Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zdążyć z miłością - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zdążyć z miłością - ebook

Larina jest młoda dziewczyną, która opiekuje się swoją matką, chorą na gruźlicę. Gdy matka umiera Larina powraca do Londynu. Tam dowiaduje się, że jest bankrutką bez dachu nad głową. Co więcej musi udać się do lekarza, żeby sprawdzić czy przypadkiem i ona nie zaraziła się gruźlicą. Wizyta u lekarza zmienia wszystko w życiu Lariny. Dowiaduje się od lekarza, że ma ciężką wadę serca i pozostało jej trzy miesiące życia. Larina jest zrozpaczona. Postanawia poszukać pocieszenia u swojego przyjaciela Elvina. Niestety Elvin zmarł a list dotarł do jego brata. Ten jest przekonany, że Elvin miał romans z dziewczyną i ta spodziewa się teraz dziecka. Wysyła do Anglii swojego zaufanego sługę Wynstana, aby ten dowiedział się o co chodzi i załatwił tę sprawę. Czy Wynstanowi uda się odnaleźć Larinę? Czy rozwiąże problem? Czy Larinę uda się uratować?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-77180-8
Rozmiar pliku: 491 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1904

Idąc Wimpol Street, Larina pomyślała, że gdzieś w tej okolicy mieszkali Barrettowie.

Przypomniała sobie pokój, w którym przez wiele lat przebywała Elizabeth Barrett, dręczona przeświadczeniem, że jest nieuleczalnie chora i że już do końca życia pozostanie inwalidką. Nagle w jej życiu pojawił się Robert Browning i wszystko się zmieniło.

Jak ciebie kocham? Pozwól niech wyliczę.

Kocham głęboko, daleko, jak zbiec

Potrafi dusza...

(Przekład Ludmiły Marjańskiej)

Przypominając sobie te piękne słowa, Larina zastanawiała się, czy kiedykolwiek zapała takim uczuciem do mężczyzny.

A gdyby tak, pomyślała, mężczyzna podobny do Roberta Browninga zjawił się teraz tutaj i poprosił, bym pojechała z nim do Włoch? Czy zgodziłabym się?

Roześmiała się tylko i pomyślała, że nigdy nie zdobyłaby się na taką odwagę jak Elizabeth Barrett.

Westchnęła ciężko.

„Nie ma dla mnie Robertów Browningów”, powiedziała sama do siebie. „Muszę być realistką. Muszę przede wszystkim znaleźć pracę”.

Matka często ganiła ją za sny na jawie, za to, że Larina pozwalała swej wyobraźni uciekać od ziemskich spraw do świata fantazji, w którym mogła zapomnieć o wszystkim innym.

Praca! Praca!

To słowo nie dawało jej spokoju. Wciąż kołatało się w jej umyśle i Larina wiedziała, że będzie mieć z tym kłopoty.

Kobiety z jej warstwy społecznej nie pracowały. Mieszkały z rodzicami aż do zamążpójścia, a potem zajmowały się domem, w którym wszystkie najbardziej nudne i nieprzyjemne zajęcia wykonywała służba. Były to jednak kobiety, a raczej damy, zamożne.

Larina nagle poczuła dreszcz strachu o swoją przyszłość.

Ostatnie pieniądze, jakie miały, wydały na leczenie matki, ale przecież nic nie było ważniejsze od jej wyzdrowienia.

Niestety nawet pieniądze nie uratowały pani Milton. Po śmierci matki dla Lariny świat przestał istnieć.

Podczas wielomiesięcznego pobytu w sanatorium ani razu nie dopuściła do siebie myśli, że mogłaby kiedykolwiek żyć samotnie. Pocieszała się, że matka będzie żyła. Wierzyła, iż jej modlitwy będą wysłuchane. Optymistycznie ufała w przyszłość.

Okazało się jednak, że była to radość naiwności, jeszcze jedna fantazja, z której teraz Larina musiała się otrząsnąć.

Szła zamyślona i dopiero przy kamienicy nr 73 zorientowała się, że minęła numer 55, którego szukała.

Zawróciła. Znowu pomyślała o Robercie Browningu. Wyobraziła sobie, że, podobnie jak ona, idzie teraz do domu Barrettów. Widziała jego podnieconą twarz i słyszała kroki. Szedł szybko, bo bardzo pragnął być znów z Elizabeth.

...Dopóki tchu w piersi,

Kocham łzą, śmiechem. życiem! A gdy zechce Bóg,

Będę cię jeszcze bardziej kochała po śmierci.

(Przekład Ludmiły Marjańskiej)

Larina pomyślała, że słowa te były podyktowane Elizabeth przez śmierć, zawsze obecną w jej myślach.

Jak mogła być tak pewna, że przezwycięży śmierć? Skąd mogła wiedzieć, iż gdziekolwiek się znajdzie, zawsze będzie myśleć o Robercie i kochać go? Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania.

Larina znalazła w końcu numer 55. Wspinała się po schodach ogrodzonych z obu stron żelazną balustradą. Zatrzymała się i popatrzyła na drzwi w brzydkim odcieniu zieleni, ciężką mosiężną kołatkę i wąską szczelinę skrzynki na listy.

Ta wizyta to tylko strata pieniędzy, pomyślała. Na pewno będzie kosztować gwineę albo nawet dwie, a mnie właściwie na to nie stać.

Zawahała się. Może powinna odejść?

Czuła się przecież tak dobrze, na pewno wszystko było z nią w porządku. Jednak obiecała doktorowi Heinrichowi, że miesiąc po powrocie z sanatorium pójdzie na badanie do sir Johna Coleridge’a, lekarza rodziny królewskiej.

— Uważam, iż nie ma żadnego niebezpieczeństwa, aby mogła się pani zarazić od matki gruźlicą — powiedział doktor łamaną angielszczyzną podczas ich ostatniej rozmowy w sanatorium.

— Zachowywałam wszelką ostrożność, zgodnie z pana zaleceniem — odpowiedziała Larina. — Nie kontaktowałam się z innymi pacjentami; oprócz tych poza sanatorium.

— Świetnie się pani spisywała, panno Milton — wzorowy odwiedzający, można powiedzieć. Nie tak jak niektórzy krewni przysparzający mi często tylu trudności.

— Zawsze będę panu głęboko wdzięczna za jego dobroć dla mamy — powiedziała Larina.

— Gdyby tylko przyszła do mnie wcześniej — westchnął doktor Heinrich. — Strata pacjenta to dla mnie okropne przeżycie, gorsze, niż mogę wyrazić, panno Milton. Jednak w przypadku pani matki płuca były już tak zainfekowane, że nie mogłem jej uleczyć. Nawet wspaniałe powietrze Szwajcarii nie mogło tu pomóc.

— Mama była jeszcze dość młoda — powiedziała Larina cicho, jakby do siebie. — Sądziłam, że będzie to miało duże znaczenie.

— Miałoby — odparł doktor Heinrich — gdyby zwróciła się do mnie co najmniej rok wcześniej. Wtedy można byłoby mieć nadzieję, że przeżyje.

Przerwał, a po chwili dodał:

— Będę z panią szczery, panno Milton. Pani matka nie pomogła mi w takim stopniu, jak powinna była. Jeśli pacjent ma wolę życia, jeśli uparcie chwyta się życia, jest to często o wiele bardziej skuteczny lek niż cokolwiek, co może przepisać lekarz.

— Mama tak bardzo tęskniła za ojcem — odrzekła Larina. — Byli tacy szczęśliwi. Powiedziała mi kiedyś, iż utracić go to tak, jak stracić połowę siebie. Czuła, że nie ma już po co żyć.

Głos jej zadrżał. Być może dlatego doktor odezwał się nieco łagodniej:

— Teraz musimy myśleć o pani. Ma pani jakiś pomysł, co robić dalej?

— Wrócę do Londynu. Po śmierci ojca mama wynajęła mały dom w Belgravii. Do niedawna mieszkali tam inni lokatorzy, ale teraz jest akurat wolny.

— Cieszę się — powiedział doktor. — Bardzo panią wszyscy polubiliśmy, panno Milton, i nie chciałbym myśleć, że jest pani sama i nie ma dokąd pójść.

— Proszę się o mnie nie martwić, dam sobie radę — odpowiedziała Larina z optymizmem, którego w głębi duszy wcale nie czuła.

W tym momencie jeszcze nie miała pojęcia, że wszystkie pieniądze, które zostawił ojciec, były już wydane. Ta wiadomość zaskoczyła ją, dopiero kiedy wróciła do Anglii.

— Chcę, aby przyrzekła mi pani coś — rzekł doktor Heinrich.

— Co takiego? — zapytała Larina.

— Po miesiącu pobytu w Londynie proszę udać się do mojego przyjaciela, sir Johna Coleridge’a, na badanie. Przed pani odjazdem wykonam wszelkie możliwe testy. Bądźmy szczerzy, przez ponad półtora roku przebywała pani z ludźmi zarażonymi prawie nieuleczalną chorobą.

— Na pewno kiedyś ktoś odkryje lek na gruźlicę! — wykrzyknęła Larina.

— Badania cały czas trwają — odparł doktor Heinrich. — Bez przesady mogę stwierdzić, że do tej pory nie znalazł się nikt, kto leczyłby tę chorobę skuteczniej niż ja. Co prawda moi bardziej ortodoksyjni koledzy nie zawsze oceniają tę terapię życzliwie, jednak grupa tutejszych pacjentów ma się lepiej.

— Wszyscy bardzo ciepło wyrażają się o panu.

— Mimo to miewam porażki. Jedną z nich jest przypadek pani matki. Dlatego musi pani obiecać mi, że zgłosi się na badanie nie tylko za miesiąc, ale jeszcze za pół roku.

Spostrzegłszy wyraz twarzy Lariny, dodał:

— Nie mówię tego, by panią straszyć. Jestem całkowicie pewien, że nie ma żadnej możliwości zarażenia się przez panią suchotami od matki lub kogokolwiek innego. Po prostu doświadczenie mówi mi, iż profilaktyka jest znacznie lepsza niż leczenie.

— Obiecuję! — rzekła Larina.

— Po badaniu sir John powie pani, kiedy chciałby zobaczyć panią ponownie. Musi pani zastosować się do jego poleceń.

Larina skinęła głową. Pomyślała, że byłoby wielką niewdzięcznością z jej strony spierać się z doktorem po tym, kiedy okazał tyle życzliwości.

Ponieważ jej ojciec także był lekarzem, doktor Heinrich brał od matki i od niej bardzo niewielkie sumy, czego pozostali pacjenci jego ekskluzywnego sanatorium mogli tylko zazdrościć.

Mimo to z trudem mogły sobie pozwolić nawet na takie wydatki. Lecz ile by to nie kosztowało, była to jedyna szansa na uzdrowienie pani Milton.

Larina niechętnie wyciągnęła rękę do dzwonka po prawej stronie drzwi. W tym momencie zauważyła napis nad guzikiem:

dzwonek nie działa — proszę pukać

Podniosła więc ciężką mosiężną kołatkę i zastukała dwa razy.

Przez chwilę było cicho. Potem usłyszała kroki na, jak się domyślała, marmurowej posadzce i drzwi się otworzyły.

Spodziewała się zobaczyć służącą. Tymczasem w wejściu stał mężczyzna ubrany w zwykły czarny kitel. Pod wysokim, sztywnym kołnierzykiem miał czarny, starannie zawiązany krawat przypięty spinką z dużą perłą.

— Jestem umówiona z sir Johnem Coleridge’em — powiedziała zdenerwowana.

— Panna Milton? Spodziewałem się pani. Proszę wejść.

— To pan jest sir John?

— Tak.

Larina weszła i zamknęła za sobą drzwi.

— Sekretarka właśnie wyszła na obiad — powiedział sir John, podejrzewając, że może się jej wydawać dziwne, iż sam wpuszcza pacjentów. — A służący rozchorowali się na grypę. To modne o tej porze roku!

— Tak, naturalnie — powiedziała Larina zalękniona.

Sir John poprowadził ją przez hol do pokoju, którego okna wychodziły na tylne podwórze. Był to typowy, tak dobrze Larinie znany, gabinet lekarski. Stało w nim imponujące, obite skórą biurko i wysokie, twarde krzesło, Leżanka przy ścianie była na wpół zasłonięta parawanem, a biblioteczka, jak w każdym gabinecie, wypełniona podręcznikami medycznymi. Był tam też stół przykryty czystym białym obrusem, cały zastawiony, nie znanymi Larinie, dziwacznymi przedmiotami.

— Proszę usiąść, panno Milton — rzekł sir John, usadawiając się za biurkiem i otwierając teczkę, w której Larina dojrzała list od doktora Heinricha.

Sir John włożył okulary, podniósł list i zaczął go uważnie czytać.

— Doktor Heinrich pisze mi, że pani matka zmarła na gruźlicę — odezwał się po chwili. — Prosi, bym zbadał panią i upewnił się, że nie zaraziła się pani od niej.

— Doktor Heinrich badał mnie, nim opuściłam sanatorium — powiedziała Larina — wszystkie wyniki były w porządku.

— Tak właśnie pisze — odparł sir John z lekką naganą w głosie, jak gdyby Larina przewidywała, co miał jej do powiedzenia.

— Przykro mi, że doktor Heinrich nie zdołał uratować pani matki — dodał po chwili.

— Zrobił wszystko, co było w ludzkiej mocy — odrzekła Larina.

— Kto mógłby żądać więcej? Nawet od lekarza? — zauważył sir John. — No dobrze, młoda damo, proszę się rozebrać za parawanem. Proszę włożyć koszulę, która tam leży. Niech się pani położy na leżance i powie, kiedy będzie gotowa.

Larina wykonała polecenie. Zdjęła prostą, niedrogą sukienkę, którą kupiła jeszcze przed wyjazdem do Szwajcarii i położyła ją na stojącym tuż obok krześle. To samo zrobiła z bielizną. Po chwili była już spowita w białą, lnianą, szpitalną koszulę, którą znalazła na brzegu leżanki.

— Jestem gotowa! — powiedziała, kładąc głowę na małej, twardej poduszce.

Sir John przeszedł ciężkimi krokami przez gabinet i odsunął parawan, wpuszczając więcej światła dziennego.

— Ma pani dziewiętnaście lat, prawda, panno Milton?

— Prawie dwadzieścia!

Sir John miał już słuchawki w uszach, więc zapewne nie słyszał odpowiedzi.

„Prawie dwadzieścia!” — powtórzyła w myślach Larina. „Tak mało zrobiłam w życiu i tak mało umiem”.

Jedyne, co rzeczywiście przemawiało na jej korzyść, było to, że bardzo dużo czytała.

Ojciec zachęcał ją do czytania książek, które jego interesowały. Były to przeważnie opowieści o cywilizacjach starożytnych; jak często mawiała matka — niezbyt przydatne we współczesnym życiu.

„Zamiast rozczytywać się w opowieściach o starożytnych Grekach i Rzymianach, wyrzucała sobie Larina, powinnam była studiować stenotypię i maszynopisanie”.

Te duże, hałaśliwe maszyny do pisania, które widywała w biurach, podobne do tej, którą używała sekretarka ojca, były dla niej wielką tajemnicą. Teraz pomyślała sobie, iż było to głupie z jej strony, że nawet nie spróbowała zrozumieć, na czym polega ich działanie.

Kiedy ojciec zmarł, miała zaledwie siedemnaście lat i pobierała jeszcze lekcje od nauczycieli domowych.

— Nie życzę sobie, żeby guwernantka mieszkała u nas na stałe — twardo sprzeciwiał się ojciec. — W ogóle nie akceptuję dziewcząt chodzących do szkoły po jakieś niezależne idee. Miejsce kobiety jest w domu!

Byłoby bardzo miło, pomyślała Larina, gdyby w ogóle istniał dla mnie jakiś dom.

— Proszę się odwrócić. Osłucham pani plecy — usłyszała głos sir Johna.

Odwróciła się i poczuła na skórze stetoskop.

Ciekawe, ile będzie mnie to kosztować, zastanawiała się. To tylko strata czasu i pieniędzy!

— Może się pani teraz ubrać, panno Milton.

Sir John odstawił parawan na miejsce i wrócił za biurko.

Larina wstała i zaczęła się ubierać. Nosiła bardzo lekki gorset. Nie musiała sznurować się ciasno w talii, która była dużo smuklejsza niż — jak u większości dziewcząt w jej wieku — osiemnaście cali. Ale Larina zdawała sobie sprawę, że z punktu widzenia elegancji reszta jej sylwetki jest stanowczo zbyt szczupła.

— Musisz więcej jeść, kochanie — mówiła jej matka jeszcze w Szwajcarii. — Naprawdę sądzisz, że te długie spacery dobrze ci robią?

— Nie potrafię siedzieć bezczynnie, mamo — odparła Larina. — Uwielbiam spacery. Góry są takie piękne! Bardzo bym chciała, żebyś poszła kiedyś ze mną na spacer po lesie. Jest taki tajemniczy. Kiedy idę przez las, przypominają mi się wszystkie baśnie z dzieciństwa.

— Tak bardzo je lubiłaś — powiedziała z uśmiechem pani Milton.

— Pamiętam, jak czytałaś mi opowieść o smoku, który żył w głębokim sosnowym lesie. Do dziś w nią wierzę!

Matka roześmiała się.

— Jesteś dzieckiem morza — powiedziała. — Dlatego dałam ci imię Larina.

— Dziewczyna Morza! — wykrzyknęła Larina. — Może mam z nim coś wspólnego, nie wiem. Nigdy nie byliśmy nad morzem na tyle długo, bym mogła to sprawdzić. Tutaj czuję, że należę do gór.

— Cóż, jeśli cię to nie nudzi, kochanie... — westchnęła pani Milton.

— Nigdy się nie nudzę — odrzekła Larina zgodnie z prawdą.

Włożyła kapelusz, przypięła go starannie dwiema szpilkami, odstawiła parawan i podeszła do biurka sir Johna, który właśnie coś pisał w notatniku. Na górze kartki Larina zauważyła swoje nazwisko.

— Muszę pani coś oznajmić — odezwał się — coś, co, obawiam się, będzie dla pani bardzo nieprzyjemne.

— Co takiego? — spytała Larina.

Poczuła, jakby jej serce stanęło, a nerwy napięły się do granic możliwości.

— Nie zaraziła się pani chorobą, która zabiła pani matkę — rzekł doktor — mimo to zostały pani zaledwie trzy tygodnie życia!

Larina wracała do swego małego domu przy Eaton Terrace. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała od sir Johna. Wydawało się, że jej umysł po prostu przestał pracować. Wmawiała sobie, że to, czego się dowiedziała, absolutnie nie może być prawdą.

Jadąc omnibusem przyglądała się pasażerom i zastanawiała się, co też by powiedzieli, gdyby oznajmiła im, że właśnie wydano na nią wyrok śmierci.

Kiedy sir John skończył mówić, Larina patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, zaszokowana do tego stopnia, że głos uwiązł jej w gardle.

— Bardzo mi przykro to mówić, ale muszę stwierdzić, że mam absolutną pewność. Ma pani wadę serca, która występuje niezwykle rzadko. Tak się składa, że studiuję ten przypadek od wielu lat.

Doktor chrząknął, po czym mówił dalej:

— Każdy lekarz, który podejrzewa to schorzenie, przysyła pacjenta do mnie, bym postawił ostateczną diagnozę. Dlatego nie mogę sugerować, że usłyszy pani inną opinię.

— Czy to... boli? — wykrztusiła Larina.

— W większości przypadków zupełnie nie — zapewnił ją sir John. — Nie będę zanudzał pani szczegółami medycznymi. Po prostu serce nagle przestaje bić. Może się to stać podczas snu, spaceru, siedzenia lub nawet tańca.

— I... nie ma na to... żadnego leku? — zapytała wystraszonym głosem.

— Dzisiejsza medycyna nie zna żadnego — odrzekł sir John. — Jako autorytet w tej dziedzinie, mogę jedynie powiedzieć, że dzieje się to nagle i od momentu stwierdzenia choroby pacjentowi pozostáje dwadzieścia jeden dni życia.

— Dwadzieścia jeden dni! — Larina powtórzyła jak nikłe echo.

Kiedy szła przez Sloane Square w kierunku Eaton Terrace, słyszała, jak jej kroki wystukują w równym rytmie: dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden!

Oznaczało to, liczyła Larina, że umrze piętnastego kwietnia.

Niespodziewanie przyszło jej na myśl, że właśnie tę porę roku lubi najbardziej. Do tego czasu zakwitną już żonkile, a drzewa okryją się kwiatami. Szczególnie lubiła białe kwiatki kasztanowców, tak piękne we wczesnych promieniach słońca, na które wszyscy z utęsknieniem czekają podczas zimy.

Szesnastego kwietnia nie będzie mogła już podziwiać tego wszystkiego!

Wyjęła z torebki klucz i otworzyła drzwi domu przy Eaton Terrace 68. Kiedy przechodziła przez wąski hol do małej jadalni, do której przylegał gabinet ojca, odczuła nagle przerażającą ciszę i samotność pustego domu.

Ach, gdyby mama była teraz w salonie. Mogłaby pobiec do niej i powiedzieć, co się stało. Mama na pewno objęłaby ją i uściskała serdecznie.

Lecz nie było na świecie nikogo, kto mógłby jej teraz pomóc.

Larina zdjęła kapelusz i zaczęła powoli wchodzić po schodach. Jakby automatycznie zauważyła, że dywanik na stopniach jest bardzo wytarty. Sporo nóg musiało go deptać, kiedy ona i mama były w Szwajcarii. Po czym stwierdziła, że właściwie nia ma to żadnego znaczenia. Za dwadzieścia jeden dni nie będzie już oglądała zniszczonych dywanów, spłowiałych zasłon w salonie ani mosiężnego wezgłowia łóżka, w którym brak gałki.

Dwadzieścia jeden dni!

Larina weszła do sypialni.

W domu były tylko dwa pokoje do spania, nie licząc ciemnego i dusznego pomieszczenia w piwnicy, przeznaczonego dla pokojówki, na którą zresztą nie było ich stać.

Matka zajmowała pokój frontowy na drugim piętrze, a Larina miała do dyspozycji małą wnękę tuż obok.

Weszła tam właśnie i rozejrzała się. Jej rzeczy, wszystkie małe skarby, które zbierała od lat dziecinnych, były nienaruszone. Był nawet miś pluszowy, którego kochała i przez lata zabierała ze sobą do łóżka i lalka, która mrugała oczami, a w biblioteczce, obok tomów, które zgromadziła, gdy była już starsza, stały jej pierwsze własne książki z dzieciństwa.

— Niewiele, jak na całe życie! — powiedziała do siebie.

Nagle groza tego, co usłyszała, jakby znów ją poraziła. Podeszła do okna i spojrzała na ponure szare dachy i podwórza.

„Co mam robić? Jak mogę temu zaradzić?” — pytała samą siebie.

W tym momencie, niby ostatnia deska ratunku, przyszedł jej na myśl Elvin. Zastanawiała się, dlaczego nie pomyślała o nim wcześniej, kiedy sir John wydawał na nią wyrok śmierci. Przypuszczała, iż stało się tak dlatego, że od tej chwili nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tych dwudziestu jeden dniach, które jej zostały.

Elvin na pewno zrozumiałby, co ona teraz czuje. W swój niepowtarzalny sposób potrafiłby ukazać jej wszystko inaczej. Bowiem rozmawiali o śmierci, odkąd tylko się spotkali.

Było to w dniu, kiedy akurat pani Milton czuła się bardzo źle. Larina widziała na twarzy doktora Heinricha wyraz zatroskania.

— Nie może pani tu nic zrobić — powiedział do Lariny. — Proszę sobie usiąść w ogrodzie, zawołam panią, kiedy matka będzie jej potrzebować.

Larina wiedziała, że jeśli będzie wezwana, to tylko po to, by dowiedzieć się, że według doktora matka umiera.

Odwróciła się i, nie widząc nic dokoła, poszła do ogrodu sanatorium.

Po raz pierwszy nie dostrzegała uroku kwiatów ani pokrytych śniegiem szczytów gór, które zwykle sprawiały, że na ich widok jej serce biło żywiej.

Oddaliła się od budynków do ustronnego miejsca wśród sosen, gdzie ustawiono specjalną ławeczkę dla pacjentów, którzy nie mogli daleko chodzić. Wokół panowała cisza. Zakłócał ją tylko szum wodospadu w górach i bzyczenie pszczół wysysających słodycz górskich roślinek.

Sądząc, że nikt jej nie widzi, Larina ukryła twarz w dłoniach i gorzko zapłakała.

Musiała tak siedzieć dłuższy czas, nim usłyszała za sobą jakiś szmer i delikatny męski głos:

— Płacze pani za matką?

Larina odwróciła zalaną łzami twarz w kierunku przybysza. Obok niej siedział Elvin Farren, Amerykanin, z którym nigdy wcześniej nie rozmawiała, gdyż mieszkał samotnie w małym drewnianym domku i nigdy nie przychodził do jadalni na posiłki.

— Mama nie umarła — odparła Larina pospiesznie, jakby w odpowiedzi na pytanie, którego Elvin nie zadał — ale wiem, że według doktora Heinricha może umrzeć.

Wyjęła zza paska od sukni chusteczkę i z przesadną energią otarła łzy. Wstydziła się swojego rozczulenia.

— Musi pani mieć nadzieję, że mama wyzdrowieje — powiedział Elvin.

Po chwili milczenia Larina odezwała się:

— Boję się. Myślę, że właściwie każdy człowiek boi się śmierci.

— Śmierci innych — zapewne tak — odparł Farren — lecz nie własnej.

Larina przyjrzała się jego wychudzonej sylwetce. Niewątpliwie był ciężko chory. Jego skóra była prawie przezroczysta, a charakterystyczne plamy na twarzy — aż nadto widoczne.

— Pan nie czuje strachu? — spytała.

Uśmiechnął się i jego twarz natychmiast się odmieniła.

— Nie.

— Dlaczego?

Elvin popatrzył na jeszcze lekko ośnieżone szczyty gór, połyskujące w ostrym wiosennym słońcu. W końcu odezwał się:

— Chciałaby pani usłyszeć odpowiedź prawdziwą czy konwencjonalną?

— Chcę znać prawdę — odparła Larina. — Boję się śmierci, bo towarzyszy jej samotność. — Miała na myśli siebie, kiedy dodała: — Boimy się nie tylko o tych, którzy odchodzą, lecz i o tych, którzy pozostają.

— Dla tych, którzy umierają — rzekł Elvin — jest to wielka przygoda, uwolnienie umysłu. Coś, na co czeka się w podnieceniu!

Spojrzał na nią, by upewnić się, czy go słucha, i mówił dalej, ożywiony:

— Czy pomyślała pani kiedykolwiek, jak wielkim ciężarem jest dla człowieka jego ziemska powłoka? Gdyby ciało nas nie powstrzymywało, nie krępowało, że tak powiem, moglibyśmy poszybować, gdzie tylko zapragniemy! Do innych zakątków ziemi, na księżyc albo nawet do czwartego wymiaru!

— Mam wrażenie... że rozumiem... co chce pan powiedzieć — nieśmiało wtrąciła Larina.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi, szarymi oczami, pięknie osadzonymi w owalnej twarzy. Nigdy jeszcze z nikim nie rozmawiała w ten sposób.

— A jeśli chodzi o naszą samotność na tej ziemi — powiedział Elvin —jest ona właściwie niemożliwa.

— Jak to? — spytała Larina.

— Ponieważ jesteśmy tylko jedną z wielu żywych istot — odparł. — Niech pani spojrzy choćby na te kwiaty. — Wskazał na kępkę błękitnej goryczki wyrastającą ze skały. — One żyją — powiedział — tak samo jak pani i ja. Są żywe i tak jak ludzie są obdarzone zdolnością odczuwania.

— Skąd pan to wie? — spytała Larina.

— Jeden z moich przyjaciół przez lata pracował nad zagadnieniem życia roślin — odrzekł Elvin. — Uważa on, zresztą ja także, że roślina czuje, gdyż, tak jak człowiek, zawiera w sobie kosmiczną siłę, którą my zwiemy życiem.

— Niech mi pan to wyjaśni — poprosiła Larina.

Była zafascynowana opowieścią nieznajomego. Zwróciła się w jego kierunku, czując, że jakaś niewytłumaczalna siła każe jej zbliżyć się do niego.

— Buddyści nie zrywają kwiatów — zaczął Elvin. — Wierzą, że dotykając ich i obdarzając je miłością, przejmują od nich część ich siły witalnej.

Mówił dalej, uśmiechając się:

— W moim kraju, kiedy amerykańscy Indianie odczuwają potrzebę zwiększenia energii, idą do lasu, ot takiego jak ten. Rozkładają ręce i opierają się plecami o pnie sosen. W ten sposób napełniają swe ciała ich mocą.

— Rozumiem odezwała się Larina. — Jestem pewna, że tak właśnie jest. Często, kiedy chodziłam samotnie po lesie, czułam, że drzewa pulsują siłą i życiem, że emanują dziwną energię.

— A więc, skoro wszystko wokół nas żyje, jak możemy czuć się samotni?

Łatwo było zrozumieć jego słowa, kiedy siedziało się wśród sosen i patrzyło na kwiaty, pomyślała Larina. Jednak w swojej ciasnej sypialni przy Eaton Terrace czuła, że bardzo potrzebuje pomocy lub choćby obecności drugiego człowieka. Gdybym tylko mogła porozmawiać z Elvinem... — myślała.

Od pierwszego spotkania w ogrodzie widywali się bardzo często.

Stan pani Milton poprawił się i doktor Heinrich twierdził, że niebezpieczeństwo minęło. Larina tak bardzo pragnęła podzielić się z kimś tą nowiną, iż postanowiła pójść do Elvina.

Zastała go na balkonie jego samotnego domku. Kiedy poprosił ją, by usiadła, zauważyła, że z balkonu rozciągał się jeszcze piękniejszy widok na dolinę i góry niż z ogrodu.

Początkowo Larina miała obawy, że narzuca się Elvinowi, jednak wkrótce spostrzegła, iż jej wizyty sprawiają mu radość. Dlatego, kiedy tylko nie przebywała z matką, zawsze znajdowała czas, by posiedzieć z Elvinem na balkonie i pogawędzić, rozkoszując się czystym, rześkim powietrzem Szwajcarii.

Prawie zawsze rozmawiali o zjawiskach mistycznych, które, jak Elvin wierzył, istniały w innym wymiarze.

— Ten świat jest materialny — powiedział kiedyś. — Jest zaledwie cieniem świata innego, niematerialnego, świata doskonalszego umysłu i ducha.

— A jeśli założymy, że ktoś taki jak ja nie jest dość bystry, by to pojąć? — spytała Larina.

— Wtedy będzie pani musiała zostać tutaj — odpowiedział Elvin — i doskonalić się tak, by móc przejść do owego innego wymiaru.

Miał jej tak wiele do powiedzenie, iż zaczęła liczyć godziny, które dzieliły ją od wizyt u niego.

Jednak czasami Elvin czuł się tak źle, że nie mógł dojść nawet do balkonu. Wtedy Larina czekała niecierpliwie na jego powrót do sił, by znów mogła go zobaczyć.

Wiadomo jej było, że nie ma on przed sobą wielu dni życia.

— Ależ ja nie mogę się wprost doczekać śmierci — powiedział Elvin. — Tak wiele chcę wiedzieć, tak wiele pragnę jeszcze odkryć!

— Proszę tak nie mówić! — wykrzyknęła Larina błagalnym głosem.

— Dlaczego nie? — spytał.

— Ponieważ, jeśli pan odejdzie, nikt już nie będzie mógł mi wytłumaczyć tych spraw. A kiedy na mnie przyjdzie czas, będę się bała, bardzo bała!...

— Już pani mówiłem, że nie ma czego.

— Pan jest tak bardzo pewien, co go czeka po śmierci. Dlatego się pan nie boi — mówiła Larina. — Ja nie mam tej pewności. Chciałabym jedynie uwierzyć w to, co pan mówi. Udaje mi się to, kiedy jestem z panem. Ale kiedy pana nie ma — tracę wiarę.

Uśmiechnął się do niej jak do dziecka.

— Kiedy nadejdzie dla pani czas umierania, a będzie to za wiele, wiele lat, proszę mnie przywołać, a przyjdę do pani.

Larina patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

— To znaczy?...

— Gdziekolwiek będę, cokolwiek będę robił, jeśli będzie mnie pani potrzebować, usłyszę panią. — Położył swoją rękę na dłoniach Lariny. — Umówmy się, Larino. Kiedy będę umierał, wezwę panią, a pani — w chwili śmierci — przywoła mnie.

— Nie jest powiedziane, że nie umrę przed panem — odparła Larina. — Mogę zginąć w górach albo w katastrofie kolejowej.

— Jeśli coś takiego się stanie — rzekł Elvin poważnie — proszę dać mi znak, a na pewno przybędę.

— Przyrzeka pan?

— Przyrzekam — odpowiedział. — Ale pani też musi do mnie przyjść. — Jego palce zacisnęły się na jej dłoni. — Z nikim innym nie pragnę być, kiedy mój duch będzie opuszczał ciało.

Było coś takiego w sposobie, w jakim powiedział te słowa, co upewniło Larinę, że był to nie tylko największy komplement, lecz także wyznanie miłości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: