Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zemsta Kolekcjonera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zemsta Kolekcjonera - ebook

Bestseller o sile rażenia porównywanej z Milczeniem owiec.

Bohaterowie bestsellera Grzechot kości: zbrodniarz przerażający jak Hannibal Lecter i młoda policjantka, która jak Clarice Starling zmaga się ze swoją przeszłością, powracają w jeszcze bardziej mrożącym krew w żyłach thrillerze psychologicznym.
Kolekcjoner Kości wrócił. Tym razem nie ma nic do stracenia.
Ofiary Kolekcjonera:
Jakey, ciężko chory chłopiec, cudem ocalał. Rodzice zabrali go do nowego miasta. Chcą rozpocząć nowe życie.
Clara jest wciąż więziona przez Kolekcjonera. Matka dziewczynki zaczyna tracić nadzieję. Jej małżeństwo się rozpada.
Obie rodziny wiedzą, że seryjny morderca jest na wolności. Obserwuje, czeka. I nie może zapomnieć o chłopcu, który mu się wymknął. Ani o młodej detektyw, która zniszczyła jego marzenia...
Życie detektyw Etty Fitzroy zawaliło się po ucieczce Kolekcjonera. Ale teraz musi rozpocząć kolejne polowanie na swojego dawnego wroga, by uratować dziecko i położyć kres morderstwom, zanim jego obsesja zniszczy ich wszystkich…

„Makabryczna obsesja i wyścig z czasem, by dopaść psychopatę. Zaciskałam palce ze strachu, ale nie mogłam się oderwać od lektury. Polecam gorąco!”
AGNIESZKA KRAWCZYK, portal Zbrodnicze Siostrzyczki

FIONA CUMMINS, nagradzana brytyjska dziennikarka „Daily Mirror” specjalizująca się w artykułach o show-biznesie, zadebiutowała jako pisarka w 2017 powieścią Grzechot kości. Książka weszła na listy bestsellerów w Wielkiej Brytanii. Na jej podstawie realizowany jest serial telewizyjny. Prawa do wydania kupili najwięksi wydawcy w Europie i USA. Zemsta Kolekcjonera to ciąg dalszy Grzechotu kości.
Autorka pisze już dwa kolejne thrillery.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-8022-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEDZIELA

SUNDAY MIRROR

24 LUTEGO 2013

Dzisiaj mija sto dni od porwania pięcioletniej Clary Foyle.

Rodzice dziewczynki, Miles i Amy Foyle, wraz z przyjaciółmi i rodziną pojawią się na organizowanym na błoniach Blackheath czuwaniu, żeby zapalić świecę i puścić balony.

Clara, która ma zdeformowane dłonie, tak zwane szczypce kraba, zaginęła w zeszłym roku w listopadzie, kiedy wracała ze szkoły do domu. Główny podejrzany w sprawie zaginięcia dziewczynki, Brian Howley zwany Rzeźnikiem z Bromley, po zatrzymaniu uciekł policji i obecnie się ukrywa.

Z zeznań świadków, w tym również z zeznań funkcjonariuszki policji metropolitalnej detektyw Etty Fitzroy, która była krótko więziona przez zabójcę, wynika, że Howley kolekcjonował ludzkie szkielety z deformacjami.

Trzymał je w prywatnym muzeum w domu zmarłego ojca, Marshalla Howleya. Ze względu na powiązania z londyńskim Muzeum Hunteriańskim, na którego punkcie ten były sprzątacz szpitalny pracujący na nocne zmiany miał obsesję, domniemywa się, że makabryczna kolekcja sięga wielu pokoleń wstecz.

Sześcioletni Jakey Frith, cierpiący na wyniszczającą chorobę kości – syndrom człowieka z kamienia – został uratowany z domu Howleya seniora dosłownie na moment przed spłonięciem domu w pożarze.

Testy DNA przeprowadzone na szczątkach znalezionych w popiołach potwierdziły, że jedną z ofiar była nastoletnia Grace Rodriguez, tak zwana dziewczynka z lasu. Detektywi powiązali jej zniknięcie z osobą Howleya, gdy się dowiedzieli, że dziewczynka cierpiała na chorobę kości znaną jako zespół żebra szyjnego.

Jak na razie policja nie zdołała wpaść na żaden trop prowadzący do Clary Foyle.1

Godzina 22.17

Saul Anguish odliczał uderzenia pulsu w odstępach między rozdzierającymi niebo poszarpanymi włóczniami błyskawic a jękami gromów.

Czekał na deszcz. Modlił się o niego. Bo deszcz prawie zawsze sprowadzał matkę do domu. A jeśli nie wróci, to znaczy, że nie żyje. Nie na pewno. Ale prawdopodobnie. Dużą część swojego życia Saul spędził na szykowaniu się na to Ważne Wydarzenie, na przyciszony głos obcego w mundurze, który mu powie, że ciało Glorii Anguish zostało znalezione w jakimś zaułku czy opuszczonym zakątku parku.

Nabrzmiałe krople zaczęły siekać piasek. Saul patrzył, jak deszcz zamienia drobne ziarenka w rozmokłe gruzełki, jak jest ich coraz więcej, aż w końcu plątanina wypolerowanych na gładko przez lata potłuczonych kamyczków, muszelek i szkiełek przybrała odcień brudnego brązu.

Kiedy tak stał przy tym oknie – jak strażnik – wieczór, zalewając je ciemnością, zakradał się w kąty pokoju. I do jego serca.

Saul, już nie chłopiec, lecz jeszcze nie mężczyzna, nienawidził tego niekończącego się czekania na matkę. Bo w przerwy między niepokojem, nadzieją i tęsknotą wślizgiwały się Inne Myśli.

Te Inne Myśli drażniły go i dusiły, i chociaż bardzo się starał ich nie rozdrapywać, nie potrafił im się oprzeć.

Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął wymięty stary wycior do czyszczenia cybuchów fajek z przyklejonymi do niego pasemkami wełny. Pewnego dnia przed kilkoma laty szkolna pedagog zaczepiła panią Anguish w bramie szkoły i delikatnie zasugerowała, że ona i jej dziewięcioletni syn mogliby odnieść dużą korzyść z uczestnictwa w organizowanej w Leigh Park Juniors serii warsztatów „Zabawy z dziećmi”.

Na pierwszych zajęciach matka Saula powyginała wycior do fajek w kształt człowieka z twarzą, rękami i nogami i uśmiechnęła się do syna przekrwionymi oczyma. Jego zadaniem było przykleić do głowy włosy z czarnych nitek wełny i na wyblakłym kawałku filcu namalować krzywy uśmiech.

Lalka zmartwień. Dla niego, żeby się z nią dzielił swoimi tajemnicami. Swoimi lękami.

Smuga atramentu na twarzy lalki była już prawie niewidoczna, a piórka szczotki miejscami powypadały, odsłaniając metal pod spodem. Saul zerknął na jego złotą powłokę i zaczął się zastanawiać, jakby to było przyłożyć końce palców do drutu kolczastego pod prądem. Wcisnąć stopy w szyny przecinające stację kolejową u podnóża wzgórza, przy przystani z łodziami. Trzymać twarz matki w piasku tak długo, aż przestanie się szarpać i znieruchomieje. Lęk o jej bezpieczeństwo zawsze tak na niego działał. Robił się zły i skołowany, niepewny, co ma czuć.

Przed nim rozpościerało się ujście rzeki, muł i przypływ spotykały się tu jak starzy wrogowie. Rozdarty między pragnieniem, żeby matka wróciła, a tęsknotą za wolnością, za tym, by już nigdy więcej nie musiał stać w tym oknie i jej wypatrywać, Saul szukał Glorii Anguish w gęstniejącym mroku zapadającego wieczoru.

Jakiś ruch przeciął horyzont. Jakiś szept. Saul wbił oczy w deszczową ciemność, usiłując rozpoznać kształt w mroku. Przesunął palcami po lalce zmartwień. Nawet teraz, w wieku szesnastu lat, wsuwał tę lalkę pod poduszkę, gdy szedł spać, chociaż akurat tego nigdy matce nie powiedział.

A potem, kiedy się zastanawiał, czy powinien wyjść, żeby jej poszukać, zobaczył ją. Szła, zataczając się, po rozciągającej się przed ich wynajętym mieszkaniem szerokiej plaży, w rozpiętym płaszczu, oświetlona blaskiem księżyca przedzierającego się przez szparę w chmurach.

Nie musiał czuć jej oddechu, aby wiedzieć, że jest pijana.

Gloria Anguish odwróciła się, spojrzała wzdłuż brzegu na odległe światła rafinerii i chwiejnie zaczęła biec. Saul potrafił sobie wyobrazić chaotyczny bełkot jej przeprosin, kiedy otworzy drzwi, wpuści ją do środka i posadzi przed talerzem zakrzepłej fasolki po bretońsku z kromką wystygłej, przypalonej grzanki.

Kilka metrów przed początkiem betonowych schodów, które trawiastym pagórkiem prowadziły z plaży do ich mieszkania, Gloria zahaczyła butem o krawędź schodka i straciwszy równowagę, upadła na wąski pas piasku. Saul czekał, aż się podciągnie na kolana, podniesie i na chwiejnych nogach doczłapie do domu, jak robiła wiele razy wcześniej.

Ale matka leżała nieruchomo, usta miała lekko rozchylone, czarne włosy rozsypane jak wodorosty.

Jak pasma wełny.

Przypływ, który już do niej docierał, lizał brzegi jej płaszcza jak natrętny znajomy. Zanim Saul zdążyłby zawiązać buty, zejść na parter, przeciąć ulicę, minąć ławki z ich plakietkami pamiątkowymi i zbiec po stromych schodkach na plażę, płuca jego matki mogłyby się wypełnić słoną wodą.

A może, gdyby naprawdę się postarał, dotarłby do niej w chwili, gdy woda zaczęłaby się jej wsączać do ust.

Ale choć wpatrywał się w postać matki, nie mógł się poruszyć.

Wskazówki zegarka przesuwały się do przodu, każde maleńkie drgnięcie wyznaczało zaprzepaszczoną szansę. Zastanawiał się, czy oczy matki są otwarte, czy zamknięte.

Nie mógł sobie przypomnieć; cała przeszłość w jego pamięci zbiła się w kulę, pognieciona jak upchnięte razem plastikowe torebki na zakupy. Widok leżącej na piasku matki coś w nim jednak poruszył, coś na wpół zakopanego, jak kondomy, które Dan Laluś ukrył w zeszłym tygodniu pod molo po swojej zmianie w wesołym miasteczku.

Mrużąc oczy, przekopywał się przez wspomnienia, szukając między tysiącami innych tego konkretnego.

I znalazł. Dzień, kiedy siedział na egzaminie gimnazjalnym. Miesiąc przed jego jedenastymi urodzinami.

– To ważny egzamin – powiedziała matka. – Nie zawal go. – Pogrzebała w portfelu i musnęła go kciukiem po policzku. – Zobaczymy się po egzaminie. Mam pieniądze na lody dla nas obojga.

A on jej posłuchał, naprawdę posłuchał. Potraktował egzamin serio. Odpowiedział na wszystkie pytania, a na końcu zostało mu nawet trochę czasu, żeby sprawdzić to, co napisał.

Uśmiechał się na zewnątrz i w środku, kiedy przesuwał wzrokiem po gromadce rodziców stojących przed szkolną aulą. Już czuł smak mięty i czekolady rozchodzący się na języku, ale nigdzie nie mógł dostrzec Glorii Anguish.

Kiedy wszystkie inne dzieci już dawno sobie poszły, zabrane przez rodziców do pizzerii czy do kina, on nadal stał oparty o poręcz schodów.

W końcu się poddał i ruszył w długą drogę do domu.

Leżała na łóżku, z głową przekręconą na bok, włosami rozsypanymi jak czarny wachlarz i otwartymi oczami, a na podłodze stała pusta butelka po wódce. W powietrzu wisiał odór rozpaczy i jesiennego upału.

– Mamo! – zawołał. – Mamusiu! – Potrząsnął nią, klepnął w plecy, ale Gloria nie zareagowała. Była gdzie indziej i nawet głos syna nie wystarczał, żeby ściągnąć ją z powrotem.

Saul widział to już wcześniej. Nieczęsto, ale wystarczająco. Zmoczonym papierem toaletowym wytarł jej z brody wymiociny i usiadł na skraju łóżka. I siedział tak do momentu, aż głód stał się tak silny, że wstał i poszedł sobie zrobić kanapkę z dżemem. Potem wrócił do pokoju matki i został z nią, aż jej oczy się zamknęły, a dzień zamienił się w noc i znowu w dzień.

Głowa opadała mu na pierś, gdy matka w końcu usiadła. Światło poranka było zimne i bezlitosne. Gloria spojrzała na syna, śpiącego w ubraniu, z truskawkową smugą na policzku, i jej serce przebił kolec poczucia winy. Winy i wstydu.

Klepnęła Saula po ramieniu i chłopiec natychmiast otworzył oczy, jakby wcale nie spał, tylko odpoczywał, czekając, aż ona się obudzi.

– Lody? – Uśmiechnęła się blado.

Ale Saul nie był już w nastroju.

Minęło pięć lat, a on nadal nie mógł znieść myśli o lodach, nawet wtedy, gdy Cassidy Cranston ze szkoły dla dziewcząt lizała swój rożek na jego oczach podczas wycieczki na West End w zeszłym semestrze. Dla niego już zawsze będą miały smak zawodu.

Teraz znowu skupił uwagę na plaży. Matka nadal tam leżała, a fale były coraz bliżej. Jej nogi zadrgały gwałtownie i ten widok coś w nim przełamał. Wypadł pędem z pokoju, uderzony niespodziewaną myślą, że dotrze do matki za późno.

Wiatr przybrał na sile i skrzynka na listy aż grzechotała. Saul był w połowie schodów na klifie, gdy uzmysłowił sobie, że krzyczy do matki:

– Już biegnę, mamo! Trzymaj się!

Kilka razy pośliznął się na mokrych od deszczu schodach i żeby się nie przewrócić, chwycił się poręczy. Jego oczy śledziły linię fal, które były już naprawdę blisko. Nie przestając rozglądać się za matką, biegł ku plaży, przepełniony nagłym strachem, że zobaczy, jak morze wciąga wiotkie ciało Glorii w swe głębiny.

Przeczesał wzrokiem odcinek plaży, na którym wcześniej leżała. Fale już brały go w posiadanie. Wkrótce nie zostanie nic, tylko atramentowe spiętrzenie przypływu. Chciał przełknąć ślinę, ale w ustach miał zupełnie sucho. Wpatrywał się w wodę, szukając Glorii. Jej ciemnych włosów. Białych tenisówek. Ona jednak zwyczajnie zniknęła.

Woda dotarła do jego nóg, więc cofnął się i przeskoczył nad okalającym plażę betonowym murkiem. Powinien wezwać policję. Albo straż przybrzeżną. Powinien zrobić cokolwiek. Tyle że nie wiedział co. Jak miałby wyjaśnić, dlaczego tak długo zwlekał z udzieleniem pomocy własnej matce, gdy porwał ją przypływ? Mogliby go zaaresztować, wsadzić do więzienia. Co wtedy? Cassidy Cranston już nigdy nie chciałaby o nim słyszeć.

Oparł się dłońmi o murek i popatrzył ponad ujściem Tamizy w stronę horyzontu, nakrapianego pomarańczowymi światełkami. Mdłości wypychały każdy jego oddech w lodowate powietrze. Serce w piersi łomotało. Nie wiedząc, co robić, ruszył z powrotem do schodów, ku bezpiecznemu schronieniu mieszkania. Czy dom bez matki wciąż będzie domem?

Gdy przygnieciony ciężarem rozpaczy odwrócił się plecami do plaży, usłyszał głośne przekleństwo.

Spojrzał w stronę budki z kutego żelaza, stojącej kilka metrów dalej na szerokim pasie trawnika, ulubionego miejsca spacerowiczów z psami i dzieciaków na skuterach.

Jakiś mężczyzna o lekko kręconych ciemnych włosach i pociągłej twarzy nachylał się nad stosem ubrań. Stosem dołączonym do pary nóg ze stopami obleczonymi w białe tenisówki.

Saul rzucił się ku niemu.

Chociaż mężczyzna klęczał, widać było, że jest bardzo wysoki. Uciskał dłońmi klatkę piersiową Glorii.

Pach. Pach. Pach. Pach.

Przerwał na chwilę, przyłożył usta do ust Glorii, wdmuchnął w nie kilka krótkich oddechów i znowu zaczął uciskać jej pierś.

Pach. Pach. Pach. Pach.

Saul przyglądał się, jak nieznajomy próbuje przywrócić życie do nieruchomego ciała matki. Dłonie miał powykręcane jak jego zmarły dziadek, któremu artretyzm odebrał możliwość prowadzenia zakładu zegarmistrzowskiego, a wraz z tym całą godność.

Mężczyzna odezwał się, nie patrząc na Saula:

– Nie stój tak. Ściągaj kurtkę. – Pach. Pach. Pach. Pach_._ – Ona zamarza.

Saul szybko zdjął kurtkę i nakrył nią matkę. Jej oczy wciąż były zamknięte, nie ruszała się. Nie mógł znieść patrzenia na śmierć matki, on, który był temu winien.

Nagle Gloria zakasłała.

Saul odetchnął z ulgą, nabrał powietrza w płuca i czekał.

Matka znowu kaszlnęła. Jej powieki zatrzepotały. Przekręciła się na bok, otworzyła usta i chlusnęła z nich rozwodnionym czerwonym płynem.

Przerażenie musiało być widoczne na jego twarzy, bo ciemne oczy mężczyzny powędrowały za jego spojrzeniem.

– To nie to, co myślisz – rzucił, prostując się i wycierając ręce w dżinsy. – To tylko czerwone wino i woda morska.

Saul nachylił się do matki, drżącej, wciąż pokasłującej. Otoczył ją ramieniem i pomógł się podnieść.

Kiedy, prawie ją niosąc, pomagali Glorii dojść po schodach do mieszkania, nie rozmawiali. Saul nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Nie lubił gadać z dorosłymi. Ale ten mężczyzna nie był jak inni dorośli. Nawet nie próbował nawiązać rozmowy. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że milczenie bardzo mu odpowiada.

Zaczekał, aż Saul otworzy drzwi, i dopiero wtedy się odezwał:

– Powinno się ją zabrać do szpitala.

Saul wzruszył ramionami.

– Może i tak.

Matka jęknęła cicho.

– Nie… – Kręciła głową, chociaż oczy miała zamknięte.

– W porządku, mamo. O nic się nie martw.

– W takim razie przynajmniej połóż ją do łóżka. Musi się rozgrzać.

– Dzięki – wymamrotał, choć kiedy patrzył na przemoczoną kupkę ubrania, która była jego matką, nie wiedział, czy powinien czuć wdzięczność, czy raczej rozczarowanie.

– Ojciec w domu?

– Nieee.

– A kiedy wróci?

Skubnął paznokieć.

– On tu nie mieszka.

Mężczyzna mocno przygryzł dolną wargę, a potem zlizał z niej maleńką kropelkę krwi. Robiąc to, na moment przymknął oczy, a Saulem wstrząsnął zimny dreszcz, który mu przypomniał, że pada deszcz, a on jest bez kurtki. Mężczyzna przyszpilił go spojrzeniem ciemnych oczu. Saul poczuł się nieswojo i roześmiał się. Zawsze pakował się w kłopoty przez ten głupi śmiech w nieodpowiednim momencie. Dyrektor szkoły, pan Darenth, powiedział mu, że ma problem z autorytetami. Teraz ten mężczyzna pomylił jego zdenerwowanie z rozbawieniem i wyszczerzył do niego zęby w półuśmiechu. Kiedy jego popękane wargi się rozdzieliły, Saul zobaczył, że na jednej znowu rozkwita banieczka krwi.

– Zapakuj ją do łóżka, zanim zamarznie na śmierć. – Nieznajomy spojrzał na Glorię. – I miej na nią oko. Na problemy z oddychaniem, tego typu rzeczy.

Bez słowa ostrzeżenia odwrócił się i odszedł. Kuśtykając, przeciął ulicę i zszedł po schodkach, które prowadziły na starówkę ze stojącymi tam wysmaganymi wiatrem, rozpadającymi się chatami rybackimi. Chaty były przeznaczone pod wynajem, tak mu powiedziała matka. Łatwe pieniądze za nic. Mówiła to z kpiną w głosie, ale on wiedział, że za takie koło ratunkowe, nieważne, jak zniszczone, oddałaby życie.

Jej ubranie było oblepione mokrym piaskiem, który chrzęścił mu pod palcami, kiedy pomagał jej wspiąć się wąskimi schodami na piętro. W mieszkaniu było lodowato, bo wyczerpali limit na gaz. W łazience rozebrał matkę, odwracając oczy od jej sterczących żeber i małych piersi. Prysznic był zepsuty, więc wstawił ją do wanny, zagotował wodę w czajniku i potem dał jej mokrą gąbkę, żeby zmyła z siebie wodorosty i piach. Na jej czole formował się już wielki guz.

Kiedy skończyła, podał jej jedną ze starych koszulek, które lubiła wkładać do łóżka, i swoją szarą bluzę z kapturem. Trzęsła się i z tymi wystawionymi na widok chudymi nogami wyglądała jak dziecko. Żałośnie i krucho.

– Saul, ja…

– Daj spokój, mamo. Nie chcę o tym mówić.

Więcej nie próbowała się do niego odezwać, ale patrzyła tęsknie w stronę kuchni. Domyślał się, że w wyobraźni otwiera szafkę i wyjmuje szklankę.

– Wylałem do zlewu – oznajmił.

Roześmiała się z poczuciem winy.

– Nie, nie. Myślałam o herbacie, naprawdę. Gorącej i słodkiej.

Kiedy przyniósł kubek do jej pokoju, leżała pod kołdrą, a zasłony były szczelnie zaciągnięte, by trzymać z daleka wspomnienia wieczoru, przysłonić realność tego, co się prawie wydarzyło.

Saul popatrzył na jej bladą, zmęczoną twarz.

– Dziękuję – powiedziała, biorąc od niego kubek.

Nie był pewien, czy miała na myśli herbatę, czy to, że znowu się nią opiekuje. Odwrócił się, nie odpowiadając, nagle wyczerpany tą nędzą i ciągłymi kryzysami.

Tej samej nocy, kiedy księżyc kąpał się w falach przypływu, a matka wreszcie zasnęła, zapatrzony na baraki w oddali i zacumowane przy przystani łodzie przypomniał sobie błysk w świetliku chaty rybackiej, który widział poprzedniej nocy lub dwie noce temu. Błysk latarki albo czegoś podobnego.

Czekał, że może znowu go zobaczy, ale ciemność pozostała nieprzenikniona.

Obok kanapy na stercie taniego materiału leżały nożyczki krawieckie Glorii. Matka kupiła ten materiał, bo zamierzała uszyć z niego sukienki, które mogłaby sprzedać na czwartkowym targu w mieście.

Saul wsunął dłoń do tylnej kieszeni i wyciągnął lalkę zmartwień. Gapiła się na niego twarzą bez wyrazu. Postrzępiona, rozpadająca się. Sflaczałe ciemne pasma wełny były tak bardzo podobne do włosów matki.

Podniósł nożyczki i odciął lalce głowę.2

Dziesięć godzin wcześniej

Detektyw Etta Fitzroy minęła bramę cmentarza. Na pogrzebach spędzała więcej czasu niż większość ludzi, wspierając rodziny zmarłych: ofiar wypadków samochodowych; zadźganych na ulicy młodych członków gangów; utalentowanej baletnicy i nastolatki na skraju dorosłości, teraz na zawsze uwiecznionej na kartach historii jako „dziewczynka z lasu”.

Kiedy ostatnim razem była na tym maleńkim cmentarzu w cichym zakątku miasta, nie pozwoliła sobie na płacz. Ten przywilej należał do kogoś innego.

Conchita Rodriguez, patrząc na trumnę połykaną przez zmarzniętą ziemię, tak mocno ścisnęła ją za rękę, aż Fitzroy przestraszyła się, że zmiażdży jej palce. Wytrzymała jednak ból, a nawet przywitała go z radością. Bo to był zaledwie ułamek tego, co córka pani Rodriguez, Grace – zredukowana do popiołów i wspomnień – musiała znieść z rąk psychopaty Briana Howleya.

Szła skrajem cmentarza, ku grobom w głębi, mijając marmurowe nagrobki z nazwiskami wyrytymi złotymi literami i kopiec pozostałych po wcześniejszym pochówku kwiatów, które już zaczynały się rozkładać.

Etta dotarła do niewielkiej kwatery z dala od głównych alejek. Nagrobki były tutaj o wiele mniejsze, stały w rzędzie, jak dzieci na placu zabaw. Były tam miśki, wiatraczki i kolorowe plastikowe kwiatki, bolesne echa tego, co mogłoby być.

Odwróciła oczy; nie była w stanie czytać inskrypcji mówiących o stracie i miłości, choć większość z nich znała już na pamięć.

RUBY OLIVE JAMESON

nasza śliczna dziewczynka

urodzona 15 kwietnia 2011 r.

WRÓCIŁA W OBJĘCIA PANA

14 maja 2011 r.

ŚPIJ, MALEŃKA, ŚPIJ.

NASZ UMIŁOWANY SYN

HENRY DONNELLY

1.03.08–23.11.10

ŻYCIE NIE TRWA WIECZNIE,

ALE MIŁOŚĆ TAK.

Minęła grób JEMIMY SOPHIE CROS (lat 7) i ALEXA JAMESA HARRISA (13), OLIVII MAY BARRET (9), TOBY’EGO GRAFTONA (11), aż dotarła do prostego szarego nagrobka.

KU PAMIĘCI UKOCHANEGO

NATE’A FITZROYA

URODZONEGO I ZMARŁEGO

24 lutego 2008 r.

Na kopczyku ziemi, w której spoczywał jej syn, położyła wiązkę gipsówki z własnego ogródka. Dzisiaj Nate miałby pięć lat. Tyle samo co Clara Foyle.

Maleńkie paluszki przekształciłyby się w silne rączki, potrafiące utrzymać kredkę i złapać piłkę. Mogłyby zbierać jabłka, udawać, że są pistoletem, i z niego strzelać, ciąć wodę w basenie. Mogłyby zaciskać się na jej ręce.

Czasami go słyszała. Dziecięcy chichot, radosny, zaraźliwy; płacz i krzyk; radosne nucenie. Niewyraźna zbitka samogłosek i spółgłosek układających się w cudowne słowo: „Mamusiu”_._

Odgłosy rodziny.

Jej rodziny.

Wygrzebała z torebki plastikowe pudełko, otworzyła i wyjęła z niego mały torcik. W miękki jasnoniebieski lukier wbiła pięć srebrnych świeczek i położyła torcik na grobie obok kwiatów.

Przykucnąwszy, osłoniła dłonią starą zapalniczkę jej męża Davida, którą zostawił w domu, kiedy się wyprowadzał. Zapaliła nią świeczki.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Nate, mój ukochany synku_._

Z pochyloną głową czekała, aż wiatr zdmuchnie każdy maleńki płomyk, wyobrażając sobie, że zrobił to oddech Nate’a.

Minuty mijały. Fitzroy nienawidziła tej części wizyty przy grobie syna, bo to było tak, jakby znowu musiała się z nim żegnać. A dzisiaj nie chciała stąd odchodzić jeszcze bardziej niż zwykle, bo wiedziała, co na nią czeka.

Myślała o mailu, który miała przekazać Amy i Milesowi Foyle’om. Myślała o tym, jak ten płomyk nadziei zrodzony z nowej wiadomości zostanie przyćmiony pytaniami, na które nie znała odpowiedzi. Sprawdziła godzinę i przycisnęła usta do wilgotnego nagrobka syna.

Pora na nią.3

Godzina 13.26

Amy Foyle od zawsze nienawidziła balonów. Smród rozciągniętej gumy i ta pomarszczona, krępująca pustka, kiedy pękały. Chciała chińskich lampionów i czuwania nocą. Ale Miles się sprzeciwił. To nie w porządku wobec przyjaciół Clary, powiedział. Oni też chcą ją wspominać.

Kiedy przyjechała do Heath, od razu zrozumiała, że zaproszenie klasy Clary było błędem. Dzieci biegały wszędzie. Ich małe główki kręciły się z boku na bok, podekscytowane dziesiątkami białych balonów uwięzionych w dużych siatkach i weekendowym spotkaniem z kolegami.

Palce Amy gładziły chłodne srebro piersiówki. Pragnienie, żeby odkręcić korek i wypić palącą zawartość, było przeogromne. Nawet po trzech miesiącach inne matki czuły się przy niej nieswojo; kiedy wpadały na nią w Blackheath Village czy na placu zabaw, odwracały oczy. Ale ona obiecała sobie, że dzisiaj nie będzie piła. Chodziło o szacunek dla Clary. Piersiówka była tylko zabezpieczeniem, to wszystko.

Amy rozejrzała się po rosnącym tłumie, zauważając kilka twarzy, które rozpoznawała. Państwo Brutonowie, sąsiedzi mieszkający dwa domy dalej. Megan Ambrose, „ciocia” z przedszkola Clary. Poppy Smith i jej matka Miranda. Amy przygryzła wewnętrzną stronę policzka.

Za mniej więcej dziesięć minut będzie przemowa i wypuszczą balony, a potem Amy wróci do domu i dalej będzie zaznaczała godziny i minuty, które minęły od porwania jej młodszej córki.

Obok przeszła jakaś dziewczynka z włosami o dokładnie takim samym odcieniu jak włosy Clary i Amy ogarnęło dziwne uczucie, że jej ciało oddziela się od umysłu. Chciała złapać dziewczynkę i odwrócić do siebie. Chciała, żeby się okazało, że patrzy w oczy Clary. Chciała wziąć dziewczynkę za rękę i poprowadzić przez błonia, zabrać do domu. Aby jej wyjaśnić, że stało się coś strasznego, ale to nie ma nic wspólnego z nimi.

Zrobiła krok w stronę dziewczynki, potem następny i następny, nagle jednak rozległ się gwizd sprzężenia zwrotnego aparatury nagłaśniającej, przywołując ją do rzeczywistości. Amy wbiła paznokcie we wnętrze dłoni. Nie rozklei się na oczach tych ludzi, którzy, co ostatnio dawało się wyraźnie wyczuć, zaczynali mieć dość tego dramatu. Miles był zły, kiedy tak mówiła, ale Amy wiedziała swoje. Zaginięcie Clary przestawało być poruszającą nowinką, masy zaczynały się niecierpliwić, oczekiwały „rozrywki” – świeżych doniesień, że gdzieś widziano porywacza, komunikatów w telewizji, może załamania nerwowego czy odkrycia zwłok Clary. Apetyt publiki na złe wiadomości był nieposkromiony.

Miles. Poszukała go w tym morzu ciał zapełniających błonia. Rozmawiał z ożywieniem z jakąś kobietą, której nie rozpoznawała. Skórę miał barwy leniwych dni na plaży. Schudł. Wyglądał – nie było na to innego słowa – dobrze. Wczoraj przyleciał z Hiszpanii, odrzucił jednak jej propozycję, żeby zatrzymał się w domu, który kiedyś był ich wspólnym domem. Nie chciał mieszać w głowie Eleanor, wyjaśnił. Nie był jeszcze gotowy na powrót do Londynu. Amy miała ochotę odpowiedzieć, że Eleanor i tak ma zamęt w głowie, żyjąc z matką, która jest wrakiem, i z ojcem, który zniknął z jej życia kilka tygodni po siostrze. Ale kiwnęła tylko głową i oznajmiła, że rozumie. Wydarzenia ostatnich miesięcy nauczyły ją, że żadna miara histerii czy gorzkich oskarżeń nie zmieni tego jednego bolesnego faktu: Clary nie ma.

Przez trzy miesiące ból nie zmalał, tylko przekształcił się w cierń, raniący ją ciągle od nowa przy każdym uderzeniu serca. Jakie znaczenie miało tych sto dni? Dokładnie takie samo jak dziewięćdziesiąt siedem czy sześćdziesiąt trzy.

A jeśli chodzi o Niego, Amy zabraniała swojej wyobraźni zapędzać się w ten ciemny zaułek. Dopóki Clara nie zostanie odnaleziona, nie zamierzała – nie mogła – pozwolić sobie na myślenie, że jej córka nie żyje.

Ktoś szturchnął ją w plecy.

– Tata chyba cię potrzebuje.

Spojrzała w kierunku, który wskazywała Eleanor. Miles machał, przywołując je do siebie. Trzymał mikrofon i wyglądał na przejętego rolą.

– Gotowe? – Uśmiechnął się zdawkowo, zaaferowany.

Amy nie odwzajemniła uśmiechu.

Postukał w główkę mikrofonu i odchrząknął. Dłoń Eleanor odnalazła dłoń matki. Amy patrzyła, jak Miles bierze głęboki wdech.

– Dziękujemy wszystkim za przyjście i za wspieranie nas podczas naprawdę trudnego okresu w życiu naszej rodziny. – Spojrzał na Amy, ale ona patrzyła w trawę, zastanawiając się, jak coś, co było deptane przez tyle nóg, zduszone przez mróz i śnieg, potem palone przez słońce, może wciąż żyć.

– Dzisiaj mija setny dzień od chwili, gdy nasza ukochana Clara została odebrana naszej rodzinie. – Głos Milesa był czysty, brzmiał stanowczo, tłum zachowywał ciszę, nie licząc okazjonalnego „ciii” rzuconego przez zawstydzonego rodzica. – Wiemy, kto zabrał naszą córkę, ale dziś nie będziemy się nad tym zastanawiali. Dzisiaj chcemy wspominać naszą śliczną dziewczynkę, myśleć o tym, gdzie ona może być, przypomnieć wszystkim, żeby się rozglądali, żeby szukali Clary. Wierzymy, że nasza córka wciąż jest z nami i dopóki się nie znajdzie, nigdy z niej nie zrezygnujemy. Claro, jesteś naszym błyszczącym światełkiem w mroku, w tobie pokładamy nasze nadzieje i naszą miłość. Znajdziemy cię i sprowadzimy do domu.

Miles zaczął szarpać sznurek przy siatce z balonami. Eleanor podbiegła, żeby mu pomóc. Amy dopiero teraz przypomniała sobie, że miała przynieść nożyczki.

Wiatr hulał po otwartej przestrzeni błoni. Dzieci, znudzone i zziębnięte, czekały na wypuszczenie balonów, żeby móc gonić za nimi po trawie i próbować złapać. Amy nie chciała, żeby kalały balony swoimi brudnymi paluchami, przekłuwały je i jej nadzieję. Skoro już zgodziła się na balony, chciała przynajmniej, żeby mogły spokojnie wznieść się w górę.

Część tłumu po jej lewej stronie wydawała się bardziej zniecierpliwiona niż reszta. Zarejestrowała ciche mamrotanie i kilka obojętnych spojrzeń rzuconych w jej kierunku. Miles nadal walczył ze sznurkiem, głowę miał pochyloną, nie widział więc, co robi Amy; tłum się rozdzielał, przepuszczając garstkę aż nazbyt znajomych twarzy.

Dziennikarka na przedzie, kobieta imieniem Sarah, sprawiała wrażenie zakłopotanej. To Miles zaprosił prasę. Tłumaczył, że to ważne, aby przypominać publice o Clarze. Amy się nie sprzeciwiła. Teraz szykowała się na nieuniknione banały i zbędne pytania. Tylko dlaczego ta młoda kobieta przed nią ma na twarzy dziwny wyraz współczucia i zarazem niechęci?

Ludzie zaczęli cicho klaskać. Lokalny chór, znaleziony przez Milesa w Internecie, zaintonował _Trwaj przy mnie_. Nad głową Amy balony dryfowały w górę, a ją ogarnęło nagłe przerażenie, że pozwalając im odfrunąć, na zawsze rozstają się z Clarą.

Dzieci przyglądały się, jak białe kule nadziei wsiąkają w niebo. Wśród tłumu cisza panująca podczas przemowy rozpadła się na strzępy rozmów: o wymizerowanej twarzy pani Foyle, o tym, jak dobrze wygląda pan Foyle, no i o tej biednej Eleanor. Myśli zebranych kierowały się ku filiżankom z herbatą i szykowaniu kolacji, ku decyzji o przytuleniu własnych dzieci odrobinę mocniej.

Amy nie była tego wszystkiego świadoma, bo obserwowała dziennikarkę, która wymieniła lekkie skinienie głowy – niezauważalne, gdyby się nie przyglądać – z fotografem gazety. Teraz ruszyła przed siebie, w stronę Amy, a inni dziennikarze też zaczęli iść; chowali telefony, a wyciągali z kieszeni notesy.

Po przeciwnej stronie w coraz rzadszym tłumie zaczęła się przebijać plama rdzawej czerwieni i granatu. Amy wypatrzyła ją już wcześniej i była wdzięczna policjantce za to, że trzyma się z tyłu, by nie ściągać na siebie uwagi.

Ale teraz detektyw Etta Fitzroy prawie biegła, próbując dotrzeć do niej przed dziennikarką.

– Pani Foyle?

Amy zamknęła oczy.

I zaraz otworzyła.

Dziennikarka stała na tyle blisko, że Amy widziała lekko rozmazaną szminkę na jej ustach i rysę na lewym szkle okularów. W jej oddechu czuć było nikotynę i obiadowe wino.

– Tak? – Starała się zachować spokojny ton.

– Sarah Simpson, „Daily Mirror”_._ Co pani sądzi na temat znalezienia…

Amy poczuła ten wirujący zawrót głowy, jaki się pojawia na ułamek sekundy przed opadnięciem topora. Fitzroy już prawie do nich docierała, ale Amy wiedziała, że nie zdąży przed zakończeniem pytania przez dziennikarkę.

– …fartuszka szkolnego córki? O ile mi wiadomo, morze wyrzuciło go dziś rano na brzeg wyspy u wybrzeży hrabstwa Essex.

Amy Foley szykowała się na ten moment przez całe sto dni. Na to, że ziemia zadrży, otworzy się, a ona wpadnie w powstałą otchłań. Na to, że usłyszy, że jej córka nie żyje.

Ale tego się nie spodziewała.

Chciała wytrząsnąć z nich odpowiedzi. Zażądać, by wyjawili, o którą wyspę chodzi. Żeby wyjaśnili, dlaczego dziennikarka dowiedziała się o tym przed nią. Chciała zapytać, co to oznacza. Ale jej myśli krążyły wokół jednego: mogła myśleć tylko o nazwisku wyhaftowanym na fartuszku drobnym, starannym ściegiem.

– Chce pani coś o tym powiedzieć, pani Foyle? – Błysk aparatu. Pstryknięcie i kliknięcie, furkot przesłony.

– Sądzi pani, że to może być potwierdzenie, że córka nie żyje? – Inny głos. Męski. Młody.

– Nikt jej nie widział przez ponad trzy miesiące. Nie znaleziono żadnego śladu. Myśli pani, że wciąż jest w rękach Howleya?

Ciało przed nią. Osłaniające ją. Fitzroy. Zwarta. Stanowcza.

– Wynocha! – rozkazała. – Okażcie odrobinę szacunku.

Sarah przeprosiła wzruszeniem ramion, ale dostała to, po co przyszła. Dziennikarze oddalili się w stronę Crown, żeby porównać notatki.

– Przepraszam – rzuciła Fitzroy, kiedy tylko znalazły się poza zasięgiem słuchu. – Czekałam, aż to… – pokazała na błonia – się skończy. Nie wiem, jakim cudem dowiedzieli się tak szybko.

– Dowiedzieli o czym? – Obok niej stanął Miles.

Amy odszukała wzrokiem Eleanor; córka rozmawiała z jedną z nauczycielek z jej szkoły.

– Fartuszek szkolny, pasujący wyglądem do fartuszka Clary, z naszywką z jej imieniem został znaleziony dziś rano na wyspie Foulness.

Wszystkie oznaki życia w Milesie – podnoszenie się i opadanie klatki piersiowej, ruch powiek – ustały.

– Gdzie to jest?

– To część archipelagu hrabstwa Essex, raj dla dzikiej przyrody, garstka mieszkańców. Jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów na wschód stąd.

– I jesteście pewni, że to fartuszek Clary?

– Tak nam się wydaje. Oczywiście przeprowadzimy testy DNA, ale szczerze mówiąc, wątpię, żeby cokolwiek wykazały. Fartuszek przeleżał w wodzie sporo czasu.

Amy patrzyła, jak wargi Fitzroy artykułują samogłoski i spółgłoski, składające się na najnowszy rozdział historii o Clarze. Słowa ulatywały z coraz silniejszym wiatrem i po raz drugi tego popołudnia miała wrażenie, że traci swoją córkę. Że coś nieuchwytnego przekształca się, zmienia.

– Ale co to oznacza? – spytała. – On – nie chciała wymawiać jego nazwiska – mógł go wyrzucić wiele tygodni temu. To wcale nie znaczy, że ciało Clary też zostanie wyrzucone na brzeg. Prawda?! – Teraz już prawie krzyczała. – Prawda?!

– No tak – potwierdziła Fitzroy, ale jej spojrzenie umykało w kierunku odległego punktu na ciemniejącym horyzoncie.

W ostatnich miesiącach Amy widziała tylu policjantów, że wystarczyłoby na kilka żyć, a najczęściej widywała detektyw Fitzroy, więc z jej reakcji domyśliła się dwóch rzeczy.

Po pierwsze, obiecujący blask nadziei, napędu i determinacji, który od zaginięcia Clary rozświetlał twarz detektyw, stawał się coraz bledszy.

A po drugie – Amy była tego pewna tak jak tego, że jej córka zaginęła – detektyw Fitzroy coś ukrywała.4

Godzina 16.47

To był dopiero jego drugi dzień, ale Saul zdążył już dojść do wniosku, że Conrad Gillespie to palant.

Może chodziło o ton, jakim co godzina kazał mu sprawdzać stan obskurnej sklepowej toalety – waliło tam zapchanymi rurami i chlorem – i o te szydercze uśmieszki, kiedy Saul wymiatał przesiąknięty uryną kurz z klatek szynszyli.

Ale to była praca, a praca oznaczała pieniądze.

– Idź kupić nam kawę, co?

Saul, który właśnie kroił na plastry jabłko dla gwarka, miał ochotę zignorować prośbę, uznał jednak, że nie zniesie kolejnej wizyty za karę w toalecie, więc odłożył nóż.

– Mogę tylko to dokończyć? – spytał, uważając, by jego głos nie zabrzmiał zbyt ostro. Wystarczyły mu dwie zmiany, aby się zorientować, że Conrad Gillespie nie lubi, jak się go lekceważy.

Kiedy Cassie dawała mu cynk o tej robocie, zapomniała wspomnieć, że menedżer jest chujem. Zwykle potrafiła wyczuć ludzi, ale nie tym razem. Możliwe, że zaślepił ją motor Conrada i te wszystkie błyskotki, na jakie stać kogoś z pensją za pełny etat. Saul upchnął plasterki owocu na kupkę z niepotrzebną gwałtownością. Conrad chodził do tej samej szkoły co on, tylko do starszej klasy. Saul go pamiętał, bo kiedyś, żeby pokazać kolegom, jaki z niego chojrak, nasrał do kubła na śmieci.

– Nakarm gwarka, a potem idź. – Conrad nawet nie podniósł głowy znad ekranu iPhone’a.

Saul przerzucił plastry na talerz i zaniósł ptakowi. Gdy niepewnie wsuwał rękę do klatki, gwarek przekrzywił łepek i przyglądał mu się niemrugającymi oczami.

– Pierdol się – przemówił.

Talerz wypadł mu z dłoni i podskoczył na podłodze. Ptak zareagował na hałas poirytowanym skrzekiem, a twarz Saula zapłonęła ogniem.

Conrad z radochy szczał po gaciach.

– Zawsze mnie to bawi. Mój ulubiony kawał dla nowych.

Saul zastanawiał się, czy Conrad dalej by tak rechotał, gdyby nowy odwalił mu własny kawał i rozkwasił nos, doszedł jednak do wniosku, że jeśli nie chce znowu wylądować na bezrobociu, lepiej zrobi, jeśli zajmie się zbieraniem kawałków rozbitego talerza.

– Kto go nauczył mówić?

Conradowi nie chciało się nawet wzruszyć ramionami, jego uwagę znów pochłonął telefon.

– Nie wiem. Miał go jakiś stary facet. Ptaka przyniosła do nas jego córka, mówiła, że nie znalazła nikogo innego, kto by go chciał wziąć. Trochę z nim kłopotu, jeśli mam być szczery. Trzeba uprzedzać klientów o jego niewyparzonej gębie. – Conrad parsknął śmiechem. – Albo i nie. Wolę, żeby ci z kijem w tyłku sami się zorientowali. A przy okazji, jedna łyżka cukru.

Saul czekał, aż Conrad da mu jakieś pieniądze, ale do kasy podszedł klient, żeby zapytać, czy mają obróżki na pchły, i Saul uznał, że nie powinien przeszkadzać.

Na dworze było zimno, trwał akurat ten moment przełomu, kiedy mrok podchodzi zuchwale i usuwa dzień z drogi. W powietrzu czuć było zapach dymu drzewnego i dryfujący od ujścia rzeki smród bagnisk. Witrażowe okna kościoła, spoglądającego z klifu w ciemne wody, świeciły się od wewnątrz, przez ciężkie wrota na ulicę sączył się dźwięk chóralnych śpiewów.

Saul zatrzymał się, żeby posłuchać tych głosów wznoszących się do czystego nieba. Kochał to miasto pomimo wszystko i nigdy nie chciałby się z niego wyprowadzić.

Ulice były już prawie wyludnione, ale kiedy skręcił za róg, minął spożywczak, pizzerię i pobazgrane graffiti metalowe drzwi publicznych toalet, zobaczył, że kawiarnia wciąż działa. Wszedł do środka. Światła, rozmowy i zapach pieniędzy klasy średniej: świeżej kawy i drogich ciast.

Zerknął na cennik na ścianie i podliczył drobne z kieszeni. Kurwa mać. Nie miał nawet na kawę dla Conrada, co dopiero dla siebie. Barista szamotał się z dyszą pary, mleko pluło rozeźlonymi sapnięciami, na ladzie stała miseczka na napiwki. Saul sprawdził, czy nikt nie patrzy, i zwinął z miski błyszczącą monetę jednofuntową. Mus to mus, no nie?

Kiedy wrócił do sklepu, przy kasie stała długa kolejka.

Conrad rzucił mu pełne pogardy spojrzenie, które oznaczało: Co tak długo, do kurwy nędzy?

– Wracaj do pracy – wymamrotał, kiwając głową w stronę mężczyzny i chłopca na wózku inwalidzkim, którzy właśnie weszli. – A tej swojej dziewczynie możesz powiedzieć, że ją wywalę, jak się jeszcze raz rozchoruje. Idź i sprawdź, czy nie potrzebują pomocy. No już, ruszaj się.

Saul postawił kubek z kawą obok kasy. Conrad sam może jej powiedzieć. Cassie z nim nie gada. Znowu.

Ruszył w stronę klientów z wyraźną niechęcią. Nienawidził tej koniecznej interakcji, tej całej fałszywej uprzejmości i naciągania. Ojciec i syn – świadczyły o tym ich rdzawe włosy i piegowate nosy – wnieśli do środka chłodny zapach powietrza z zewnątrz.

– Śnieg pada – oznajmił chłopiec i Saul zauważył maleńkie lodowe kryształki wsiąkające w wełnę jego szalika.

– Mogę w czymś pomóc?

Nawet mimo ciężkich zimowych ubrań łatwo było dostrzec, że głowa chłopca jest wykręcona na wysokości szyi, a ręce wygięte pod dziwnym kątem. Saul nie wiedział, gdzie ma patrzeć. Do widoku siostry Cassie już się przyzwyczaił, ale ten dzieciak był obcy.

Gdyby mógł przewidzieć, co się wydarzy w kolejnych godzinach i dniach, wyszedłby ze sklepu i już nigdy do niego nie wrócił. Bo przyszłość szykowała dla niego chwilę, gdy będzie musiał dokonać pewnych wyborów; kiedy ten mężczyzna i ten chłopiec nie będą już obcymi, tylko przeciwnikami.

Ale na ważne momenty w życiu rzadko zwraca się uwagę.

Dlatego Saul, ledwie rejestrując obecność ojca z synem, którzy mieli wyznaczyć na mapie jego życia nowe skrzyżowanie, zastanawiał się, co zje tego wieczoru, czy jego matka będzie trzeźwa i jak długo Cassie będzie się na niego boczyła.

– Mamy psa. – Głos chłopca brzmiał jak dźwięk piszczałki, wysoki i irytujący.

– To super – odpowiedział Saul. Mężczyzna wychwycił odcień kpiny w jego głosie i obrzucił go ostrym spojrzeniem. – To znaczy… – Nagle zawstydzony, zaczął się jąkać. – Potrzebujecie nowej smyczy? A może smakołyków albo zabawki dla psa?

Mężczyzna spojrzał na syna.

– Jakey?

– Posłania. – Chichot. – Żeby mógł spać blisko mnie, ale nie ze mną.

Chichot podpowiedział Saulowi, że kwestia miejsca spania psa wywoływała w tej rodzinie kontrowersje.

– Tędy – rzucił i poprowadził klientów w głąb sklepu, w którym wszędzie zalatywało wilgocią, wyziewami z akwariów, trocinami i odchodami zwierząt.

– Tato, zobacz. Widziałeś to? Tato? – Jak większość dzieci, chłopiec był zachwycony menażerią. Jaszczurkami i tarantulami. Plastikowymi pojemnikami z karaluchami, szarańczą i mącznikami sprzedawanymi jako żywy pokarm dla gadów.

Mężczyzna przykucnął przy wózku inwalidzkim i otoczył syna ramieniem. Saul, w którego serce wwiercił się ostry kolec zazdrości, zajął się poprawianiem stojących krzywo worków z wysterylizowaną ziemią. W pewnej chwili usłyszał pytanie chłopca:

– A ty masz jakieś zwierzątko domowe?

Wbił oczy w oparcie wózka. To było trudne pytanie.

– Nie – odparł w końcu. – Ale zawsze chciałem mieć psa.

Chłopiec – Jakey – rozpromienił się.

– Jesteśmy tu nowi – wyjaśnił mężczyzna. – Przeprowadziliśmy się z Londynu. Mieszkamy trochę dalej, przy wybrzeżu. Musimy dojeżdżać, ale ten sklep jest naprawdę świetny.

Saul przywołał na usta coś, co, miał nadzieję, wyglądało na uprzejmy uśmiech.

Poprowadził klientów dalej obok ustawionych jedno na drugim terrariów. W jednym migotała jaskrawa plama na skórze żaby z rodziny drzewołazowatych, w drugim oczy przykuwał apatyczny przecinek węża zbożowego.

Gdy mijali klatkę gwarka, chłopiec zawołał:

– Zaczekaj, tato. Chcę popatrzeć.

Mężczyzna pchnął wózek ku połyskującemu więzieniu. Ptak był czarny, na karku miał przepaskę z jaskrawożółtych piór, przypominającą zygzak błyskawicy. Kiedy spojrzenie jego błyszczących oczu padło na ludzi stojących przed klatką, Saul chciał ich ostrzec, że ptaszysko potrafi zakląć, ale nie zdążył.

– Już nie żyjesz – wykrakał gwarek. – Jesteś martwy, jesteś martwy, już nie żyjesz.PONIEDZIAŁEK

5

Godzina 16.41

Na starówce, gdzie zdarty bruk ulic ociera się o wytarte ceglane podmurówki chat rybackich, mężczyzna, który kiedyś był Brianem Howleyem, szuka kogoś. Jego włosy są teraz ciemniejsze, sięgają ramion, a prążkowany garnitur wisi w prawie pustej szafie w jego nowym domu. Ma na sobie stare dżinsy i czarną koszulę z miękkiej flaneli.

Prawdziwego nazwiska nie zdradza nikomu. Za nowe życie płaci używanymi banknotami z walizki spod łóżka. Przez lata bardzo skrupulatnie się przygotowywał i kiedy banknoty starzały się jak on, wymieniał je w banku. Ale jego oczy, skanujące każdego przechodnia, to te same ciemne grudki.

Nad estuarium rozciągają się ciężkie, stalowe chmury. Wygląda to, jakby ktoś wziął ołówek i zacieniował kawałek nieba pod każdą z nich.

Chłopak stoi jakieś pięć metrów dalej, przy budce, z dwoma innymi. Rzucają kamieniami. Brian czuje w powietrzu kwas i sól. Czarny pies, ignorując języki fal, biegnie na brzeg morza po patyk. Łódź z ociekającą wodą siecią stoi przy betonowym pomoście w pobliżu drewnianej szopy, w której sprzedaje się dzienny połów. Chaty rybackie wznoszące się przy wyłożonych kocimi łbami ulicach szepczą o historii i o uroku nadmorskich krajobrazów. Niektóre dostały drugie życie, są błyszczące i zadbane, jak prowadzone w nich biznesy nastawione na turystów. Od innych bije odór rozkładającego się drewna, przeżartego solą i grzybem. Brian kuśtyka do ławki, siada plecami do chłopców i słucha.

– …pierdolona praca o tektonice płyt.

– Nie wiem, po co zawracasz sobie dupę tym nudnym gównem.

– Bo jak nie będę, to mnie wywalą.

– No to niech cię, kurwa, wywalą. Wtedy przeniesiesz się do nas.

– Taa, Saul, chodź do nas. Olej tych nadętych frajerów.

– Gloria by mnie chyba, kurwa, zarżnęła.

– A, sławna Gloria. Co słychać u tej twojej mamuśki pijaczki?

– Jak to co? Chla.

Trójka nastolatków parska śmiechem, Saul najgłośniej. Śmiech ma jak szakal: wygłodniały, wredny. Trze butem o chodnik, rysuje na nim stopą kółka. Brian czeka na ich wykrzyczane pożegnanie, potem podnosi się z ławki, żeby popatrzeć.

Saul odchodzi w stronę starówki i rdzewiejącej kładki nad torami kolejowymi. Kaptur ma nasunięty na twarz, ręce w kieszeniach.

Brianowi podoba się, że chłopak idzie ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w chodnik. Widać, że nie boi się odróżniać od kolegów, a jego twarz skrywa tajemnice, które, oprócz Briana, niewielu potrafi na niej dostrzec. Bycie innym wymaga odwagi, Brian dobrze to wie. Ale najbardziej podoba mu się to, że chłopak ma tylko matkę; to czyni z niego cel łatwy do wyizolowania i odseparowania.

Mężczyzna nie jest w stanie zdusić znajomego przypływu radości rodzącej się na myśl o polowaniu. Próbował uciszyć zew malowaniem i spacerami po bagniskach na wyspie Two Tree, ale poczucie obowiązku, tak silnie wpajane mu przez ojca, zaczyna przesiąkać do nowego życia, które próbuje sobie stworzyć w tym miasteczku na końcu świata.

Chłopiec ze zdeformowanymi kośćmi jest blisko, zaledwie kilkanaście kilometrów stąd. Nowy dom. Nowy początek. Kolekcjoner Kości wie o tym, bo się postarał, wydobył tę cenną informację od pracowników firmy sprzątającej wynajętej przez Frithów, a potem się tu przeprowadził, porwany przez prąd, nie potrafiąc mu się oprzeć.

Teraz jest w idealnym punkcie. W samym epicentrum. Blisko chłopca i dziewczynki, którą ukrywa niedaleko, w miejscu swojego dzieciństwa.

Czeka.

Od śmierci żony błąka się po korytarzach dni i wie, że niedługo żniwiarz przyjdzie po niego, tak jak przyszedł po Marilyn. Przypominają mu o tym siwiejące włosy i sztywność w stawach.

A skoro nie ma własnego syna, kto odbuduje rodzinną kolekcję, rozpoczętą pokolenia temu i zniszczoną w zaledwie kilka godzin przez tę głupią, wścibską sukę? Kto będzie kontynuował ich pracę, kiedy jego zabraknie?

Fragmenty tamtej nocy wciąż go prześladują. Wspomnienia nachodzą go nawet teraz.

Swąd śmierci w zapomnianych zagłębieniach ciała Marilyn. Ryk ognia w jego uszach. Grzechot kości spadających eksponatów. Odór jego własnego strachu.

Myśli tęsknie o Muzeum Hunteriańskim i o kolekcji, nadal stanowiącej inspirację jego zbiorów. Zagłębia się w tunel lat i słyszy polecenia znakomitego chirurga Johna Huntera, szeptane do okradającego groby przodka, pana Howisona, katalizatora ich rodzinnej obsesji. Ale muzeum na pewno obserwuje policja, Brian nie może go już odwiedzać. Kolejna przyjemność, którą mu odebrano.

Ogarnia go wściekłość, szybko ją jednak powściąga. Nie może sobie pozwolić na roztrząsanie tych spraw. Musi się skupić na przygotowaniach; musi znaleźć nowego kustosza.

Ma czas.

Jeszcze zdąży.

Czeka, aż czerwona bluza Saula zniknie, i odwraca się z powrotem w stronę plaży.

Gazeta leżąca na ławce, na której ją zostawił, jest sucha jak siekący piachem wiatr. Brian patrzy na zdjęcie Clary Foyle na pierwszej stronie i czyta komentarz tej detektyw.

Sierżant Etta Fitzroy. Doskonale pamięta jej twarz. I oczy, każde innego koloru. „Oko za oko”. Dłonie same zaciskają mu się w pięści.

Oczodół otacza siedem kości. Zastanawia się, czy popękałyby, gdyby wypchnął oko palcem.

Gdzie ona teraz jest? W domu? W pracy? Czy szuka go każdego dnia, tak jak on wypatruje jej na spowitych mrokiem ulicach i w serwisach informacyjnych? A może po tym, jak zniszczyła spuściznę jego rodziny, zapomniała o nim, zajęła się inną sprawą? Czy ukrywa blizny na twarzy?

Nienawiść do tej kobiety czai się w każdym zakończeniu zwojów nerwowych, w każdym ukłuciu bólu w wykręconych artretyzmem palcach, w każdej kropli śliny nawilżającej jego wyschnięte wargi. Płachta każdej myśli jest obrębiona nierównymi pętlami nici chirurgicznej, każde oczko kształtuje mozaikową tkaninę jej śmierci.

Brian spluwa na chodnik.

Podła świnia zapłaci krwią.

Kuśtykając, idzie na plażę. Zaczyna padać. Brian klęka i przesiewa piasek, nie zwracając uwagi na deszcz. W końcu znajduje to, czego szukał, i wsuwa do kieszeni kurtki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: