Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawodowcy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lutego 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Zawodowcy - ebook

Trzymające w napięciu political fiction, którego nie powstydziłby się sam Frederick Forsyth. Zorganizowana grupa płatnych zabójców podbija uznane światowe miasta. Nowy Jork, Paryż, Hongkong... nie mają przed nimi żadnych tajemnic. Ekscytująca praca poza prawem to jednak nie wszystko. Równie wciągające są prywatne losy bohaterów. Namiętność, seks i porywające sceny akcji dostarczą adrenaliny, jakiej jeszcze nie znasz.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-267-5743-9
Rozmiar pliku: 523 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dochodziła dziewiętnasta, kiedy dwaj młodzi mężczyźni opuścili wąskie uliczki Soho i znaleźli się na Chering Cross. O tej porze zaczynało tu być kolorowo i dość tłoczno. Właściciele lokali, miejscowi handlarze i dziesiątki podejrzanych typów budzili się do życia. Tutaj kierowała się także spora część ciekawskich turystów i wszyscy inni niewybredni miłośnicy nocnego Londynu.

Mężczyźni zbliżali się powoli do stacji metra. Nie wyglądali na turystów, raczej na studentów ostatniego roku jakiejś szkoły filmowej. Jeden z nich niósł pod pachą torbę, z której wystawała metalowa kaseta, w jakiej zwykle przechowuje się filmy o formacie trzydziestu pięciu milimetrów. Ubrani byli podobnie; obaj nosili adidasy, wytarte dżinsy i szerokie marynarki z zielonego sztruksu.

Chcieli właśnie zatrzymać się przed jedną z wystaw, gdy usłyszeli za sobą cichy, pospieszny szept:

— Nie oglądajcie się. Nie mam już czasu, żeby znaleźć kogoś innego. Możecie to zniszczyć lub zrobić, co chcecie. Adres macie w pudełku. Ja nie potrafię tego wyrzucić... I pilnujcie się chłopcy. Pilnujcie się jak diabli...

Niższy z mężczyzn poczuł, że nieznajomy wpycha mu coś szybko do torby. Po chwili zza ich pleców wyszedł wysoki, lekko pochylony człowiek w szarym garniturze, z neseserem w ręku. Zaczął się pospiesznie oddalać. Przed przejściem na drugą stronę ulicy obejrzał się dyskretnie, mogli więc zobaczyć szeroko otwarte, przerażone oczy.

Nieznajomy zdążył przejść przez ulicę. Obok niego zatrzymało się nagle granatowe vołvo i jakaś ręka zdecydowanie otworzyła drzwi. Mężczyzna cofnął się, spojrzał wokoło jakby kogoś szukał, po czym — widocznie nie znalazłszy — zrezygnowany wsiadł do samochodu. Volvo natychmiast ruszyło i zniknęło za zakrętem.

Dopiero w metrze młodzi ludzie zdecydowali się zajrzeć do torby. W środku było pudełko z dwiema kasetami taśm magnetofonowych. Mieli ochotę głośno się roześmiać, ale przypomnieli sobie ostatnie słowa nieznajomego: „I pilnujcie się, chłopcy. Pilnujcie się jak diabli...”1

Była połowa lipca 1986 roku. Po kilkutygodniowym okresie chłodu i deszczów, na które przyzwyczajeni do nich Anglicy nie zwracali już prawie uwagi, chmury nagle zniknęły i na niebie zaświeciło słońce.

Mike Johnson przebywał właśnie w jednym z tych nie rzucających się w oczy, małych i tanich hotelików nad Tamizą, czekając na kontakt z łącznikiem. W barku, gdzie zwykł jadać lunch, było pusto i ponuro. Większość gości o tej porze znajdowała się poza hotelem, szukając turystycznych wrażeń. Barman z kelnerem stali za kontuarem i smętnie, w milczeniu spoglądali po sali, w której oprócz Mike’a siedziała jeszcze jąkaś para staruszków i mocno już wstawiony młody człowiek. Chłód, panujący wokoło, zamiast powstrzymać senność i apatię, tylko je pogłębiał. Mike czuł jak z każdą chwilą powieki jego oczu robią się coraz bardziej lepkie.

Wtedy właśnie ją zobaczył. Weszła lekkim, sprężystym krokiem i usiadła dwa stoliki dalej. Miała zgrabną sylwetkę dziewcząt, które regularnie uprawiają tenis i jazdę konną. Mike stracił nagle ochotę do drzemki i zaczął ją ukradkiem obserwować. Spojrzała w kartę i skinęła dłonią na kelnera. Zamówiła podwójny hamburger z frytkami i sok pomarańczowy. Jej głos miał głębokie, przyjemne brzmienie, a akcent zdradzał, że nie jest Angielką. Widząc swobodę, z jaką zwracała się do kelnera pomyślał, że albo jest bardzo bogata, albo ma po prostu charakter. Uśmiechnął się lekko do siebie i spojrzeniem przywołał kelnera. Tamten podszedł bez pośpiechu, zajęty ogryzaniem paznokci i zerkaniem na dziewczynę. Widać było, że mu się podoba.

— Proszę powiedzieć tej pani, że chcę jej zaproponować kieliszek dobrego wina. Oczywiście stosownego do pogody — powiedział cicho Mike. — W porządku? — dodał i położył na serwetce pięć funtów.

Kelner skrzywił się, wzruszył ramionami, ale pieniądze wziął. Wsunął banknot do kieszeni i powlókł się w stronę dziewczyny. Wysłuchała go, nie przerywając jedzenia. Mike nie wątpił, że była przyzwyczajona do tego rodzaju propozycji. Popatrzyła na niego tylko przez chwilę, tak krótko, że zdołał się zaledwie nieśmiało uśmiechnąć. Ten rodzaj uśmiechu pasował do niej. Nie wyglądała na zwykłą miejską dziewczynę, ani na luksusową dziwkę. Prawdopodobnie turystka, córeczka jakiegoś bogatego tatusia, ocenił Mike. Do kelnera nawet się nie odezwała, pokręciła przecząco głową i odsunęła talerz. A więc nie udało się, pomyślał z pewnym rozczarowaniem.

Stopniowo zaczynało w nim narastać uczucie przyjemnego zainteresowania dziewczyną. Kobiety rzadko mu odmawiały, a Mike należał do mężczyzn, którzy rezygnowali z czegoś dopiero wówczas, gdy powód był naprawdę ważny. Sączył przez zęby swój ulubiony tokaj i obserwował dziewczynę. Czekał, kiedy znów na niego spojrzy i będzie okazja uśmiechnąć się po raz drugi. Zawiódł się jednak, nie spojrzała. Wypiła sok pomarańczowy, położyła pieniądze na stole i wstała. Mike widział wyraźnie jak pod obcisłą bluzką drgały wspaniałe piersi.

W tej chwili do środka weszli trzej marynarze. Stanęli blisko drzwi i rozglądali się po sali. Do Mike’a doleciał nieprzyjemny zapach potu i skwaśniałego piwa. Dziewczyna właśnie ich mijała, gdy jeden z nich, niski, barczysty rudzielec, złapał ją nagle wpół i wsunął łapę pod niebieskie szorty.

— Chłopcy, daję słowo, ale ciepełko — zarechotał.

Dziewczyna zaczęła się wyrywać, ale pozostali dwaj przytrzymali ją. Próbowała krzyczeć. Najwyższy z marynarzy zadał jej szybkie uderzenia pięścią w żołądek i zemdlała.

— Zabieramy ją — rozkazał ten, który rozpoczął całe zajście — Za śmietnikiem ją załatwimy...

Mike nie wiedział dobrze, co zadecydowało, że wstał i podszedł do marynarzy. Po raz pierwszy w życiu kierował się niezrozumiałym dla siebie odruchem. Normalnie nigdy by się nie wtrącił, od tego były gliny i kelnerzy. W końcu sytuacja była zwyczajna — portowa dzielnica, jakaś beztroska turystka i trzej faceci, którzy chcieli się zabawić.

— Zostawcie ją, chłopcy — odezwał się łagodnie.

Z boku wyglądał bardziej na naiwnego pastora, niż na człowieka zdecydowanego stanąć w czyjejś obronie. Ten sposób załatwiania trudnych spraw zjednał mu w pewnych kołach przydomek „Smutny Mike”. Nawet wówczas, gdy naprawdę się bał, z jego twarzy nie znikał smutny uśmieszek.

Marynarze spojrzeli na niego i wszyscy trzej wybuchnęli głośnym śmiechem.

— Życie ci się znudziło, synku? — wycedził przez zęby rudy.

— Wracaj frajerze do stolika i zapomnij o nas — odezwał się drugi z nich; miał straszliwie zniekształconą twarz i tylko jeden srebrny ząb z przodu.

— Czy tak trudno będzie znaleźć inną cizię? — Mike włożył rękę do kieszeni i sprawdził, czy wszystko jest na miejscu. Nie lubił niespodzianek. Rudy puścił dziewczynę i skoczył do niego. Mike wyszarpnął z kieszeni krótki, niewiele dłuższy od długopisu bambusowy kołek i trafił nadbiegającego prosto w splot słoneczny. Tamten runął na podłogę i zaczął wić się z bólu.. Pozostali wyjęli noże i ruszyli w stronę Mike’a. Próbowali zajść go od tylu. Nie czekał aż zaatakują, lecz wsunął błyskawicznie palec w pętlę od żyłki ukrytej we wnętrzu bambusa, wziął zamach i rzucił. Bambus zamotał żyłkę wokół szyi najwyższego z napastników i wystarczyło tylko mocniej pociągnąć, aby tamten został unieszkodliwiony. Mike szarpnął zdecydowanie i odskoczył w bok. Nóż przeleciał tuż obok niego i wbił się w blat jednego ze stołów. Nieliczni goście i kelnerzy gdzieś zniknęli. Ostatni z marynarzy rzucił się na niego z wściekłym rykiem. Było to wyjątkowo fatalne posunięcie, ponieważ odkrył się całkowicie i pięść Mike’a ze straszliwą siłą wylądowała na jego podbródku. Awantura skończyła się.

Mike podszedł do dziewczyny. Siedziała skurczona na podłodze i drżała.

— Proszę się nie bać. Oni zaraz Sobie pójdą — znów uśmiechnął się nieśmiało i pokazał palcem wykradających się z baru marynarzy. — Jestem Mike, Mike Johnson — powtórzył wyraźniej i podał dziewczynie rękę.

— Sylwia Brentano — wykrztusiła i powoli wstała. — Jestem tu na wakacjach u wuja. Może pan o nim słyszał... Też Brentano. Ma tutaj sieć sklepów z butami i biżuterią.

Mike znał dobrze to nazwisko. Stary Brentano od lat trząsł rynkiem przemytniczym w Londynie. Nieoficjalnie mówiło się o Brianie Smisie jako głównym szefie tego interesu, ale Mike dobrze wiedział, kto za tym stoi naprawdę. Uratował więc od nieprzyjemnej przygody siostrzenicę samego Brentany. Co za dziwny zbieg okoliczności. Zaśmiał się pod nosem.

— Dlaczego pan się śmieje? — zapytała zaskoczona jego zachowaniem dziewczyna. — Co jest w tym śmiesznego? Gdyby nie pan, to nie wiem co by się stało...

— Och, nic by się nie stało — Mike objął ją delikatnie i odprowadził do stolika. — Nie ma sensu myśleć o takich przykrych rzeczach. Ważne, że byłem tutaj, a pani nie chciała przyjąć mojego zaproszenia.

— Bardzo pana przepraszam, gdybym wiedziała...

— Gdyby pani je przyjęła — przerwał Mike — prawdopodobnie nic by się tutaj nie wydarzyło. Zabieram panią do domu. Gdzie pani mieszka? — zapytał, chociaż doskonale znał „twierdzę” starego Brentany, położoną o dwie godziny drogi od Londynu.

— Na Fulham — szepnęła ciągle jeszcze niepewnym głosem.

Więc stary przeniósł się teraz do swojej rezydencji tutaj — skonstatował Mike. Cóż, będzie bliżej. Wstał, odszukał leżący na podłodze bambusowy kołek i szybko wepchnął do niego żyłkę. Przy okazji poprawił niewielki pistolet przymocowany do wewnętrznej strony przedramienia. Wygodne i praktyczne — przy rewizji rzadko tam zaglądają, a w razie potrzeby dość łatwo sięgnąć w to miejsce.

— Czy zawsze pani chodzi sama po takich dzielnicach? — zapytał jakby od niechcenia.

— Wstydzę się, ale muszę panu powiedzieć, że mój wuj kazał mnie pilnować dwóm takim... Uciekłam im. Nie lubię jak ktoś bez przerwy za mną łazi. To trochę męczące, nie sądzi pan?

— Tak, z pewnością męczące — potwierdził. — Jednak naraża się pani na niebezpieczeństwo przychodząc tutaj na lunch. Ci faceci zaraz zapomną co z panią chcieli zrobić, ale dopadną kogoś innego. Takie tu zwyczaje. To prymitywni ludzie. Tylko strach i pieniądze mogą ich zmusić do szacunku dla kogoś. Znam trochę podobne miejsca...

— Pan jest interesującym człowiekiem, panie Johnson — dziewczyna patrzyła na niego z nie ukrywanym podziwem.

Więc jednak podobał się jej. Oto, jak głupi przypadek może odmienić sytuację i stosunek kobiety do mężczyzny. I w dodatku ten zbieg okoliczności ze starym Brentaną. Mike przypuszczał, że za chwilę nie będzie potrzebował już łącznika, że potrzebną mu informację uzyska od panny Brentano.

— A wuj, czy nigdy nie spaceruje z panią? Myślę, że dla starszego pana to przyjemność — powiedział nie patrząc na dziewczynę.

— O, to dziwak! Obiecał tylko, że popłyniemy razem statkiem. Chyba w przyszłą niedzielę.

— Mam nadzieję, że nie z tych doków będziecie chcieli wypłynąć — zażartował Mike i w napięciu czekał na odpowiedź.

— Chodźmy stąd — Sylwia jednak nie odpowiedziała, wzięła go pod ramię i pociągnęła do drzwi.

Na ulicy panował niewielki ruch. Mike wypatrzył w szeregu nierówno zaparkowanych samochodów swojego ciemnozielonego forda.

— Może chce pani poprowadzić samochód? — zapytał, otwierając drzwi. — Chyba należy mi się trochę odpoczynku, prawda? — zmrużył jedno oko i figlarnie patrzył na Sylwię.

— Mówmy sobie po imieniu, dobrze? — dziewczyna całkowicie doszła już do siebie i zaczynała przejmować inicjatywę. Mike nie był tradycjonalistą, ale zdziwił się trochę jej bezpośredniością. Nie znała go przecież, a fakt, iż tak skutecznie rozprawił się z łobuzami, powinien w niej raczej wzbudzić podejrzenia. — Cóż, może się starzeję, albo wyłazi ze mnie arystokratyczne pochodzenie, stąd ta nieufność — pomyślał i włożył kluczyk do stacyjki. Uchylił lekko okno i wolno ruszył. Przyjemnie było widzieć mocne, opalone nogi Sylwii. Powiew wiatru, który rozwiewał jej blond włosy, niósł także jej zapach, drażniący i zarazem subtelny. Był to zapach młodej, lecz w pełni dojrzałej już kobiety.

— Nie wyglądasz na Włoszkę — odezwał się prowokująco poważnym tonem.

Odwróciła głowę i przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Było w tym coś tajemniczego i ekscytującego, jakby narodziny subtelnej więzi, która niepokoiła i zarazem sprawiała przyjemność.

— Prawdopodobnie jestem z pochodzenia Amerykanką — powiedziała powoli. — Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym na Sycylii. Ja wypadłam i znalazł mnie człowiek, którego nazwisko dzisiaj noszę — Guliano Brentano. Wychowali mnie prawie od kołyski. Miałam wtedy kilka miesięcy. Są dla mnie prawdziwymi rodzicami — w słowach Sylwii brzmiała nuta autentycznej miłości do swoich opiekunów. — Oni dali mi wszystko: uczucie, opiekę, wykształcenie i pieniądze. Tam się wychowałam i znalazłam rodzeństwo. Ty może tego nie rozumiesz, ale na Sycylii więź rodzinna jest bardzo silna, jest najważniejsza. Rodzina to zaufanie, bezpieczeństwo i poważanie, jak mówi ojciec.

Mike starał się nie jechać za szybko. Słuchał słów dziewczyny i myślał, jak głęboko wrosła w starą, włoską tradycję. On sam nigdy nie zaznał czegoś podobnego, od dzieciństwa był skazany na samotność. Nie miał rodzeństwa, a matka, z pochodzenia Hiszpanka, i ojciec — Francuz, oboje z arystokratycznych rodzin, wychowali go prawie jak obcy. Widywał ich przeważnie na Boże Narodzenie. Na co dzień opiekowała się nim stara francuska niania, Emma i guwernantki. Rodzice spędzali większość czasu poza domem, stale podróżowali, żyjąc z ogromnego kapitału, jaki im się udało wywieźć do Stanów Zjednoczonych tuż przed drugą wojną światową. Urodził się sześć lat po wojnie. Po raz ostatni widział się z rodzicami mając osiemnaście lat. Beznamiętnie oświadczył im, że zmienia nazwisko i wymienił sumę pół miliona dolarów, jaką chciałby od nich otrzymać. Byli zdziwieni, ale starali się zachowywać dostojnie i bez żadnych sprzeciwów przelali na jego konto żądaną sumę. Matka wyszła z saloniku dopiero w chwili, gdy ojciec zapytał go, czy pragnie odziedziczyć ich majątek. Tak, odpowiedział, ale prosi o sporządzenie testamentu na jego nowe nazwisko. To wszystko.

Po ukończeniu handlu zagranicznego w Harvardzie przeniósł się do Oksfordu, gdzie dla przyjemności studiował języki obce i geografię. Ze środowiskiem studenckim nigdy nie związał się bliżej, owszem, uczestniczył w rozmaitych imprezach akademickich, ale jako indywidualista. W tamtych latach nie miał także przyjaciół. Zadawał się tylko z dziewczętami, które były dobre w łóżku. Zmieniał je bardzo często, z upodobaniem zbierając doświadczenia. Uczuciowo nie związał się z żadną. Wyrobił sobie pogląd, że za pieniądze można mieć prawie każdą dziewczynę. Z mężatkami sprawa bywała bardziej skomplikowana — można było kupić tylko niektóre. Mike zrozumiał wówczas, że uczucia są niezwykłą siłą, wobec której największe pieniądze nie znaczą absolutnie nic. W swojej samotności, z którą czuł się przeważnie dobrze, niekiedy rozmyślał o tych sprawach.

Sylwia, która wydała mu się jego całkowitym przeciwieństwem, zainteresowała go teraz bardziej. Instynktownie wyczuwał w niej tajemniczą siłę, jaką czerpała z poczucia więzi rodzinnej.

— Dlaczego wuj każe ci chodzić z obstawą? — zapytał nagle i zrobił naiwną minę.

— O, to długa historia. Jest bardzo bogaty i musi się pilnować. Tak samo jest na Sycylii. Jestem do tego przyzwyczajona, tylko czasami uciekam moim opiekunom, żeby poczuć się jak normalna dziewczyna. Wiesz przecież, ile jest teraz porwań i szantaży...

— Tak, to konieczne postępowanie. Za wygodne życie trzeba czymś płacić — dodał cicho. — Gdzie mam się zatrzymać?

— Och, jak szybko dojechaliśmy — wydała się lekko zawiedziona. — To już tutaj — pokazała palcem bramę osadzoną w wysokim murze.

Mike zatrzymał wóz kilka metrów dalej. Widział w lusterku, jak dwaj ludzie za bramą odwracają głowy w ich stronę.

— Muszę iść — Sylwia dotknęła lekko jego ramienia. — Na pewno już mnie szukają. Wuj będzie zły na mnie. Chcę jednak, żebyś do mnie zadzwonił — dodała z pewnym ociąganiem i zarumieniła się lekko.

Szybko otworzyła drzwi, wyskoczyła zwinnie na zewnątrz i podbiegła do bramy. Obejrzała się jeszcze, pomachała mu ręką i zniknęła za murem. Przez chwilę Mike odczuwał w samochodzie pustkę. Tylko trochę przypominało to stan, jakiego wiele razy doświadczał po stracie któregoś z wypróbowanych ludzi. Tamto były jednak interesy, teraz czuł się dobrze, miał wrażenie, że w jego życiu zaszło coś szczególnego. Pojawił się w nim jakiś nieokreślony moment wyczekiwania, zmysłowy niepokój i — co go trochę rozdrażniło — romantyczne zamyślenie.

Przed hotelem, w którym mieszkał, zrobiło się tłoczno. Była godzina szczytu. Z braku miejsca zaparkował samochód dwie ulice dalej, obok budki telefonicznej. Spojrzał na zegarek. Za pięć minut powinien połączyć się z Henrym. Obserwował ulicę. Lubił to. Dziesiątki, setki twarzy zlewały się w jedną niewyraźną, kolorową plamę. Dostrzegał w tłumie to, co zwykłe uchodziło uwagi ludzi — charaktery. Na tej ulicy prawdziwych dżentelmenów nie znajdował, przeważnie byli to spoceni robotnicy i gospodynie domowe, gdzieniegdzie trafiali się urzędnicy biurowi, trochę rozleniwionych turystów i grupki obdartych punków. Jego wzrok przyciągający także pretensjonalne panienki, wyzywająco ubrane, które przeważnie żuły gumę i kiczowato manifestowały swoją obojętność wobec wszystkiego. Faceci mieli pergaminowe i nudne twarze, a kobiety sflaczałe pośladki, wiszące piersi i niezgrabne nogi. Straszne, pomyślał Mike, wszystkie takie dzielnice wyglądają jakby diabeł się na nie uwziął. Było to naturalne więzienie ludzi, którzy prawie od urodzenia wrastali w nędzę, brud i szarzyznę swoich ulic. To, co ładne, było natychmiast odkrywane przez różnego rodzaju podrzędnych cwaniaków i sprzedawane do lepszych miejsc. W nocy można się było tutaj zabawić przede wszystkim ze starymi, odrażającymi prostytutkami lub po prostu z dziećmi wynajmowanymi nierzadko przez ich własnych braci i ojców.

Mike odwrócił wzrok od ulicy i spojrzał w kierunku budki telefonicznej. Ktoś w niej był. Wysiadł z samochodu i podszedł do aparatu. Otworzył drzwi i spojrzał ponuro na trzymającego kurczowo słuchawkę chudego typa w drucianych okularach.

— Muszę zadzwonić. W tej chwili — powiedział bezbarwnym głosem.

Mężczyzna w okularach wahał się tylko przez moment, po czym odwiesił słuchawkę i szybko wybiegł z budki. Mike uśmiechnął się wesoło i wszedł do środka. Lubił robić ten numer z groźną miną, ludzie woleli go wtedy omijać z daleka. Wykręcił numer i czekał.

— Tu Kodak — powiedział, gdy usłyszał, że ktoś podniósł słuchawkę.

— Tu Henry — doszedł go dość wyraźny głos. — Tym razem musimy się rozstać na dłużej. Wyjeżdżam do Tajlandii na dwa miesiące. Przykro mi, ale to konieczne.

— Szkoda. Ja też bym pojechał. Czasami dokucza mi astma — Mike zakasłał do słuchawki.

— Postaraj się więc zorganizować sobie jakiś urlop. Zadzwoń za dwa miesiące. Miło cię było słyszeć. Cześć.

Mike powiesił słuchawkę i wyszedł z budki. Wśród pozornie zwyczajnych zdań kryły się ważne dla niego informacje. Henry ostrzegał go przed czymś nieznanym. Urlop w Tajlandii zawsze oznaczał poważne niebezpieczeństwo. Rzadko to się zdarzało, ale wtedy należało liczyć się z najgorszym. Tym razem sytuacja musiała być bardzo poważna skoro jego dawny szef i nauczyciel, a od kilku lat przyjaciel i wspólnik, zdecydował się wyłączyć z akcji. Przez następne dwa miesiące Mike będzie musiał działać sam. Na szczęście Henry, co oznaczało ostatnie słowo, wysłał mu kogoś ze służby ochronnej organizacji.

Po tej rozmowie Mike zrozumiał, że ulica przestała już być bezpieczna. W każdej chwili mógł otrzymać śmiertelny cios. Mike znał ludzi, którzy specjalizowali się w tego rodzaju zabijaniu. Przeważnie robili to nożem, albo strzykawką z trucizną. Człowiek upadał, a ludzie szli przed siebie, jak zwykle, otępiali, głusi i ślepi na wszystko. Ulica to idealne miejsce, żeby odejść na zawsze. Z pewnością nikt by tego nie zauważył.

Przed hotelem zatrzymał się. Usiadł na ławce, wyjął papierosa i zapalił. Uważnie wpatrywał się w jedno z hotelowych okien. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. Za chwalę Czen, jego służący i zarazem obstawa, powiniem zasunąć zasłony. Taka była między nimi umowa. Punktualnie co godzinę Czen odsłaniał lub zasłaniał zasłonę w swoim pokoju. To oznaczało, że wszystko jest w porządku i Mike może spokojnie wrócić do siebie.

Historia ich znajomości była prosta. Chińczyk pochodził z Hongkongu, gdzie mieszkał z żoną i dwunastoletnią córką. Utrzymywał swoją rodzinę, udzielając prywatnych lekcji kung-fu oraz wynajmując się jako masażysta. Pewnego dnia po powrocie do domu zastał żonę i córkę martwe. Obie zostały zgwałcone. Dziewczynka nie przeżyła tego, a żona Czena z rozpaczy przebiła się nożem. Wcześniej jednak opisała całe zajście w liście do męża.

Prawie cały miesiąc Czen przygotowywał zemstę. Rozumiał dobrze, że nie może wystąpić otwarcie przeciw mordercom żony i córki, ponieważ byli wśród nich dwaj synowie jednego z najbardziej wpływowych adwokatów w mieście, Stevena Junga. Użył więc podstępu. Zadzwonił do synów adwokata i przedstawił się jako sekretarz znanego w mieście producenta telewizyjnego. W imieniu szefa zaprosił ich na przyjęcie, które ekscentryczny filmowiec rzekomo urządzał na plaży w okolicy starej części portu. Oczywiście mogli przyjść z przyjaciółmi, jeżeli chcieli. Przyszli w komplecie. Czen bez trudu unieszkodliwił ich i przywiązał po kolei do falochronu. Odzyskali przytomność kilka minut przed przypływem. Nie mogli krzyczeć, ponieważ Chińczyk zakleił im usta plastrem. Zanim woda przykryła ich całkowicie, wyrwał każdemu z nich genitalia.

Tydzień później został schwytany przez goryli starego Junga. Nie miał szans, ponieważ pięciu ludzi trzymało go na muszce karabinów maszynowych. W nocy odcięli mu język i zamknęli w drewnianej szopie, znajdującej się w ogrodzie koło rezydencji starego. Jung, którego oczy wyglądały jak szklane wiśnie, zapowiedział mu powolną śmierć w męczarniach. Czen zdecydował się na ucieczkę zanim ostatecznie opadnie z sił. Znalazł najsłabiej umocowaną deskę w ścianie i uderzył. Wypadł na zewnątrz, błyskawicznie połamał kręgosłupy obu strażnikom i biegiem oddalił się. Kilka ulic dalej stracił przytomność.

Mike znalazł go, gdy wracał nad ranem od jednego z miejscowych fałszerzy dokumentów. Ponieważ żaden rodzaj pracy nie potrafił zabić w nim pewnych zasad, zarzucił sobie pokrwawionego Chińczyka na plecy i ruszył na poszukiwanie szpitala. Po drodze Czen odzyskał przytomność i zaczął się wyrywać. Mike położył go na chodniku i odezwał się po angielsku:

— Chcę ci pomóc. Idziemy do szpitala.

Chińczyk pokręcił głową i zrobił znaczący ruch dłonią po gardle. To wystarczyło, żeby Mike zawiózł go do zaufanego chirurga. Człowiek ten, chociaż pozbawiony praw wykonywania zawodu, prowadził nadal praktykę i oddał wielu ludziom nieocenione usługi.

Po trzech tygodniach Czen wyzdrowiał. Odnalazł Mike’a sobie tylko wiadomym sposobem i — ponieważ nie mógł mówić — dał mu kartkę, na której było napisane kilka zdań. Chińczyk prosił o pracę służącego. Wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie ostatnie zdanie; Czen chciał pracować dla Mike’a nie pobierając za to pieniędzy, tak długo, dopóki będzie potrzebny. Mike próbował oponować, ale przekonał się w ciągu paru sekund, że nie jest to zwyczajny żółtek. Wprawne dłonie Azjaty prawie całkowicie unieruchomiły go. Mike ocenił, iż ten człowiek może mu się przydać. Od tamtej pory pracowali razem. Mike nigdy nie żałował tej decyzji.

Firanka w oknie hotelu poruszyła się. Mike wstał i wolno skierował się do wejścia. Duszne i parne powietrze trochę go rozleniwiło, a niedawne spotkanie z Sylwią wprawiło w dobry nastrój. Hotel był prawie pusty. Na korytarzu, gdzie znajdowały się drzwi do jego pokoju, nie było nikogo Włożył do ust gumę do żucia i nacisnął klamkę. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zdążył tylko zauważyć, że w ubranie na piersi wbijają mu się małe, haczykowato zagięte grabie, po czym silne szarpnięcie wciągnęło go do środka. Zwalił się na podłogę i zanim cokolwiek zrozumiał, ktoś zakuł mu na plecach ręce w kajdanki. Napastnik chwycił go za kołnierz marynarki i odwrócił twarzą do okna. Mike zobaczył najpierw wylot lufy automatycznego pistoletu maszynowego, a dopiero później twarz nieznajomego. Była to twarz chłopska, prymitywna, ale zarazem w jakiś nieokreślony sposób przebiegła. Mieszały się w niej rysy skandynawsko-słowiańskie, sprawiające nieodparte wrażenie, że ich właściciel jest kompletnym durniem. Do tego dochodziły oczy. Mike nie lubił takich oczu. Były fanatyczne. Dziwiła go także broń tamtego, znał ją dobrze — „Mini-UZI”, składany pistolet automatycznyużywany przez izraelskie służby specjalne. Ten facet nie wyglądał jednak na Żyda, a dwaj pozostali, których dostrzegł z boku, także nie mogli być Żydami. Bardziej przypominali Włochów, Hiszpanów lub Arabów. Jeden stał blisko okna i wyglądał na zewnątrz, drugi oparł się o framugę drzwi, jakby obawiał się, że ktoś może je nagle wyłamać.

— Ty jesteś „Smutny Mike”? — spytał beznamiętnie blondyn,

— W tej chwili nie jestem tego taki pewny. Zdenerwowałem się i muszę sobie przypomnieć — Mike spróbował grać na zwłokę. Zaraz tego pożałował, bo lufa pistoletu wwierciła mu się w prawe oko, a blondyn zasyczał groźnie.

— Czy mam ci na początek wydłubać ślepia, żebyś zrozumiał, o co cię pytam? A może wolisz mieć pochodnię na głowie? — zapalniczka trzymana w lewej ręce niebezpiecznie zbliżyła się do skroni Mike’a,

— W porządku. Dogadamy się — Mike postanowił spokojnie porozmawiać. Lufa natychmiast odsunęła się ku górze, a blondyn chwycił go za klapy marynarki i rzucił w kąt pokoju.

— Wspaniale, chłopczyku, wspaniale. Szybko się uczysz. Widzisz, chcemy, abyś przekazał nam pewne informacje o waszej organizacji. Zacznij od kontraktów.

Mike poczuł, że żołądek zderza mu się z sercem. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Ktoś zdradził! Ale kto? A jeżeli jest to czysty przypadek, jakieś nieporozumienie? Może ci faceci blefują? Organizacja miała niewielu pracowników i w dodatku byli to fachowcy najwyższej klasy, których Henry dobierał przez wiele lat. Nie sądził, aby od nich wyszła zdrada. Poza tym pieniądze, jakie otrzymywali jego ludzie były praktycznie nie do przebicia. Wątpił, aby ktoś dał się przekupić. Co się więc mogło stać? Złapali kogoś i zmusili do mówienia? W końcu są na to sposoby. To jednak było mało możliwe. Pozostawał przypadek. Coś pękło w ich doskonale pracującej dotychczas maszynce do robienia pieniędzy. Dowodem tego była wizyta nieprzewidzianych gości.

— Czy jest cena, za którą można was kupić? — zwrócił się wprost do blondyna. Tamten nie wahał się z odpowiedzią nawet przez chwilę.

— Nie ma takiej ceny. Możesz uratować życie, jeżeli ładnie wszystko powiesz. Ten nam nie będzie potrzebny — tu wskazał palcem na Czena — ale na razie niech sobie żyje. Reszta zależy od ciebie.

— Kim jesteście? — gardło Mike’a robiło się coraz bardziej suche.

— Lubisz żartować, chłopczyku — blondyn zaśmiał się głośno. — Nie myśl o tym, bo najpierw zrobi ci się słabo, a potem szybko umrzesz. Odpowiedz lepiej na moje pytanie. Pomyśl.

Mike analizował całą sytuację. Czen był skuty — podobnie jak on — kajdankami, a pistolety tamtych stale były skierowane w ich stronę. Domyślał się, że Chińczyk został załatwiony w kilka sekund po odsłonięciu firanki. Teraz praktycznie byli bez szans. Cuda zdarzały się tylko na filmach i w powieściach kryminalnych. Tam bohaterowie mogli przemienić się nawet w czajnik, zagwizdać i wszystko dobrze się kończyło, bo bandyci uciekali. Kajdanki same się rozpadały, przestępcy umierali nagle i gładko jak roboty zaprogramowane przez Japończyków, a cudowne ocalenia zdarzały się częściej niż w Biblii.

Spojrzał ukradkiem na zegarek blondyna. Dochodziła siódma. Za kwadrans powinien zjawić się łącznik z Palermo. Mike wiedział, że jeżeli go złapią, sprawa skomplikuje się jeszcze bardziej. Nie myślał w tej chwili o własnym życiu, myślał o czasie, który nie mógł zostać zmarnowany jeżeli organizacja miała istnieć i przynosić milionowe dochody. W obecnej sytuacji, kiedy zostały zawarte cztery szybkoterminowe kontrakty, nawet kilkudniowe spóźnienie mogło mieć fatalne skutki. Szczególnie dwa z kontraktów wymagały doskonałego przygotowania. Ta część roboty należała zawsze do Mike’a. Ludzie dostawali od niego gotowy plan i realizowali go krok po kroku. Jedno ze zleceń miało być wykonane w ciągu najbliższego miesiąca. Ten „sycylijski kontrakt” nie, mógł czekać, inaczej organizacja straci dobrą opinię i nie otrzyma pieniędzy. Łącznik, którego oczekiwał, miał dostarczyć ostatnie już potrzebne Mike’owi informacje. Za kilka dni w Neapolu Mike powinien podać datę akcji Johnowi Welshowi, człowiekowi, który wśród przyjaciół nosił pseudonim — Detonator.

Pistolet, który nadal znajdował się po wewnętrznej stronie ramienia Mike’a, był teraz całkowicie bezużyteczny. W kajdankach nie można go było dosięgnąć. Spojrzał na Czena i zrozumiał, że Chińczyk czeka tylko na jego znak. Dłużej nie mógł się wahać, jeśli chciał ocalić siebie i łącznika. W chwili, gdy rozległo się pukanie do drzwi, Czen odbił się jak sprężyna od ziemi, uderzył nogami stojącego przy oknie goryla i wyskoczył na zewnątrz. Brzęk tłuczonego szkła zlał się z wystrzałami z pistoletu. Mike nie poruszył się nawet. Dla niego tak było lepiej. Na razie go potrzebowali, więc nie powinien otrzymać swojej porcji ołowiu. Przynajmniej przez najbliższą godzinę.

Goryl stojący przy drzwiach otworzył je gwałtownie, wybiegł na korytarz i zaczął strzelać do uciekającego łącznika. Nie był to nikt z organizacji. Sponsor — jak zostało uzgodnione — tym razem wysłał swojego człowieka. Za chwilę powinno się okazać czy był to właściwy człowiek. Blondyn wsłuchiwał się w strzały na korytarzu i nie spuszczał z oczu Mike’a. Zdawał się być całkowicie pewny wygranej. Tymczasem drugi goryl podniósł się z podłogi i trzymając się za brzuch, kucnął przy stłuczonym oknie. Obserwował podwórze na tyłach hotelu. Strzały na korytarzu umilkły. Blondyn skinął na tego pod oknem. Zanim jednak tamten zdążył wstać, drzwi otworzyły się z trzaskiem i coś błyszczącego przeleciało przez pokój. Goryl pod oknem zachwiał się i runął na plecy. W jego piersi tkwił długi bagnet włoskich spadochroniarzy. Blondyn rzucił się na podłogę i puścił krótką serię w stronę drzwi. W tej samej chwili Mike skoczył mu butami na kręgosłup, podskoczył raz jeszcze i poczuł jak leżące ciało nagle zwiotczało. Do pokoju wszedł ostrożnie niski mężczyzna. Ubrany był w biały garnitur, niebieską koszulę i krawat w jaskrawą kratkę. W ustach trzymał nie zapalone cygaro.

— Ma pan pozdrowienia od don Pappina — odezwał się zachrypniętym głosem.

— Poznał mnie pan. To dobrze. Proszę mi zdjąć te bransoletki i dać dokumentację — Mike odwrócił się tyłem do łącznika. — Ten hotelik musi mieć wypadek. Za chwilę będzie tu policja. Niech pan znika. Reszta należy do mnie — dokończył, rozcierając uwolnione ręce i sprawdzając szybko zawartość grubej koperty. — W porządku.

Łącznik skinął głową i zrobił krok w kierunku okna. Mike podbiegł do szafy, aby zabrać swoje rzeczy, które zawsze umieszczał w jednej, niewielkiej torbie. W oddali rozległy się sygnały policyjnych wozów. Trzeba się było śpieszyć. Otworzył drzwi do szafy i w tym momencie usłyszał tuż przy uchu wystrzał. Kątem oka spostrzegł, jak łącznik z dziurą w skroni przewraca się na podłogę. Nie czekał, co będzie dalej, tylko z całej siły uderzył drzwiami wyskakującego z szafy człowieka. Złapał torbę i nie oglądając się wybiegł na korytarz.

Już pierwszego dnia pobytu zapoznał się dokładnie z rozkładem hotelowych pokoi i korytarzy, nie miał więc kłopotów z odnalezieniem przewodów gazowych. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów „Number I”, otworzył ją i przytknął do jednej z rur. Magnes chwycił natychmiast. Wybuch powinien nastąpić za dwie minuty. Uderzył barkiem w najbliższe drzwi prowadzące do pokoju od strony podwórza. Wyleciały z trzaskiem. Skok przez okno z pierwszego piętra nie był dla niego niczym nowym, Spadł na chodnik w zupełnie dobrej formie. W tej samej chwili usłyszał krótkie gwizdnięcie. Obok niego zahamował gwałtownie biały taunus. Za kierownicą siedział uśmiechnięty Czen. Mike błyskawicznie znalazł się na siedzeniu obok Chińczyka. Tamten wykonał ostry zwrot i po chwili byli już poza zasięgiem policji. Minęło ich kilka policyjnych wozów, ale blokada ulic była trochę spóźniona, nikt ich nie zatrzymywał.

Taunusa porzucili blisko miejsca, gdzie stał wóz Mike’a. Wybuch, jaki rozległ się po chwili, odczuli nawet tutaj. Z pobliskich domów posypały się szyby i dachówki. Wsiedli do forda i ruszyli. Ludzie na ulicy coś wrzeszczeli i biegli do miejsca wybuchu. Mike zmrużył jedno oko i spojrzał znacząco na Czena.

— Nie martw się — zażartował — w telewizji powiedzą nam kto to zrobił.

Chińczyk uśmiechnął się z pełnym zrozumieniem, a jego brzydka twarz zrobiła się jeszcze brzydsza. Mike jednak lubił tę twarz. Była uczciwa.2

Dochodziła piąta wieczorem. Popołudniowy upał nieco zelżał, ale na jego miejsce narastała z każdą chwilą cięższa, tropikalna duszność. Czasami tylko jakiś ledwo wyczuwalny podmuch wpadał przez otwarte okno.

Manaus, leżące niemalże w sercu amazońskiej dżungli, pogrążało się stopniowo w ciemnościach. Zapalały się lampy w mieszkaniach i na ulicach, jaskrawe reklamy, neony z okresu największej prosperity, światła samochodów i portowych dźwigów. Niebo w oddali błyskało się i lada chwila mogły spaść pierwsze krople deszczu. Mimo to na ulicach robiło się coraz tłoczniej. Powoli — każdego wieczora podobnie — budziło się nocne życie miasta.

Nie było to już dawne Manaus, zachłystujące się strumieniami kauczuku i pieniędzy, ulegające zwariowanym kaprysom milionerów i ich snobistycznych żon. Kiedy skończył się boom kauczukowy, najbogatsi opuścili to miejsce, przeklinając i pozostawiając po sobie kosztowne pamiątki, a wśród nich wierną kopię słynnej mediolańskiej La Scali. Teraz wdzierała się tu dżungla. Miasto jednak przyciągało ludzi nadal, tym bardziej, że nie dla wszystkich koniec boomu oznaczał nędzę. Dla niektórych był to dopiero początek drogi do bogactwa.

Dominik Layard już od tygodnia siedział przy biurku i wystukiwał na maszynie swój najnowszy artykuł dla „New Scientific”. Przez drobne oczka rozpostartej w oknie siatki spoglądał co pewien czas w ciemne szyby domu naprzeciwko. Na inne przyjemności na razie nie miał czasu.

Światło naprzeciwko zapalało się zwykle około szóstej. Mieszkała tam wysoka, ciemnowłosa dziewczyna. Żaluzje w jej oknie nie miały trzech listewek, więc przy pomocy dobrej lornetki można było bez trudności prześledzić co robiła wieczorem. Tym łatwiej, że jego okna znajdowały się idealnie na tym samym poziomie.

Po powrocie dziewczyna zazwyczaj znikała w łazience i najwidoczniej brała prysznic. Po kilkunastu minutach pojawiała się zupełnie nago i strząsając wodę z włosów, nakładała na siebie biały szlafrok. Wyglądała tak podniecająco, że Dominik za każdym razem czuł, jak hormony rozpoczynają w nim niebezpieczny taniec. Później przyrządzała sobie coś do jedzenia, włączała telewizor, telefonowała i przeglądała jakieś papiery. Chodziła spać punktualnie o dziesiątej.

Dominik lubił ją podglądać. Nie łudził się, że mogłaby kiedykolwiek zwrócić na niego uwagę. Nie był ani przystojny, ani ładny. Przyjaciele wiele razy porównywali go do Louisa de Funesa, tego zwariowanego francuskiego komika filmowego. Podobnie jak jego filmowy sobowtór, Dominik wywoływał swoim wyglądem powszechną wesołość. Ludzie poważnieli, gdy dowiadywali się, kim jest i czym się zajmuje.

Dominik nigdy nie lubił mówić o sobie ani o swojej pracy, o tym, że jest przyrodnikiem, doktorem uniwersytetu Yale i uchodzi za jednego z najwybitniejszych na świecie specjalistów od gadów. Jego szczególne osiągnięcia i zamiłowania wiązały się z wężami. W poszukiwaniu ich rozmaitych odmian jeździł po całym świecie. Kilkakrotnie ukąszony, uratował się dzięki surowicy, którą stale ze sobą nosił. Po jakimś czasie organizm jego tak dalece uodpornił się na ukąszenia, że mógł właściwie rozstać się ze szczepionką. Rok wcześniej został ukąszony w Afryce przez żmiję rogatą, jednego z najbardziej jadowitych gadów. Miał trochę szczęścia, ponieważ jej zęby jadowe zanim pogrążyły się w jego łydce, musiały przebić grubą skarpetę. Krajowcy, którzy mu towarzyszyli w wyprawie uznali, że nie ma żadnych szans na przeżycie, jeżeli natychmiast nie wstrzyknie sobie surowicy. Layard postanowił jednak zaryzykować i przeprowadzić na sobie eksperyment. Zrezygnował z antidotum i cierpliwie czekał na reakcję. W końcu, gdy osłabiony sięgnął po strzykawkę, było już za późno — zemdlał i pogrążył się w gorączce. Krajowcy opiekowali się nim przez trzy tygodnie, dziwiąc się, że wciąż jeszcze żyje. Oczywiście miejscowy czarownik, który w tym czasie odprawiał przy nim modły, nie omieszkał zapisać tego na swoje konto. Wreszcie Dominik odzyskał przytomność i wstał. Dopiero wówczas stwierdził, że na pewno wymknął się śmierci. O całym zdarzeniu opowiedział w kuluarach międzynarodowego sympozjum przyrodniczego w Wiedniu, śmiejąc się, że powrócił do świata żywych z najdroższej wycieczki turystycznej na ziemi, z wycieczki do krainy cieni.

— Cóż — westchnął Dominik i pogłaskał przewieszonego przez biurko prawie półtorametrowego pytona królewskiego — drogi Andy, nasza przyjaciółka trochę się dzisiaj spóźnia. Nie denerwujmy się jednak, może zaraz przyjdzie. — Zamyślił się na chwilę, wpatrując się w żółte, owalne plamy znajdujące się z boku na skórze węża. Pyton już od kilku lat był jego własnością, reagował na głos i proste polecenia, towarzyszył Dominikowi w większości wypraw, raz nawet ratując mu życie.

Było to trzy lata wcześniej podczas pierwszej podróży przyrodnika nad Amazonkę. Wieczorem, kiedy wracał znad rzeki, został zaatakowany przez prawie ośmiometrową anakondę. Pyton, mimo że znacznie mniejszy i słabszy, rzucił się na intruza i przez kilka minut toczył z nim nierówną walkę. Wreszcie udało się Dominikowi przeciąć anakondę maczetą. Pamiętał o tym zdarzeniu, a jego miłość do węży stała się od tamtej pory prawie bezkrytyczna.

Światło w oknie naprzeciwko zapaliło się. Chwilę potem Dominik zgasił je u siebie. Sięgnął po lornetkę i wygodnie usadowił się na krześle. Widoczność jednak znacznie pogorszyła się, zaczęło padać. Zżuł w ustach przekleństwo. Za dwa dni musiał opuścić Manaus i wyjechać do Nowego Jorku. Przez te ostatnie dwa dni chciał nasycić się widokiem pięknej nieznajomej, zapamiętać ją tak silnie, jak zapamiętywał zygzaki i cętki na skórze węży.

Dziewczyna kąpała się. Nagle Dominik zobaczył, że drzwi do jej mieszkania otwierają się i do środka ostrożnie wchodzą dwaj ludzie. Byli ubrani jak poborcy podatkowi — w czarne garnitury, białe koszule i krawaty. Pierwszy z nich, wielki, o nalanej twarzy grubas stanął za drzwiami łazienki i wyjął z kieszeni marynarki jakąś butelkę. W drugiej ręce trzymał kawałek waty lub gazy. Dał znak ręką swojemu kompanowi. Tamten stanął obok telewizora i spokojnie nakładał tłumik na pistolet. Przyrodnik zaczął wściekle przebierać nogami pod biurkiem. A więc tak wygląda napad. Faceci wchodzą do mieszkania i najnormalniej w świecie czekają aż wejdziesz im w łapy. Ci dwaj wyglądali na łajdaków, ale do czego im była potrzebna spluwa? Zdaniem Dominika, jak na jedną dziewczynę, było to odrobinę za dużo.

Wyszła z łazienki jak zwykle naga i niepokojąco piękna. Grubas chwycił ją natychmiast z tyłu za głowę i przytknął jej do ust nasączony tampon. Dziewczyna szarpnęła się tylko raz i upadła na podłogę. Bandyci popatrzyli na siebie. Niższy mówił coś do grubasa, ale tamten roześmiał się tylko i zaczął zdejmować spodnie. Dominik nie widział wyraźnie ciała dziewczyny, ale był pewny, że chudy w tym czasie dotykał ją. Znów grubas zrobił jakiś gest i chudy ociągając się wstał. Teraz Dominik zobaczył, że kładzie na telewizorze strzykawkę. Grubas położył dziewczynę na stole i patrzył jak penis powoli mu się napręża.

Dominik zerwał się z krzesła, chwycił z kanapy swoją wysłużoną maczetę i jak szalony zbiegł na dół. W kilku skokach przebył ulicę i znalazł się na piętrze. Drzwi sforsował jednym kopnięciem. Od razu dopadł grubasa, który przez ten czas rozpiął sobie jeszcze koszulę i zdjął krawat. Nigdy dotychczas Dominik nie włożył tyle siły w cięcie maczetą. Głowa grubasa, mimo że już odcięta, pozostała na miejscu. On sam stał jeszcze kilka sekund, po czym runął na dywan. Chudy rzucił się w kierunku pistoletu, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Maczeta spadła w miejsce, gdzie przed sekundą miała się znaleźć jego dłoń. Odwrócił się i wybiegł z mieszkania. Zaraz potem samochód na dole ostro ruszył z miejsca. W pokoju zrobiło się teraz irytująco spokojnie.

Dominik rozejrzał się wkoło. Głowa grubasa leżała tuż obok ciała, a krew obficie wsiąkała w dywan. Odłożył maczetę, zdjął dziewczynę ze stołu i położył na kanapie. Przykrył ją szlafrokiem i usiadł obok. Zapalił papierosa. — A więc to tak wyglądają szybkie akcje brygad antyterrorystycznych — pokiwał cynicznie głową, oglądając wynik swojej interwencji. Zastanawiał się, czy wezwać policję i wszystko opowiedzieć? O ile zna stosunki panujące w Ameryce Południowej, nie było to najmądrzejsze wyjście. Jego pobyt w Brazylii mógłby się znacznie przedłużyć. W dodatku nie miał dość pieniędzy, aby się wykupić. Obywatelstwo amerykańskie było dobre, ale nie dla wszystkich. Ministerstwo Spraw Zagranicznych o niego na pewno się nie upomni. Uniwersytet też nie zechce bronić, bądź co bądź, zabójcy. Pewni ludzie nie lubili tracić czasu na zbyt skrupulatne dociekania. Istotne motywy jego działania mogłyby przemawiać najwyżej w sądzie do ławy przysięgłych. Na szerszym forum posługiwano się na ogół skrótami w stylu: „Ten facet jest mordercą”. To całkowicie wystarczyło, żeby pracodawca i przyjaciele o człowieku zapomnieli. Dominik nie tego ostatniego się obawiał, dla niego — jak dla większości kochających swoją pracę naukowców — najbardziej liczył się czas. Bez wypraw w poszukiwaniu węży każdy rok był stracony. Trzeba będzie coś wspólnie postanowić, pomyślał i spojrzał na dziewczynę. Powoli dochodziła do siebie. Otworzyła oczy i przez moment uważnie go obserwowała.

— Kim pan jest? — zapytała spokojnie.

— Dominik Layard. Mieszkam tutaj naprzeciwko. Przypadkowo zobaczyłem, że ma pani niespodziewanych gości i przybiegłem ich bliżej poznać. — Dominik czuł, jak wraca mu dobry humor. — Faceci chcieli panią zgwałcić i coś jeszcze... Nie wiem, o co tu mogło chodzić. Mieli ze sobą pistolety i strzykawkę. Tam leżą te wytwory Cywilizacji — uśmiechnął się ciepło.

— O Boże, a to co? — dziewczyna podniosła się na łokciach i zauważyła trupa. — Co pan z nim zrobił? To straszne. Pan odciął mu głowę.

— Nie mogłem przewidzieć, że ma taką słabą głowę — Dominik spoważniał. — Facet chciał panią zgwałcić na tym stole. Niech mu się pani przyjrzy. Ja go tak nie rozbierałem. Drugi uciekł.

Dziewczyna wstała szybko i podeszła do marynarki grubasa. Wprawnie obszukała kieszenie. W końcu znalazła jakiś znaczek. Uważnie obejrzała i rzuciła Dominikowi na kolana.

— To boliwijski kontrwywiad. Niech pan o nic nie pyta. Mamy mało czasu. Proszę się spakować i być tutaj za piętnaście minut. Uratował mi pan życie, jestem więc pana dłużniczką. Musimy uciekać. No, niech się pan pośpieszy — popchnęła go w kierunku drzwi.

Dominik bez słowa pobiegł do siebie. Otworzył walizkę, do której wrzucił swoje notatki i artykuł. Nałożył kurtkę, przypiął do walizki maczetę i gwizdnął na pytona.

— Szykuj się, Andy. Grozi nam zmiana zawodu. Właź — nachylił się, aby pyton mógł wsunąć mu się na plecy.

Andy potrafił to robić. Nie był lekki, ale układał się tak, że Dominik mógł w miarę normalnie się poruszać. Raz jeszcze obrzucił spojrzeniem mieszkanie, po czym wyszedł na korytarz i zatrzasnął drzwi.

W tym czasie Angelika O’Nell, którą tak szczęśliwie uratował, nie próżnowała. Po wyjściu Dominika złapała telefon i wykręciła miejscowy numer.

— Alonso. Usługi turystyczne — w słuchawce odezwał się męski głos. Mężczyzna mówił po hiszpańsku.

— Zamawiałam u was przewoźnika w górę Negro. Niech natychmiast tu przyjedzie — powiedziała dziewczyna i przerwała połączenie.

Wstała szybko, otworzyła szafę i wszystkie rzeczy upchnęła w dużej torbie. Nałożenie spodni, koszuli, kurtki i butów było dziełem kilkudziesięciu sekund. Podeszła jeszcze do telewizora i przyjrzała się strzykawce. Była pełna. Nie dotykała jej. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjęła magnum i sprawdziła magazynek. Schowała broń, założyła torbę na ramię i wyszła z mieszkania. W drzwiach natknęła się na Dominika. Na korytarzu było ciemno.

— To pan? — sprawdziła krótko.

— Tak.

— Niech pan idzie za mną.

Szybkim krokiem podeszła do starego volkswagena. Wsiadła do środka i zapaliła silnik. Dominik wrzucił walizkę i pytona na tylne siedzenie, a sam usiadł z przodu obok dziewczyny.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: