Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawrotny rytm fokstrota - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zawrotny rytm fokstrota - ebook

Szalone lata dwudzieste, kiedy to świat wchodzi w nową epokę i chce nadrobić stracony czas wojny.

Zawrotny rytm fokstrota i rewiowych popisów splata się z tradycjami, których usilnie stara się bronić starsze pokolenie, choć pod skórą czuje, że już nic nie zatrzyma tego pochodu wyzwolenia kobiet, szybkich automobili, krótszych spódnic i swobodniejszych obyczajów…

Emma, córka zubożałego szlachcica, wychowana w wielkim, ale zapuszczonym z powodu ubóstwa pałacu pod Krakowem, wyjeżdża do Wiednia na zaproszenie bogatej przyjaciółki swojej zmarłej matki i jej szalonej, lubiącej zabawę córki.  Ma się uczyć w konserwatorium, ponieważ jest bardzo utalentowana muzycznie, jednak razem z nową przyjaciółką wpada w nowoczesny świat dancingów, modnych magazynów i zabaw do białego rana.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-819-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wilamowski obejrzał się raz jeszcze. Skrył twarz w cieniu kolumny. Kobieta z kieliszkiem szampana, oparta plecami o framugę okna, rozmawiała z siwowłosym mężczyzną. Mówił głównie on, ona mu jedynie potakiwała. Nagle zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu. Włosy, upięte nad karkiem błyszczącą klamrą, opadły na plecy. Loki zatańczyły wokół twarzy. W tej chwili Wilamowski zrozumiał, że nie wyjdzie z przyjęcia wcześniej. Musiał poznać tę kobietę. To uczucie go obezwładniło. Tymczasem orkiestra zaczęła grać arię z Toski. Naraz goście rozstąpili się, ukazując stojącą pod oknem parę. Siwowłosy z lekkim ukłonem powiódł kobietę na scenę. Szła, ponaglana brawami, rozdając uśmiechy. Wilamowski się żachnął. To przecież słynny sopran, Emma von Montefort, żona znanego austriackiego przemysłowca, robiącego interesy w Polsce. Dreszcz przeniknął słuchaczy. W etoli rozrzuconych włosów, z uniesionymi do góry dłońmi, śpiewała o miłości. Czarny jedwab spowijający jej smukłą sylwetkę silnie kontrastował z porcelanową cerą. Brylantowe kolczyki połyskujące w kaskadzie ciemnych włosów, prześliczne, trzepoczące rzęsy – to wszystko w okamgnieniu zauważył nasz bohater. Chyba nie jest zakochana, jęknął w duszy. Muszę ją poznać! Nie wyjeżdżam do Wiednia.

Rzęsiste oklaski, bukiet kremowych róż, głębokie ukłony i Emma zniknęła za kulisami.

Wilamowski dyskretnie przesunął się do drzwi. Chciał pozostać niezauważony, ale kilka par damskich oczu odprowadziło go spojrzeniem. Nienaganny frak, biały gors koszuli, a przede wszystkim smukła sylwetka i przystojna męska twarz nie pozwalały mu występować incognito. Jego niespotykana męska uroda wielokrotnie była kartą przetargową tam, gdzie miał do czynienia z kobietami. Odebrał w szatni płaszcz, przystanął w foyer, by zapalić papierosa. W blasku zapałki dostrzegł iskrzący się przedmiot: brylantowy kolczyk śpiewaczki. Pomyślał, że los daje mu szansę: zwróci jej klejnot, ona będzie mu wdzięczna i wtedy będzie mógł się jej przedstawić. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Przecież mąż Emmy jest bogatym przemysłowcem. Może to dla niej nic nie znaczy, pocieszył sam siebie. Emma pochodziła ze zubożałej arystokratycznej polskiej rodziny. Mówiono, że pieniądze męża były dla niej pokusą, bo jego fortuna pozwoliła jej kształcić głos u najlepszych profesorów śpiewu. Von Montefort obsypywał żonę wyszukanymi prezentami i klejnotami. Uwielbiała biżuterię i mimo powszechnego zgorszenia nosiła efektowne klejnoty, nie przejmując się gadaniem, że w tak młodym wieku to nie wypada. Jan, baron von Montefort, zanim poznał Emmę był obiektem westchnień wielu panien na wydaniu, a tym bardziej ich matek. Nieprzyzwoicie wprost bogaty, władający sześcioma językami, przystojny jak Apollo zakochał się w Emmie od razu.

Wilamowski obracał w dłoni rubinowy kolczyk otoczony diamentami. Pomyślał, że zapewne dostała go od męża. W głębi duszy miał nadzieję, że Emma zauważy brak klejnotu, więc jutro jej go prześle z biletem wizytowym. Powinna podziękować…

Szedł Plantami do domu, w zamyśleniu uchylając kapelusza przed mijającymi go ludźmi. Lekki śnieg pięknie wirował wokół latarni, ale Wilamowski był nieczuły na urodę miasta, w którym wszyscy się znali. Ściskając w kieszeni klejnot, rozmyślał o niej.

Tymczasem po drugiej stronie Plant Emma, zsunąwszy z ramion futro popielicowe, udała się w stronę gabinetu męża. Zapukała delikatnie, naciskając jednocześnie klamkę.

– Wejdź, proszę. – Zza biurka podniósł się wysoki mężczyzna. – Właśnie skończyłem pisać list. Jak udał się wieczór? Mam nadzieję, że w towarzystwie wuja się nie nudziłaś?

– Ach, nic nie straciłeś, wieczór dość banalny, a wuj jak zwykle zabawiał mnie opowieściami o podróżach, ale śpiewałam, a to zawsze mnie pobudza.

Jan von Montefort spojrzał na żonę: zaróżowiona twarz i błyszczące oczy świadczyły o poruszeniu. Bardziej kocha śpiew niż mnie, przemknęło mu po raz tysięczny przez myśl, i tak zapewnie już będzie zawsze.

– Chętnie wypiję kieliszek wina z twojej najgłębszej piwniczki. Chyba jeszcze nie jesteś senny?

Emma usiadła w fotelu, zakładając nogę na nogę. Nigdy nie pozwoliła sobie w gabinecie na wygodne zzucie obuwia i podwinięcie nóg, zachowując szyk do końca. Jan marzył czasami o bardziej domowej wersji żony, a jednocześnie podziwiał ją za tę elegancję i wytworne maniery. Za to w sypialni wtulała się w jego ramiona i to wystarczało mu za wszystko…

Teraz siedziała w aureoli ciemnych loków, relacjonując wydarzenia wieczoru.

– Imaginujesz sobie, wywołano mnie! Myślę, że wuj coś o tym wiedział! Zaśpiewałam arię z Toski i zaraz wyszliśmy. Wuj odwiózł mnie do domu, ale jutro wpadnie na obiad. Nie masz nic przeciwko?

– Ależ skądże – żachnął się Jan. – Przecież wuj Tadeusz to mój przyjaciel i wspaniały człowiek.

Panowie darzyli się szacunkiem i wielką sympatią odkąd poznali się w Rzymie. Tadeusz często zastępował Jana w obowiązkach towarzyskich, bywając z Emmą.

– Nad czym pracujesz? Chyba nie interesy? – zapytała niedbale.

– Afryka, przeglądam mapy i ryciny. Może kiedyś pozwolisz mi tam pojechać…

– Chyba nie, boję się że cię stracę… Że zostaniesz zjedzony przez kanibali albo ożeniony z bezzębną murzyńską królową – zażartowała.

Jan czekał na sprzyjającą sytuację, liczył, że w końcu, oswajając powoli temat, jak kropla drążąca kamień, zmieni stanowisko żony. Teraz było jeszcze za wcześnie.

– Jeszcze kieliszek wina? – Podszedł z butelką

– Nie, dziękuję, trochę poczytam przed snem. Przyjdziesz niedługo?

– Tak, trochę jestem znużony dzisiejszym dniem.

Emma wstała leniwie z fotela.

– Czekam na ciebie.

Jan wiedział, że żona czeka cierpliwie na dawkę lektury przed snem. Oboje lubili tę chwilę. Wsparta na poduszkach, wpółleżąc na piersi męża, słuchała jego miękkiego głosu. Starannie wybierała lektury, przeważnie poezje, dramaty, biografie wielkich ludzi.

Kiedy Jan stanął w drzwiach sypialni, uderzyło go wzburzenie żony.

– Zgubiłam kolczyk. Tak je lubiłam, to prezent od ciebie. Może ktoś znalazł? Jestem niepocieszona!

– Kochanie, poczekajmy do jutra. Zawsze mogę zamówić w Wiedniu kopię u naszego złotnika. Nie martw się przedwcześnie, proszę. – Podszedł do łóżka i pocałował jej dłoń. – Mam dobre przeczucia.

Emma wiedziała, że mąż jedynie chce ją uspokoić, jednak była mu wdzięczna za dobre słowa.

– To prawda, jeszcze nie wszystko stracone. Przecież to tylko kolczyk. Jak mogłam być tak nieuważna?

– Co dzisiaj czytamy? – baron zmienił temat. – Może bajkę o Kopciuszku i zgubionym pantofelku…?

Po chwili rozpogodzona Emma słuchała opowieści o wyprawie Roalda Amundsena na biegun południowy, ciesząc się, że leży pod ciepłą kołdrą daleko od lodów i zimna.

Wilamowski wcześnie zszedł na śniadanie, zastając ojca pogrążonego w lekturze porannej prasy.

– Co tak wcześnie? – zdziwił się ojciec, odkładając gazetę. – Późno wróciłeś?

– Witaj, papo. Wróciłem przed północą. – Wilamowski powitał ojca radośnie. – Wybieram się na przejażdżkę konną. Mamy piękny dzień.

– Dobrze, ja idę do biura! Dzwonił dyrektor, mamy drobne problemy z dwoma inżynierami… Podejrzewamy, że nie są lojalni.

– Ojcze, chętnie będę ci towarzyszył, przejażdżka poczeka.

– Dziękuję, synu, na razie sam z nimi porozmawiam. Boję się zresztą, że będziesz zbyt radykalny i porywczy. Jedź, wrócisz na obiad, to zrelacjonuję ci rozmowę z pracownikami.

Filip Napoleon Wilamowski cenił opinię syna, ale swoich pracowników traktował jak ojciec. Znał ich od dziecka, jeszcze ich rodzice i dziadkowie u niego pracowali. Młody Konstanty, mimo że uchodził za młodzieńca towarzyskiego, bywającego, uprawiającego rozliczne sporty, był również zainteresowany rodzinnym majątkiem. Wprowadził udogodnienia i reformy w fabryce i majątku. Miał talent i nosa do interesów. Stary Wilamowski wiedział, że po jego śmierci syn pomnoży fortunę rodziny. Na razie rządził sam, radząc się syna w trudnych sprawach. Obawiał się, że, wykształcony za granicą, podejmie zbyt radykalne reformy, kupi nowe maszyny, zatrudni nowych ludzi, zwolni starych…

Takie były wymogi współczesnych, bezwzględnych czasów. Fabryka szkła i porcelany miała się na razie dobrze. Konstanty wpadł na pomysł, żeby oprócz luksusowej porcelany produkowali również zwykłe, niedrogie naczynia, nabywców było wielu. Stary Wilamowski na razie nie chciał zbyt wielu zmian. Kiedyś przekaże fabrykę synowi, a ten na pewno poradzi sobie z drapieżnym światem biznesu.

– Ojcze, a Róża nie zejdzie na śniadanie? – zapytał niedbale Konstanty. – Chciałbym z nią porozmawiać.

– Żona jest z Prymulą w kościele, na mszy w intencji swojego dziadka. Potem jadą na śniadanie do jej siostry.

Konstanty był zaprzyjaźniony z Różą, drugą żoną ojca, a szczególnie kochał swoją dziesięcioletnią przyrodnią siostrę. Ojciec, po śmierci matki Konstantego, długo pozostawał w żałobie i depresji. Ożenił się po raz drugi ze swoją bardzo daleką kuzynką, sporo od niego młodszą. Róża nie starała się nigdy zagłuszyć wspomnień po swojej poprzedniczce, szanując ból Filipa Napoleona po utracie pierwszej żony. Jej postawa przyniosła dobre skutki, bo Konstanty po okresie buntu i negacji zaakceptował następczynię matki. Zresztą widział, że ojciec odżył. Kiedy narodziła się jego mała siostrzyczka Przemysława, zwana Prymulą, stosunki z macochą się unormowały. Róża była mądrą kobietą. Raczej tonowała, niż zaogniała stosunki Filipa z jego dorastającym synem. Po kilku latach stała się powierniczką Konstantego, który zwierzał się jej i radził, głównie w sprawach sercowych.

Na szczęśliwy obraz rodziny kładł się cień – wspomnienie Piotra, brata bliźniaka Konstantego. Jako mali, czteroletni chłopcy Piotr i Konstanty w towarzystwie ojca i stryja udali się zimą na wycieczkę w Alpy. Przy wspaniałej pogodzie zeszła lawina. Piotrusia nigdy nie odnaleziono. Tak naprawdę matka bliźniaków nigdy nie pogodziła się ze stratą syna. Zbliżyła się do mistycznych kręgów ludzi wierzących w pozagrobowe kontakty ze zmarłymi. Jej matczyne serce podpowiadało, że Piotr gdzieś żyje i wróci do niej po latach. Straciła kontakt z rzeczywistością. Wróżbitki i cyganki wyciągały od niej pieniądze, opowiadając, że syn nie zginął. Filip Wilamowski wziął na swoje barki wychowanie drugiego syna. Obaj cierpieli, ale byli dla siebie oparciem. Matka Konstantego umarła we śnie, po kilku latach od zaginięcia Piotra. Konstanty oddał się namiętnie sportom: przejażdżki konne, tenis, szermierka, boks – to wszytko pomogło zagłuszyć ból i wypełnić pustkę. Wtedy negował wszystko: świętą pamięć po bracie, miłość ojca. Kiedy pojawiła się Róża, kompletnie ją ignorował. Wiedział, że ojciec odżył, i to tym bardziej go bolało. Jak mógł zapomnieć o Piotrze i mamie! Okres buntu i naporu skończył się nagle, kiedy to spędził przy łóżku ojca wiele godzin, leżąc w ubraniu na kanapie i zimnymi okładami zbijając gorączkę w oczekiwaniu na lekarza. Zrozumiał wtedy, że ojciec jest biednym, cierpiącym człowiekiem i potrzebuje miłości. Rano, kiedy zażegnano kryzys, był innym synem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki relacje w rodzinie się zmieniły. Kiedy na świecie pojawiła się Prymula, Konstanty pokochał ją prawdziwą, braterską miłością. Tęsknił do niej i marzył, żeby zawsze była małą dziewczynką, jego siostrzyczką, której nie zabierze mu żaden podstępny nicpoń, łowca posagów. Róża pozwalała na rozpieszczanie małej, wiedząc że potrzebują tego zarówno dorastający syn, jak i mąż.

Konstanty czekał na Różę. Pragnął się zwierzyć z wydarzeń wczorajszego wieczoru. Chciał się poradzić i usłyszeć, że zdobędzie Emmę von Montefort.

Musiał przed kimś wyspowiadać się ze swoich uczuć, mówić i mówić, ciągle o Emmie! Jak wykorzystać fakt, że ma jej kolczyk? Tylko kobieta może mu pomóc. Podświadomie czuł, że baronowa von Montefort jest niezwykłą kobietą, że banalne słowo „zdobycie” do niej nie pasuje. Ale jego męska duma, podbita testosteronem i opinią łowcy serc, zaciemniła mu ocenę sytuacji. Rzuci tę kobietę na kolana! Nigdy nie poniósł klęski w sprawach sercowych. Nie jest przyzwyczajony do porażki. Ten Montefort, a któż to jest? Kupiony tytuł, nuworysz. Emma z pewnością doceni koligacje, majątek, wykształcenie Konstantego.

Kobieta, którą pokocha, powinna być za to wdzięczna! Własne ego, wybujałe bez granic, nie pozwoliło mu na racjonalne myślenie. Przecież jest królem życia! Jednak ten oszałamiający obraz samego siebie potrzebował czyjegoś potwierdzenia. Konstanty liczył na Różę, bo jest wspaniałą kobietą. Niech tylko wróci.

Na razie miał dwie godziny na podjęcie decyzji, w jaki sposób oddać Emmie kolczyk. Było wcześnie i zapewne jeszcze spała. Sam wyjątkowo wstał rano, pobudzony czekającymi go wydarzeniami.

Ach, cóż będę przemyśliwał, ocknął się w przypływie dumy. Wyślę kierowcę z kolczykiem i wizytówką. To przecież tylko drobny klejnot. Niech mi podziękuje. Jadę na przejażdżkę, pomyślał.

Wrócił na obiad zmęczony, ale spokojniejszy. W domu zastał list, kilka uprzejmych słów skreślonych przez von Monteforta, z podziękowaniami w imieniu nieobecnej żony i swoim za odesłanie klejnotu, jak się okazało, posiadającego również wartość sentymentalną. Ten elegancki liścik znów go rozstroił, wróciły wspomnienia wczorajszego spotkania.

Przebrawszy się do obiadu, zszedł do jadalni. Obiad upłynął w miłym nastroju. Ojciec z rozpogodzoną twarzą, zapewnie z powodu rozwiązania konfliktu w fabryce, opowiadał o kotach rezydujących w magazynach porcelany. Wiadomo, że adresatką tych historyjek była Prymula. Codziennie pytała, jak się miewają zwierzęta. Nie nudziły jej powtarzające się przygody kociaków, czasami ojciec wymyślał pełne grozy opowiadanie, kończące się zazwyczaj szczęśliwie. Niektóre zmyślone opowieści były tak ciekawe, że żona i syn zaśmiewali się do łez z reakcji dziewczynki. Jednak zazwyczaj starano się nie snuć przy stole kocich historii, bo dorośli, spotykając się, przeważnie rozmawiali o innych, znacznie nudniejszych sprawach i Prymula to rozumiała.

– Chciałeś ze mną rozmawiać? – zwróciła się Róża do Konstantego, kiedy pili kawę w salonie.

– Tak, chciałem zasięgnąć twojej rady, ale zadecydowałem sam… – Wyraz twarzy młodego mężczyzny nie zachęcił Róży do kontynuowania. – Ale, ale! Wybieram się do Wiednia i mogę załatwić różne sprawunki. – Klasnął z przesadą w dłonie. – Proszę zamawiać!

– Wyśmienicie, może obarczę cię zakupem kilku sukienek dla Prymuli i może wiosennego kostiumu dla mnie…? – Zawiesiła głos. – Masz taki dobry gust.

Róża wielokrotnie prosiła Konstantego o radę, bo choć miała bajeczną figurę, to dość pospolity gust. Nosiła się niegdyś zbyt tandetnie i strojnie, a teraz tak samo ubierała córkę. To Konstanty zaczął przywozić siostrze z zagranicy wysmakowaną, modną garderobę w dobrym stylu. Robił to z przyjemnością, próbując delikatnie zmienić gust macochy. Nie unosiła się dumą i z wdzięcznością przyjmowała te dowody rodzinnej troski. Z czasem stało się tradycją, że Konstanty z każdej podróży przywoził obu paniom prezenty w postaci modnego szala, dobrze skrojonej sukni czy pięknego kapelusza. Nie szczędził ojcowskich pieniędzy na stroje i ozdoby. Efekt zawsze był doskonały. Macocha nosiła się elegancko, powoli zmieniając swoje upodobania, aczkolwiek uzależniła się od porad Konstantego. Ojciec z przymrużeniem oka obserwował te niemęskie zachowania syna, wiedząc, że to kolejna nić łącząca go z Różą. Róża była za młoda, żeby pełnić rolę matki, ale starała się być przyjaciółką i starszą siostrą dla Konstantego.

– Wrócę za kilka tygodni, mam do załatwienia kilka spraw rodzinnych, a poza tym będę ślizgał się na deskach… Nie mów, proszę, nic na ten ostatni temat papie.

– Naturalnie. – Skinęła głową. – Ale uważaj na siebie!

– Mam zaproszenie na kilka rautów, już o to zadbały matki panien na wydaniu, będę zwierzęciem łownym – zażartował.

– Ach, chyba je odrobinę rozumiem, ale o ciebie się nie boję. Na pewno wybierzesz doskonale i uszczęśliwisz jakąś dziewczynę, ale jeszcze nie teraz, bo jako twoja matka drżę o ciebie – zaśmiała się z wymuszeniem.

– Kochana mateczko, nie bój się, mam serce spokojne jak jezioro, będę zalotny, ale niedostępny. No, chyba że – zawahał się lekko – dopadnie mnie coup de foudre. – Cień przemknął po twarzy młodzieńca. – To zapewne wspaniałe uczucie, ale jakże niebezpieczne. Różo, pozwól, że udam się do ojca. Ma dla mnie dobre wiadomości. Potem idę do teatru. – Musnął dłoń kobiety.

Róża opadła na poduszki. Instynkt kobiety podpowiadał jej, że coś się zmieniło. Dobrze, na razie bez paniki, przecież jest już dorosły. Sygnały serca bywają mylne.

Konstanty, wróciwszy z teatru, legł na kanapie z czasopismem „Auto” w ręce. Zbliżały się kolejne wyścigi automobilowe, a on nie mógł wziąć w nich udziału. Ojciec kategorycznie się przeciwstawiał. Przyczyny są oczywiste, papa trzęsie się nade mną, myślał syn z goryczą. Czy przez całe moje młode życie tak będzie? Ukrywam przed nim ślizganie na nartach, eskapady w górach, jedynie spacery po Plantach są mi dozwolone.

– Psia kość! – zaklął głośno i siarczyście. – Chyba oszaleję! Jaka maszyna – jęknął, podziwiając bugatti, ulubione auto polskich zawodników produkowane przez francuską firmę, założoną przez włoskiego konstruktora Ettore Bugattiego, specjalizującą się w produkcji sportowych i wyścigowych wozów. Przewrócił kartkę i spojrzał na austro-daimlera. Też piękny, pomyślał. Ach, mogę sobie jedynie pooglądać – zezłościł się, rzucając czasopismo na biurko. Wiedział, że i tak nic z tego nie będzie. W garażu stał wprawdzie solidny i luksusowy opel Olympia, którym kierowca woził ojca do fabryki, ale nie zaspakajał on automobilowych ambicji Konstantego. Chciał mieć sportowe auto, dzięki któremu będzie mógł wygrywać zawody. Nudno w tym Krakowie zimą, pomyślał, dobrze, że jadę do Wiednia. O mały włos nie zapomniał, że przecież dostał zaproszenie na bal reprezentacyjny Garnizonu warszawskiego. Nie mógł odmówić, wiedział jak bardzo ojciec liczy na jego obecność. Konstanty sięgnął ręką na biurko po zaproszenie. Bal rozpoczynał się w sobotę o godzinie dwudziestej trzeciej polonezem, a zakończyć się miał białym mazurem. Przewidziano najnowsze tańce, kotyliony i konkursy. I te bataliony pań do „obstawienia”, jak to zwykli nazywać oficerowie. Będę fikał oberki, krakowiaki i bostony przez całą noc, z żonami oficerów i ich córkami, i jeszcze prawił im komplementy, pomyślał Konstanty. Miał być gościem, dzięki Bogu, więc nie będzie obowiązywać go zasada zabawiania starszych pań do północy. Co innego młodzież oficerska, porucznicy, podporucznicy, którzy dopiero po tej godzinie będą mogli tańczyć z młodymi pannami. Współczuł im. Ostatecznie może być nawet ciekawie, niewiele osób mnie zna, pokręcę się trochę i wyjdę niepostrzeżenie – pocieszał się.

Po powrocie podzielił się wrażeniami:

– Wyobraź sobie, Różo, mnie na tym balu – relacjonował z emfazą. – Odbył się kilka tygodni temu, ale jeszcze dzisiaj śmieję się do rozpuku.

Róża i Konstanty siedzieli wygodnie w salonie, popijając popołudniową kawę.

– Udekorowana sala, stoły uginające się od jedzenia, stoliki dla brydżystów. Panie w pięknych toaletach, oficerowie w strojach galowych „przy orderach”, zaproszeni goście cywilni we frakach. Do tańca przygrywały dwie orkiestry. I ja w tłumie ludzi. Znałem może kilkanaście osób, mam nadzieję, że poza nimi nikt mnie nie skojarzył. Jeden z gospodarzy przedstawił mnie siedzącym damom. Stałem koło kolumny i przyglądałem się tańczącym parom. Pod ścianami siedziały panny, bo na parkiecie wirowały głównie ich matki. Królował walc, a ja czekałem na odpowiedni taniec. Kiedy orkiestra zagrała one-stepa, zauważyłem zbite w grupkę trzy śliczne dziewczyny, modnie i gustownie odziane. Podszedłem do nich i co zobaczyłem? Wyniosłe miny, taksujące spojrzenia, nadęte wargi… Czyli panny dają mi do zrozumienia, że łaskawie ze mną zatańczą. Ze mną, imaginujesz sobie? Ze mną, najelegantszym mężczyzną na sali! Frak prosto z Londynu, lakierki obstalowane w Wiedniu, królewska postawa…

Róża zaniosła się od śmiechu.

– Kostusiu, twoja skromność jest niebywała, ale kontynuuj, proszę!

– Tak więc kroczę w ich kierunku, ale widząc te dąsy, proszę do tańca panienkę obok. Swoją drogą, nie spodziewała się zupełnie, zerwała się zarumieniona, a nadęte panny aż osłupiały. Tak zabawiałem się z nimi przez godzinę, aż mi się znudziło. A zresztą – machnął ręką – były potem ciągle proszone do tańca, aliści zerkały, jak sobie poczynam. Swoją drogą, wśród tych może nie najładniejszych panienek spotkałem kilka wybornych tancerek. Z jedną, miała wprawdzie malutki wąsik, ale za to śliczne oczy, zdobyliśmy drugą nagrodę dla najlepszych tancerzy balu. Dziewczyna tańczyła jak sylfida, ja też nieźle… Myślę, że gdybym był oficerem, to zapewnie miałbym pierwszy laur…

– Niepoprawny narcyz – skomentowała Róża, ale Konstanty nie poczuł się urażony.

– Ostatecznie bawiłem się do białego rana. Poznałem dziesiątki panien. Pułkownikówny, generałówny… Ojciec miał rację, że kazał mi wziąć udział, takie znajomości… Zaproszenia na rauty, herbatki… Zmiana środowiska to wyborny pomysł. Kraków to taki grajdołek, droga Różyczko…

Baronowa Montefort w pyjamie z jedwabiu, z włosami zaplecionymi w warkocz karmiła, a raczej próbowała karmić swoją wilczycę Atenę. Prawie codziennie powtarzał się ten sam rytuał. Najpierw miskę z makaronem, warzywami i mięsem wystawiano w kącie rozległej kuchni. Suka leżała przy misce, odwracając ze wstrętem łeb od jedzenia. Jeśli zachęty kucharki i kamerdynera nie pomagały, ten ostatni udawał się do pani z informacją, że wilczyca znowu nie je. Emma, siedząc na stołeczku w kuchni, przemawiała czułymi słowami, próbując zachęcić rozpieszczoną sukę do jedzenia, podsuwając jej kawałki mięsa na zachętę. Zazwyczaj po kilku kęsach Atena zaczynała jeść sama, ale pani nie odchodziła, bojąc się spłoszyć chimeryczny apetyt zwierzęcia.

– Atusia, to już ostatni raz! Jak długo można karmić dorosłego psa? Dosyć tego!

Kamerdyner i kucharka z aprobatą kiwali głowami, zaś Atena patrzyła wymownie w oczy swojej pani, czekając, kiedy będzie można odejść od miski. Rzadko zdarzały się okresy, kiedy suka jadła samodzielnie i z apetytem.

Wybaczano jej te kaprysy, ponieważ było to mądre i posłuszne zwierzę. Jednak posłuszeństwo kończyło się z chwilą złapania tropu zająca lub sarny. Wtedy Atena z położonymi uszami sadziła za zającem, i bieg ten, mimo niepokoju, pięknie było obserwować. Dzięki Bogu niezwykle rzadko udawało się jej dogonić szaraka.

Emma uwielbiała swoją sukę, przemawiała do niej czułymi słowami, pozwalała jej spać w sypialni pod nieobecność barona. Emma kochała zwierzęta. Na jej polecenie służba dokarmiała bezpańskie psy i koty. Od dziecka marzyła o wilczurze. Rodzice sprzeciwiali się temu pragnieniu. Obawiali się, że duży pies zdominuje dziewczynkę. Dodatkowo pobyt w szkole u zakonnic i potem na pensji nie sprzyjał posiadaniu psa.

Atena trafiła do domu Montefortów trochę przypadkiem, trochę na skutek szczęśliwego splotu wydarzeń. Otóż kilka miesięcy po ślubie Emma ciężko zachorowała na grypę. Obawiano się o jej życie, ona sama o utratę głosu. Leżała w malignie, a mąż prawie nie odstępował od jej łóżka. Mimo opieki pielęgniarki i lekarzy sam zmieniał jej kompresy, podawał napoje. Emma odzyskiwała powoli zdrowie, ale wciąż mówiła cichym, ochrypłym głosem. Lekarzy obawiali się o jej stan psychiczny. Jeżeli straci głos, to może się nerwowo załamać. Śpiew był solą jej życia. Wtedy Jan, powodowany impulsem, kupił jej psa. Przejeżdżając obok Kleparza, zobaczył psią rodzinę: piękną sukę, a w koszyku dwa szczeniaki. Były na sprzedaż. Wziął jedną puszystą kulę, licząc, że urodą dorówna matce. W domu położył ją na łóżku śpiącej Emmy. Psina zasnęła od razu, zmęczona trudami dnia. Pani i jej suczka spały w najlepsze, zaś baron udał się do gabinetu. Po dwóch godzinach zaniepokoił go ruch w domu, biegające pokojówki, otwarte drzwi do sypialni. Widok, którzy ujrzał, był bardzo krzepiący. Emma siedziała w fotelu, w ramionach trzymając psinę, a pokojówki zmieniały pościel zmoczoną przez malucha. Nowe obowiązki psiej mamy zmusiły Emmę do szybkiego powrotu do zdrowia. Chciała mieć psa przy sobie, pilnując, czy nie obsiusia kolejnego dywanika albo nie pogryzie pantofla.

Po kilku dniach chora już schodziła na posiłki do jadalni, grała na fortepianie, a pies nie odstępował jej na krok. Nie wiadomo kiedy znów zaczęła śpiewać. Wszystko wróciło do normy. Atena wyrosła na piękną i mądrą sukę. Wiedziała, że pozwalają jej na wiele, nawet zbyt wiele, jak twierdził baron i sekundująca mu służba. Nie odstępowała swej pani na krok, jedynie lekcje śpiewu spędzała w sypialni, nie wytrzymując głośnej muzyki i jeszcze głośniejszego śpiewu Emmy.

Nakarmiwszy sukę, Emma udała się do pokoju kąpielowego. Spędziła tu godzinę, którą poświęciła na przemyślenie kilku trudnych spraw. Wczorajsza rozmowa z mężem uprzytomniła jej, że ona spełnia swoje pragnienia, oddając się muzyce, on zaś od lat marzy o afrykańskim safari… Dlaczego nie akceptuje jego planów? Przecież czasy odkrywczych podróży do Afryki minęły, wielu dżentelmenów podejmuje takie wyzwania. To przecież są bezpieczne eskapady!

– Emmo, na miłość boską, nie bądź egoistką – zawołała do siebie półgłosem. Porozmawiam z Janem o podróży, pomyślała. Będzie szczęśliwy.

Energicznie wycierała się ręcznikiem, ożywiona nową myślą. Nie wiedziała, że plany wyprawy są już bardzo zaawansowane. To jedyna tajemnica, którą Jan skrywał przed żoną, i z powodu której dręczyły go wyrzuty sumienia. Przeczuwał, że opór żony kruszeje. Rozumował dość przebiegle, że skoro przygotowania trwają miesiącami, to, kiedy już uzyska aprobatę, będzie gotowy do wyjazdu.

Skończywszy toaletę, Emma poprosiła pokojówkę o kawę z mlekiem i rogalik. Siedząc wygodnie na szezlongu w domowej sukni, przeglądała poranną prasę, kiedy do pokoju wszedł Jan, niosąc w ręku kolczyk z wizytówką.

– Oto zguba. – Podniósł do góry rękę z kolczykiem. – Znalazł pan Konstanty Wilamowski, prawdopodobnie z tej rodziny przemysłowców…

– …i ziemian – dodała Emma. – Moja mama znała świętej pamięci panią Wilamowską, prawdopodobnie matkę naszego znalazcy. Kontakty się urwały, bo pani Wilamowska zmieniła się bardzo po zaginięciu jednego z synów. To była ongiś znana sprawa. Lawina porwała chłopca, nigdy go nie znaleziono, a matka prawie straciła zmysły.

– Smutna historia – rzekł Jan w zamyśleniu.

Milczeli chwilę. Pierwsza przerwała ciszę Emma.

– Janku, wiem, że marzysz o safari. Boję się o ciebie, ale nie mogę dłużej cię powstrzymywać. Ale ty nie zginiesz w Afryce…? Obiecaj!

– Zgadzasz się, najdroższa? – Jan obsypał dłonie i twarz żony pocałunkami.

– Zgadzam się, zgadzam… Chociaż boję się o ciebie.

– Jestem przecież szczęściarzem, więc wrócę cały i zdrowy, może co najwyżej wytatuowany od stóp do głów – zaśmiał się wesoło. – Musimy to uczcić kieliszkiem najlepszego szampana!

– Nie za wcześnie na alkohol? Dopiero południe.

– Na wyśmienitego szampana zawsze jest dobra pora – odrzekł Jan z przekonaniem.

Po chwili raczyli się trunkiem, rozmawiając o przyszłej wyprawie.

– Przed obiadem mam lekcję śpiewu. A co planujemy na wieczór? Może zostaniemy w domu, mam zaległą korespondencję, a niebawem wyjeżdżamy do Wiednia.

– To wyborny pomysł, w związku z wyprawą muszę pilnie napisać kilka listów. Przyjdziesz, piesku, jak pani będzie śpiewać? – Jan zwrócił się do wyciągniętej na dywanie Ateny. W odpowiedzi otrzymał słabe machnięcie ogonem. – Czyli jesteśmy umówieni. To jedyne chwile, kiedy mogę być z twoim psem tête-à-tête. A może zabiorę cię na spacer? – Mówiąc te słowa, baron przygotował się na atak radości. Suka zerwała się raptownie, gotowa do natychmiastowego wyjścia.

– Jeszcze nie teraz, nie skacz, piesku, za godzinę pójdziemy. Już dobrze, dobrze… – Uchylał się przed pyskiem Ateny.

– Za wcześnie jej powiedziałeś – śmiała się Emma. – Nie da ci spokoju.

– Za godzinę idziemy, piesku, to już niedługo. – Pogłaskał sukę po głowie.

Istotnie, po godzinie raźnym krokiem przemierzali Planty. Atena biegała swobodnie pomiędzy drzewami, buszując w śniegu. Baron uchylał kapelusza, pozdrawiając niewielu znajomych. Był tu obcy. Przechodzący ludzie ciekawie zerkali na przystojnego mężczyznę, zaróżowionego od mrozu, o niesłowiańskich rysach. Podobał się paniom. Spod kapeluszy płynęły w jego kierunku dyskretne spojrzenia. Nieszczęsne matki dorastających panien, zawsze czujne, gotowe na wszystko! Szczególnie w Krakowie, gdzie ambicje były wysokie, a kieszenie puste. Tak naprawdę, bywając w Krakowie, unikał spotkań towarzyskich. Emma bywała częściej, przeważnie w towarzystwie wuja Tadeusza, znanego bon vivanta. Uważano to za naturalne, tym bardziej że cudzoziemskie pochodzenie Monteforta dystansowało do niego wielu Polaków. Co innego Emma i jej wuj. Ludzie z najwyższych sfer!

Jan podążał w kierunku domu, czekało go dużo pracy. Cieszył się, że przygotowania do wyprawy nabiorą tempa.

Tymczasem Emma napisała kilka listów. Na koniec do ojca i ciotek. Przed oczami stanął jej obraz pałacu pogrążonego w ciemnościach i dojmującym zimnie. Wróciły wspomnienia sprzed lat…

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: