Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawsze przy tobie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zawsze przy tobie - ebook

Gdy malarka Marianne Glass ginie, spadając z dachu swojego domu, wszyscy postrzegają jej śmierć jako nieszczęśliwy wypadek. Jedynie Rowan Winter, niegdyś jej najbliższa przyjaciółka, podejrzewa, że prawda jest zupełnie inna. Marianne od zawsze cierpiała przecież na paraliżujący lęk wysokości. Nigdy nie podeszłaby tak blisko krawędzi dachu.

W młodości Marianne i jej rodzina były dla Rowan, osieroconej przez matkę, namiastką świata sławy i nieskończonych możliwości. Gdy drogi dziewcząt się rozeszły, Rowan mogła śledzić życie dawnej przyjaciółki tylko na okładkach magazynów opisujących jej błyskawiczną karierę w londyńskich kręgach artystycznych i romans z właścicielem galerii sztuki. Teraz czuje, że jeśli chce zrozumieć, co naprawdę przytrafiło się Marianne, musi wiedzieć znacznie więcej. Czy artystka zmagała się z depresją? A może groziło jej jakieś niebezpieczeństwo?

Im głębiej szuka, tym bardziej niebezpieczny obrót przybierają sprawy. Tajemnica z przeszłości Marianne, którą znała tylko Rowan, nagle sprawia, że dziewczyna zaczyna martwić się o własny los…

„Doskonały thriller psychologiczny o decyzjach, które na zawsze nas definiują.” − Kirkus Review

„Lektura obowiązkowa dla wielbicieli Dziewczyny z pociągu!” − Amanda Eyre Ward

„Pasjonujący, pełen zwrotów akcji thriller psychologiczny, który rozgrywa się na granicy pomiędzy miłością a obsesją.” − Booklist

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-764-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Zanim otworzy drzwi, nim jeszcze postawi stopę na podjeździe, już zachowuje czujność. Wie, że on tam jest, powiedział, że będzie, a jednak w domu panuje ciemność. Gdyby z jakiegoś powodu wyszedł, posłałby jej esemesa – Poszedłem kupić wino. Wracam za 10 minut – ale kiedy sprawdza telefon, wiadomości nie ma.

Księżyc wsuwa się w lukę pomiędzy chmurami, przelotnie nadając blask ślepym oczom domu. Wciąż jest wcześnie, jeszcze nie ma siódmej, choć przy tej pustce na ulicy, przy braku odgłosów towarzyszących ludzkim poczynaniom wydaje się, że to środek nocy. Jedyny ruch powoduje wiatr szeleszczący liśćmi żywopłotu, grzechoczący cienkimi gałązkami wierzby chylącej koronę nad podjazdem.

Ogląda się przez ramię, potem idzie żwirowaną ścieżką do schodów. Lampa nad drzwiami jest wygaszona, po omacku znajduje więc klucze w torebce.

Dziwny nacisk na drzwi bardziej niż zwykle utrudnia ich otwarcie, jakby ktoś napierał na nie z drugiej strony. Kiedy się odwraca, żeby je zamknąć, odnosi wrażenie, że z domu nadchodzi poryw wiatru i trzaska nimi. W ciszy ten odgłos brzmi brutalnie.

Nie wyobraziła sobie tego: wiatr istotnie wieje ze środka. Gdzieś musi być otwarte okno, ale gdzie? Nie z frontu, przecież by zauważyła. Dlaczego jednak miałby otwierać okno? Na zewnątrz jest poniżej zera.

Coś się stało. W chwili gdy tak myśli, już wie, że ma rację.

– Halo?

Zapala światło i wokół niej materializuje się hol. Uświadamia sobie, że przeciąg dociera od schodów. Staje przy nich i woła, ale znowu nie dostaje odpowiedzi. Salon jest otwarty. Gwałtownie włącza lampę, podbiega do kominka i chwyta pogrzebacz.

Kiedy wchodzi na podest, strach niczym pięść ściska jej żołądek. Zimne powietrze dociera z najwyższego piętra. Z pracowni. Wspina się po ostatnim biegu schodów z pulsem dudniącym jej w skroniach.

W poświacie księżyca dostrzega szkice chaotycznie rozrzucone na stole i podłodze. Na widok otwartego świetlika i rozłożonej pod nim drabiny wypuszcza pogrzebacz, a ten z głośnym szczękiem spada na ziemię. Robi się jej niedobrze ze strachu, ale teraz przerażenia nie wywołuje w niej włamanie ani nawet intruz.

Kiedy wchodzi po drabinie, ręce jej dygoczą.

On czeka na nią na samej górze. Perspektywa sprawia, że jest gigantyczny, stopy ma szeroko rozstawione. Wiatr szarpie arkuszem w jego dłoniach, a ona nie musi patrzeć na papier, by wiedzieć, co to jest. Straciła go na zawsze, to nie ulega wątpliwości – jego twarz jest zamknięta. Twarda. Mściwa.

Papier wydyma się i trzeszczy, miotany wiatrem. Zrobiłaby wszystko, dosłownie wszystko, by wyrwać mu arkusz z rąk i wymazać zawartość z jego pamięci. By cofnąć się choć o jeden dzień.

Za nim jest krawędź dachu. Ona wyczuwa jej moc, wytwarzane przez nią pole siłowe, to dziwaczne przyciąganie i odpychanie. Jest taka surowa, niczym niechroniona – upadek z trzeciego piętra, śmierć niemal pewna. On dostrzega, na co ona patrzy, i przesuwa się w bok.

– Zrób to – mówi.Jeden

Z opakowaniem ryby z frytkami grzejącym ją pod pachą Rowan kręciła kluczem w zamku.

– No, dalej.

Wyjęła klucz i wepchnęła go ponownie w chwili, gdy zaprogramowana na czas lampa się wyłączyła, pogrążając hol w mroku. Równocześnie rozległ się przeraźliwy dzwonek komórki.

– Na litość boską. – Zostawiając klucz w zamku, wyciągnęła telefon z kieszeni. Jego ekran był jaskrawym prostokątem w ciemności. Numer londyński, ale obcy. – Słucham? – Zniecierpliwienie sprawiło, że stała się opryskliwa.

– Rowan?

Nie słyszała tego głosu od lat, od dekady, a mimo to momentalnie go rozpoznała. Brzmiał niesamowicie, jakby sięgał przez czas i przestrzeń niczym światło z odległej gwiazdy. Uderzenie serca było jak cios w mostek. Dopiero po kilku sekundach zdołała wykrztusić:

– Jacqueline?

– Tak. Tak, to ja. Och, tak się cieszę, że się do ciebie dodzwoniłam, dzięki Bogu. Nie wiedziałam, czy nadal masz ten numer, nie było cię w jej komórce. Znalazłam stary adresownik, ale w większości jest bezużyteczny, wszyscy się poprzeprowadzali i zmienili numery albo…

– Ja nie. – Żołądek Rowan się ścisnął i pomimo zimna nagle poczuła pot na czole. Marianne coś się stało. – Co u ciebie? Co u…

W słuchawce rozległ się niski lament, pojedyncza wiercąca nuta. Trwał i trwał, w rzeczywistości tylko przez pięć lub sześć sekund, choć Rowan wydawało się to nieskończonością. Znała ten odgłos, wiedziała, jak czas wokół niego się rozciąga, traci swą wagę, staje się żartem. Bolesny, pusty rodzaj straty, której nigdy nie da się złagodzić.

– Mam… złamane serce – powiedziała Jacqueline, jakby po raz pierwszy rozumiała prawdziwe znaczenie tego wyrażenia. Po krótkiej przerwie dodała: – Marianne nie żyje, Rowan. – I znowu ten odgłos, upiorna, straszna nuta. – Spadła z dachu do ogrodu. Jej szyja…

Przelotny obraz, ziemia usuwająca się spod nóg i przerażający widok ciała w powietrzu.

Jacqueline mówiła przez łzy:

– To się stało w niedzielę wieczorem, w śniegu, ale znaleziono ją dopiero w poniedziałek rano. Całą noc była na dworze, w ciemności. Przemakała i zamarzała. Jej skóra… Rowan, powiedzieli mi, że palce miała zamarznięte. Nie mogę znieść myśli o tym, ale nie umiem przestać… – Urwała, wybuchając rozpaczliwym szlochem.

Dłonie Marianne: długie palce z krótko obciętymi paznokciami ze względu na pracę, zawsze poplamione tuszem lub farbą. Dłonie: zamarznięte, białe. Rowan zamknęła oczy, czując, jak zalewa ją fala bólu i przerażenia.

W ciemnym holu szloch Jacqueline był straszny, nie do zniesienia. Rowan wyciągnęła rękę i przesunęła po zimnej ścianie. Cholera, gdzie ten kontakt? Sama była na granicy łez, wzbierający żal groził, że przejmie nad nią władzę. Wzięła głęboki wdech, mimo to głos jej drżał, gdy powiedziała:

– Spadła: to znaczy, że… się pośliznęła?

Usłyszała po drugiej stronie wysilone przełknięcie, wyraźną próbę odzyskania kontroli nad sobą.

– Policja powiedziała, że to był wypadek. Marianne wychodziła tam na papierosa, kiedy pracowała, pamiętasz, prawda?

Pamiętam wszystko.

– Nadal tak robiła?

– Zaśnieżony dach był na pewno śliski i… pośliznęła się – odparła Jacqueline, a Rowan z przerażeniem pojęła, że próbuje samą siebie o tym przekonać. – Ale nikt jej nie widział. Nikt nie może nam powiedzieć, co naprawdę się stało. Po śmierci Seba… strasznie się martwiłam, zakazałam jej tam wchodzić, pamiętasz?

– Tak. Tak, pamiętam. – Rowan czuła gęsią skórkę, lodowaty dreszcz na plecach. – Jacqueline, czy istnieje ewentualność, że mogła…? – Słowo nie chciało przejść jej przez gardło. – Ona nie…? To znaczy czy miała nawrót? Nawrót depresji.

– Nie, nie sądzę. Powiedziałaby mi, prawda? Nie ukrywałaby tego? Chociaż sama nie wiem, bo jeśli myślała, że to by mnie zraniło… – I znowu odgłos przełykania. – Jakby coś mogło mnie zranić tak mocno jak to.

– Działo się coś, co mogło ją przygnębić? Spowodować nawrót?

– Nie. Wszystko układało się bardzo dobrze. Przygotowywała się do wystawy w Nowym Jorku, indywidualnej… – Jacqueline umilkła i przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

Z dworu dobiegły kroki i szczękanie kluczy. Zanim Rowan zdążyła się opanować, drzwi otworzyły się szeroko i facet o lisiej twarzy z mieszkania na parterze zapalił światło. Mrugając, podniosła rękę, jakby należało się spodziewać, że będzie stała w ciemności. Czuła jego wzrok na plecach, gdy z wysiłkiem przekręciła klucz w zamku. Drzwi w końcu się otworzyły, odsłaniając znajdujące się tuż za nimi schody.

– Jacqueline – zaczęła Rowan, ale gardło miała wysuszone; odkaszlnęła, próbowała przełknąć ślinę. – Tak strasznie mi przykro. Jak mogę ci pomóc? Nadal jestem w Londynie, na południowym brzegu rzeki. Jeśli czegoś, czegokolwiek będziesz potrzebowała, powiesz mi? – Weszła na górę i skręciła do kuchni, gdzie wrzuciła torbę z rybą i frytkami do kosza na śmieci. – Studiuję, więc jestem elastyczna, znajdę czas.

– Dziękuję. – Nastąpiła kolejna przerwa. Kiedy Jacqueline znowu przemówiła, w jej głosie brzmiała ostra nuta, którą Rowan wcześniej słyszała tylko raz, w tamten straszny wieczór w kuchni. – Rano miałam telefon.

Rowan poczuła lodowatą dłoń na karku.

– Telefon?

– Od jakiegoś obrzydliwego kretyna z „Mail”. Chciał poznać moją „reakcję”. Moją reakcję. Możesz to sobie wyobrazić? – Tamten straszny świszczący lament teraz zmieszał się ze śmiechem. – A jego zdaniem jaka miała być moja reakcja?

– Boże, to… potworne.

– I to nie tylko „Mail”, wszyscy tu są. Jestem oblężona.

– Co?

– Jak w dawnych czasach ludzie z aparatami siedzą w samochodach po drugiej stronie ulicy. Czekają. Nienawidzę ich – powiedziała Jacqueline zapalczywie. – Mam ochotę wyjąć ze schowka pod schodami stary kij do krykieta Adama, pójść tam i rozwalić im czaszki. Zrobiłabym to, gdyby nie on, zrobiłabym. Wyobrażasz to sobie? Moja fotografia na pierwszej stronie „Mail”, na której mam zapadnięte oczy i wyglądam jak szalona. Pogrążona w rozpaczy matka malarki związanej ze skandalem seksualnym atakuje. – Śmiech zmienił się w szloch.

– Jacqueline… – Ale co Rowan mogła powiedzieć? Jakie słowa cokolwiek zdołałyby zmienić?

– Wszystko w porządku. – Jacqueline z wysiłkiem zapanowała nad płaczem. – Sprawa ucichnie, kiedy się zorientują, że nie ma świeżego mięsa. Powtórzą stare historie i przerzucą się na nową sensację. Gdyby jednak trafili do ciebie, czy mogłabyś…?

– Nawet do głowy by mi nie przyszło, żeby z nimi rozmawiać.

– Dziękuję. – W głosie Jacqueline zabrzmiała prawdziwa ulga. – Rowan, posłuchaj, wiem, że przestałyście się kontaktować z Marianne, ale byłaś bardzo ważną częścią jej życia, nie tylko jej, nas wszystkich także.

– Kochałam ją i was.

– Proszę, przyjdź na pogrzeb. Byłoby dobrze, gdybyś wzięła w nim udział. Odbędzie się w przyszły czwartek w krematorium w Oksfordzie. Wszyscy chcielibyśmy, żebyś na nim była. My… – Urwała, kiedy to do niej dotarło. – To znaczy ja i Adam. Oboje. Brakowało nam ciebie. Mówiłam Marianne, że powinna się z tobą skontaktować, że w przypadku prawdziwej przyjaźni nie liczy się jakaś głupia kłótnia i zerwanie relacji, jakkolwiek długo może trwać.

– To była też moja wina. Powinnam… – Ale co? Czego nie zrobiła, a powinna była zrobić?

Rowan stała z telefonem w dłoni, czując, jak wiadomość wibruje w jej ciele. Marianne nie żyje. Żałoba była coraz bliżej, nabierała mocy, by wreszcie zalać ją falą rozpaczy. Rowan chwiejnie podeszła do sofy, zrzuciła książki na podłogę i położyła się zwinięta w kłębek, jakby ktoś ją bił, jakby ciosy spadały na jej głowę i plecy. Marianne nie żyje. Znalazła się poza zasięgiem. Rowan już nigdy jej nie zobaczy ani z nią nie porozmawia.

Płakała bezgłośnie, jakby smutek był zbyt potężny, żeby wyrazić go dźwiękiem. To była sprawa fizyczna, cielesna: bolały ją plecy, bolały rozciągnięte policzki, bo usta szeroko się otworzyły. Wstrząsnęła nią głębia tej sytuacji: utraciła Marianne jako przyjaciółkę lata temu, przecież po tak długim czasie naprawdę nie mogła myśleć, że się pogodzą, że znowu będą blisko. Teraz wiedziała, że po części nadal miała nadzieję, hołubiła pomysł, że pewnego roku przyjdzie kartka na Boże Narodzenie z ostrożną wiadomością, ale ta możliwość została ostatecznie wykluczona. Na tym to polegało. Kropka. Wyrok ostateczny. A ogłoszenie go – cóż za ironia losu – okazało się jej pierwszym od dziesięciu lat kontaktem z rodziną Glassów.

Kiedy łzy przestały płynąć, usiadła. Czuła się obolała, pusta. Wstając, złapała odbicie swoich podpuchniętych oczu w tanim lustrze z lat sześćdziesiątych nad kominkiem. Skórę miała pożółkłą, ciemne – taki był ich kolor zimowy – odrosty pojawiły się we włosach, które sięgały kilka centymetrów za ramiona, a przy tej długości ciężar zabijał puszystość. Powinna je obciąć przed pogrzebem. Zastanawiała się, czy Jacqueline i Adam pomyślą, że się zmieniła. Wątpiła w to: w gruncie rzeczy wyglądała tak samo. Jej twarz nadal była okrągła i pozbawiona zmarszczek, wprawdzie nie tak przykuwająca uwagę i elegancka jak u Marianne, gdy ta miała szesnaście lat, ale ładna w bezpieczny staroświecki sposób, którego Rowan nigdy szczególnie nie lubiła – jak u dziewczyny z wiktoriańskiej reklamy mydła.

Podeszła do okna i podniosła żaluzję, uwalniając ścianę zimnego powietrza przedzierającego się przez spróchniałą framugę, której właściciel ze skąpstwa nie chciał wymienić. Wiatr gnał podświetlone chmury ponad dachami domów, grzechotał koroną wiśni. Drzewo sprawiło, że Rowan zdecydowała się na wynajem, bo kiedy z agentką oglądały lokal, otaczała je burza zalotnych kwiatów.

– Jak różowe majtki z falbankami z Folies Bergères – powiedziała, a kobieta spojrzała na nią jak na wariatkę.

Po drugiej stronie drogi za zasłoniętymi oknami staruszki, która codziennie rano stała w progu i strofowała swojego nieszczęsnego psa rasy Jack Russell w języku dla Rowan kompletnie nie do zidentyfikowania, migotało niebieskie światło. Ulica wyglądała na pustą.

Po niedzielnym śniegu, odgarnianym i usuwanym właściwie w trakcie spadania, w poniedziałek rano nie został ślad. Teraz świat był namoknięty, błotnisty, śmieci i zeschłe liście kleiły się do chodnika. Rowan wyobraziła sobie ogród przy Fyfield Road: biały trawnik, szerokie kamienne stopnie na patio przykryte czapami puchu, gałęzie srebrnej brzozy niczym koronka na tle kremowego nieba. Obraz był rześki i czysty jak zimowe światło i Rowan poczuła przypływ tęsknoty, ale szybko ją stłumiła. Śnieg przy Fyfield Road nie był doskonały, tylko śmiertelnie niebezpieczny.

Zmusiła się, by zanalizować szczegół, która uderzył ją w chwili, gdy o nim usłyszała. Ta historia nie miała sensu, w każdym razie nie w wersji, w którą chciała wierzyć Jacqueline. Marianne nie mogła się pośliznąć. Miała lęk wysokości, paraliżujące zawroty głowy: nigdy nie zbliżała się do krawędzi dachu na odległość mniejszą niż sześć metrów. Bywały tam niezliczoną ilość razy i nigdy nie oddaliła się – nie odsunęła – na metr od klapy. Ani razu.

Rowan z trzaskiem szarpnęła żaluzję i zamknęła ją. Serce waliło jej o żebra, gdy z frontowego pokoju wyszła na wąski korytarz. Otworzyła drzwi sypialni, jak zwykle czując powiew zimna. Pochylona, delikatnie przesuwała ręką w ciemności, aż natrafiła na jutowy abażur lampy na nocnym stoliku. Uklękła na starym dywaniku i po omacku poszukała pod łóżkiem błyszczącego kartonowego pudła. Znalazłszy je, na sekundę znieruchomiała, po czym wyciągnęła je do światła.

Najpierw przez minutę patrzyła, ale niczego nie dotykała. Pierwotnie zawierało drogi papier do drukarki, w kolorze kości słoniowej, który kupiła u Raymana na ostatnim roku studiów, kiedy zaczęła myśleć o podaniach o pracę. W sierpniu zeszłego roku po zerwaniu z Andersem spakowała rzeczy do samochodu, a pudło ostrożnie ustawiła na siedzeniu pasażera, w zasięgu ręki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio je otwierała. Wydawało się, że z biegiem lat nabrało ciężaru i teraz miało w sobie moc, znaczenie. Słysząc pulsowanie krwi w uszach, pomyślała, że to nie jej serce bije, ale serce pudełka: otwórz, otwórz, otwórz.

Marianne nie żyje, Rowan.

Pośpiesznie je podniosła i odwróciła do góry nogami. Taśma klejąca pożółkła; kiedy Rowan spróbowała ją oderwać, małe odłamki wbiły się jej pod paznokieć kciuka. Rozległo się ciche pst ssania, gdy podniosła wieko.

Na wierzchu leżała zwinięta bibułka, która trzymała zawartość na miejscu. Zaraz pod nią była dłoń z palcami skierowanymi w stronę wnętrza – jej dłoń: krótkie okrągłe paznokcie, wyraźna żyła na kłykciu palca wskazującego, blizna w kształcie łzy na kciuku, którą miała od piątego roku życia, kiedy to pani Robinson zapewne całą uwagę skupiła na popołudniowym talk-show w telewizorze, a Rowan wbiła pięść w szybę w kuchennych drzwiach. Rysunek był czarno-biały, wykonany tuszem na kartce wyrwanej ze szkicownika, ale miał w sobie energię, realność, ożywiał dłoń. Nawet ktoś, kto wcześniej nie widział prac artystki, wiedziałby, że jest dobry. Nie, nie dobry – wyjątkowy.

Otwarta dłoń spoczywała na pojedynczej linii kończącej się zawijasem jak młode pędy paproci: podłokietnik tamtego pikowanego fotela. W głowie Rowan pojawiło się wyraziste wspomnienie. Sobotni poranek pod koniec maja albo na początku czerwca, ciepło już o dziewiątej. Marianne była ubrana w koszulkę w czerwono-białe paski i dżinsowe ogrodniczki, włosy zwinęła w węzeł na czubku głowy, na bosych stopach miała brudne tenisówki marki Green Flash. Fotel stał na chodniku przed domem przy Observatory Street. Antyk z uroczymi podłokietnikami i nogami zakończonymi łapami, ale obity na nowo jaskrawym wiśniowym aksamitem i wypchany tak bardzo, że przypominał bujny biust. Marianne przystanęła, zawsze doceniała dysonanse.

– Jak byś go scharakteryzowała? – zapytała. Ciągle się w to bawiły, wzajemnie się prowokując: opisz ten kolor, to niebo, tego mężczyznę.

– Uderzająco niestosowny: jak mrugająca gwałtownie królowa nocy wywleczona z domu schadzek na światło chrześcijańskiego poranka – odparła Rowan.

Marianne się roześmiała.

– Trafiłaś w sedno. – Wyciągnęła rękę i pogłaskała aksamit. – Jest cudny. Chcę go namalować.

– Weź go – rozległ się głos. Odwróciły się i zobaczyły mężczyznę w dżinsach i baseballówce, który stał w progu domu. – Mówię poważnie. Należał do mojej ciotki, nigdy go nie lubiłem i dlatego wystawiłem. Jeśli chcesz, możesz go wziąć.

Ciągnąc za podłokietniki, zawlokły fotel na Fyfield Road. Był ogromny i ciężki.

– Jakbyśmy targały starego pijaka – powiedziała Marianne. Pokonanie mniej niż półtora kilometra zajęło im półtorej godziny i wydarzenie nabrało heroicznego wymiaru: Marianne i Rowan kontra Fotel. Była krew, kiedy Marianne zraniła się w palec na nieheblowanym drewnie pod siedzeniem, były pot i łzy histerycznego śmiechu, gdy wreszcie dotarły do domu i Adam, który otworzył im drzwi, powiedział:

– Dlaczego nie zadzwoniłyście? Przyjechałbym po was samochodem.

Nagle obraz się zamazał i Rowan dłonią wytarła oczy. Ból w piersiach narastał. Jak to możliwe, że Marianne nie żyje?

Chwyciła rysunek za rogi, wyjęła z pudła i położyła na dywanie w kręgu światła padającego z lampy. Poniżej znajdował się następny szkic jej dłoni, tym razem trzymający wiktoriańską szklankę rytą w jaskółki w locie, z ogonami tworzącymi zwężające się maleńkie V. Z dwóch kolejnych na jednym ma dłonie złożone jak do modlitwy, na drugim trzyma stare wydanie Jądra ciemności w miękkiej oprawie.

W sumie miała siedem szkiców swoich rąk, choć przez lata Marianne musiała wykonać ich czterdzieści albo pięćdziesiąt, ołówkiem i węglem, atramentem i tuszem, jedne były sporządzone pośpiesznie, impromptu, na odwrocie koperty, inne staranie upozowane i dopracowane. Taki miała warsztat: rysowała obiekty raz po raz, dopóki rezultat jej nie satysfakcjonował, dopóki to, co było na papierze, nie odzwierciedlało w każdym szczególe jej intelektualnej koncepcji. W pudle było też kilka rysunków misternego srebrnego flakonika na sole trzeźwiące odziedziczonego przez Seba, talerza z opadłymi, nadgniłymi owocami oraz szarego pasiastego kota, który często wdrapywał się przez płot z ogrodu Dawsonów. Jacqueline miała alergię, ale pewnego popołudnia Marianne wpuściła zwierzaka do kuchni, gdzie ten od razu umościł się na sofie, na której jej mama lubiła czytać.

Czytać? Nagle z pudła dobiegł głos Marianne, głęboki, suchy i tak bliski, jakby siedziała na łóżku. Drzemać, chciałaś powiedzieć. Bądźmy szczere w tej kwestii.

Rowan poczuła, że się uśmiecha, i oczy zaszły jej łzami. Pośpiesznie wytarła je mankietem, zanim zdążyły spaść i zniszczyć szkice. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że poza wymiarem osobistym mogą mieć też wartość finansową. Już obrazy z pierwszej wystawy Marianne sprzedano po kilka tysięcy funtów każdy, a wtedy była niemal nieznana. A teraz oczywiście zbiór jej dzieł był ostatecznie zamknięty, co znacząco wpłynie na ceny.

Na razie rysunki miały format A4 lub mniejszy – tutaj był szkielet liścia ostrokrzewu na jasnoniebieskiej kartce z notatnika Basildon Bond, zarys żyłek tak perfekcyjnych jak w pajęczynie – ale głębiej w pudełku znajdował się kilkakrotnie poskładany gruby arkusz papieru. Rowan delikatnie rozłożyła go na łóżku, był długi na jakieś półtora metra.

Oto ona, narysowane węglem jej nagie dziewiętnastoletnie wcielenie. Siedziała na kuchennym taborecie, bose stopy oparła o drążek, głowę miała odwróconą i pochyloną, przez co twarzy nie było widać, włosy upięte, ponieważ Marianne chciała studiować „maszynerię”, jak to nazwała, jej szyi i pleców: mięśnie, okrągłe kości na czubku kręgosłupa, bliźniacze ścięgna, gdzie kark spotyka się z ramionami. Kości łopatki były narysowane ostrą linią, krawędzie zacienione kreskowaniem. Czy wtedy mniej ważyła? Rowan spojrzała na swoją szyję i pomyślała, jaka była wąska, jaka krucha.

Jej szyja.

Rysunek wykonano pod koniec roku, może w grudniu. Kiedy przed przystąpieniem do pracy jadły lunch w kuchni, doszło do oberwania chmury i grad zbombardował ogród. W domu było zimno, musiały odczekać pół godziny, zanim farelka na tyle nagrzała pokój Marianne, że Rowan mogła się rozebrać.

Rysunek zajął Marianne całe popołudnie. Rowan ze wzrokiem utkwionym w podłodze obserwowała, jak w zmierzchającym zimowym świetle cień trójnoga pogłębia się i rozlewa niczym plama lepkiego tuszu. Marianne pracowała w milczeniu, ciszę przerywały tylko słaby szum grzejnika i szuranie jej stóp, gdy przestawiała sztalugi. Kiedy grzejnik się wyłączał, co zdarzało się często, Rowan słyszała skrobanie węgla po papierze i oddech Marianne. Dostosowała do niego własny, równocześnie brały wdechy i wydechy, przez co pozowanie zmieniło się w medytację. Jej umysł się opróżnił, za to zyskała niezwykłą świadomość ciała: włosków na ramionach, które się podniosły tuż przed kolejnym włączeniem się grzejnika, tego, jak prosty jest jej kręgosłup, ścięgien w stopach napiętych na drążku. Czas stał się płynny, wyobrażała sobie, jak opływa nogi taboretu, a potem do głowy przyszła jej myśl, że to, co robią, jest tworzeniem kogoś innego, trzeciej osoby w przestrzeni pomiędzy nimi dwiema: tego obrazu, który Marianne rysowała na papierze, wykorzystując własny mózg i oczy oraz ciało Rowan.

Klęcząc na dywanie, Rowan pochyliła się i dotknęła czołem rysunku. Ból w piersiach rozprzestrzenił się do brzucha. Usiadła i palcem powiodła po nakreślonej węglem linii własnych pleców, łuku biodra, zaokrąglonym kwadracie ramienia. Ręka Marianne tu była, muskała papier, rysując linie tworzące tę inną osobę, Rowan-cień, która będzie miała dziewiętnaście lat i na zawsze pozostanie jej przyjaciółką.

Usiadła na piętach. Jakąkolwiek te rysunki mogły mieć wartość, nie sprzeda ich, chyba że dosłownie będzie jej grozić śmierć głodowa.

A nawet wtedy jednego w żadnym razie by się nie pozbyła. Nadal leżał na samym dnie pudełka, owinięty w kilka warstw bibułki i starannie oklejony taśmą. Rowan delikatnie go podniosła. Jak pozostałe był leciutki jak piórko, pojedyncza karta wydarta ze szkicownika, kiedy jednak spoczywał teraz na jej rękach, wyczuwała, jaki jest solidny, jaki ciężki. Odwróciła pakunek i przyjrzała się uważnie starej taśmie, chociaż nie było potrzeby jej zrywać, oglądać rysunku. Wystarczyła świadomość, że tu jest.Dwa

Stos poczty w holu świadczył o częstotliwości, z jaką lokatorzy budynku tędy przechodzili. Był wysoki na czterdzieści centymetrów i wraz z mijającymi tygodniami rozrastał się coraz bardziej wzdłuż ściany. Za każdym razem, kiedy wracała do domu, nim inni zeszli na dół i zabrali pocztę z wycieraczki, znajdowała korespondencję do trzech, czterech poprzednich mieszkańców ze znajomymi nazwiskami, którzy niedawno się przeprowadzili, choć często zdarzały się też nazwiska kompletnie obce. To nie były tylko ulotki i katalogi, ale rzeczy ważne: karty rejestracyjne wyborców, listy z banku, pocztówki urodzinowe. Papierowe dowody chaotycznego życia.

Tego wieczoru nie była pierwsza – na ulicy z kilkuset metrów usłyszała dudnienie basu – i poranna poczta już została rzucona na stos. Nie spodziewała się niczego i pewnie nawet by nie sprawdziła, gdyby na wierzchu nie zobaczyła wyciągu z Barclaysa. Upewniła się – tak, do niej – wzięła go i znieruchomiała.

Pod nim leżała kremowa koperta rozmiaru i kształtu pocztówki z jej nazwiskiem i adresem wypisanym czarnym atramentem. Charakter pisma rozpoznała od razu.

Szok był niczym błysk fleszu. Wąski korytarz zniknął, zastąpiony przez białe światło i ciszę, potem wszystko wróciło: dudniący bas za cienkimi drzwiami, chaotyczny wzór popękanych kafelek na podłodze, nagle wywołujący zawrót głowy. Jak pudło ze szkicami, koperta także pulsowała energią. Tak jak wtedy, kiedy w dzieciństwie Rowan stanęła pod słupem wysokiego napięcia i usłyszała mruczący nad głową prąd elektryczny. Żywy. Śmiertelnie niebezpieczny.

Właśnie teraz, po dziesięciu latach i nazajutrz po telefonie Jacqueline: to nie może być przypadek.

Rowan wahała się sekundę dłużej, potem złapała kopertę, jakby ktoś z parterowego mieszkania mógł wypaść na korytarz i ją zabrać. Przyciskała ją do piersi, otwierając drzwi i odwracając się niezręcznie na pierwszym stopniu, by zamknąć je na klucz i założyć zasuwę.

Gdyby miała papierosy w domu, zapaliłaby. Nie miała, nalała więc wina do kieliszka i wypiła je jak lekarstwo, przemierzając niewielką odległość pomiędzy zlewem a oknem w salonie. Bas dobiegający przez sufit był teraz jak bicie serca. Placebo albo Muse, dudniąca, niespokojna muzyka.

Koperta leżała na stole: magnes o nieustannie zmieniających się biegunach, który to przyciągał, to odpychał. Chciała ją otworzyć, ale na samą myśl robiło się jej niedobrze.

Pismo Marianne: szeroko rozmieszczone litery, ich górne i dolne części wznosiły się i opadały niczym wykres na urządzeniu monitorującym pracę serca. Niezwykle dziwnie było znowu oglądać je po tak długim czasie, jakby dostała korespondencję z innego życia. W czasie studiów pisywały do siebie, listy krążyły pomiędzy Oksfordem a Londynem co kilka dni. Oczywiście wysyłały także esemesy i mejle, ale listy były inne, długie i dygresyjne, pisane późną nocą, jakby nie uzgadniając tego, kontynuowały rozmowy, które prowadziły w pokoju Marianne po zgaszeniu światła, gdy w ciemności leżały w łóżkach. Rowan wypatrywała tego pisma od dziesięciu lat, najpierw codziennie, a potem, chroniąc się przed rozczarowaniem, coraz rzadziej, aż wreszcie pozwalała sobie na nadzieję tylko w okolicy ważnych dat: Bożego Narodzenia, Nowego Roku, urodzin. Rocznicy.

Adres był aktualny – to też wiele mówiło. Marianne wiedziała, dokąd wysłać list, co oznaczało tylko jedno: że dostała kartkę na Boże Narodzenie od Rowan i ją otworzyła. Zachowała. Pomimo wszystko na tę myśl serce wezbrało jej wzruszeniem.

Na stemplu widniała data sprzed pięciu dni – Marianne nadała list na dzień przed śmiercią. Pięć dni. Tyle czasu trwało dostarczenie go z oddalonego o sto kilometrów Oksfordu. A może leżał na stosie już wcześniej? W tym tygodniu Rowan codziennie wracała późno, ani razu nie zabrała poczty z wycieraczki. Może istotnie wcześniej go nie zauważyła. Może przez pomyłkę zabrali go ze swoją pocztą lokatorzy z parteru. Marianne umarła wieczorem – niewykluczone, że leżał u nich w kuchni, kiedy spadła z dachu przy Fyfield Road.

Rowan napiła się wina i wzięła kopertę. Trzęsącymi się rękami rozdarła ją i wyciągnęła kremową kartkę, na której widniało to samo czarne pismo.

Muszę z Tobą porozmawiać.

Nic więcej, żadnego podpisu, nawet inicjału, ale też nie było takiej potrzeby. Rowan po omacku wysunęła krzesło i usiadła. Wpatrywała się w kartkę i słowa zaczęły pulsować, zamazywały się, by zaraz nabrać znowu wyrazistości.

Dlaczego? Co się stało? Ponieważ coś się stało, kartka usuwała wszelkie wątpliwości.

Gwałtownie wstała, o mało nie przewracając krzesła, i kilkoma susami dopadła do zlewu, by zwymiotować wino i resztki lunchu. Kiedy się wyprostowała, warstwa potu na czole zaczęła ją ziębić.

Po tak długim czasie zaczynała wierzyć, że tamta sprawa może pozostać pogrzebana. Z każdym mijającym rokiem wyobrażała sobie, jak coraz bardziej się zapada, jak na wierzchu osiada nowa warstwa ziemi, utrudniając odkrycie. Teraz widziała, że była naiwna. To, co zrobiła Marianne, było tylko pogrzebane, lecz nie odeszło na zawsze. Uśpione, wyczekiwało na chwilę, gdy będzie mogło się poruszyć, przeciągnąć i wydostać na światło.Trzy

Rowan mieszkała w Oksfordzie przez dwadzieścia lat, ale nigdy nie była w krematorium. Na udział w pogrzebie matki była za mała. Sprawdziwszy w sieci, dowiedziała się, że krematorium znajduje się na wschodnim krańcu miasta na polach za Headington. Jasne, to miało sens, nikt nie umieszcza tego rodzaju instytucji w centrum, mimo to lokalizacja wydawała się okrutna, jakby chodziło o przypomnienie zmarłym, że już są poza, w drodze do nicości.

Skręciła w aleję obrośniętą drzewami i prowadzącą przez namokły, ale nieskazitelnie przystrzyżony pas trawy poznaczony tu i tam krzewami róż i chuderlawymi drzewkami. Bez wątpienia zamierzonym efektem były spokój i porządek, choć zamiast tego odnosiło się wrażenie nieobecności życia. Krematorium było właściwie brzmiącym słowem: ceremonialnym, złowieszczym, ciężkim od ostateczności.

Sam budynek zbudowano z cegieł, którym deszcz nadał barwę kurkumy. Był parterowy i uderzająco prosty, jedyne urozmaicenie ścian stanowił rząd wąskich okien umieszczonych wysoko pod dachem pokrytym brzydkimi glinianymi dachówkami. Wyglądał jak publiczna toaleta.

Ale był komin, szczery i nieprzejednany. Gotowy. Rowan ogarnęło przerażenie: zamierzają ją spalić. Będą siedzieli i patrzyli, jak Marianne wtaczają do ognia.

Zaparkowała i napiła się wody, żeby zwilżyć usta. Koło okna samochodu przechodzili ludzie, jedni w odległości ledwo trzydziestu centymetrów, ale wszyscy garbili się pod parasolami, skupieni na tym, by zachować suche nogi, i niemożliwością było stwierdzenie, czy kogoś z nich zna. We wstecznym lusterku obserwowała, jak gromadzą się na ganku. Dochodziło wpół do pierwszej. Rowan poświęciła chwilę na zebranie się w sobie, po czym otworzyła drzwi i wystawiła parasol. Lodowate powietrze wydawało się rześkie, gdy biegła przez parking.

Czekało tak wielu ludzi, że z trudem znalazła miejsce pod dachem. Hol za wielkimi szklanymi drzwiami także był zatłoczony. Ile osób przyszło? Sto pięćdziesiąt? Dwieście? Mimo to panowała cisza, kilka prowadzonych szeptem rozmów zagłuszał szum deszczu padającego na asfalt.

Powietrze pachniało perfumami i mokrą wełną. Rowan złożyła parasol i się rozejrzała. Z jednej strony miała elegancką parę, oboje byli pod siedemdziesiątkę, jak oceniła, nienagannie wypielęgnowani. Musnęła dłonią płaszcz kobiety – miękki jak puch, na pewno kaszmirowy. Dla kontrastu z drugiej strony kobieta w motocyklowej kurtce i z mnóstwem kolczyków opierała policzek na ramieniu mężczyzny z ogoloną głową otulonego bawełnianym szalem z frędzlami. Tłum dzielił się chyba według takich kryteriów: ludzie dwudziesto-, trzydziestokilkuletni należeli do świata sztuki, a wyglądający na zamożnych starsi byli klientami Marianne, kolekcjonowali jej obrazy. Przyjrzała się uważnie twarzom, szukając Charlesa Saatchiego, słyszała plotki, że jest wielbicielem twórczości Marianne. Nigdzie go nie dostrzegła, ale oczywiście nie stałby na zewnątrz, prawda? Koło filarów rozpoznała człowieka, którego wiele lat temu spotkała na lunchu u Glassów – był kolegą Seba, także wykładowcą w college’u St. John’s – a potem z przerażeniem dostrzegła ciotkę Marianne, Susanne, i jej męża. Susanne była siostrą Jacqueline, podobną do niej jak dwie krople wody.

Tłum lekko zafalował, wszyscy równocześnie się wyprostowali, ciche rozmowy zamarły. Mężczyzna w garniturze otworzył szklane drzwi i Rowan usłyszała melancholijne początkowe nuty Koncertu wiolonczelowego e-moll Elgara. To z pewnością wykonanie Jacqueline du Pré, które Marianne najbardziej lubiła. Urywek wspomnień: leżą na podłodze w salonie domu przy Fyfield Road, za oknem wykuszowym zmierzch rozlewa błyszczące kolory, Marianne raz po raz wstaje, by przestawić igłę na początek utworu. Obie milczą, pozwalają, by muzyka oblewała je niczym woda, rozkoszują się jej dramatyzmem.

Za konturami głów i ramion w holu były wielkie otwarte drzwi, przez które wpadał snop słabego światła, a teraz pracownicy wnosili przez nie na ramionach ciemną trumnę. Czując, jak żołądek się jej ściska, Rowan dołączyła do tłumu wolno posuwającego się do przodu.

Kaplica okazała się o wiele większa, niż wydawało się z zewnątrz. Na podwyższeniu stały organy, solidny drewniany pulpit oraz wysoka na dwa metry kompozycja z lilii Stargazer, poza tym pomieszczenie sprawiało wrażenie gołego, ozdób było tu niewiele. Słabe styczniowe światło padało na białe ściany i dwanaście, może czternaście długich ław, nowoczesnych i bardzo prostych. Kiedy Rowan wreszcie weszła do środka, trumna z zielonymi gałązkami i białymi różami stała już na długim, przykrytym tkaniną krzyżaku. Patrzyła na nią z niedowierzaniem: ona tam jest, Marianne jest w tej skrzyni.

Przesunęła się w przedostatniej ławce, przyciskając się do kobiety obok, żeby jak najwięcej osób mogło usiąść. Spojrzała na przód kaplicy w poszukiwaniu Jacqueline i niemal od razu ją znalazła. Zajmowała miejsce w środku pierwszej ławki, wyprostowana jak struna, z odciągniętymi do tyłu ramionami, z uniesioną brodą, przez co jej profil i sławne czarne włosy podkreślała smuga światła padającego z wąskich okien. Jacqueline Lwie Serce. Po jej prawej z pochyloną głową siedział Adam, brat Marianne. Włosy miał teraz krócej ostrzyżone, fale zniknęły, w każdym razie z tyłu, ale jak wcześniej nadal były ciemne, niemal czarne. Jak włosy jego ojca. Na jego widok Rowan poczuła dziwną mieszaninę emocji, żal i bolesną nostalgię.

Mężczyzny z lewej nigdy na żywo nie widziała – to był nowy partner Jacqueline, irlandzki pisarz i komentator Fintan Dempsey. Partner czy chłopak: jak Jacqueline go nazwała? W wywiadzie, który Rowan niedawno czytała, powiedziała, że ma nadzieję być z nim do końca życia, nie chce jednak ponownie wychodzić za mąż. Po tym, co się stało z Sebem? – naciskał dziennikarz, łaknąc krwi, ale Jacqueline odparła, że nie, ma dzieci i ta część jej życia jest zamknięta, teraz przeszła do innej fazy. Wiek średni, stwierdził dziennikarz, a właściwie późny wiek średni. Czy odczuwa, że jej siła jako kobiety – kobiety, która zawsze była fizycznie atrakcyjna – zaczyna maleć? Rzucić granat, pomyślała wtedy Rowan, i odsunąć się na bezpieczną odległość.

Obok Dempseya siedziała kobieta – nie, dziewczyna – z długimi ciemnoblond włosami, której ramiona obejmował jej drugi sąsiad. Rowan patrzyła, jak dziewczyna przykłada chusteczkę do twarzy. Jej także nigdy wcześniej nie widziała, ale mogła się domyślić, kim jest, ponieważ obejmujące ją ramię należało do Jamesa Greenwooda, partnera Marianne.

Kaszlnięcie z głośników zwróciło uwagę zebranych. Elgar skończył się niezręcznie, stereo wyłączono w połowie akordu. Za pulpitem pulchny mężczyzna w sutannie i ciężkich okularach w kwadratowych oprawkach wygładził notatki i odchrząknął, dopiero potem podniósł wzrok.

– Witajcie, przyjaciele – powiedział z walijskim akcentem. – Zebraliśmy się tu dzisiaj, by uczcić życie Marianne Simone Glass. Już to, że tak tłumnie się zgromadziliście… przepraszam tych, którzy stoją… jest samo w sobie hołdem. – Ludzie się poruszyli, ci, którzy siedzieli, obejrzeli się na dwadzieścia, może trzydzieści osób stłoczonych z tyłu. – Jak wszyscy wiemy – ciągnął wikariusz, o ile nim był – chociaż życie Marianne zostało tak bardzo przedwcześnie tragicznie przerwane, było pełne i niezwykłe dzięki wielkiemu talentowi i osiągnięciom. Usłyszymy mowę matki Marianne, Jacqueline – wykonał coś w rodzaju lekkiego skłonu głową w jej kierunku – zaczniemy jednak od modlitwy i pierwszego z hymnów, Panie wszelkiej nadziei.

Odmówił modlitwę cicho, jakby obietnice wskrzeszenia i odrodzenia kierował bardziej do Marianne w trumnie niż do żałobników. Z pierwszych ławek dobiegł rozpaczliwy płacz, wznoszący się do tej pojedynczej nuty, którą Rowan usłyszała przez telefon. Odgłos sprawił, że oczy zaszły jej łzami, i zaczęła grzebać w kieszeni w poszukiwaniu chusteczek, okazało się jednak, że zostawiła je w samochodzie.

Poczuła ulgę, kiedy drobny blondyn wsunął się na taboret przy organach i bez żadnego wstępu zaczął grać. Zaskoczeni zebrani szybko wstali, ale dopiero po kilku wersach śpiew nabrał przekonującego brzmienia.

– Jacqueline – odezwał się pastor, kiedy ostatnie nuty ucichły i wszyscy znowu usiedli.

Rowan przechyliła się, bo widok zasłaniał jej siedzący przed nią mężczyzna, i patrzyła, jak Jacqueline wstaje. Adam nadal trzymał ją za rękę. Odwróciła się i coś do niego szepnęła. Przez tę chwilę Rowan widziała jej twarz. Poruszenie w sali, szybko stłumione głośne sapnięcia powiedziały jej, że inni też to zobaczyli. Jacqueline wyglądała, jakby ją pobito. Oczy miała tak napuchnięte, skórę wokół nich tak różową, że z pewnej odległości sprawiało to wrażenie skutków silnych ciosów. Dla kontrastu reszta jej twarzy była wychudła, bez kropli krwi w zapadniętych policzkach, a przez to biała jak kreda i dziwnie stara. Jacqueline miała sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt jeden lat, ale zwykle wyglądała na dekadę młodszą. Dzisiaj nieznajomy nie zdziwiłby się, gdyby mu powiedziała, że ma siedemdziesiąt.

Wyprostowała się i podeszła do mikrofonu. Po kilku sekundach chwyciła się pulpitu i powiodła wzrokiem po kaplicy.

– Moja córka – zaczęła i zaraz urwała. Nie przyniosła ze sobą nic, żadnych notatek, ale oczy miała spuszczone i trzymała się pulpitu, jakby stała w wodnym wirze.

Rowan wyczuła napięcie w sali, nagły zbiorowy przestrach, że zaraz będą świadkami załamania Jacqueline. No, dalej, pomyślała. Dalej.

Z głośnym wdechem, jakby czerpiąc siłę z powietrza, Jacqueline się wyprostowała.

– Moja córka. Jakże jestem dumna, że mogę tu stać i wypowiadać te słowa, moje kochanie. – Spojrzała na trumnę i lekko kiwnęła głową: tak. – Nikt nie mógłby być dumniejszy z córki, niż ja jestem i zawsze będę z ciebie. – Na moment pochyliła głowę, ale zaraz znowu ją podniosła i spojrzała prosto przed siebie: Patrzcie na moją twarz. Nie wstydzę się. – Co mogę powiedzieć o Marianne? Była cudowna, po prostu cudowna. Wiem, że Angielka nie powinna mówić takich rzeczy o własnych dzieciach, ale ja to zrobię: była cudowna. Co nie znaczy, że doskonała… oczywiście, że nie, daleko od tego… ale miała wielkiego ducha. – Głos się jej załamał i odchrząknęła. – Składała się z przeciwieństw: czasami zapalczywa, ale dobra, bardzo dobra, czasami drażliwa i cholernie uparta, ale niezwykle lojalna. Jeśli kogoś kochała, to kochała, wybaczyłaby wszystko, przeszła po rozżarzonych węglach, żeby pomóc. Niekiedy wybierała samotność, potrzebowała jej, by myśleć i pracować, to było dla niej najważniejsze, lecz była także bardzo zabawna i miała wielu, wielu przyjaciół, którzy odwzajemniali tę miłość. – Rozejrzała się po zatłoczonej kaplicy i się uśmiechnęła. – Jeśli jednak Marianne zostanie zapamiętana, a myślę, że zostaniesz, kochanie, to nie jako córka, siostra, przyjaciółka czy partnerka – jej współczujący wzrok przelotnie spoczął na Jamesie Greenwoodzie – lecz jako artystka. To, że tak wiele osiągnęła w tak krótkim czasie – skończyła dopiero trzydzieści dwa lata – jest niewiarygodne. Talent, owszem, miała go na kopy, ale talent jest niczym bez pracy. Marianne ciężko pracowała. Już jako dziecko, gdy malowała, oddawała się temu bez reszty. Tylko to pragnęła robić. Swoje marzenie zrealizowała. Jak większość z was wie, studiowała na Slade, jej wystawa dyplomowa dostała pierwszą lokatę i dwa obrazy z niej kupiła Dorotea Perling. Dla ludzi niezorientowanych w świecie sztuki, a tutaj jest ich czworo, może pięcioro – Jacqueline podjęła bolesną próbę śmiechu – Doroteę uważa się za twórczynię jednej z najlepszych kolekcji malarstwa współczesnego na świecie. Zakupiła także prace Marianne z pierwszej wystawy indywidualnej, podobnie jak Tate Modern i Museo d’Arte Contemporanea di Rome. Jej obrazy wystawiano we Francji, Włoszech, Niemczech, Hiszpanii i Izraelu. Jedną z jej życiowych ambicji… – Jacqueline wyraźnie straciła wątek. Nastąpiła kilkusekundowa cisza, cała kaplica wstrzymała oddech, potem mikrofon wyłapał odgłos wysilonego przełykania śliny. – Jedną z jej życiowych ambicji była wystawa indywidualna w Ameryce. To miało niedługo nastąpić w galerii Saula Handera w Nowym Jorku. – Jacqueline znowu spojrzała na trumnę, jakby także musiała sobie przypominać, że to dzieje się naprawdę. Trzęsła się, co było widoczne nawet dla Rowan w przedostatnim rzędzie, ale kiedy przemówiła, głos miała silny. – Oczywiście pozostały mi tysiące wspomnień z dzieciństwa Marianne. Część należy do moich ulubionych, ale jedno pokazuje ją najlepiej. Kiedy miała siedem lat, zakochała się w wielkim albumie o malarstwie, które my, jej ojciec Seb i ja, kupiliśmy w Luwrze. Przez wiele miesięcy nie wypuszczała go z rąk. Wszędzie zabierała album ze sobą, choć ledwo potrafiła go unieść, nie zasnęła, jeśli nie leżał otwarty koło jej łóżka, nie chciała jeść, jeśli nie mogła mieć go na stole. Dlatego na urodziny postanowiliśmy zrobić jej niespodziankę i zabrać ją do Luwru. Kiedy jej powiedzieliśmy… Boże, zapomnijcie o Bożym Narodzeniu albo o prezentach, nigdy w życiu nie widziałam takiej ekscytacji. Krótko mówiąc, zgubiliśmy ją. Luwr oczywiście jest ogromny i tyle tam ludzi, w chwili gdy na ułamek sekundy spuściliśmy ją z oczu, zniknęła. To były jedne z najgorszych trzydziestu minut w moim życiu: Seb i ja biegliśmy przez sale, szukając naszej ośmioletniej córki, wyobrażając sobie wszystkie koszmary, jakie mogły ją spotkać. W końcu ją znalazłam. Całkowicie zasłonięta przez stojących za nią ludzi, siedziała po turecku na podłodze przed Świętym Mateuszem z aniołem. Osiem lat: można by pomyśleć, że spodobają się jej baletnice Degasa albo zwierzęta Dürera, ale nie, ona wybrała obraz Rembrandta, w dodatku religijny. Krzyczałam na nią, wyznaję to z przykrością, byłam taka przerażona, że nie potrafiłam się powstrzymać, ale to nie miało znaczenia, ponieważ Marianne przebywała w innym świecie. „Ale popatrz, mamusiu” – powiedziała, jakby kompletnie umykała mi istota sprawy. „Popatrz na książkę. Patrz, jak on namalował książkę”. – Kolejna długa przerwa. – To były jedne z najgorszych trzydziestu minut w moim życiu, dopóki mi nie powiedzieli, moje kochanie. Od tamtej chwili jest tylko seria najgorszych trzydziestu minut następujących po sobie. Do widzenia, Marianne. Dziękuję ci za całą pasję, błyskotliwość, miłość i światło, które wniosłaś w nasze życie. Śpij spokojnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: