Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawód położna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zawód położna - ebook

Bez snu przez dwadzieścia godzin. Bez jedzenia przez dziesięć godzin. Oddział pełen rodzących kobiet.

Witamy w świecie położnych.


Leah Hazard opisuje swoje doświadczenia związane z pracą położnej, którą podjęła jako matka dwójki dzieci szukająca nowej ścieżki rozwoju zawodowego. Z pasją opowiada zarówno o blaskach, jak i cieniach pracy na oddziale położniczym. Jako położna widziała już chyba wszystko, w tym ciężarne nastolatki, wcześniaki urodzone na granicy dwudziestego czwartego tygodnia ciąży, uchodźczynie, ofiary handlu ludźmi czy kobiety, których narządy rodne zostały okaleczone na skutek praktyk religijnych. Pośród tego tygla ludzi, kultur i problemów położne starają się zachować profesjonalizm, empatię i poczucie humoru, ratujące je przed kompletnym wyczerpaniem.

Kolejna noc, kolejna pochwa. Dla mnie to żadna nowość: spędzić noc między udami nieznajomej kobiety. Czasem nawet dwóch lub trzech w ciągu dwunastu godzin. Lecz dziś to trochę co innego. Jest 3.42 nad ranem i sytuacja nie rozwija się podręcznikowo. Siedzę na odległość strzału bezpośredniego od tej konkretnej pochwy i czuję się tak, jakbym gapiła się w lufę broni. Poród to zawsze ryzyko, fizjologiczna rosyjska ruletka, ale każda położna ma nadzieję, że akurat ją kula ominie.
— Już nie mogę! — wyje bezcielesny głos.
W tej samej chwili tuż przede mną pojawia się oślizgły placek ciemnych włosków.
— Ależ możesz, przecież właśnie to robisz! — odkrzykuję.
(fragment)


Leah Hazard - Urodziła się w Stanach Zjednoczonych. Studiowała na Harvardzie. W 1999 roku przeniosła się do Wielkiej Brytanii, gdzie ukończyła studia reżyserskie. Pracowała w szkockim oddziale BBC, ale po urodzeniu pierwszej córki porzuciła karierę w telewizji, aby pomagać rodzącym kobietom.
Wkrótce zdobyła kwalifikacje dyplomowanej położnej. Od kilku lat jest położną w państwowym szpitalu w Szkocji.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7091-2
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy,

jak mam napisać list miłosny do tysięcy kobiet, spośród których wielu już nigdy nie zobaczę, a nazwiska innych dawno zapomniałam? Od czego zacząć? Od tej pierwszej, której dziecko, śliskie i rozwrzeszczane, wpadło mi w ręce, zanim zdążyłam się przywitać? A może od tej o twarzy pożłobionej gorzkimi łzami, którymi oblewała swoją dramatyczną opowieść o stracie? Może jednak od tej, przy której zaśmiewałam się do rozpuku, gdy w kolejnych etapach porodu bluzgała potokiem fantazyjnych i bardzo obrazowych przekleństw? Każda kobieta – chora i oszalała, radosna i pogrążona w żałobie – zasługuje na to, by złożyć jej hołd. Ale jak?

Jako położna miałam i nadal mam przywilej troski o niezliczone zastępy kobiet znajdujących się na rozmaitych etapach drogi ku macierzyństwu. Nasze spotkanie mogło trwać kilka chaotycznych minut lub wiele bolesnych godzin, ale każda z nich zaprosiła mnie do swojego świata, ja zaś zaaplikowałam im wszystkim więcej mikroskopijnych dawek miłości, niż zdolna jestem spamiętać. Znałam ciążę i poród z własnego doświadczenia, więc wiedziałam, że rodzenie dziecka wymaga niezmierzonych pokładów cierpliwości, wytrzymałości i siły, jednak gdy krążyłam po oddziałach i przychodniach jako położna, byłam świadkiem niezliczonych aktów mało spektakularnego heroizmu. Kobiety, którymi się opiekowałam: wystraszona pierwiastka, doświadczona wieloródka obnosząca rysującą się pod legginsami główkę dziecka, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego, imigrantka, której wstrząsająca historia gwałtu i determinacji chwytała za gardło – nauczyły mnie, co znaczy być człowiekiem: dawać i otrzymywać miłość, pokonywać niewyobrażalne przeciwności, a czasem z godnością przyjąć stratę i porażkę. Ta książka jest po części hołdem dla nich.

Są też jednak inne kobiety. Kobiety, które trudzą się tak samo, czerpiąc z tego niewiele osobistych korzyści. Kobiety, które oddają całą swoją energię i dobrą wolę, mogąc liczyć jedynie na drobną nagrodę. Kobiety, które w ciągu jednego dyżuru spadają w otchłań smutku i wznoszą się na szczyty euforii. Kobiety, które pracują razem ze mną. Położne. Zaludniamy uniwersum odległe o lata świetlne od wybrukowanych zaułków, rowerowych dzwonków i przeciwdeszczowych peleryn naszych poprzedniczek. Uniwersum, w którym zbyt często nadmiar pracy i brak zasobów dają początek prawdziwemu tajfunowi. Ze wszystkich sił staramy się zapewnić ciężarnym oddającym się pod naszą opiekę bezpieczną przystań, lecz coraz częściej odbija się to na naszym życiu. Przemy dalej – coraz częściej za cenę zmęczenia, wycieńczenia, a nawet poważnych chorób. Podpieramy się czarnym humorem i empatią, którą wzbudzamy w sobie z coraz większym trudem, ale w źle funkcjonującym systemie to nie zawsze wystarcza. Część z nas zaciska zęby i prze dalej. Część wypala się i odchodzi z zawodu. Wszystkim, które dały z siebie wszystko i wątpią, czy mają jeszcze coś do zaoferowania, chciałabym okazać swoją miłość i swój gniew. Te waleczne kobiety zasługują na więcej.

Moja książka to także list miłosny skierowany do tego samego systemu, który nas prawie zniszczył. Ten system istnieje tylko w jednym celu: by otaczać opieką – i jego również można uzdrowić, jeśli posłucha się opowieści tych, którzy w nim pracują. Ta książka jest ostrzeżeniem i bojowym wrzaskiem. Dedykuję ją tysiącom kobiet, które poznałam, i niezliczonej liczbie tych, które jeszcze poznam. Witajcie w moim świecie. Dziękuję. Bawcie się dobrze.

Leah

Kobiety są silne i niebezpieczne

Audre LordePoczątek

Kolejna noc, kolejna pochwa.

Dla mnie to żadna nowość: spędzić noc między udami nieznajomej kobiety. Czasem nawet dwóch lub trzech w ciągu dwunastu godzin. Lecz dziś to trochę co innego. Jest 3.42 nad ranem i sytuacja nie rozwija się podręcznikowo. Siedzę na odległość strzału bezpośredniego od tej konkretnej pochwy i czuję się tak, jakbym gapiła się w lufę broni. Poród to zawsze ryzyko, fizjologiczna rosyjska ruletka, ale każda położna ma nadzieję, że akurat ją kula ominie.

– Już nie mogę! – wyje bezcielesny głos.

W tej samej chwili tuż przede mną pojawia się oślizgły placek ciemnych włosków.

– Ależ możesz, przecież właśnie to robisz! – odkrzykuję.

Zerkam szybko na zegar na ścianie i odnotowuję szeptem: „3.44, widać główkę”. Później – gdy już zakrwawione papierowe prześcieradła zostaną wciśnięte do worków i oznakowane, kiedy na parapecie ktoś postawi tacę z herbatą i herbatnikami, kiedy dziecko przyjdzie bezpiecznie na świat – napiszę szczegółowy raport z opisem wszystkich wydarzeń i pory ich zajścia. O ile dziecko przyjdzie bezpiecznie na świat.

Leżącą przede mną kobietę przeszywa kolejny skurcz. Rozłożone nogi drgają i podrygują, oślizgły owłosiony szczyt główki dziecka staje się minimalnie lepiej widoczny, przybliża się o milimetr do świata zewnętrznego. „3.46 – notuję bezgłośnie. – Główka przesuwa się w kanale rodnym”.

– Kurwa mać, weźcie to wreszcie przerwijcie! – dobiega mnie od strony wezgłowia. – Wyciągnijcie to, wytnijcie ze mnie! Jest mi już, kurwa, wszystko jedno!

Tyle wysiłku i tak niewielki postęp. Z nosa skapują mi kropelki potu. W pokoju panuje mrok, o ile nie liczyć snopu białego światła rzucanego przez oślepiający reflektor między nogi pacjentki. Na odkażonych dłoniach mam rękawiczki i nie mogę dotknąć niczego poza leżącą przede mną kobietą. Pot spływa mi bez przeszkód po nosie, brodzie i karku.

– Ciasne ma to krocze – odzywa się jakiś drugi głos, dochodzący tym razem zza mojego ramienia. Mary, położna, która zjawiła się na moje wezwanie do pomocy przy porodzie, przygląda się uważnie. – Nie rozciąga się – mówi, wtórując moim niewypowiedzianym obawom, tymczasem ciałem kobiety wstrząsa kolejny skurcz i czubek główki bezskutecznie napiera na nieustępliwą obręcz skóry.

Pik, pik, pik… pik… pik. Mary i ja tężejemy jak na komendę, bo urządzenie monitorujące tętno płodu zaczyna odzywać się wolniej, traci rytm i wreszcie wydaje z siebie znajome ostrzeżenie. „3.49, słyszalna deceleracja do 96 uderzeń na minutę”. Tego werbla obawiamy się najbardziej.

– Dzidziuś się troszkę zmęczył – mówię ostrożnie do leżącej na łóżku kobiety.

– No to jest nas dwoje – odparowuje ochrypły, wycieńczony głos.

Lżejszy skurcz popycha główkę dziecka naprzód, napięta skóra znów ją powstrzymuje.

– Będziesz musiała naciąć – szepcze Mary.

Zerkam na tackę z instrumentami, którą mam w zasięgu ręki na metalowym wózku po prawej. Zacisk do pępowiny, woda, waciki, podpaski. Para małych, krępych nożyczek do przecinania pępowiny, druga para dłuższych z krótkimi, prostymi ostrzami do przecinania skóry i mięśni. Niedawno szpital zmienił dostawców i tak się jakoś składa, przypadkowo lub nie, że większość leżących na tych tacach nożyczek bywa ostatnio tępa. „Tańsze i bardziej tępe” – cały personel mógłby zamówić sobie koszulki z takim hasłem. Tymczasem monitor tętna płodu znów traci rytm i spowalnia. Znużony umysł skupia się na sytuacji bieżącej i wracam do sporządzanego w duchu raportu. „15.51” – odnotowuję i natychmiast przekreślam w myślach ten wyobrażony zapisek. Mój mózg najwyraźniej żałuje, że to nie dzienny dyżur. „3.51 – zaczynam jeszcze raz. – Tętno płodu 108 uderzeń na minutę, utrzymujące się deceleracje. Przygotowuję się do episiotomii”.

– Być może trzeba będzie zrobić maleńkie nacięcie – wołam pogodnie do głosu u szczytu łóżka. – Po prostu po to, by troszkę dzieciątku pomóc.

W położnictwie jest mnóstwo maleńkich rzeczy: maleńkie nacięcie, maleńkie rozdarcie, maleńkie krwawienie, przy czym to ostatnie nadaje się do opisu wszystkiego, od dwóch kropelek po potężny krwotok. Eufemizmy to jedne z wielu drobnych aktów miłosierdzia; szybko uczymy się bagatelizować i ukrywać. Brutalność porodu rzadko wymaga komentarza. Zwykle nie ma się nad czym rozwodzić.

Monitor podejmuje chaotyczną synkopę, tętno ustala się na poziomie 74 uderzeń na minutę – to zaledwie połowa pożądanej wartości – i nie wraca do rozsądnego poziomu pomiędzy skurczami. Mary podaje mi nożyczki. Światło odbija się w stojącej na brzegu wózka małej szklanej buteleczce lidokainy, ale serce dziecka bije coraz wolniej i nie ma czasu na znieczulenie miejscowe.

– Kurrrwa.

Ten głos. Już nie wiem, czy pacjentki, czy mój, wewnętrzny. Dwa palce drżące ze zdenerwowania i nadmiaru kofeiny wsuwam pod obręcz skóry, tworząc między nią a dzieckiem kieszonkę, w której mogę wykonać cięcie. W terminologii fachowej określa się to mianem episiotomii skośnej. W rzeczywistości to głębokie nacięcie wrażliwych tkanek ujścia pochwy na godzinie ósmej, poważny uraz dna miednicy, a przy tym metoda natychmiastowego ułatwienia dziecku przejścia przez ciasny kanał rodny. Nie znoszę tego robić. Nie znoszę nacinać kobiet, nienawidzę bólu, który będą cierpieć przez wiele kolejnych dni, a może i tygodni, nie znoszę świadomości, że za jakieś pół godziny, o ile dobrze pójdzie, będę cerowała własne dzieło. Właśnie wtedy, gdy pacjentka zacznie się rozluźniać, trzymając w ramionach dziecko gramolące jej się radośnie na piersi, będę musiała złapać drugi oddech i przystąpić do kolejnej rundy. Świeży mundurek, wysterylizowane narzędzia, zakrzywiona igła i nić chirurgiczna zawieszone w powietrzu, gotowe do naprawienia wyrządzonych szkód.

Unoszę nożyczki. Potężny skurcz przeszywa ciało kobiety i główka dziecka napiera na krocze.

– Jeeeezuuuu! – skowyczy głos.

„Boże, niech te nożyczki będą ostre – mówi cichszy, lecz nie mniej naglący głos w mojej głowie. – Niech się to dziecko już urodzi. Niech się to wszystko dobrze skończy”. I wreszcie gorączkowa, powszednia modlitwa położnych z całego świata: „Boże, pozwól mi zachować pracę i nie stracić licencji, gdyby zdarzyło się coś koszmarnego. I proszę – proszę, proszę! – pozwól mi nie posikać się jeszcze co najmniej przez godzinę, zanim to wszystko na dobre się skończy”.

A nie ma jeszcze czwartej rano. Jestem na nogach od blisko doby. Ostrze przecina ciało. Jak ja się tu znalazłam?Uwagi o kulach do kręgli i inne porodowe historie

Z tematyką porodu zaznajomił mnie Mike Katz, zdobywca drugiego miejsca w zawodach kulturystycznych Mr. Olympia 1976 (kategoria powyżej 200 funtów) i wielu innych znakomitych tytułów w rodzaju Mr. Insurance City (dziewiąte miejsce, 1973), Mr. Universe Tall (trzecie miejsce, 1973) oraz Mr. America Tall & Overall (czwarte miejsce, 1970). Mike Katz – czy też pan Katz, bo tak nazywaliśmy go w szkole średniej – był doświadczonym kulturystą, nauczycielem i trenerem hokeja na lodzie, w szczycie formy posiadaczem klaty o obwodzie 150 centymetrów i onieśmielających bicepsów o takich gabarytach, że krocząc szkolnymi korytarzami, musiał odstawiać je na znaczną odległość od tułowia.

Podnoszenie ciężarów i budowanie masy mięśniowej nie mieściły się w obrębie moich zainteresowań, lecz podobnie jak reszta uczniów musiałam chodzić na lekcje „zdrowia” prowadzone przez – dobrze zgadliście – pana Katza. Większość zajęć bazowała na jednym z filmów edukacyjnych ze szkolnej filmoteki, jakiejś opowieści ku przestrodze, która mogła dotyczyć wszystkiego: od jazdy na podwójnym gazie do „edukacji seksualnej”.

Ukoronowaniem cyklu zajęć był Film o Porodzie. Gdy przyszła ta wiekopomna chwila, pan Katz stanął pod tablicą, z namaszczeniem skierował pilot na odtwarzacz wideo i bez słowa wstępu o wcześniejszych etapach porodu uruchomił kasetę. Ekran zamigotał i biały szum ustąpił zbliżeniu główki dziecka widocznej między rozłożonymi, zapiętymi w obejmach kobiecymi nogami. Słychać było krzyki, pojawiło się nieco krwi, no i ta dziecięca główka, coraz większa i większa, rozciągająca srom tej nieszczęsnej kobiety do wprost niewiarygodnych rozmiarów. Chłopcy wiercili się, niepewni, czy bardziej ich obrzydza, czy podnieca rzadki widok nieprzystrzyżonego damskiego gąszczu. Dziewczyny krzywiły się i zakładały nogę na nogę, ale nie odrywały oczu od ekranu. Czy tak wyglądała nasza przyszłość? Jak my to zrobimy? Kiedy ucichną te wrzaski? Tymczasem pan Katz perorował pod tablicą, szczerząc się z niedowierzaniem i popatrując na zmianę to na nas, to na ekran.

– Patrzcie tylko, dzieciaki, jaki to jest ogrom! – wykrzykiwał. – Normalnie jak kula do kręgli!

Wystąpienie pana Katza w charakterze specjalisty od położnictwa wszystkich nas mocno zaskoczyło, ale Film o Porodzie na lata utkwił mi w pamięci. Mimo brutalnej estetyki nagrania zaraziłam się entuzjazmem pana Katza. Spłynęło na mnie objawienie: poród jest rzeczywiście czymś niezwykłym. Brutalnym i wstrząsającym, lecz niezwykłym. Jakim cudem główka tej wielkości mieści się w wąskim rękawie pochwy? To zagadka, która intryguje najzatwardzialszych cyników. Jednak już wtedy fascynowało mnie pytanie, czy kobiety nie mogą rodzić jakoś inaczej. Na siedząco? Na stojąco? Z uśmiechem, a może nawet – ze śmiechem? Co działo się z resztą kobiety z nagrania, z tą znajdującą się poza ciasnym kadrem odcieleśnionego sromu? Co działo się z jej twarzą, sercem i umysłem?

Minęło kilka lat, w trakcie których jedynie przelotnie zdarzało mi się pomyśleć o tajemnicy narodzin, aż wreszcie jako świeżo upieczona dwudziestopięcioletnia panna młoda zaczęłam flirtować z myślą o zrobieniu sobie dziecka z moim rudobrodym i prostolinijnym mężem z Glasgow. Pomysł wkrótce zmaterializował się pod postacią dwóch kresek na teście, a ja oddałam się macierzyństwu z takim samym zapałem, z jakim wcześniej go unikałam. Czytałam książki, szperałam w internecie i jak każda sumienna ciężarna zapisałam się do szkoły rodzenia.

„Szkoła rodzenia” kojarzy się z jakimiś niewinnymi zajęciami prowadzonymi przez miejscowy dom kultury obok lekcji tańca, klubu książki i szkółki piłkarskiej. Rzeczywistość okazała się całkiem inna. Wylądowaliśmy w pomieszczeniu bez okien znajdującym się w podziemiach miejscowego szpitala położniczego, otoczeni przez podobnie jak my zdezorientowanych i wystraszonych przyszłych rodziców. I jak przed wieloma laty na zajęciach pana Katza usiadłam w oczekiwaniu na to, aż zostanie mi udzielona Wiedza.

Przez następne półtorej godziny starsza położna o krótko przystrzyżonych siwych włosach i z szelmowskim błyskiem w oku perorowała z entuzjazmem i gestykulowała gwałtownie, prezentując nam rozmaite ilustracje ustawione na sztalugach z przodu sali. Macicę wymalowano jaskrawą czerwienią, pęcherz moczowy pokolorowano na niebiesko, a pochwę na delikatny prążkowany róż; cały układ rozrodczy przypominał jakieś skulone, spiralnie zwinięte egzotyczne morskie zwierzątko. Z każdą minutą w sali robiło się coraz parniej, bo jak to w Szkocji zimą, nasza wilgotna wełniana odzież zaczynała wydzielać wyraźnie wyczuwalny zapach mokrego psa. Po serii kopniaków wymierzonych mi od środka w macicę dostałam mdłości, więc osunęłam się powoli na krześle, czując, jak zawęża mi się pole widzenia. Nie byłam stworzona do bycia matką. Po mdłościach i zawstydzeniu przyszły strach i zwątpienie: skoro nie radzę sobie w szkole rodzenia, jak mam wydać na świat kulę do kręgli?

Między nami mówiąc, moje córki zafundowały mi pełną gamę porodowych przeżyć: pierwsza przyszła na świat przez cesarskie cięcie wykonane po długim i bardzo trudnym porodzie, druga zaś urodziła się w domu, i to tak szybko, że mąż trzymał dziecko na rękach jeszcze przed pojawieniem się położnej. Jak dwa porody mogły mieć tak różny przebieg? Jakby jedynym wspólnym mianownikiem było dziecko. A przecież każdy z nich doprowadził mnie na skraj możliwości fizycznych i emocjonalnych. Nie umiałam znaleźć odpowiedzi nawet później, gdy dysponowałam już wiedzą ze szkoły rodzenia i własnym doświadczeniem. Jak to się stało? Jakim cudem miliardy kobiet podążały ku jednemu celowi nieskończenie różnymi drogami? Jak sprawić, by więcej tych podróży przynosiło radość i satysfakcję? Czy taką wiedzę można nabyć i przekazać innym? A jeśli tak, to czy byłam właściwą osobą, by studiować jej mroczne tajniki – ja: niezgrabna, niezręczna i wprost komicznie obrana ze zdrowego rozsądku? Wątpliwości, jakie lata temu wzbudził we mnie Film o Porodzie, odezwały się ze zdwojoną siłą. Przestałam się spełniać w telewizji i zmianę zawodu rozważałam już od dłuższego czasu, lecz zainteresowanie położnictwem długo walczyło z niechęcią do powrotu do szkoły. Gdy córki podrosły, nabrałam przekonania, że podołam tej nowej roli. Może jednak istniał gdzieś równoległy wszechświat, w którym mogłam zostać położną pomagającą kobietom przejść przez ciążę i poród z godnością (i nienaruszonym dnem miednicy)?

Procedura kwalifikacji na kurs dla położnych organizowany w moim mieście była połączeniem testu umiejętności praktycznych z silną presją psychiczną (później zrozumiałam, że było to samo w sobie idealne przygotowanie do zawodu). Dwóch wykładowców zaprosiło mnie do sali, po czym zadało serię dość standardowych pytań, na które z łatwością udzieliłam odpowiedzi; bardzo fajnie było trajkotać przed zasłuchaną publicznością o autonomii, reprezentacji i samostanowieniu. Bułka z masłem, pomyślałam, kiedy wykładowcy zachęcająco kiwali głowami. O co tyle hałasu?

I wtedy ton rozmowy uległ drastycznej zmianie. Uprzedzona o straszliwym teście z matematyki, struchlałam, gdy posadzono mnie przy stoliku w kącie sali. Na wierzchu leżał arkusz zadań matematycznych opracowanych tak, by jak najlepiej odzwierciedlać obliczenia wykonywane na co dzień przez położną. Może powinnam wyjaśnić, że arytmetyka nigdy nie była moją mocną stroną… Z trudem wyliczam wysokość napiwku, a dawkowanie leków jeszcze dziś napełnia mnie przerażeniem. Sprawdzam wszystko po dwa albo i trzy razy, zwłaszcza po nocnym dyżurze, gdy proste słupki stają się fizyką kwantową.

A jednak wzięłam głęboki wdech, zawiesiłam długopis nad kartką i uśmiechnęłam się, jakbym każdy dzień rozpoczynała od odświeżającej porcyjki równań. Lekcja numer jeden dla nowicjuszek w zawodzie: położnictwo to w drobnej mierze kwestia kompetencji, reszta zależy od odporności psychicznej. Do dziś jestem przekonana, że zostałam przyjęta na kurs nie ze względu na znajomość matematyki, lecz umiejętność obliczania słupków pod bacznym spojrzeniem komisji. Przez dwadzieścia minut. Bez popuszczania w gacie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: