetem, siedzącym w jego własnej skórze. Ten drugi napełniał go niechęcią, wręcz irytował. W stłumionym mgłą świetle, sączącym się z góry na kawałek chodnika — pierwszy raz — odczuł dotkliwie bieg czasu. Przemijanie. To wrażenie tłumił teraz — zazwyczaj tak silnie napięty w nim — instynkt, nerw życia. Świat odbarwiał się z kolorów, jego kształty traciły wyraźne kontury, gdzieś daleko odchodziły zapamiętane obrazy, zapachy, jaskrawość światła i głębia cienia, wyciszały się dźwięki, bicie serca, pragnienia i spełnienia. Pomyślał, że tylko obojętność pozostaje niezmienna.

„Obojętność? Do diabła! Szedłem za śladem, jak gończy, 28 lat. Kto by w to uwierzył? Lubiłem dłubać w samochodach. Przez to nie skończyłem mechaniki. Brałem jakieś posady po biurach, co parę lat w innym mieście”.

Ktoś szedł chodnikiem po przeciwnej stronie jezdni. Pospieszny krok odbijał się rytmicznym echem w pustce ulicy. Śledził przechodnia, ale tamten mężczyzna w kolejarskim mundurze nie podniósł głowy. Szedł krokiem zmęczonego człowieka, po długiej służbie, zajętego myślą o kolacji i łóżku.

Odprowadził wzrokiem obcego, zerknął na zegarek. Była 22.30. Ze strony nieznajomego nie mu nie groziło. Wiedział jednak, że nie powinien tak sterczeć, tracić czas. Co się raz zaczęło, powinno znaleźć swoje zakończenie.

Skręcił w boczną ulicę. Szedł na pewniaka, chociaż szczegóły — to co można przyrównać do makijażu miasta, dzielnicy — i tutaj uległy zmianie. Skręcał tak kilka razy, aż znalazł się w wiekowym, ślepym zaułku. Przykucnięte drewniaki nadal stały. Rozdzielone jedną kamienicą i mniejszym murowanym domkiem jeszcze trwały. Niezniszczalność przeszłości, znajome ślady, dawne czasy, żyjące w tych nikomu już naprawdę niepotrzebnych ruderach, dodały jego krokom pewności. Jakby uchwycił ręką nić, zerwaną nić czasu. Wiązał ją, nadając sens temu, coczyni. Nie mógł przez dobrą chwilę odczytać numeru drewniaka, oświetlenie ulicy było tu równie stare, jak wszystko, co nosił w sobie przez minione 28 lat i co przyniósł, doniósł aż na ten próg — 1 listopada 1971 roku.

Zgiął palec, aby zastukać, ale ręka zatrzymała się wpół drogi, między deskami drzwi a jego szeroką, opiętą w nieprzemakalny płaszcz piersią. Wnętrze drewniaka zadrgąło i zaśpiewało. Zadzwoniły dzwonki, zagrały pozytywki, młoteczki zastukały kurantami. Po zasnutej mgłą uliczce goniły się gamy w polonezie mazurku, kujawiaku, walcu, kadrylu, menuecie, zadźwięczały gongi.

Mężczyzna uniósł głowę, jakby pragnął wyostrzyć swój słuch. Mgła gęstniała, schodziła w dół, dopadała prawie dachu drewniaka. Jak tam, na szerokiej ulicy, przebijąło ją światło latarni, tutaj — rozbijały ją dżwięki płynące z pudłą drewnianego rezonatora. Ta noc stawała się prawie tak samo nierealna, jak tamta.

Stał z uniesioną w górę dłonią, a zgięty palec nie spadał na drzwi. Słuchał. Dźwięki w swym wymiennym, raz skocznym, to płynnym biegu cichły, grała jeszcze jedna pozytywka — kurant ze Strasznego Dworu.

„Nie zmieniłeś upodobań, Zegarmistrz — pomyślał. — Potrafiłeś je wykorzystać, przerobić na zawód”. Zastukał.

Przez drzwi, które otworzyły się zaraz, bez żadnych wahań ani obaw, wchodziło się wprost do jednego, za to wielkiego pokoju. Zajmował całą powierzchnię domku. Z tyłu mieściła się jeszcze kuchnia. I kiedyś, zapewne przed setką lat, przez tę kuchnię wydhodziło się na podwórko, gdzie stał klozet, kurnik, może chlewik. Może ktoś posadził tam drzewo, a na pewno siał pietruszkę i marchew, hodował zioła przeciwko bólom wnętrza, zębów i strzykaniu w kościach. Te czasy jednak mało interesowały przybyłego. Uświadomił sobie tylko, że tak musiało być. Tak wyglądał ten domek i dzielnica, zanim kamienice nie zgniotły podwórek na zapleczu drewniaków.

— Pan sobie życzy? — zapytał starszy człowiek, nawet nie interesując się za bardzo przybyłym ani mu się przyglądając. Zawrócił w kierunku stołu, usiadł za nim, wcisnął zegarmistrzowską lupę w oko i zajrzał w werk kieszonkowego zegarka. Solidnego i grubego, noszonego na srebrnych dewizkach pięćdziesiąt lat temu. Na stole leżały porozkładane szmatki, kawałki irchy, miniaturowe narzędzia i wieczko od metalowego pudełeczka, napełnione oliwą.

Przybysz nie odpowiedział. Oglądał ściany pokoju. Były dosłownie od sufitu do podłogi pokryte zegarami. Z różnych epok i w różnych stylach wykonane, rozmaite materiałem, kształtem, przeznaczeniem i funkcją, czyniły z nagiego niemal drewniaka — muzeum. Stanowiły wspaniałą, godną zabytkowego wnętrza, kolekcję.

„Cholernie dużo pieniędzy utopiłeś w tych zegarach — pomyślał przybysz. — Więc tym zajmowałeś się przez resztę życia? Ale ja — będę miał kłopot. Dużo ich. Za dużo. Niektóre wiszą pod sufitem”.

Obejrzał się w poszukiwaniu drabinki. Nie było niczego podobnego i przybysz zastanowił się, w jaki sposób człowiek już stary nakręca te zegary. Co jakiś czas każdy zegar trzeba nakręcić.

Zegarmistrz podniósł głowę znad roboty. Uśmiechnął się. Milczenie wcale mu nie przeszkadzało. Był przyzwyczajony do tego, że klienci tracili mowę z podziwu. Zapominali na chwilę, z czym przyszli. Najbiedniejszy drewniak w okolicy nie uprzedzał nikogo o niespodziance swego wnętrza. Miejscowi, z dzielnicy, już byli przyzwyczajeni do jego kolekcji. Nie brał drogo za naprawy. Całe życie więcej bawił się i pasjonował subtelnym wnętrzem zegarka, tym sztucznym sercem biegnącego czasu, niż zarobkował. Ściągał skórę z tych, co mogli płacić, oceniał ich od razu, na oko. Gdy miał napiętą transakcję, gdy wpadło mu do ręki stare, zabytkowe cacko sztuki zegarmistrzowskiej, wtedy — łupił. Napraw ręcznych, seryjnych zegarków, jakich się teraz nosiło, wytworów maszyn i fabryk, nie traktował poważnie. Dawały mu chleb. I o tyle zasługiwały na staranie. Pracować lubił przy zegarkach wykonanych dawniej i ręcznie. Miał właśnie w palcach taką cebulę. Brzydką z punktu widzenia współczesnych — pożal się Boże — wymogów estetyki, ale z pięknym sercem.

— W zegarku liczy się werk — mruknął więcej do siebie niż do klienta — tylko werk. Ogląda pan moje zegary?

Odpowiedź nie nadeszła, więc spojrzał przelotnie na twarz przybysza, odkładając robotę.

— Niech pan pokaże, co pan tam ma?

Przybyły przyglądał się zegarmistrzowi ze szczególnym uczuciem. Starego nie dziwiła godzina, w której ktoś zapragnął od niego usługi, nie interesował się w ogóle ludźmi. Byli dla niego nosicielami zegarków. Prawdopodobnie segregował ludzi według zegarków — potrafił go zająć ten, kto był posiadaczem interesującego zegarka. Ponieważ odpowiedź i tym razem nie nadeszła, starszy człowiek zagadnął.

— Pan chyba nie z Bródna, prawda?

— Nie.

— Późno, ale niech pan daje. Ja rozumiem, że ludzie teraz nie mają żadnego wytchnienia. Na co nam w ogóle zegarki? Żadnego odpoczynku. Kto dziś zasiada w fotelu, żeby posłuchać, jak zegar wybija godziny. Nie mam racji? Co?

— Pan mnie nie poznaje?

Starszy człowiek spojrzał nareszcie uważniej w twarz swego klienta. Znów uśmiechnął się.

— Pan wybaczy, ale nie. Chociaż wzrok mam dobry. W moich latach bez takich oczu, jakie mam, nie byłoby mowy o zarobkowaniu.

— To niemożliwe — rzekł wolno przybyły. Czuł, jak ogarnia go mróz. Nie zimno, ale mróz. — To niemożliwe.

— A dlaczego? — zdziwił się starszy pan. — Czy człowiek może zapamiętać wszystkich ludzi, których spotykał w życiu? Czy zegarmistrz może zapamiętać wszystkie twarze swoich klientów? Przez półwiecze? Panie!

— Wszystkich? — powtórzył przybyły. — Wszystkich... nie. Ale tę jedną — tak!

Starszy człowiek odsunął się od stołu, wstał. Zaczął się prostować i jego opuszczone od ślęczenia ramiona potrafiły się wyciągnąć, podwyższyć sylwetkę, rozszerzyć pierś. Dokonały tego. Musiał być — nie tak dawno jeszcze — mężczyzną słusznej postawy. Przybyszowi wydało się, że Zegarmistrz — tak go wtedy nazywali — rośnie w oczach. Na starczą sylwetkę nałożyła mu się tamta, młoda, energiczna, precyzyjna w ruchach, budząca zaufanie. Ta, którą pamiętał, nigdy nie zapomniał. Nawet we śnie. Powróciła pewność siebie, jasność decyzji, przeganiając z mózgu i ciała przybysza obcą drętwotę. Znów władał sobą. Wiedział, po co tu przyszedł. Znów był pewny, że nigdy, ani na sekundę, nie zawiodła go busola pamięci, a żaden czas nie zerwał starej nici. Nic nie było w stanie wymazać przeszłości.

— Jednego człowieka? — zapytał stary i chociaż głos mu niedostrzegalnie zadrżał, zadźwięczała w nim duma. Słuch nie zawodził przybysza. Nie mylił się. To była godność. — Tak, może i był taki jeden człowiek — mówił zegarmistrz, a jego głos nie zdradzał już żadnej emocji — ale on... ten człowiek to nie pan. To był wspaniały chłopak.

— To ja! — wyrzucił przybysz z zaciśniętego gardła. — Mniej już wspaniały, ale ja! Myślałeś, że nikt już nie przyjdzie. Nie ma nikogo i niczego. Szukałem cię. Długo. Znalazłem.

Przeleciało mu przez głowę, że za długo. Tak długo, że nienawiść już odeszła i pozostała tylko konieczność. Ale nie była to nawet myśl — zaledwie błysk myśli.

Patrzyli na siebie, oddzieleni tylko stołem, na którym walały się części kieszonkowego zegarka. Przybysz widział jednak mimo rosnącego podniecenia, że zegarmistrz się nie boi. Pytanie, dlaczego, kołatało się gdzieś w głębi mózgu, ale nie chciało przebić się na powierzchnię świadomości. Był znów bez reszty opanowany decyzją, hodowaną przez 28 lat poszukiwań i wiecznie trwałym, wypalonym, wyrytym w pamięci obrazem tamtej nocy.

— Zatrzymaj zegar o jedenastej — powiedział i nie poznał swego głosu.

Starszy człowiek odwrócił nieśpiesznie głowę, przesunął spojrzeniem po ścianach. Oglądał swoje zegary? Sprawdzał czas?

— I przyszedłeś, Franek... o jedenastej... po tylu latach... Zadał pan sobie tyle trudu, żeby znaleźć starego człowieka! Ja, ja jestem niewinny... Byłem niewinny. Niech pan posłucha...

Dzwonek alarmowy zabrzmiał w mózgu przybysza. Wiedział, już wiedział, że jeżeli pozwoli tamtemu mówić, nie zdoła wyjąć ręki z kieszeni. Stanie się żałosną, śmieszną figurą, nikomu i do niczego już niepotrzebną, nawet samemu sobie. Człowiekiem, który przegrał życie dla chimery, majaku. Będzie już tylko, na zawsze i do końca, głupcem hodującym urojenia. A przecież tamto wszystko, tamta noc była prawdą. Najprawdziwszą z prawd, bo zapisaną krwią i nieszczęściem.

Starszy człowiek dostrzegł wyrok w oczach przybysza. Żadne słowa nie mogły go ocalić. I wcale nie był pewny, czy pragnąłby ocalenia za cenę czepiania się nogawek tego — dzisiaj — zupełnie obcego mężczyzny.

Nocny gość wyciągnął broń oszczędnym, wprawnym ruchem i oddał tylko jeden strzał. Potem ukląkł i przyłożył ucho do piersi starca. Nie biło.

„No, to jedno, co mnie nigdy nie zawodzi — pomyślał bez śladu emocji. — Ręka i oko. Jedno, czego nie potrafię, to chybić”.

Dźwignął ciało i przeniósł je na łóżko. Patrzył, żeby głowa zmarłego leżała na poduszce.

„Tyle mogę zrobić dla ciebie — stwierdził zimno — po 28 latach. Tego nikt z tamtych nie miałby mi za złe”.

Otworzył drzwi do kuchenki, zapalił światło. Była ślepa, jak przypuszczał, Tam, w sąsiedztwie wyrósł już duży dom. Jego ściana przylegała do drewniaka. Na piecyku stały garnki, czysto pomyte. Podłoga zamieciona, w kubełku naszykowany węgiel, obok połupane drewka, ale drabiny nigdzie nie było. Wrócił do pokoju, przyciągnął stół do ściany, postawił na nim krzesło. Wdrapał się na tę zaimprowizowaną piramidę. Otwierał zegary, przesuwał wskazówki na punkt jedenastą, zatrzymywał wahadła, blokował szybko obracające się kółeczka mechanizmów, drgające niby obnażone, wypreparowane serca królików. Wstrząsnął nim dreszcz chłodu czy zmęczenia, przymknął na sekundę oczy, ale dalej widział czerwone, pulsujące serca. Obejrzał się na łóżko, krwawa plama rozlewała się po koszuli zabitego, kwitła jak mak otwierający koronę, rozszerzała się w oczach. Krzesło pod mężczyzną zachwiało się niebezpiecznie, ale szybko uchwycił równowagę.

„Po co się oglądasz? — zgniewał się sam na siebie. — Spadniesz z tej ślicznie zbudowanej konstrukcji i złamiesz kark. Wysubtelniałeś przez te lata urzędolenia. Wyobraźnia ponosi. Tam leży morderca, nikt inny i nie więcej. I co z tego, że umiał na koniec ładnie mówić. Każdy łajdak jest niewinny, kiedy trzeba płacić. Sądy też nie widziały jeszcze takiego, który oszczędziłby im roboty. Nawet w Norymberdze siedzieli na ławeczkach sami niewinni. Załatwiłeś swoją sprawę i dobrze. Pośpiesz się z zegarami i nie myśl o królikach. Ten, tam, nie umierał jak królik. Może w pewnym wieku człowiek w ogóle przestaje się bać śmierci. Gdyby co do czego przyszło, ja bym się też nie bał. Miałem tyle razy okazję umrzeć, że mogę życie uważać za podarunek. Kostucha może nagle zmienić zdanie i cofnąć swój kredyt. Nic strasznego nie wyniknie z tego dla świata. Ludzkość nie zadrży z żalu po mnie. Nie mam jednak wątpliwości, że ogarnia ją ulga, gdy pozbywa się łajdaka”.

Spocił się przeciąganiem stołu, wielokrotnym schodzeniem i wspinaniem się na niewygodne, chybotliwe podwyższenie. Mdlały mu ręce od mocowania się z nieraz opornymi wskazówkami, od trzymania ich w górze, tylko z krótkimi odpoczynkami. Zanim zatrzymał ostatni zegar, minęła chyba godzina i dopiero gdy skończył, przypomniał sobie, że drzwi wejściowe za plecami były cały czas nie zamknięte.

Wcale się tym nie przestraszył. Zeskoczył na podłogę, przekręcił klucz w zamku. Chciał ustawić stół z powrotem na środku pokoju, ale coś go powstrzymało, jakby niebezpieczeństwo oblekło się nagle w materialny kształt i dotknęło go palcem. Chwilę trwał zasłuchany w siebie. Roześmiał się. Cisza, śmiertelna cisza poraziła na sekundę jego zmysły. Wszystkie zegary milczały. Znał taką ciszę, już raz jej doświadczył. Kiedyś. To była cisza śmierci i w tym właśnie podobna do tej. Obojętnym wzrokiem obrzucił łóżko i wyciągnięty na nim kształt. Za długo układał sobie scenariusz tej nocy, żeby się naprawdę bać. Chyba jeszcze wtedy, tamtej nocy zobojętniał na każdy strach. A teraz stał tylko na dziwacznym cmentarzu zegarów.

Ustawił z powrotem stół, obok niego krzesło. Rozebrany zegarek dalej walał się na blacie. Jakimś trafem nie rozdeptał żadnej części przy wspinaniu się na krzesło.

„Uważałem, jak stawiam nogi — stwierdził. Wzruszył ramionami. — Czyjś zegarek. Wróci do właściciela. Na pewno ma dla niego wartość. No, nie zniszczyłem mu pamiątki po dziadku”.

Było piętnaście po pierwszej. Podszedł do łóżka. Śmierć położyła już swoją maskę na twarz starszego człowieka.

— Do widzenia, Zegarmistrz — powiedział głośno. — Skończone. Nareszcie. Mogę iść swoją drogą.

Zgasił światło i zamknął bezszelestnie drzwi na klamkę. Gdy stanął znów na opustoszałym chodniku przed drewniakiem, prawie nie poznał zaułka. Cmiąca światłem gazowa latarnia, kontury domów wydały mu się inne. Pomyślał, że to mgła się rozprasza i wedle swego kaprysu kształtuje fragmenty miejskiego obrazka. Ale naprawdę to wiedział, że uliczce zabrakło po prostu śpiewu zegarów. Umarła. Razem z zegarmistrzem. Ruszył przéd siebie gwałtownym krokiem. W głowie zaczęła mu się obracać głupia myśl, której nie mógł w żaden sposób odpędzić.

„Wszystko musi przyjść w swoim czasie. Dla ciebie ta sprawiedliwość przyszła chyba za późno. Za późno. Nie ocyganisz się, ża późno. — Zacisnął dłoń na kolbie pistoletu, spoczywającego w kieszeni płaszcza. — Ale dla nich trwa jeszcze tamta noc — powiedział niemal głośno, żeby zaprotestować przeciwko sobie, biegnącemu czasowi i całemu światu. — Dła nich będzie trwała wiecznie. Niezmiennie. Dla nich”.

Wyszedł na główną ulicę i zniknął w jej wąwozie w podnoszącej się na dobre kurtynie mgły. Wsiąknął w ciemność, jak odpływający statek ginie w morzu, zlewającym się z horyzontem.Rozdział II

Kapitan Korda zamknął drzwi drewniaka za znikającymi w karetce noszami. Coś go jeszcze irytowało, przeszkadzało myśleć. Aha, łatwość wejścia do tego pokoju, wprost z ulicy. Przekręcił klucz. Był nareszcie bezpieczny, sam ze sobą, nikt mu tu nagle nie wtargnie, nie zacznie gadać nad głową.

„Zupełnie nie ruszony majątek w zegarach — stwierdził obiektywnie. — Nawet ten, na stole, rozbebeszony Schaffhausen”.

Nie pozwolił na razie zabezpieczyć spadku po zegarmistrzu. Klucz do tajemnicy znajdował się w tych zegarach, w tym pokoju, takim, jaki był w chwili rozgrywającego się dramatu. To nie było pospolite morderstwo, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie wątpił też, że sprawca zabójstwa powinien odpowiadać jak morderca, albowiem żadna osobista tragedia nie jest w stanie okupić cudzego życia.

„Ano, odpowie — pomyślał z odrobiną przekory — jeżeli go złapiemy. Hm, hm, hm. Drań, nie bał się przez tyle czasu ustawiać zegary na jedną godzinę. Mały zaułek, ktoś mógł usłyszeć strzał. Niczego się nie bał. Lepiej — nikogo. Dlaczego? Jaka była ta jego słuszność, że czuł się ręką sprawiedliwości, prawa czy diabli wiedzą czego, co wykluwa się we łbach takich „mścicieli”? Nie interesował się sobą w tamtej chwili. O czym to świadczy? Co oznacza ta jedenasta godzina? Wszystko. Gdzie jednak szukać tego „wszystko”? W jakim miejscu, czasie i okolicznościach? Kogo wreszcie szukać! Stary nie miał nikogo z rodziny. Nie znał nikogo i jednocześnie znało go całe Bródno. Muzeum Narodowe dostanie piękny spadek, nie ma co. Ale zajrzeć do tych zegarów można. Czemu nie? Nie zajmie mi to więcej czasu, niż tamtemu zatrzymywanie wahadeł”.

Kapitan rozejrzał się za drabiną. Nie było. Zaszedł do kuchni. Zawiedziony, przyciągnął stół do ściany, ustawił na nim krzesło, ale zanim się na nie wdrapał, przejechał wzrokiem po tarczach zegarów, obracając się wokół własnej osi, tak, żeby objąć jednym spojrzeniem naraz cztery ściany. Nie, nie było żadnej pomyłki. Wszystkie wskazówki pokazywały tę jedenastkę, ani jedna tarcza nie chciała przemówić inaczej i w sumie ten niemy znak zaczynał niemal po ludzku krzyczeć, atakować wyobraźnię, naciskać jak olbrzymi tłok na mózg patrzącego. Było coś przeraźliwego w martwocie setek tarcz, przekreślonych jedną ukośną kreską wskazówek, bliźniaczo, identycznie, chociaż zegary były tak bajecznie rozmaite.

„O to ci chodziło — odezwał się w myślach Korda do swego nieznanego na razie przeciwnika. — Chciałeś kogoś przestraszyć. Wyryć komuś w mózgu ten znak. Na wieczność. Ale kogo przestraszyć? Komu dać nauczkę? Gdzie jest ten drugi albo drudzy? Psiakrew, może im grozić takie samo niebezpieczeństwo, jak temu, tutaj. Jeżeli cię nie przymkniemy... No, włazić na krzesło. Zajrzymy, czy nie ma tam jakiejś kartki, przedmiotu, jeszcze jednego znaku. To znacznie bardziej celowe, chociaż niesporo idzie mi już hycanie po takich konstrukcjach. Myśleć będę później. Trzeba najpierw złapać za jakikolwiek koniec nitki. Nawet najszczelniejszy kłębek ma swój początek i koniec”.

Spocił się i zasapał, zanim otworzył dziesiątkę zegarów. Obejrzał się z rozpaczą po ścianach.

„Gabler poskakałby łatwiej i z przyjemnością — wezwał w duchu na pomoc swego zastępcę. — Uważa, że gimnastyka świetnie robi na linię. Mógłbym zaczekać na Zygmunta, ale cholernie korcą mnie te zegary. Murowane, nie będę mógł dobrze zasnąć przez najbliższe noce albo zacznę śnić o zegarach. Jak tylko wszedłem do tego idiotycznego drewniaka, jakby nie było wcale wojny, nie wiadomo dlaczego takie coś zawsze ocaleje, pomyślałem sobie, że ty, bracie, wpadniesz przez ten dowcip z zegarami. Musisz wpaść. Przyzwoity morderca nie robi sztuczek. I wie dlaczego. Fantazja, zbyt wybujała fantazja, gubi chojraków. Ta jedenasta godzina wcześniej czy później zaprowadzi mnie do ciebie”.

Kapitan zachwiał się na krześle i omal nie wylądował niżej, na podłodze, bo w rokokowym, wiszącym, okrągłym cukiereczku bielała zwinięta kartka:

Naoliwić 25 grudnia 1971 r. Nie później!

Wykrzyknik zirytował Kordę szczególnie, ałe schował kartkę do kieszeni. Pochodziła ze szkolnego zeszytu w kratkę, była bardzo starannie przycięta i złożona w czworo.

„W Boże Narodzenie to oliwić! Zamiast wypić kieliszeczek pod szynkę od kości. Rzeczywiście i bez całego wywiadu kartka mówi dość o charakterze, trybie życia i znajomościach starego. Boże Narodzenie w towarzystwie porcelanowego zegara. Bo to jest porcelana i na dodatek delikatesowa. Sama powłoczka werku warta jest grube tysiące, kapitanie, i Muzeum...”

Ktoś stuknął do drzwi. Zanim kapitan zdołał znaleźć się w przyzwoitej pozycji, na podłodze, na dwóch własnych nogach, drzwi pod ciosami niecierpliwych rąk niemal wyskoczyły z futryny.

— Nie demolować! — huknął rozzłoszczony obcesowością któregoś z chłopców.

— Co ty tu robisz, do licha? Po co się zamykasz? — zirytował się z kolei Gabler. — Pomysły. Mało mnie szlag nie trafił. Byłem pewien, że ktoś ci... coś... Słyszałem za drzwiami jakiś rumor.

— Nie. Nie coś. — Głos kapitana zabrzmiał cierpko. — Mnie jest dość trudno zaskoczyć. Mam trochę wprawy.

— Co to za piramida?

— Szympansy skakały.

— Szukasz czegoś w tych gratach?

— Jakie graty! Jakie graty! Muzeum...

— Dobra. Ja jestem za XXI wiekiem. W sprawie czasomierzów też.

— No to poskacz sam. Może jednak coś znajdziesz.

— Mam włazić na to krzesło? Kark skręcić? Każę przywieźć drabinę.

— Nie potrzeba. Tamtemu wystarczył także stół i krzesło.

Gabler spojrzał na szefa, wzruszył ramionami.

— Kurzu się nawącham.

— Kichanie przeczyszcza kanały nosowe.

Korda poszedł do kuchni. Przejrzał każdy kąt, chociaż zrobili to już specjaliści. Zajrzał nawet do kubełka z węglem, wysypując jego zawartość na blachę.

— Co tam znów za bomby? — dobiegło go z pokoju. — Chcesz, żebym naprawdę zleciał?

— Masz coś?

— Nic.

„Czy ten człowiek nie pisał listów? — myślał kapitan. — Nie prowadził rachunków? Nie przyjmował życzeń na imieniny? Można dostać hyzia. Zegarowa pustynia”.

— On lubił Nałkowską — stwierdzał głos w pokoju.

Korda wyszedł z kuchni, nie ukrywając podniecenia.

— Co? Dlaczego Nałkowską?

Gabłer trzymał w ręku książkę.

— Dawaj! — zawołał kapitan mlodżieńczo, niecierpliwie, jakby mógł się spodziewać Bóg wie czego po książce, która nie była nawet lekturą zabitego, skoro leżała w tak absolutnym zapomnieniu.

Gabler odmuchiwał starannie książkę, unosiły się z niej tumany pyłu.

— Tu leżała — obwieścił triumfalnie. — Na tym gracie podobnym do frontonu kościoła Mariackiego. Nikt jej chyba nigdy nie czytał, porzucił pod sufitem. Gdybym był odrobinę niższy... ty byś jej na przykład wcale nie zobaczył. Wykluczone. Brakuje ci do tego co najmniej siedmiu, no, pięciu centymetrów.

— Daj — powiedział kapitan groźnie. — „Romans Teresy Hennert” — przeczytał. — Wszystko?

— A czego byś jeszcze pragnął? Niczego nie ma w tym apartamencie ani w tych gratach, przepraszam, antykach, zabytkach. Dobrze przeszukaliśmy domeczek.

— Dobra, dobra. Postaw stół na miejscu.

— Dlaczego? zaprotestował Gabler. — Jeszcze jedna ściana. Ta nad łóżkiem. Niepojęte, jak ten człowiek mógł zasypiać w takim chóralnym tykaniu?

Kapitan nie słuchał, nie odpowiedział. Notował w protokole oględzin czas i miejsce znalezienia książki, potem wsunął ją do kieszeni.

— Przyślij tu kogoś na noc — powiedział. — Dziś nie darady zabrać zegarów. To majątek.

— Jedziemy?

— Uhm. Nie mamy czego więcej tu szukać. Nawiązałeś romans z Teresą Hennert, bo jesteś ode mnie pięć centymetrów wyższy — zakpił.

— Ja? — obraził się Gabler, przyjmując zaproponowaną przez szefa konwencję rozmowy. — Zwracam ci uwagę, że zabrałeś mi Teresę, zanim zdążyłem sprawdzić, com znalazł.

— Znajdziesz drugą. Wysocy chłopcy mają szczęście u dziewcząt — roześmiał się kapitan.

Gabler przyjrzał się dyskretnie szefowi.

„Złapał coś i to dzięki mnie — stwierdził. z odrobiną zazdrości, ale i zadowolenia. — Ja to znalazłem na samym wierzchu cudaka z wieżyczkami jak katedra w Mediolanie. No, poczekamy, stary puści farbę rozdzielając chłopakom zadania. Będę wiedział, jakiego odkrycia dokonałem dzięki temu, że matka natura straciła na mnie miarę”.

— Czytałeś to? — zapytał szefa oględnie.

— Co? — zdziwił się kapitan, jakby już nie pamiętał tytułu książki. — Aha, „Teresę Hennert”. Możliwe. Nie pamiętam. Zresztą nie o tę książkę mi chodzi, ale o stempel. Stempel biblioteki.Rozdział III

Spał mocno w pociągu. Mało brakowało, a przejechałby stację. Było jeszcze ciemno, gdy wysiadł, zanim doszedł do domu, zszarzało. Nigdy dotąd miasto nie wydało mu się tak dobrze, na pamięć, znane. Wygodne i zadomowione. Ilekroć wyjeżdżał i wracał do różnych i wielu miejsc swego dotychczasowego postoju, czuł się zawsze jak przybysz, jak przejezdny. Nawet w okolicach, które przemierzał tysiące razy, tam i z powrotem, ruchem niemal wahadłowym, z jakiego w gruncie rzeczy składa się każda codzienność. Teraz, o świcie, nieoczekiwanie spodobała mu się monotonia oglądanego pejzażu. Może dlatego, że nie musiał już nigdzie wyjeżdżać, szukać nowej pracy, przyzwyczajać się do innych ludzi. Mógł nareszcie polubić to, co miał.

„Trwałość jest niezłą rzeczą — pomyślał chyba pierwszy raz w życiu — wyrobione nawyki, znajome kąty. Wygodne mieszkanie, dobra stołówka, przyjemna kawiarnia. Finis, koniec, ende”.

Stwierdzał to, ale nie czuł ulgi, gdzieś na dnie świadomości mieszkało uczucie zagrożenia. Innego rodzaju, niż kiedyś, niż tamto sprzed 1 listopada. Zdawało mu się dotąd, że kiedy załatwi tę sprawę, jego życie zmieni swój bieg o dziewięćdziesiąt stopni. Usiłował się teraz właśnie o tym przekonać, ale zwątpienie drążyło jakąś warstwę myśli. Być może najgłębszą, niemniej jednak niepokój dobywał się z niej jak ledwo uchwytny sygnał z ciemności, jak odbicie dalekiego światła, stłumionego dźwięku.

Wmawiał sobie, że teraz może mu się przytrafić nareszcie coś dobrego. Coś takiego, co zdarzyło mu się dawno, jedyny raz, z Baśką.

„Trafiłem przecież na tę drugą część rozłupanego uderzeniem narodzin jabłka — przekonywał się bez przekonania. — Złożone dwie części idealnie pasowały do siebie. Ale to było dawno — podpowiedział rozsądek. — Wszystko, co dobre, najlepsze, staje się samo i tylko w młodości. Dawno przekroczyłem czterdziestkę. Po prostu nie chce mi się tylko o tym pamiętać ale mój wiek wyklucza już szczęście zaślepienia”.

Jeszcze w pałcie otworzył lodówkę, wyciągnął z niej mleko. Zapalił gaz. Coś krępowało mu ruchy, palto z obciążoną kieszenią. Wylał jednak mleko do garnuszka i postawił je na gazie. Zdjął buty i w skarpetkach powędrował w głąb mieszkania. Stanął na środku pokoju, oglądając swój azyl, na koniec i nareszcie trwałe schronienie. Szacował stan swego posiadania, jakby miał zamiar na czczo zrobić rachunek życia. Nieźle urządził sobie kawalerkę, w nowym bloku, od południowej strony, z małą loggią. Koledzy w biurze namówili go, żeby zapisał się do spółdzielni. Zrobił to po pierwsze dlatego, aby nie budzić podejrzeń swoim brakiem zainteresowania dla jakiejkolwiek stabilizacji. Wiedział, że nie może się zakotwiczyć na stałe, zanim nie załatwi tamtego. Nie chciał jednak wzniecać w małym mieście zainteresowania odmiennym trybem życia, pogardą dla trudnych do osiągnięcia wartości, które biuro wsuwało mu niemal do ręki. W ciągu trzech lat dostał mieszkanie. Skoro już było, musiał je urządzić. Najpierw znów nie chciał zachowywać się inaczej niż koledzy, później urządzanie pierwszego własnego kąta sprawiało mu nawet przyjemność. Nie mąciła tego świadomość, że może się tak zdarzyć, będzie musiał wyjechać, sprzedać kawalerkę, pakować, ciągnąć za sobą — tym razem — meble. Kosztowały go sporo starania. Polubił je.

Wyjął z kieszeni pistolet, wyciągnął z niego magazynek, wyłuskał naboje na dłoń. Uśmiechnął się. Nie zmarnował ani jednego więcej, niż było potrzeba.

„Bezbłędna robota. Pewniak, nie marnujący nigdy amunicji — stwierdził ironicznie. — Tak. To ja. Ale tym razem już koniec. Nie będzie więcej bezbłędnego pewniaka. Umarł. W 28 lat po tamtej śmierci”.

Pomyślał, że trzeba wyczyścić broń, owinąć ją flanelową szmatką i schować w przemyślną szufladkę komódki, jedynego starego mebelka, na który się wykosztował. Nie z powodu tej szufladki. Sam odkrył ją przypadkowo, mieściła się w głębi komódki, za dużą szufladą. Trzeba było po prostu wyjąć dużą szufladę, żeby trafić na małą. Z zewnątrz i na oko wymiary mebla nie nasuwały przypuszczenia, że mogłaby się w nim kryć dodatkowa, tak mądrze wykorzystana powierzchnia. Kiedyś przeciążona szuflada wyśliznęła mu się z ręki i znalazła się wraz z zawartością na podłodze. Wówczas spostrzegł tylną szufladkę. Ucieszył się tajemnicą mebla. Jak wszyscy ludzie lubił tajemnice. Schował tam swoją starą parabelkę. Szufladka okazała się jakby stworzona dla pistoletu. Wyobrażał sobie, że niegdyś jakaś kobieta trzymała w niej perły albo brylanty. Niczego bardziej prozaicznego nie chciał się domyślać. Pistolet, w pewnym sensie, miał zresztą dla niego wartość większą niż perły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: