Zgoda na zabijanie - ebook
Zgoda na zabijanie - ebook
Vince Flynn pozostaje królem wyrafinowanej powieści politycznej.
Dan Brown
Mitch Rapp musi ocalić kolejne życie… tym razem swoje własne. Agent CIA jeszcze nigdy nie był tak wściekły! Oko za oko – tego żąda saudyjski miliarder za śmierć swojego syna terrorysty. Głowa Mitcha zostaje wyceniona na 20 milionów dolarów, a polują na nią były agent wschodnioniemieckiej Stasi oraz małżeństwo najwyższej klasy płatnych zabójców. Jakby tego było mało, nowy dyrektor wywiadu narodowego okazuje się niezwykle irytującym osobnikiem, a żona agenta oznajmia, że jest w ciąży. Czy Mitcha może spotkać go coś gorszego od śmierci?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-257-9 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stosunkowo łatwo jest zabić człowieka – szczególnie zwyczajnego, który niczego się nie spodziewa. Jednak zabić kogoś takiego jak Mitch Rapp to zupełnie inna sprawa. To wymaga starannego planowania i bardzo utalentowanego zabójcy, a raczej zabójców, dostatecznie odważnych lub szalonych, żeby podjąć się tego zadania. Tak naprawdę ktoś zdrowy na umyśle nigdy by się tego nie podjął.
Zamachowcy musieliby zaskoczyć Rappa, żeby podejść wystarczająco blisko i załatwić go raz na zawsze. Wstępny raport nie wyglądał dobrze. Ten Amerykanin był albo niezwykle czujny, albo cierpiał na mocno zaawansowaną paranoję. Plan musiał być dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a nawet wtedy potrzebna byłaby odrobina szczęścia. Wyliczyli, że szanse powodzenia są w najlepszym razie około siedemdziesięcioprocentowe. Dlatego musieli zrobić to tak, żeby w razie potrzeby móc się wszystkiego wyprzeć. Jeśli ten, którego poślą, zawiedzie, Rapp odszuka zleceniodawców, nie zważając na ich pozycję na drabinie władzy, a oni nie zamierzali przez resztę życia uciekać przed kimś takim jak Mitch Rapp.1 LANGLEY, WIRGINIA
Rapp stał przed biurkiem szefowej. Zaproponowała, żeby usiadł, ale Rapp odmówił. Słońce zachodziło, robiło się późno i wolałby już być w domu z żoną, ale chciał załatwić tę sprawę. Teczka miała prawie trzy centymetry grubości. Wkurzała go. Nie było na to lepszego słowa. Chciał się jej pozbyć. Usunąć z biurka, żeby móc się zająć czymś innym. Czymś ważniejszym i zapewne bardziej irytującym, niemniej teraz po prostu chciał rozwiązać ten właśnie problem.
Miał nadzieję, że Kennedy po prostu przeczyta końcowe wnioski i odda mu teczkę. Ale szefowa lubiła robić wszystko inaczej. Nie zostaje się pierwszą w historii dyrektorką CIA dzięki chodzeniu na skróty. Miała fotograficzną pamięć i niezwykle analityczny umysł. Była jak jeden z tych najnowocześniejszych superkomputerów, które działają w podziemiach dużych firm ubezpieczeniowych, przetwarzając dane, kalkulując trendy, ryzyko i miliard innych rzeczy. Kennedy jak nikt inny potrafiła ogarnąć sytuację. Była skarbnicą wszelkich informacji, w tym – szczególnie – o sprawach, które nigdy nie mogły zostać ujawnione. Takich jak ta, której akta teraz leżały na jej biurku.
Patrzył, jak szybko przewraca kartki, a potem cofa się, by sprawdzić pewne niekonsekwencje, które niewątpliwie tam były. Przygotowywanie takich raportów nie było jego specjalnością. Jego umiejętności miały więcej wspólnego z drugim końcem ich pracy. Czasami czytała jego sprawozdania z długopisem w ręku. Poprawiała je i robiła notatki na marginesach. Jednak nie teraz. Ta teczka mogła okazać się trucizną, czymś, co niszczy kariery jak tornado przechodzące przez parking przyczep mieszkalnych. Kiedy przychodził do jej gabinetu wczesnym rankiem lub późnym popołudniem i nie chciał usiąść, Kennedy wiedziała, że lepiej nie spieszyć się z robieniem adnotacji. Wiedziała, czego chciał, więc tylko czytała i nic nie mówiła.
Kennedy zawsze chciała mieć wgląd w takie sprawy. Rapp nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ona lepiej od niego ogarniała cały obraz sytuacji. Była jego szefową i w rezultacie to jej śliczna główka mogła spaść. Gdyby bomba zaczęła tykać, Rapp bez wahania zasłoniłby ją własnym ciałem, ale sępy z Kapitolu chciałyby dostać także jej skalp. Rapp darzył ją szacunkiem, co o czymś świadczyło. Był samotnikiem. Wyszkolono go, żeby działał samodzielnie i mógł przetrwać wiele miesięcy w polu zdany wyłącznie na siebie. Dla niektórych ludzi taka praca byłaby katorgą. Nie dla Rappa. Dla niego to był raj. Żadnych papierów, nikogo, kto zaglądałby mu przez ramię. Żadnego obawiającego się ryzyka biurokraty, który krytykowałby po fakcie wszystkie jego działania. Całkowita autonomia. Tak go wyszkolili i teraz musieli jakoś sobie z nim radzić.
Tacy faceci jak Rapp nie lubią otrzymywać rozkazów, chyba że od kogoś, kogo naprawdę szanują. Na szczęście Kennedy zyskała sobie jego szacunek i umiała korzystać ze swej władzy, żeby coś zrobić lub – jak w tym przypadku – odwrócić głowę i pozwolić mu działać. Tylko tego chciał. Właściwie tak wolał. Nie potrzebował jej podpisu czy zielonego światła. Czekał, aż zwróci mu teczkę, powie dobranoc i to będzie koniec. Albo początek, zależy, jak na to patrzeć.
Współpracownicy Rappa byli już na miejscu. Mógł dołączyć do nich rano i zakończyć akcję w ciągu dwunastu godzin albo szybciej, jeśli nie będzie żadnych niespodzianek, a w tej sprawie nie będzie. Ten facet był kompletnym idiotą. Nawet nie będzie wiedział, co się stało. Problemem było zamieszanie, jakie mogło to wywołać. Reperkusje. Osobiście Rapp wcale się tym nie przejmował, ale wiedział, że skoro Kennedy się zastanawia, musi mieć jakiś powód.
Zamknęła teczkę i zdjęła okulary do czytania. Położyła je na biurku i zaczęła trzeć oczy. Rapp obserwował to. Dobrze ją znał. Tak dobrze, jak to możliwe. Pocieranie oczu nie było dobrym znakiem. Oznaczało ból głowy, spowodowany prawdopodobnie tą kupą, którą właśnie zwalił na jej biurko.
– Niech zgadnę – powiedziała, patrząc na niego zmęczonym wzrokiem. – Chcesz go wyeliminować.
Rapp skinął głową.
– Jak to jest, że twoje rozwiązania zawsze obejmują zabijanie?
Rapp wzruszył ramionami.
– Dzięki temu zwykle są trwalsze.
Dyrektorka CIA wyglądała na rozczarowaną. Pokręciła głową i położyła dłonie na zamkniętej teczce.
– Co mam ci powiedzieć, Irene? Nie zajmuję się rehabilitacją. Ten facet miał szansę. Francuzi wsadzili go na prawie dwa lata. Wyszedł sześć miesięcy temu i już wrócił do starych numerów.
– Pofatygowałeś się, by ocenić skutki?
– To chyba nie moja specjalność?
Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
– Rozmawiałem już z naszymi francuskimi kolegami. Są tak samo wkurzeni jak my. To ich przeklęci politycy i ten niezdarny sędzia pozwolili temu idiocie wyjść na wolność.
Kennedy nie mogła temu zaprzeczyć. Długo rozmawiała ze swoim francuskim odpowiednikiem o tym osobniku i kilku innych. Nie był zadowolony z podjętej przez jego kraj decyzji wypuszczenia tego radykalnego islamskiego duchownego. Ludziom z francuskich służb antyterrorystycznych nie podobało się to tak samo jak jej.
– Ten gość jest znaną osobistością – powiedziała Kennedy.
– Piszą o nim w gazetach. Relacjonowali jego zwolnienie. Jeśli teraz umrze, wszyscy się na to rzucą.
– Niech się rzucają. Ta sensacja potrwa kilka dni… najwyżej tydzień, a potem zajmą się czymś innym. Ponadto… będzie to wyraźna wiadomość dla tych wszystkich idiotów, którzy sądzą, że mogą bezkarnie działać na Zachodzie.
Spojrzała na niego wzrokiem, który niczego nie zdradzał.
– A co z prezydentem? Będzie chciał wiedzieć, czy maczaliśmy w tym palce.
Rapp wzruszył ramionami.
– Powiesz mu, że nic o tym nie wiesz.
Kennedy zmarszczyła brwi.
– Nie chcę go okłamywać.
– Zatem powiedz, żeby mnie o to zapytał. Zorientuje się, co w trawie piszczy, i przestanie drążyć temat. Zna zasady tej gry.
Kennedy wyciągnęła się na fotelu i założyła nogę na nogę. Spojrzała na przeciwległą ścianę i powiedziała, bardziej do siebie niż do Rappa:
– To duchowny.
– To radykalny bandzior, który wykorzystuje Koran do własnych sadystycznych potrzeb. Zbiera pieniądze dla ugrupowań terrorystycznych, werbuje podatne na propagandę dzieciaki do samobójczych ataków bombowych i robi to tuż pod naszym nosem.
– To kolejny problem. Jak twoim zdaniem zareagują na to Kanadyjczycy?
– Publicznie… z pewnością niektórzy będą wściekli, ale prywatnie będą gotowi dać nam medal. Rozmawialiśmy już z Królewską Konną i ludźmi z SIS. Chcieliby deportować tego idiotę, lecz ich prokurator generalny zawzięcie próbuje dowieść, że jest uosobieniem politycznej poprawności. Nawet przechwyciliśmy rozmowę dwóch, którzy zastanawiali się, jak ten facet mógłby zniknąć.
– Nie mówisz poważnie?
– Jak najbardziej. Coleman i jego ludzie przechwycili to w tym tygodniu.
Kennedy przyglądała mu się.
– Nie wątpię, że nasi koledzy prywatnie przyklasną śmierci tego człowieka, ale to w niczym nie zmienia politycznych reperkusji.
Rapp nie chciał się wdawać w polityczne rozważania. Wiedział, że szybko by się pogubił.
– Posłuchaj… wystarczy, że ci fanatyczni szaleńcy robią swoje w Arabii Saudyjskiej i Pakistanie, ale to pewne jak diabli, że nie możemy pozwolić im na to w Ameryce Północnej. Będę z tobą szczery. Mam nadzieję, że prasa rozdmucha tę sprawę… a także że reszta tych fanatyków wyraźnie odczyta naszą wiadomość. Irene, toczymy wojnę i musimy zacząć działać w taki sposób.
Nie podobało jej się to, ale przyznała mu rację.
– Jak zamierzasz to zrobić? – spytała z rezygnacją.
– Zespół Colemana już od sześciu dni jest na miejscu i obserwuje go. Facet robi wszystko punktualnie jak w zegarku. Nie ma porządnej ochrony, którą musielibyśmy się przejmować. Możemy podejść i kropnąć go na ulicy, ale wtedy musielibyśmy zlikwidować każdego, kto mu towarzyszy, albo zdjąć go z karabinu z tłumikiem z odległości kilkuset metrów. Wolę strzał z karabinu. Przy odpowiednim wykonawcy szanse będą duże, a skutki uboczne mniejsze.
Przesunęła palcem po numerze akt i zapytała:
– Możesz sprawić, żeby zniknął?
– Gdybym miał dość czasu, pieniędzy i władzy, mógłbym zrobić wszystko, ale po co to komplikować?
– Wrzawa byłaby znacznie mniejsza, gdyby nie było ciała, które dziennikarze mogliby sfotografować.
– Niczego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co się da zrobić.
Kennedy powoli pokiwała głową.
– W porządku. Zasada numer jeden, Mitch. Nie daj się złapać.
– To się rozumie samo przez się. Mam bardzo rozwinięty instynkt samozachowawczy.
– Wiem. Ja tylko mówię, że gdybyś wymyślił jakiś sposób, żeby nigdy go nie znaleziono, bardzo by nam to pomogło.
– Rozumiem. – Rapp wyciągnął rękę i chwycił teczkę. – Jeszcze coś?
– Tak. Kiedy wrócisz, chcę, żebyś się z kimś spotkał. Właściwie z dwiema osobami.
– Z kim?
Pokręciła głową.
– Kiedy wrócisz, Mitch. Na razie masz moją zgodę. Zrób to i zadzwoń do mnie zaraz potem.2 MEKKA, ARABIA SAUDYJSKA
Chcę śmierci pewnego człowieka.
Te słowa zostały wypowiedziane zbyt głośno, w obecności zbyt wielu ludzi i w otoczeniu, które nie słyszało takiej wypowiedzi od dziesięcioleci. Dwudziestu ośmiu mężczyzn, włącznie z ochroniarzami, stało lub siedziało w urządzonej z przepychem sali audiencyjnej księcia Muhammada Ibn Raszida w jego pałacu w Mekce. Raszid był saudyjskim ministrem do spraw islamu, bardzo ważną osobistością w królestwie. Swoich cotygodniowych medżlisów, czyli audiencji, lubił udzielać w pałacu, zgodnie z tradycją pustynnych szejków. Niektórzy przybywali tu prosić o różne łaski, inni, żeby tylko znaleźć się blisko księcia, a jeszcze inni bez wątpienia po to, aby szpiegować go z polecenia jego przyrodniego brata, króla Abdullaha.
Po tak bezceremonialnie wygłoszonej prośbie porzucono wszelkie pozory dyskrecji, zwykle osiągające rangę sztuki podczas tych cotygodniowych audiencji. Ledwie te słowa wyszły z ust mówiącego, wszystkie głowy zwróciły się w kierunku księcia.
Książę Muhammad Ibn Raszid nie rozejrzał się, ale czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Kiedy usłyszał te zuchwałe słowa przyjaciela, tylko przez moment poczuł lekki niepokój i wcale nie dlatego, że chodziło o zabójstwo. Raszid spodziewał się tego. Już od pewnego czasu podsuwał swojemu przyjacielowi informacje, które miały go skłonić do wystąpienia z tą prośbą. Naprawdę zirytowało go tylko to, że jego stary przyjaciel był na tyle nierozważny, że wygłosił te słowa w obecności tak wielu ludzi, którym nie można ufać. Królestwo stało się bardzo niebezpiecznym miejscem, nawet dla człowieka tak wpływowego jak Muhammad Ibn Raszid.
Raszid uścisnął dłoń klęczącego i starannie rozważył swoją odpowiedź. Do zachodu słońca zarówno ta prośba, jak jego słowa będą powtarzane w całym królestwie, a być może i dalej. W domu Saudów panował rozłam. Brat stawał przeciwko bratu i Raszid wiedział, że musi być bardzo ostrożny. Zabito już kilku członków królewskiej rodziny i zginie jeszcze wielu innych, zanim to się skończy. Jego głównym przeciwnikiem był sam król, nazbyt miękki przywódca, który nazbyt często słuchał Amerykanów.
Oparłszy się wrodzonej skłonności do wygłaszania zuchwałych słów, skarcił przyjaciela:
– Nie wolno ci tak mówić, Sa’idzie. Wiem, że utrata syna to ciężki cios, ale musisz pamiętać, że Allah jest potężny, a zemsta należy do niego.
Tamten odparł gniewnie:
– My jednak jesteśmy narzędziami Allaha i domagam się zemsty. Mam do tego prawo.
Książę oderwał wzrok od zbolałej twarzy swojego starego przyjaciela, który przed nim klęczał, i skinął na swoich asystentów, żeby opróżnili salę. Potem wyciągnął rękę i dotknął kolana siedzącego po jego prawej stronie mężczyzny, dając mu znak, aby został.
Kiedy pozostali opuścili salę, książę surowo spojrzał na swego przyjaciela.
– Złożyłeś u moich stóp bardzo poważną prośbę – rzekł.
Sa’id Ahmed Abdullah miał łzy w oczach.
– Niewierni zabili mojego syna. Był dobrym chłopcem. – Zwrócił udręczoną twarz do mężczyzny, któremu Raszid kazał zostać. Szejk Ahmed al-Ghamdi był duchowym przywódcą z Wielkiego Meczetu w Mekce. – Mój syn był głęboko wierzącym muzułmaninem, który odpowiedział na wezwanie do dżihadu. Poświęcił wszystko, podczas gdy tak wielu nie robi nic.
Sa’id rozejrzał się po sali, chcąc skierować część swojego gniewu na tych członków uprzywilejowanej klasy, którzy wygłaszali odważne słowa, szastali pieniędzmi, ale nie przelali ani kropli własnej krwi. Był tak pogrążony w bólu, że nawet nie zauważył, że wszyscy już wyszli.
Szejk Ahmed łaskawie skinął głową.
– Wahid był dzielnym wojownikiem.
– Bardzo dzielnym. – Sa’id znów spojrzał na starego przyjaciela. – Znamy się od bardzo dawna. Czy kiedykolwiek byłem nierozsądny? Czy kiedykolwiek obarczałem cię jakimiś trywialnymi prośbami?
Raszid przecząco pokręcił głową.
– Nie przyszedłbym tu teraz prosić o to, gdyby ci tchórze w Rijadzie spełnili moją skromną prośbę i postawili się Amerykanom. A prosiłem tylko o ciało mojego najmłodszego dziecka, żebym mógł wyprawić mu należyty pogrzeb. Zamiast tego powiedziano mi, że zostało ono zbezczeszczone przez Mitcha Rappa, który w ten sposób chciał zagrodzić mu drogę do raju. Co innego mi pozostało?
Raszid westchnął.
– O co mnie prosisz?
– Chcę, żebyś zabił dla mnie człowieka. Nic więcej. Oko za oko.
Raszid uważnie przyjrzał się przyjacielowi.
– Prosisz o dużą przysługę.
– Zrobiłbym to sam – odparł zapalczywie Sa’id – ale jestem laikiem w takich sprawach, podczas gdy ty, mój stary przyjacielu, masz kontakty w świecie wywiadu.
Raszid przez osiem lat był saudyjskim ministrem do spraw zagranicznych, któremu podlegały policja i służby wywiadowcze. Po jedenastym września został w niesławie zdymisjonowany przez przyrodniego brata, panującego władcę, który ugiął się pod presją Amerykanów. Tak, Raszid miał kontakty. W rzeczy samej wybrał już nawet w duchu konkretnego wykonawcę tego zlecenia.
– Kim jest człowiek, którego śmierci pragniesz?
– Nazywa się Rapp… Mitch Rapp.
Książę ukrył radość. Planował to od wielu miesięcy. Od kiedy przyjaciel poprosił go, żeby się dowiedział, co spotkało jego syna, który opuścił królestwo, by walczyć w Afganistanie. Raszid wykorzystał swoje źródła w wywiadzie i odkrył znacznie więcej, niż ujawnił. Powoli karmił swojego przyjaciela informacjami, wiedząc, że w ten sposób wzbudzi w nim żądzę zemsty.
– Sa’idzie, czy wiesz, o co mnie prosisz? – powiedział wyćwiczonym, złowieszczym głosem. – Czy masz pojęcie, kim jest ten Mitch Rapp?
– Jest zabójcą, niewiernym, człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć i zbezczeszczenie zwłok mojego syna. Nic więcej nie muszę wiedzieć.
– Muszę cię ostrzec – rzekł z naciskiem Raszid – że ten Mitch Rapp jest niezwykle niebezpiecznym człowiekiem. Podobno jest ulubieńcem amerykańskiego prezydenta, a także naszego króla.
– Jest niewiernym – powtórzył zbolały ojciec i zwrócił się do duchownego: – Słuchałem twoich kazań. Czy nie toczymy wojny o przetrwanie islamu? Czy nie mówiłeś nam, abyśmy chwycili za broń przeciwko niewiernym?
Ta niewielka część twarzy, której nie zasłaniała gęsta siwa broda, nie zdradzała żadnych uczuć. Szejk tylko zamknął oczy i skinął głową.
Sa’id znów spojrzał na księcia, starego przyjaciela.
– Nie jestem politykiem, mężem stanu ani sługą Boga. Jestem człowiekiem interesu. Nie spodziewam się, by któryś z was publicznie czy prywatnie wsparł mnie w tym, co chcę zrobić. Proszę tylko, Raszidzie, abyś wskazał mi odpowiedni kierunek. Podaj mi nazwisko, a ja zajmę się resztą.
Gdyby nie wcześniejsze publiczne wystąpienie Sa’ida, Raszid nie mógłby być bardziej zadowolony z obrotu wydarzeń. Niemal idealnie przewidział reakcję przyjaciela. Teraz siedział spokojnie, starając się nie zdradzać entuzjazmu.
– Sa’idzie, znam człowieka, który jest bardzo zręcznym wykonawcą takich zadań. Jest bardzo drogi, ale znając cię tak dobrze, wątpię, aby to miało jakieś znaczenie.
Sa’id energicznie kiwnął głową. Zarobił miliardy, najpierw przeciągając linie telefoniczne i energetyczne w królestwie oraz sąsiednich krajach regionu, a obecnie kładąc tysiące kilometrów światłowodów.
– Przyślę go do ciebie, ale nie wolno ci wspominać o naszym dzisiejszym spotkaniu ani jemu, ani komukolwiek innemu. Podzielam twój gniew i życzę ci powodzenia, ale musisz mi dać słowo jako mój najstarszy przyjaciel, że nigdy nikomu nie powiesz o mojej roli w tej sprawie. Królestwo jest dzisiaj bardzo niebezpiecznym miejscem i niektórzy z moich braci nie okazaliby ci takiego współczucia jak ja. – Ta aluzja Raszida do proamerykańskiego rządu Arabii Saudyjskiej była oczywista.
Sa’id prychnął.
– Chciałbym wiele powiedzieć, ale jak zauważyłeś, królestwo jest dziś bardzo niebezpiecznym miejscem. Masz moje słowo. Nie powiem o tym nikomu. Nawet człowiekowi, którego przyślesz.
– Dobrze. – Raszid się uśmiechnął. Wstał i pomógł podnieść się przyjacielowi. Obaj poszli przez rozległą salę, zostawiając siedzącego duchownego. – Ponieważ, mój przyjacielu, jeśli uda ci się zabić pana Rappa i Amerykanie dowiedzą się, że za tym stałeś, król utnie ci głowę. Jeśli ci się nie powiedzie i pan Rapp dowie się, że za tym stałeś… przysporzy tobie i twojej rodzinie więcej cierpień, niż możesz sobie wyobrazić.
Sa’id skinął głową.
– Jak rozpoznam człowieka, którego przyślesz?
– To Niemiec. Na pewno go poznasz. Jest niezwykle utalentowany. Po prostu powiedz mu, czego chcesz, a on zajmie się resztą.3 MONTREAL, KANADA
Rapp przybył następnego ranka prywatnym odrzutowcem Falcon 2000, wyczarterowanym przez firmę z Wirginii, która była jedną z przykrywek agencji. Rapp pełnił rolę drugiego pilota, ubrany w odpowiedni mundur. Ten mundur i zużyty, lecz fałszywy paszport zapewniły mu bezproblemowe przejście przez pobieżną kontrolę celną na prywatnym lotnisku, z którego taksówką dojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się reszta zespołu. Była sobota rano. Siódmy dzień akcji dla zespołu. Tworzyły go cztery osoby, włącznie z Colemanem. Pracowali z Rappem od jakichś piętnastu lat. Każdy z nich dobrze wiedział, jak działają pozostali, i wszyscy sobie ufali, co w ich fachu było bardzo ważne.
Coleman czekał na niego w pokoju hotelowym, gotowy szybko zapoznać go z bieżącą sytuacją. Pozostali trzej mężczyźni byli w mieście i obserwowali cel. Coleman, dawny komandos SEAL, był o dwa centymetry niższy od Rappa. Zazwyczaj blond włosy miał krótko ostrzyżone, ale ostatnio pozwolił im odrosnąć, tak że zakrywały mu uszy i dotykały kołnierzyka koszuli na karku. Ułożone w fale, poskręcały się na końcach. Był szczupły i muskularny, ale miał swobodny sposób bycia, który mógł być zwodniczy. Znał swoje możliwości i nie czuł już potrzeby niczego udowadniać. Robił wszystko, przeszedł wiele naprawdę paskudnych chwil i przeżył, ale nigdy o tym nie mówił. Tak już jest z ludźmi z SEAL. Mogą wymieniać się wojennymi opowieściami między sobą lub innymi komandosami, ale na tym koniec. To bardzo elitarny klub, w którym nie lubią samochwałów.
Rapp położył swój worek na jednym z łóżek i spojrzał na mapę rozpostartą na drugim.
– Tutaj jest hotel, tu meczet – rzekł Coleman, wskazując jeden obiekt, a potem drugi – a tu jego mieszkanie.
Rapp spojrzał na mapę ukazującą fragment centrum Montrealu.
– Ile czasu zabiera mu przejście z meczetu do mieszkania?
– Przeciętnie pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy. Najszybciej przeszedł tę trasę w cztery minuty i osiemnaście sekund. Był spóźniony i spieszył się na modły. Najdłużej szedł ponad dziesięć minut. Przystanął, żeby z kimś porozmawiać.
– Zauważyliście coś, co wskazywałoby, że jest śledzony przez policję lub służbę wywiadowczą?
– Nie.
Rapp zmarszczył brwi.
– To dziwne.
– Z początku też tak myślałem, ale doszedłem do wniosku, że może mają kogoś wewnątrz.
– Kogoś z wiernych?
– Taa. – Coleman wskazał na zdjęcie meczetu w formacie podwójnej pocztówki. – Przechwyciliśmy rozmowę. Nie wszyscy zgadzają się z jego radykalną interpretacją Koranu.
Rapp uniósł prawą brew, wyrażając swoje zdziwienie.
– Założyliście podsłuch w meczecie?
– Nie. Nasłuchujemy rozmów wchodzących i wychodzących wiernych za pomocą mikrofonów parabolicznych. Wczoraj, po tym jak Chalil wygłosił swoje popołudniowe piątkowe kazanie, nagraliśmy rozmowę dwóch facetów w podeszłym wieku. Uważają, że jest rakowatą naroślą na ich społeczności. Ma zły wpływ na dzieci. Nabija im głowy gadaniną o dżihadzie i męczeństwie.
To nie zdziwiło Rappa. Przeważająca większość muzułmanów nie zgadza się z tym, co terroryści robią w imię Allaha. Rapp wolałby tylko, żeby głośniej wyrażali tę niechęć.
– Jeszcze coś?
– Tak. Ten gość to naprawdę zakłamany drań. Wczoraj podczas popołudniowego kazania włamaliśmy się do jego mieszkania. Cały budynek wtedy pustoszeje, więc zakładaliśmy, że będziemy bezpieczni. Zajrzeliśmy do jego komputera. – Coleman wyjął z kieszeni kartę pamięci. – Skopiowaliśmy dla ciebie zawartość jego twardego dysku.
Rapp uśmiechnął się i wziął kartę.
– Dziękuję.
– Jest zapchany pornografią.
– Żartujesz?
– Mówię poważnie. Mnóstwo naprawdę ostrych scen. Głównie sadomaso.
Rapp popatrzył na kartę pamięci.
– Po tych idiotach można się spodziewać wszystkiego, prawda?
– Tak, ale to wcale mnie nie dziwi.
– Owszem, chyba masz rację. Oni wszyscy uciekają przed czymś. Co jeszcze?
– Najlepiej byłoby załatwić go między meczetem a mieszkaniem. Przebywa tę trasę pięć razy dziennie. Przed wschodem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca i – co najbardziej mi się podoba – o dziesiątej wieczorem.
– Dlaczego nie wczesnym rankiem?
– Też można – odparł Coleman – ale na modły o wschodzie słońca przychodzi dwa razy więcej wiernych niż na modły wieczorne. Kiedy je odprawi i ruszy do domu, jest już prawie jedenasta i ulice są puste.
– Chodzi sam? – zapytał Rapp, wciąż nie wierząc danym, które wywiad przekazał mu na początku tygodnia.
– Yhm.
Ten facet był prawdziwym czubkiem, ale trudno się temu dziwić, jeśli przyjrzeć się jego młodości. Chalil Muhammad, urodzony w Egipcie, dorastał pod wpływem jednego z odgałęzień Stowarzyszenia Braci Muzułmanów, indoktrynowany przez ortodoksyjnych wyznawców islamu, zachęcanych i finansowanych przez wahabitów z Arabii Saudyjskiej. W wieku piętnastu lat wraz z grupką rówieśników ukamienował reportera, który napisał krytyczny artykuł o ich medresie. Ta religijna szkoła, do której uczęszczał, wysłała wszystkich swoich absolwentów do Afganistanu na wojnę przeciwko Sowietom. Krążyły pogłoski, że wielu tych chłopców posłano wbrew ich woli.
Podczas gdy pozostali stanęli przed sądem za ukamienowanie, Chalil uciekł do Arabii Saudyjskiej, gdzie nadal pobierał religijny instruktaż u wahabitów. W wieku dwudziestu paru lat zakończył naukę i został imamem. Kiedy miał dwadzieścia sześć lat, wyemigrował do Kanady, aby wybudować tam nowy meczet i szerzyć poglądy wahabitów w Ameryce Północnej. Jego meczet powstał szybko, więc w nagrodę otrzymał fundusze na zbudowanie drugiego, we Francji.
Podróże Chalila przeważnie nie zwracały niczyjej uwagi. Do jedenastego września. Potem wszystko się zmieniło. Chalil w końcu został aresztowany przez Francuzów, jako zamieszany w spisek, który miał na celu powtórzenie w Paryżu zamachu dokonanego w pociągach w Madrycie. Namówił sześciu młodych ludzi, z których żaden nie miał więcej niż siedemnaście lat, aby zostali męczennikami. Obiecał im wspaniałą nagrodę w raju. Tam mieli być oczyszczeni i wywyższeni. Mieli być pamiętani jako bohaterowie, a ich rodziny miały być otoczone opieką i darzone szacunkiem. Jego rekruci mieli wykonać brudną robotę. Chalil wolał pozostać w cieniu. Plan powiódłby się, lecz CIA już obserwowała Chalila. Hakerzy w Langley w pośpiechu łamali zapory sieciowe, aby wytropić, dokąd płyną saudyjskie pieniądze wysyłane za granicę. Natknęli się na Chalila i zawiadomili francuski DST.
Podczas przeszukania jego mieszkania nie znaleziono żadnych obciążających go dowodów. Jednak policyjne psy wykazały niezwykłe zainteresowanie innym mieszkaniem w głębi korytarza. Kiedy wyłamano drzwi, znaleziono kamizelki samobójców z ładunkami o mocy wystarczającej do zrównania budynku z ziemią. Chalil poszedł za kratki razem z sześcioma chłopcami. Wszyscy trzymali języki za zębami i przesiedzieli ponad rok, podczas gdy służby wywiadowcze zastanawiały się, ile mogą wyjawić policji, nie zdradzając rodzinnych sekretów. Zanim sprawcy stanęli przed obliczem sędziego, stosunki francusko-amerykańskie stały się gorsze niż kiedykolwiek przedtem. Sędzia był oburzony brakiem konkretnych dowodów, niedostarczonych przez oskarżenie. Przecież Chalil nie popełnił żadnego przestępstwa. Był duchownym, którego jedyną winą były kontakty z kilkoma zakałami. Sędzia nakazał jego natychmiastowe zwolnienie. Sześciu chłopców uznał za winnych posiadania niebezpiecznych substancji i skazał na kary więzienia. Chalila odesłano do Kanady. Nim minął tydzień, znów był w meczecie, wzywając młodych mężczyzn do dżihadu i opluwając te same władze, które broniły jego prawa swobody wypowiedzi. Postępowanie francuskiego sędziego sprawiło, że Chalil poczuł się niezwyciężony.
Tak naprawdę Rapp miał większe zmartwienia, ale ten facet zalazł mu za skórę. Trzy tygodnie wcześniej w Afganistanie pewien samochód staranował barykadę przed budynkiem należącym do rządu Stanów Zjednoczonych. Strażnicy znaleźli w środku kamień dociskający pedał gazu i półprzytomnego chłopaka przykutego do kierownicy. Samochód był wypełniony materiałami wybuchowymi, które na szczęście nie wybuchły z powodu wadliwego detonatora. Chłopak został uwolniony i zaraz zaczął opowiadać swoją historię każdemu, kto tylko chciał słuchać. Powiedział, że jego rodzice wyemigrowali do Kanady z Jemenu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Szejk Chalil Muhammad wysłał go do Arabii Saudyjskiej, gdzie chłopak miał studiować islam, lecz zaraz po przybyciu do Mekki został związany, zakneblowany i ogłuszony. Następne, co pamiętał, to wyciągających go z samochodu amerykańskich żołnierzy.
Wszystkie te informacje przekazano kanadyjskiej Służbie Wywiadowczej, która z kolei próbowała przesłuchać Chalila w związku z porwaniem chłopca. Chalil stał się wojowniczy, wezwał na pomoc prawnika oraz Islamską Radę Montrealu. Prokurator generalny Kanady, mięczak jakich mało, przeraził się, że przykleją mu etykietę nietolerancyjnego, i wywarł nacisk na Służbę Wywiadowczą. Kazał im trzymać się z daleka od Chalila i jego meczetu. Ludzie wciąż znikają na całym świecie. To, że złapano tego chłopca, wcale nie oznacza, że Chalil maczał w tym palce.
Rapp nie był tak ufny. Przydzielił do tej sprawy Marcusa Dumonda, swojego najlepszego hakera, a ten w ciągu trzydziestu sześciu godzin znalazł mnóstwo nieprawidłowości w wyciągach bankowych Chalila. Duchowny wciąż korzystał z pieniędzy wahabitów i wysłał na nauki do Arabii Saudyjskiej jeszcze dwóch innych chłopców. Dotychczas nie udało się ustalić, czy ci chłopcy rzeczywiście uczęszczają do szkoły, lecz ich rodzice potwierdzili, że już od kilku miesięcy nie mieli od nich żadnych wiadomości. Powiedziano im, że zapewne minie rok, zanim o nich usłyszą, ze względu na surowe reguły tej medresy. Rapp wyczuł skunksa, a tym skunksem był Chalil Muhammad.
Oczywiście na pewno byli groźniejsi przeciwnicy, ale ten działał zbyt blisko. I był zbyt zuchwały. Kto wie, co teraz wymyśli, jeśli się go nie powstrzyma? Nie, lepiej zrobić to teraz. Niech posłuży za przykład. Kennedy chciała, żeby zniknął, ale Rapp miał lepszy pomysł. Im dłużej się nad nim zastanawiał, tym bardziej mu się podobał.
Podszedł do okna, spojrzał na szare niebo i powiedział:
– W porządku, oto, co zrobimy.