Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zgoda na zabijanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zgoda na zabijanie - ebook

Vince Flynn pozostaje królem wyrafinowanej powieści politycznej.

Dan Brown

Mitch Rapp musi ocalić kolejne życie… tym razem swoje własne. Agent CIA jeszcze nigdy nie był tak wściekły! Oko za oko – tego żąda saudyjski miliarder za śmierć swojego syna terrorysty. Głowa Mitcha zostaje wyceniona na 20 milionów dolarów, a polują na nią były agent wschodnioniemieckiej Stasi oraz małżeństwo najwyższej klasy płatnych zabójców. Jakby tego było mało, nowy dyrektor wywiadu narodowego okazuje się niezwykle irytującym osobnikiem, a żona agenta oznajmia, że jest w ciąży. Czy Mitcha może spotkać go coś gorszego od śmierci?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-257-9
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Sto­sun­ko­wo ła­two jest za­bić czło­wie­ka – szcze­gól­nie zwy­czaj­ne­go, któ­ry ni­cze­go się nie spo­dzie­wa. Jed­nak za­bić ko­goś ta­kie­go jak Mitch Rapp to zu­peł­nie inna spra­wa. To wy­ma­ga sta­ran­ne­go pla­no­wa­nia i bar­dzo uta­len­to­wa­ne­go za­bój­cy, a ra­czej za­bój­ców, do­sta­tecz­nie od­waż­nych lub sza­lo­nych, żeby pod­jąć się tego za­da­nia. Tak na­praw­dę ktoś zdro­wy na umy­śle nig­dy by się tego nie pod­jął.

Za­ma­chow­cy mu­sie­li­by za­sko­czyć Rap­pa, żeby po­dejść wy­star­cza­ją­co bli­sko i za­ła­twić go raz na za­wsze. Wstęp­ny ra­port nie wy­glą­dał do­brze. Ten Ame­ry­ka­nin był albo nie­zwy­kle czuj­ny, albo cier­piał na moc­no za­awan­so­wa­ną pa­ra­no­ję. Plan mu­siał być do­pra­co­wa­ny w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, a na­wet wte­dy po­trzeb­na by­ła­by odro­bi­na szczę­ścia. Wy­li­czy­li, że szan­se po­wo­dze­nia są w naj­lep­szym ra­zie oko­ło sie­dem­dzie­się­cio­pro­cen­to­we. Dla­te­go mu­sie­li zro­bić to tak, żeby w ra­zie po­trze­by móc się wszyst­kie­go wy­przeć. Je­śli ten, któ­re­go po­ślą, za­wie­dzie, Rapp od­szu­ka zle­ce­nio­daw­ców, nie zwa­ża­jąc na ich po­zy­cję na dra­bi­nie wła­dzy, a oni nie za­mie­rza­li przez resz­tę ży­cia ucie­kać przed kimś ta­kim jak Mitch Rapp.1 LANGLEY, WIRGINIA

Rapp stał przed biur­kiem sze­fo­wej. Za­pro­po­no­wa­ła, żeby usiadł, ale Rapp od­mó­wił. Słoń­ce za­cho­dzi­ło, ro­bi­ło się póź­no i wo­lał­by już być w domu z żoną, ale chciał za­ła­twić tę spra­wę. Tecz­ka mia­ła pra­wie trzy cen­ty­me­try gru­bo­ści. Wku­rza­ła go. Nie było na to lep­sze­go sło­wa. Chciał się jej po­zbyć. Usu­nąć z biur­ka, żeby móc się za­jąć czymś in­nym. Czymś waż­niej­szym i za­pew­ne bar­dziej iry­tu­ją­cym, nie­mniej te­raz po pro­stu chciał roz­wią­zać ten wła­śnie pro­blem.

Miał na­dzie­ję, że Ken­ne­dy po pro­stu prze­czy­ta koń­co­we wnio­ski i odda mu tecz­kę. Ale sze­fo­wa lu­bi­ła ro­bić wszyst­ko in­a­czej. Nie zo­sta­je się pierw­szą w hi­sto­rii dy­rek­tor­ką CIA dzię­ki cho­dze­niu na skró­ty. Mia­ła fo­to­gra­ficz­ną pa­mięć i nie­zwy­kle ana­li­tycz­ny umysł. Była jak je­den z tych naj­no­wo­cze­śniej­szych su­per­kom­pu­te­rów, któ­re dzia­ła­ją w pod­zie­miach du­żych firm ubez­pie­cze­nio­wych, prze­twa­rza­jąc dane, kal­ku­lu­jąc tren­dy, ry­zy­ko i mi­liard in­nych rze­czy. Ken­ne­dy jak nikt inny po­tra­fi­ła ogar­nąć sy­tu­ację. Była skarb­ni­cą wszel­kich in­for­ma­cji, w tym – szcze­gól­nie – o spra­wach, któ­re nig­dy nie mo­gły zo­stać ujaw­nio­ne. Ta­kich jak ta, któ­rej akta te­raz le­ża­ły na jej biur­ku.

Pa­trzył, jak szyb­ko prze­wra­ca kart­ki, a po­tem cofa się, by spraw­dzić pew­ne nie­kon­se­kwen­cje, któ­re nie­wąt­pli­wie tam były. Przy­go­to­wy­wa­nie ta­kich ra­por­tów nie było jego spe­cjal­no­ścią. Jego umie­jęt­no­ści mia­ły wię­cej wspól­ne­go z dru­gim koń­cem ich pra­cy. Cza­sa­mi czy­ta­ła jego spra­woz­da­nia z dłu­go­pi­sem w ręku. Po­pra­wia­ła je i ro­bi­ła no­tat­ki na mar­gi­ne­sach. Jed­nak nie te­raz. Ta tecz­ka mo­gła oka­zać się tru­ci­zną, czymś, co nisz­czy ka­rie­ry jak tor­na­do prze­cho­dzą­ce przez par­king przy­czep miesz­kal­nych. Kie­dy przy­cho­dził do jej ga­bi­ne­tu wcze­snym ran­kiem lub póź­nym po­po­łu­dniem i nie chciał usiąść, Ken­ne­dy wie­dzia­ła, że le­piej nie spie­szyć się z ro­bie­niem ad­no­ta­cji. Wie­dzia­ła, cze­go chciał, więc tyl­ko czy­ta­ła i nic nie mó­wi­ła.

Ken­ne­dy za­wsze chcia­ła mieć wgląd w ta­kie spra­wy. Rapp nie był pe­wien, czy to do­bry po­mysł, ale ona le­piej od nie­go ogar­nia­ła cały ob­raz sy­tu­acji. Była jego sze­fo­wą i w re­zul­ta­cie to jej ślicz­na głów­ka mo­gła spaść. Gdy­by bom­ba za­czę­ła ty­kać, Rapp bez wa­ha­nia za­sło­nił­by ją wła­snym cia­łem, ale sępy z Ka­pi­to­lu chcia­ły­by do­stać tak­że jej skalp. Rapp da­rzył ją sza­cun­kiem, co o czymś świad­czy­ło. Był sa­mot­ni­kiem. Wy­szko­lo­no go, żeby dzia­łał sa­mo­dziel­nie i mógł prze­trwać wie­le mie­się­cy w polu zda­ny wy­łącz­nie na sie­bie. Dla nie­któ­rych lu­dzi taka pra­ca by­ła­by ka­tor­gą. Nie dla Rap­pa. Dla nie­go to był raj. Żad­nych pa­pie­rów, ni­ko­go, kto za­glą­dał­by mu przez ra­mię. Żad­ne­go oba­wia­ją­ce­go się ry­zy­ka biu­ro­kra­ty, któ­ry kry­ty­ko­wał­by po fak­cie wszyst­kie jego dzia­ła­nia. Cał­ko­wi­ta au­to­no­mia. Tak go wy­szko­li­li i te­raz mu­sie­li ja­koś so­bie z nim ra­dzić.

Tacy fa­ce­ci jak Rapp nie lu­bią otrzy­my­wać roz­ka­zów, chy­ba że od ko­goś, kogo na­praw­dę sza­nu­ją. Na szczę­ście Ken­ne­dy zy­ska­ła so­bie jego sza­cu­nek i umia­ła ko­rzy­stać ze swej wła­dzy, żeby coś zro­bić lub – jak w tym przy­pad­ku – od­wró­cić gło­wę i po­zwo­lić mu dzia­łać. Tyl­ko tego chciał. Wła­ści­wie tak wo­lał. Nie po­trze­bo­wał jej pod­pi­su czy zie­lo­ne­go świa­tła. Cze­kał, aż zwró­ci mu tecz­kę, po­wie do­bra­noc i to bę­dzie ko­niec. Albo po­czą­tek, za­le­ży, jak na to pa­trzeć.

Współ­pra­cow­ni­cy Rap­pa byli już na miej­scu. Mógł do­łą­czyć do nich rano i za­koń­czyć ak­cję w cią­gu dwu­na­stu go­dzin albo szyb­ciej, je­śli nie bę­dzie żad­nych nie­spo­dzia­nek, a w tej spra­wie nie bę­dzie. Ten fa­cet był kom­plet­nym idio­tą. Na­wet nie bę­dzie wie­dział, co się sta­ło. Pro­ble­mem było za­mie­sza­nie, ja­kie mo­gło to wy­wo­łać. Re­per­ku­sje. Oso­bi­ście Rapp wca­le się tym nie przej­mo­wał, ale wie­dział, że sko­ro Ken­ne­dy się za­sta­na­wia, musi mieć ja­kiś po­wód.

Za­mknę­ła tecz­kę i zdję­ła oku­la­ry do czy­ta­nia. Po­ło­ży­ła je na biur­ku i za­czę­ła trzeć oczy. Rapp ob­ser­wo­wał to. Do­brze ją znał. Tak do­brze, jak to moż­li­we. Po­cie­ra­nie oczu nie było do­brym zna­kiem. Ozna­cza­ło ból gło­wy, spo­wo­do­wa­ny praw­do­po­dob­nie tą kupą, któ­rą wła­śnie zwa­lił na jej biur­ko.

– Niech zgad­nę – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na nie­go zmę­czo­nym wzro­kiem. – Chcesz go wy­eli­mi­no­wać.

Rapp ski­nął gło­wą.

– Jak to jest, że two­je roz­wią­za­nia za­wsze obej­mu­ją za­bi­ja­nie?

Rapp wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dzię­ki temu zwy­kle są trwal­sze.

Dy­rek­tor­ka CIA wy­glą­da­ła na roz­cza­ro­wa­ną. Po­krę­ci­ła gło­wą i po­ło­ży­ła dło­nie na za­mknię­tej tecz­ce.

– Co mam ci po­wie­dzieć, Ire­ne? Nie zaj­mu­ję się re­ha­bi­li­ta­cją. Ten fa­cet miał szan­sę. Fran­cu­zi wsa­dzi­li go na pra­wie dwa lata. Wy­szedł sześć mie­się­cy temu i już wró­cił do sta­rych nu­me­rów.

– Po­fa­ty­go­wa­łeś się, by oce­nić skut­ki?

– To chy­ba nie moja spe­cjal­ność?

Ob­rzu­ci­ła go gniew­nym spoj­rze­niem.

– Roz­ma­wia­łem już z na­szy­mi fran­cu­ski­mi ko­le­ga­mi. Są tak samo wku­rze­ni jak my. To ich prze­klę­ci po­li­ty­cy i ten nie­zdar­ny sę­dzia po­zwo­li­li temu idio­cie wyjść na wol­ność.

Ken­ne­dy nie mo­gła temu za­prze­czyć. Dłu­go roz­ma­wia­ła ze swo­im fran­cu­skim od­po­wied­ni­kiem o tym osob­ni­ku i kil­ku in­nych. Nie był za­do­wo­lo­ny z pod­ję­tej przez jego kraj de­cy­zji wy­pusz­cze­nia tego ra­dy­kal­ne­go is­lam­skie­go du­chow­ne­go. Lu­dziom z fran­cu­skich służb an­ty­ter­ro­ry­stycz­nych nie po­do­ba­ło się to tak samo jak jej.

– Ten gość jest zna­ną oso­bi­sto­ścią – po­wie­dzia­ła Ken­ne­dy.

– Pi­szą o nim w ga­ze­tach. Re­la­cjo­no­wa­li jego zwol­nie­nie. Je­śli te­raz umrze, wszy­scy się na to rzu­cą.

– Niech się rzu­ca­ją. Ta sen­sa­cja po­trwa kil­ka dni… naj­wy­żej ty­dzień, a po­tem zaj­mą się czymś in­nym. Po­nad­to… bę­dzie to wy­raź­na wia­do­mość dla tych wszyst­kich idio­tów, któ­rzy są­dzą, że mogą bez­kar­nie dzia­łać na Za­cho­dzie.

Spoj­rza­ła na nie­go wzro­kiem, któ­ry ni­cze­go nie zdra­dzał.

– A co z pre­zy­den­tem? Bę­dzie chciał wie­dzieć, czy ma­cza­li­śmy w tym pal­ce.

Rapp wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­wiesz mu, że nic o tym nie wiesz.

Ken­ne­dy zmarsz­czy­ła brwi.

– Nie chcę go okła­my­wać.

– Za­tem po­wiedz, żeby mnie o to za­py­tał. Zo­rien­tu­je się, co w tra­wie pisz­czy, i prze­sta­nie drą­żyć te­mat. Zna za­sa­dy tej gry.

Ken­ne­dy wy­cią­gnę­ła się na fo­te­lu i za­ło­ży­ła nogę na nogę. Spoj­rza­ła na prze­ciw­le­głą ścia­nę i po­wie­dzia­ła, bar­dziej do sie­bie niż do Rap­pa:

– To du­chow­ny.

– To ra­dy­kal­ny ban­dzior, któ­ry wy­ko­rzy­stu­je Ko­ran do wła­snych sa­dy­stycz­nych po­trzeb. Zbie­ra pie­nią­dze dla ugru­po­wań ter­ro­ry­stycz­nych, wer­bu­je po­dat­ne na pro­pa­gan­dę dzie­cia­ki do sa­mo­bój­czych ata­ków bom­bo­wych i robi to tuż pod na­szym no­sem.

– To ko­lej­ny pro­blem. Jak two­im zda­niem za­re­agu­ją na to Ka­na­dyj­czy­cy?

– Pu­blicz­nie… z pew­no­ścią nie­któ­rzy będą wście­kli, ale pry­wat­nie będą go­to­wi dać nam me­dal. Roz­ma­wia­li­śmy już z Kró­lew­ską Kon­ną i ludź­mi z SIS. Chcie­li­by de­por­to­wać tego idio­tę, lecz ich pro­ku­ra­tor ge­ne­ral­ny za­wzię­cie pró­bu­je do­wieść, że jest uoso­bie­niem po­li­tycz­nej po­praw­no­ści. Na­wet prze­chwy­ci­li­śmy roz­mo­wę dwóch, któ­rzy za­sta­na­wia­li się, jak ten fa­cet mógł­by znik­nąć.

– Nie mó­wisz po­waż­nie?

– Jak naj­bar­dziej. Co­le­man i jego lu­dzie prze­chwy­ci­li to w tym ty­go­dniu.

Ken­ne­dy przy­glą­da­ła mu się.

– Nie wąt­pię, że nasi ko­le­dzy pry­wat­nie przy­kla­sną śmier­ci tego czło­wie­ka, ale to w ni­czym nie zmie­nia po­li­tycz­nych re­per­ku­sji.

Rapp nie chciał się wda­wać w po­li­tycz­ne roz­wa­ża­nia. Wie­dział, że szyb­ko by się po­gu­bił.

– Po­słu­chaj… wy­star­czy, że ci fa­na­tycz­ni sza­leń­cy ro­bią swo­je w Ara­bii Sau­dyj­skiej i Pa­ki­sta­nie, ale to pew­ne jak dia­bli, że nie mo­że­my po­zwo­lić im na to w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Będę z tobą szcze­ry. Mam na­dzie­ję, że pra­sa roz­dmu­cha tę spra­wę… a tak­że że resz­ta tych fa­na­ty­ków wy­raź­nie od­czy­ta na­szą wia­do­mość. Ire­ne, to­czy­my woj­nę i mu­si­my za­cząć dzia­łać w taki spo­sób.

Nie po­do­ba­ło jej się to, ale przy­zna­ła mu ra­cję.

– Jak za­mie­rzasz to zro­bić? – spy­ta­ła z re­zy­gna­cją.

– Ze­spół Co­le­ma­na już od sze­ściu dni jest na miej­scu i ob­ser­wu­je go. Fa­cet robi wszyst­ko punk­tu­al­nie jak w ze­gar­ku. Nie ma po­rząd­nej ochro­ny, któ­rą mu­sie­li­by­śmy się przej­mo­wać. Mo­że­my po­dejść i krop­nąć go na uli­cy, ale wte­dy mu­sie­li­by­śmy zli­kwi­do­wać każ­de­go, kto mu to­wa­rzy­szy, albo zdjąć go z ka­ra­bi­nu z tłu­mi­kiem z od­le­gło­ści kil­ku­set me­trów. Wolę strzał z ka­ra­bi­nu. Przy od­po­wied­nim wy­ko­naw­cy szan­se będą duże, a skut­ki ubocz­ne mniej­sze.

Prze­su­nę­ła pal­cem po nu­me­rze akt i za­py­ta­ła:

– Mo­żesz spra­wić, żeby znik­nął?

– Gdy­bym miał dość cza­su, pie­nię­dzy i wła­dzy, mógł­bym zro­bić wszyst­ko, ale po co to kom­pli­ko­wać?

– Wrza­wa by­ła­by znacz­nie mniej­sza, gdy­by nie było cia­ła, któ­re dzien­ni­ka­rze mo­gli­by sfo­to­gra­fo­wać.

– Ni­cze­go nie mogę obie­cać, ale zo­ba­czę, co się da zro­bić.

Ken­ne­dy po­wo­li po­ki­wa­ła gło­wą.

– W po­rząd­ku. Za­sa­da nu­mer je­den, Mitch. Nie daj się zła­pać.

– To się ro­zu­mie samo przez się. Mam bar­dzo roz­wi­nię­ty in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy.

– Wiem. Ja tyl­ko mó­wię, że gdy­byś wy­my­ślił ja­kiś spo­sób, żeby nig­dy go nie zna­le­zio­no, bar­dzo by nam to po­mo­gło.

– Ro­zu­miem. – Rapp wy­cią­gnął rękę i chwy­cił tecz­kę. – Jesz­cze coś?

– Tak. Kie­dy wró­cisz, chcę, że­byś się z kimś spo­tkał. Wła­ści­wie z dwie­ma oso­ba­mi.

– Z kim?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Kie­dy wró­cisz, Mitch. Na ra­zie masz moją zgo­dę. Zrób to i za­dzwoń do mnie za­raz po­tem.2 MEKKA, ARABIA SAUDYJSKA

Chcę śmier­ci pew­ne­go czło­wie­ka.

Te sło­wa zo­sta­ły wy­po­wie­dzia­ne zbyt gło­śno, w obec­no­ści zbyt wie­lu lu­dzi i w oto­cze­niu, któ­re nie sły­sza­ło ta­kiej wy­po­wie­dzi od dzie­się­cio­le­ci. Dwu­dzie­stu ośmiu męż­czyzn, włącz­nie z ochro­nia­rza­mi, sta­ło lub sie­dzia­ło w urzą­dzo­nej z prze­py­chem sali au­dien­cyj­nej księ­cia Mu­ham­ma­da Ibn Ra­szi­da w jego pa­ła­cu w Mek­ce. Ra­szid był sau­dyj­skim mi­ni­strem do spraw is­la­mu, bar­dzo waż­ną oso­bi­sto­ścią w kró­le­stwie. Swo­ich co­ty­go­dnio­wych me­dżli­sów, czy­li au­dien­cji, lu­bił udzie­lać w pa­ła­cu, zgod­nie z tra­dy­cją pu­styn­nych szej­ków. Nie­któ­rzy przy­by­wa­li tu pro­sić o róż­ne ła­ski, inni, żeby tyl­ko zna­leźć się bli­sko księ­cia, a jesz­cze inni bez wąt­pie­nia po to, aby szpie­go­wać go z po­le­ce­nia jego przy­rod­nie­go bra­ta, kró­la Ab­dul­la­ha.

Po tak bez­ce­re­mo­nial­nie wy­gło­szo­nej proś­bie po­rzu­co­no wszel­kie po­zo­ry dys­kre­cji, zwy­kle osią­ga­ją­ce ran­gę sztu­ki pod­czas tych co­ty­go­dnio­wych au­dien­cji. Le­d­wie te sło­wa wy­szły z ust mó­wią­ce­go, wszyst­kie gło­wy zwró­ci­ły się w kie­run­ku księ­cia.

Ksią­żę Mu­ham­mad Ibn Ra­szid nie ro­zej­rzał się, ale czuł na so­bie spoj­rze­nia wszyst­kich obec­nych. Kie­dy usły­szał te zu­chwa­łe sło­wa przy­ja­cie­la, tyl­ko przez mo­ment po­czuł lek­ki nie­po­kój i wca­le nie dla­te­go, że cho­dzi­ło o za­bój­stwo. Ra­szid spo­dzie­wał się tego. Już od pew­ne­go cza­su pod­su­wał swo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi in­for­ma­cje, któ­re mia­ły go skło­nić do wy­stą­pie­nia z tą proś­bą. Na­praw­dę zi­ry­to­wa­ło go tyl­ko to, że jego sta­ry przy­ja­ciel był na tyle nie­roz­waż­ny, że wy­gło­sił te sło­wa w obec­no­ści tak wie­lu lu­dzi, któ­rym nie moż­na ufać. Kró­le­stwo sta­ło się bar­dzo nie­bez­piecz­nym miej­scem, na­wet dla czło­wie­ka tak wpły­wo­we­go jak Mu­ham­mad Ibn Ra­szid.

Ra­szid uści­snął dłoń klę­czą­ce­go i sta­ran­nie roz­wa­żył swo­ją od­po­wiedź. Do za­cho­du słoń­ca za­rów­no ta proś­ba, jak jego sło­wa będą po­wta­rza­ne w ca­łym kró­le­stwie, a być może i da­lej. W domu Sau­dów pa­no­wał roz­łam. Brat sta­wał prze­ciw­ko bra­tu i Ra­szid wie­dział, że musi być bar­dzo ostroż­ny. Za­bi­to już kil­ku człon­ków kró­lew­skiej ro­dzi­ny i zgi­nie jesz­cze wie­lu in­nych, za­nim to się skoń­czy. Jego głów­nym prze­ciw­ni­kiem był sam król, na­zbyt mięk­ki przy­wód­ca, któ­ry na­zbyt czę­sto słu­chał Ame­ry­ka­nów.

Oparł­szy się wro­dzo­nej skłon­no­ści do wy­gła­sza­nia zu­chwa­łych słów, skar­cił przy­ja­cie­la:

– Nie wol­no ci tak mó­wić, Sa’idzie. Wiem, że utra­ta syna to cięż­ki cios, ale mu­sisz pa­mię­tać, że Al­lah jest po­tęż­ny, a ze­msta na­le­ży do nie­go.

Tam­ten od­parł gniew­nie:

– My jed­nak je­ste­śmy na­rzę­dzia­mi Al­la­ha i do­ma­gam się ze­msty. Mam do tego pra­wo.

Ksią­żę ode­rwał wzrok od zbo­la­łej twa­rzy swo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la, któ­ry przed nim klę­czał, i ski­nął na swo­ich asy­sten­tów, żeby opróż­ni­li salę. Po­tem wy­cią­gnął rękę i do­tknął ko­la­na sie­dzą­ce­go po jego pra­wej stro­nie męż­czy­zny, da­jąc mu znak, aby zo­stał.

Kie­dy po­zo­sta­li opu­ści­li salę, ksią­żę su­ro­wo spoj­rzał na swe­go przy­ja­cie­la.

– Zło­ży­łeś u mo­ich stóp bar­dzo po­waż­ną proś­bę – rzekł.

Sa’id Ah­med Ab­dul­lah miał łzy w oczach.

– Nie­wier­ni za­bi­li mo­je­go syna. Był do­brym chłop­cem. – Zwró­cił udrę­czo­ną twarz do męż­czy­zny, któ­re­mu Ra­szid ka­zał zo­stać. Szejk Ah­med al-Gham­di był du­cho­wym przy­wód­cą z Wiel­kie­go Me­cze­tu w Mek­ce. – Mój syn był głę­bo­ko wie­rzą­cym mu­zuł­ma­ni­nem, któ­ry od­po­wie­dział na we­zwa­nie do dżi­ha­du. Po­świę­cił wszyst­ko, pod­czas gdy tak wie­lu nie robi nic.

Sa’id ro­zej­rzał się po sali, chcąc skie­ro­wać część swo­je­go gnie­wu na tych człon­ków uprzy­wi­le­jo­wa­nej kla­sy, któ­rzy wy­gła­sza­li od­waż­ne sło­wa, sza­sta­li pie­niędz­mi, ale nie prze­la­li ani kro­pli wła­snej krwi. Był tak po­grą­żo­ny w bólu, że na­wet nie za­uwa­żył, że wszy­scy już wy­szli.

Szejk Ah­med ła­ska­wie ski­nął gło­wą.

– Wa­hid był dziel­nym wo­jow­ni­kiem.

– Bar­dzo dziel­nym. – Sa’id znów spoj­rzał na sta­re­go przy­ja­cie­la. – Zna­my się od bar­dzo daw­na. Czy kie­dy­kol­wiek by­łem nie­roz­sąd­ny? Czy kie­dy­kol­wiek obar­cza­łem cię ja­ki­miś try­wial­ny­mi proś­ba­mi?

Ra­szid prze­czą­co po­krę­cił gło­wą.

– Nie przy­szedł­bym tu te­raz pro­sić o to, gdy­by ci tchó­rze w Ri­ja­dzie speł­ni­li moją skrom­ną proś­bę i po­sta­wi­li się Ame­ry­ka­nom. A pro­si­łem tyl­ko o cia­ło mo­je­go naj­młod­sze­go dziec­ka, że­bym mógł wy­pra­wić mu na­le­ży­ty po­grzeb. Za­miast tego po­wie­dzia­no mi, że zo­sta­ło ono zbez­czesz­czo­ne przez Mit­cha Rap­pa, któ­ry w ten spo­sób chciał za­gro­dzić mu dro­gę do raju. Co in­ne­go mi po­zo­sta­ło?

Ra­szid wes­tchnął.

– O co mnie pro­sisz?

– Chcę, że­byś za­bił dla mnie czło­wie­ka. Nic wię­cej. Oko za oko.

Ra­szid uważ­nie przyj­rzał się przy­ja­cie­lo­wi.

– Pro­sisz o dużą przy­słu­gę.

– Zro­bił­bym to sam – od­parł za­pal­czy­wie Sa’id – ale je­stem la­ikiem w ta­kich spra­wach, pod­czas gdy ty, mój sta­ry przy­ja­cie­lu, masz kon­tak­ty w świe­cie wy­wia­du.

Ra­szid przez osiem lat był sau­dyj­skim mi­ni­strem do spraw za­gra­nicz­nych, któ­re­mu pod­le­ga­ły po­li­cja i służ­by wy­wia­dow­cze. Po je­de­na­stym wrze­śnia zo­stał w nie­sła­wie zdy­mi­sjo­no­wa­ny przez przy­rod­nie­go bra­ta, pa­nu­ją­ce­go wład­cę, któ­ry ugiął się pod pre­sją Ame­ry­ka­nów. Tak, Ra­szid miał kon­tak­ty. W rze­czy sa­mej wy­brał już na­wet w du­chu kon­kret­ne­go wy­ko­naw­cę tego zle­ce­nia.

– Kim jest czło­wiek, któ­re­go śmier­ci pra­gniesz?

– Na­zy­wa się Rapp… Mitch Rapp.

Ksią­żę ukrył ra­dość. Pla­no­wał to od wie­lu mie­się­cy. Od kie­dy przy­ja­ciel po­pro­sił go, żeby się do­wie­dział, co spo­tka­ło jego syna, któ­ry opu­ścił kró­le­stwo, by wal­czyć w Afga­ni­sta­nie. Ra­szid wy­ko­rzy­stał swo­je źró­dła w wy­wia­dzie i od­krył znacz­nie wię­cej, niż ujaw­nił. Po­wo­li kar­mił swo­je­go przy­ja­cie­la in­for­ma­cja­mi, wie­dząc, że w ten spo­sób wzbu­dzi w nim żą­dzę ze­msty.

– Sa’idzie, czy wiesz, o co mnie pro­sisz? – po­wie­dział wy­ćwi­czo­nym, zło­wiesz­czym gło­sem. – Czy masz po­ję­cie, kim jest ten Mitch Rapp?

– Jest za­bój­cą, nie­wier­nym, czło­wie­kiem od­po­wie­dzial­nym za śmierć i zbez­czesz­cze­nie zwłok mo­je­go syna. Nic wię­cej nie mu­szę wie­dzieć.

– Mu­szę cię ostrzec – rzekł z na­ci­skiem Ra­szid – że ten Mitch Rapp jest nie­zwy­kle nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem. Po­dob­no jest ulu­bień­cem ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta, a tak­że na­sze­go kró­la.

– Jest nie­wier­nym – po­wtó­rzył zbo­la­ły oj­ciec i zwró­cił się do du­chow­ne­go: – Słu­cha­łem two­ich ka­zań. Czy nie to­czy­my woj­ny o prze­trwa­nie is­la­mu? Czy nie mó­wi­łeś nam, aby­śmy chwy­ci­li za broń prze­ciw­ko nie­wier­nym?

Ta nie­wiel­ka część twa­rzy, któ­rej nie za­sła­nia­ła gę­sta siwa bro­da, nie zdra­dza­ła żad­nych uczuć. Szejk tyl­ko za­mknął oczy i ski­nął gło­wą.

Sa’id znów spoj­rzał na księ­cia, sta­re­go przy­ja­cie­la.

– Nie je­stem po­li­ty­kiem, mę­żem sta­nu ani słu­gą Boga. Je­stem czło­wie­kiem in­te­re­su. Nie spo­dzie­wam się, by któ­ryś z was pu­blicz­nie czy pry­wat­nie wsparł mnie w tym, co chcę zro­bić. Pro­szę tyl­ko, Ra­szi­dzie, abyś wska­zał mi od­po­wied­ni kie­ru­nek. Po­daj mi na­zwi­sko, a ja zaj­mę się resz­tą.

Gdy­by nie wcze­śniej­sze pu­blicz­ne wy­stą­pie­nie Sa’ida, Ra­szid nie mógł­by być bar­dziej za­do­wo­lo­ny z ob­ro­tu wy­da­rzeń. Nie­mal ide­al­nie prze­wi­dział re­ak­cję przy­ja­cie­la. Te­raz sie­dział spo­koj­nie, sta­ra­jąc się nie zdra­dzać en­tu­zja­zmu.

– Sa’idzie, znam czło­wie­ka, któ­ry jest bar­dzo zręcz­nym wy­ko­naw­cą ta­kich za­dań. Jest bar­dzo dro­gi, ale zna­jąc cię tak do­brze, wąt­pię, aby to mia­ło ja­kieś zna­cze­nie.

Sa’id ener­gicz­nie kiw­nął gło­wą. Za­ro­bił mi­liar­dy, naj­pierw prze­cią­ga­jąc li­nie te­le­fo­nicz­ne i ener­ge­tycz­ne w kró­le­stwie oraz są­sied­nich kra­jach re­gio­nu, a obec­nie kła­dąc ty­sią­ce ki­lo­me­trów świa­tło­wo­dów.

– Przy­ślę go do cie­bie, ale nie wol­no ci wspo­mi­nać o na­szym dzi­siej­szym spo­tka­niu ani jemu, ani ko­mu­kol­wiek in­ne­mu. Po­dzie­lam twój gniew i ży­czę ci po­wo­dze­nia, ale mu­sisz mi dać sło­wo jako mój naj­star­szy przy­ja­ciel, że nig­dy ni­ko­mu nie po­wiesz o mo­jej roli w tej spra­wie. Kró­le­stwo jest dzi­siaj bar­dzo nie­bez­piecz­nym miej­scem i nie­któ­rzy z mo­ich bra­ci nie oka­za­li­by ci ta­kie­go współ­czu­cia jak ja. – Ta alu­zja Ra­szi­da do pro­ame­ry­kań­skie­go rzą­du Ara­bii Sau­dyj­skiej była oczy­wi­sta.

Sa’id prych­nął.

– Chciał­bym wie­le po­wie­dzieć, ale jak za­uwa­ży­łeś, kró­le­stwo jest dziś bar­dzo nie­bez­piecz­nym miej­scem. Masz moje sło­wo. Nie po­wiem o tym ni­ko­mu. Na­wet czło­wie­ko­wi, któ­re­go przy­ślesz.

– Do­brze. – Ra­szid się uśmiech­nął. Wstał i po­mógł pod­nieść się przy­ja­cie­lo­wi. Obaj po­szli przez roz­le­głą salę, zo­sta­wia­jąc sie­dzą­ce­go du­chow­ne­go. – Po­nie­waż, mój przy­ja­cie­lu, je­śli uda ci się za­bić pana Rap­pa i Ame­ry­ka­nie do­wie­dzą się, że za tym sta­łeś, król utnie ci gło­wę. Je­śli ci się nie po­wie­dzie i pan Rapp do­wie się, że za tym sta­łeś… przy­spo­rzy to­bie i two­jej ro­dzi­nie wię­cej cier­pień, niż mo­żesz so­bie wy­obra­zić.

Sa’id ski­nął gło­wą.

– Jak roz­po­znam czło­wie­ka, któ­re­go przy­ślesz?

– To Nie­miec. Na pew­no go po­znasz. Jest nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ny. Po pro­stu po­wiedz mu, cze­go chcesz, a on zaj­mie się resz­tą.3 MONTREAL, KANADA

Rapp przy­był na­stęp­ne­go ran­ka pry­wat­nym od­rzu­tow­cem Fal­con 2000, wy­czar­te­ro­wa­nym przez fir­mę z Wir­gi­nii, któ­ra była jed­ną z przy­kry­wek agen­cji. Rapp peł­nił rolę dru­gie­go pi­lo­ta, ubra­ny w od­po­wied­ni mun­dur. Ten mun­dur i zu­ży­ty, lecz fał­szy­wy pasz­port za­pew­ni­ły mu bez­pro­ble­mo­we przej­ście przez po­bież­ną kon­tro­lę cel­ną na pry­wat­nym lot­ni­sku, z któ­re­go tak­sów­ką do­je­chał do ho­te­lu, gdzie za­trzy­ma­ła się resz­ta ze­spo­łu. Była so­bo­ta rano. Siód­my dzień ak­cji dla ze­spo­łu. Two­rzy­ły go czte­ry oso­by, włącz­nie z Co­le­ma­nem. Pra­co­wa­li z Rap­pem od ja­kichś pięt­na­stu lat. Każ­dy z nich do­brze wie­dział, jak dzia­ła­ją po­zo­sta­li, i wszy­scy so­bie ufa­li, co w ich fa­chu było bar­dzo waż­ne.

Co­le­man cze­kał na nie­go w po­ko­ju ho­te­lo­wym, go­to­wy szyb­ko za­po­znać go z bie­żą­cą sy­tu­acją. Po­zo­sta­li trzej męż­czyź­ni byli w mie­ście i ob­ser­wo­wa­li cel. Co­le­man, daw­ny ko­man­dos SEAL, był o dwa cen­ty­me­try niż­szy od Rap­pa. Za­zwy­czaj blond wło­sy miał krót­ko ostrzy­żo­ne, ale ostat­nio po­zwo­lił im od­ro­snąć, tak że za­kry­wa­ły mu uszy i do­ty­ka­ły koł­nie­rzy­ka ko­szu­li na kar­ku. Uło­żo­ne w fale, po­skrę­ca­ły się na koń­cach. Był szczu­pły i mu­sku­lar­ny, ale miał swo­bod­ny spo­sób by­cia, któ­ry mógł być zwod­ni­czy. Znał swo­je moż­li­wo­ści i nie czuł już po­trze­by ni­cze­go udo­wad­niać. Ro­bił wszyst­ko, prze­szedł wie­le na­praw­dę pa­skud­nych chwil i prze­żył, ale nig­dy o tym nie mó­wił. Tak już jest z ludź­mi z SEAL. Mogą wy­mie­niać się wo­jen­ny­mi opo­wie­ścia­mi mię­dzy sobą lub in­ny­mi ko­man­do­sa­mi, ale na tym ko­niec. To bar­dzo eli­tar­ny klub, w któ­rym nie lu­bią sa­mo­chwa­łów.

Rapp po­ło­żył swój wo­rek na jed­nym z łó­żek i spoj­rzał na mapę roz­po­star­tą na dru­gim.

– Tu­taj jest ho­tel, tu me­czet – rzekł Co­le­man, wska­zu­jąc je­den obiekt, a po­tem dru­gi – a tu jego miesz­ka­nie.

Rapp spoj­rzał na mapę uka­zu­ją­cą frag­ment cen­trum Mont­re­alu.

– Ile cza­su za­bie­ra mu przej­ście z me­cze­tu do miesz­ka­nia?

– Prze­cięt­nie pięć mi­nut i dwa­dzie­ścia trzy se­kun­dy. Naj­szyb­ciej prze­szedł tę tra­sę w czte­ry mi­nu­ty i osiem­na­ście se­kund. Był spóź­nio­ny i spie­szył się na mo­dły. Naj­dłu­żej szedł po­nad dzie­sięć mi­nut. Przy­sta­nął, żeby z kimś po­roz­ma­wiać.

– Za­uwa­ży­li­ście coś, co wska­zy­wa­ło­by, że jest śle­dzo­ny przez po­li­cję lub służ­bę wy­wia­dow­czą?

– Nie.

Rapp zmarsz­czył brwi.

– To dziw­ne.

– Z po­cząt­ku też tak my­śla­łem, ale do­sze­dłem do wnio­sku, że może mają ko­goś we­wnątrz.

– Ko­goś z wier­nych?

– Taa. – Co­le­man wska­zał na zdję­cie me­cze­tu w for­ma­cie po­dwój­nej pocz­tów­ki. – Prze­chwy­ci­li­śmy roz­mo­wę. Nie wszy­scy zga­dza­ją się z jego ra­dy­kal­ną in­ter­pre­ta­cją Ko­ra­nu.

Rapp uniósł pra­wą brew, wy­ra­ża­jąc swo­je zdzi­wie­nie.

– Za­ło­ży­li­ście pod­słuch w me­cze­cie?

– Nie. Na­słu­chu­je­my roz­mów wcho­dzą­cych i wy­cho­dzą­cych wier­nych za po­mo­cą mi­kro­fo­nów pa­ra­bo­licz­nych. Wczo­raj, po tym jak Cha­lil wy­gło­sił swo­je po­po­łu­dnio­we piąt­ko­we ka­za­nie, na­gra­li­śmy roz­mo­wę dwóch fa­ce­tów w po­de­szłym wie­ku. Uwa­ża­ją, że jest ra­ko­wa­tą na­ro­ślą na ich spo­łecz­no­ści. Ma zły wpływ na dzie­ci. Na­bi­ja im gło­wy ga­da­ni­ną o dżi­ha­dzie i mę­czeń­stwie.

To nie zdzi­wi­ło Rap­pa. Prze­wa­ża­ją­ca więk­szość mu­zuł­ma­nów nie zga­dza się z tym, co ter­ro­ry­ści ro­bią w imię Al­la­ha. Rapp wo­lał­by tyl­ko, żeby gło­śniej wy­ra­ża­li tę nie­chęć.

– Jesz­cze coś?

– Tak. Ten gość to na­praw­dę za­kła­ma­ny drań. Wczo­raj pod­czas po­po­łu­dnio­we­go ka­za­nia wła­ma­li­śmy się do jego miesz­ka­nia. Cały bu­dy­nek wte­dy pu­sto­sze­je, więc za­kła­da­li­śmy, że bę­dzie­my bez­piecz­ni. Zaj­rze­li­śmy do jego kom­pu­te­ra. – Co­le­man wy­jął z kie­sze­ni kar­tę pa­mię­ci. – Sko­pio­wa­li­śmy dla cie­bie za­war­tość jego twar­de­go dys­ku.

Rapp uśmiech­nął się i wziął kar­tę.

– Dzię­ku­ję.

– Jest za­pcha­ny por­no­gra­fią.

– Żar­tu­jesz?

– Mó­wię po­waż­nie. Mnó­stwo na­praw­dę ostrych scen. Głów­nie sa­do­ma­so.

Rapp po­pa­trzył na kar­tę pa­mię­ci.

– Po tych idio­tach moż­na się spo­dzie­wać wszyst­kie­go, praw­da?

– Tak, ale to wca­le mnie nie dzi­wi.

– Owszem, chy­ba masz ra­cję. Oni wszy­scy ucie­ka­ją przed czymś. Co jesz­cze?

– Naj­le­piej by­ło­by za­ła­twić go mię­dzy me­cze­tem a miesz­ka­niem. Prze­by­wa tę tra­sę pięć razy dzien­nie. Przed wscho­dem słoń­ca, w po­łu­dnie, po po­łu­dniu, po za­cho­dzie słoń­ca i – co naj­bar­dziej mi się po­do­ba – o dzie­sią­tej wie­czo­rem.

– Dla­cze­go nie wcze­snym ran­kiem?

– Też moż­na – od­parł Co­le­man – ale na mo­dły o wscho­dzie słoń­ca przy­cho­dzi dwa razy wię­cej wier­nych niż na mo­dły wie­czor­ne. Kie­dy je od­pra­wi i ru­szy do domu, jest już pra­wie je­de­na­sta i uli­ce są pu­ste.

– Cho­dzi sam? – za­py­tał Rapp, wciąż nie wie­rząc da­nym, któ­re wy­wiad prze­ka­zał mu na po­cząt­ku ty­go­dnia.

– Yhm.

Ten fa­cet był praw­dzi­wym czub­kiem, ale trud­no się temu dzi­wić, je­śli przyj­rzeć się jego mło­do­ści. Cha­lil Mu­ham­mad, uro­dzo­ny w Egip­cie, do­ra­stał pod wpły­wem jed­ne­go z od­ga­łę­zień Sto­wa­rzy­sze­nia Bra­ci Mu­zuł­ma­nów, in­dok­try­no­wa­ny przez or­to­dok­syj­nych wy­znaw­ców is­la­mu, za­chę­ca­nych i fi­nan­so­wa­nych przez wa­ha­bi­tów z Ara­bii Sau­dyj­skiej. W wie­ku pięt­na­stu lat wraz z grup­ką ró­wie­śni­ków uka­mie­no­wał re­por­te­ra, któ­ry na­pi­sał kry­tycz­ny ar­ty­kuł o ich me­dre­sie. Ta re­li­gij­na szko­ła, do któ­rej uczęsz­czał, wy­sła­ła wszyst­kich swo­ich ab­sol­wen­tów do Afga­ni­sta­nu na woj­nę prze­ciw­ko So­wie­tom. Krą­ży­ły po­gło­ski, że wie­lu tych chłop­ców po­sła­no wbrew ich woli.

Pod­czas gdy po­zo­sta­li sta­nę­li przed są­dem za uka­mie­no­wa­nie, Cha­lil uciekł do Ara­bii Sau­dyj­skiej, gdzie nadal po­bie­rał re­li­gij­ny in­struk­taż u wa­ha­bi­tów. W wie­ku dwu­dzie­stu paru lat za­koń­czył na­ukę i zo­stał ima­mem. Kie­dy miał dwa­dzie­ścia sześć lat, wy­emi­gro­wał do Ka­na­dy, aby wy­bu­do­wać tam nowy me­czet i sze­rzyć po­glą­dy wa­ha­bi­tów w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Jego me­czet po­wstał szyb­ko, więc w na­gro­dę otrzy­mał fun­du­sze na zbu­do­wa­nie dru­gie­go, we Fran­cji.

Po­dró­że Cha­li­la prze­waż­nie nie zwra­ca­ły ni­czy­jej uwa­gi. Do je­de­na­ste­go wrze­śnia. Po­tem wszyst­ko się zmie­ni­ło. Cha­lil w koń­cu zo­stał aresz­to­wa­ny przez Fran­cu­zów, jako za­mie­sza­ny w spi­sek, któ­ry miał na celu po­wtó­rze­nie w Pa­ry­żu za­ma­chu do­ko­na­ne­go w po­cią­gach w Ma­dry­cie. Na­mó­wił sze­ściu mło­dych lu­dzi, z któ­rych ża­den nie miał wię­cej niż sie­dem­na­ście lat, aby zo­sta­li mę­czen­ni­ka­mi. Obie­cał im wspa­nia­łą na­gro­dę w raju. Tam mie­li być oczysz­cze­ni i wy­wyż­sze­ni. Mie­li być pa­mię­ta­ni jako bo­ha­te­ro­wie, a ich ro­dzi­ny mia­ły być oto­czo­ne opie­ką i da­rzo­ne sza­cun­kiem. Jego re­kru­ci mie­li wy­ko­nać brud­ną ro­bo­tę. Cha­lil wo­lał po­zo­stać w cie­niu. Plan po­wiódł­by się, lecz CIA już ob­ser­wo­wa­ła Cha­li­la. Ha­ke­rzy w Lan­gley w po­śpie­chu ła­ma­li za­po­ry sie­cio­we, aby wy­tro­pić, do­kąd pły­ną sau­dyj­skie pie­nią­dze wy­sy­ła­ne za gra­ni­cę. Na­tknę­li się na Cha­li­la i za­wia­do­mi­li fran­cu­ski DST.

Pod­czas prze­szu­ka­nia jego miesz­ka­nia nie zna­le­zio­no żad­nych ob­cią­ża­ją­cych go do­wo­dów. Jed­nak po­li­cyj­ne psy wy­ka­za­ły nie­zwy­kłe za­in­te­re­so­wa­nie in­nym miesz­ka­niem w głę­bi ko­ry­ta­rza. Kie­dy wy­ła­ma­no drzwi, zna­le­zio­no ka­mi­zel­ki sa­mo­bój­ców z ła­dun­ka­mi o mocy wy­star­cza­ją­cej do zrów­na­nia bu­dyn­ku z zie­mią. Cha­lil po­szedł za krat­ki ra­zem z sze­ścio­ma chłop­ca­mi. Wszy­scy trzy­ma­li ję­zy­ki za zę­ba­mi i prze­sie­dzie­li po­nad rok, pod­czas gdy służ­by wy­wia­dow­cze za­sta­na­wia­ły się, ile mogą wy­ja­wić po­li­cji, nie zdra­dza­jąc ro­dzin­nych se­kre­tów. Za­nim spraw­cy sta­nę­li przed ob­li­czem sę­dzie­go, sto­sun­ki fran­cu­sko-ame­ry­kań­skie sta­ły się gor­sze niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Sę­dzia był obu­rzo­ny bra­kiem kon­kret­nych do­wo­dów, nie­do­star­czo­nych przez oskar­że­nie. Prze­cież Cha­lil nie po­peł­nił żad­ne­go prze­stęp­stwa. Był du­chow­nym, któ­re­go je­dy­ną winą były kon­tak­ty z kil­ko­ma za­ka­ła­mi. Sę­dzia na­ka­zał jego na­tych­mia­sto­we zwol­nie­nie. Sze­ściu chłop­ców uznał za win­nych po­sia­da­nia nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji i ska­zał na kary wię­zie­nia. Cha­li­la ode­sła­no do Ka­na­dy. Nim mi­nął ty­dzień, znów był w me­cze­cie, wzy­wa­jąc mło­dych męż­czyzn do dżi­ha­du i oplu­wa­jąc te same wła­dze, któ­re bro­ni­ły jego pra­wa swo­bo­dy wy­po­wie­dzi. Po­stę­po­wa­nie fran­cu­skie­go sę­dzie­go spra­wi­ło, że Cha­lil po­czuł się nie­zwy­cię­żo­ny.

Tak na­praw­dę Rapp miał więk­sze zmar­twie­nia, ale ten fa­cet za­lazł mu za skó­rę. Trzy ty­go­dnie wcze­śniej w Afga­ni­sta­nie pe­wien sa­mo­chód sta­ra­no­wał ba­ry­ka­dę przed bu­dyn­kiem na­le­żą­cym do rzą­du Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Straż­ni­cy zna­leź­li w środ­ku ka­mień do­ci­ska­ją­cy pe­dał gazu i pół­przy­tom­ne­go chło­pa­ka przy­ku­te­go do kie­row­ni­cy. Sa­mo­chód był wy­peł­nio­ny ma­te­ria­ła­mi wy­bu­cho­wy­mi, któ­re na szczę­ście nie wy­bu­chły z po­wo­du wa­dli­we­go de­to­na­to­ra. Chło­pak zo­stał uwol­nio­ny i za­raz za­czął opo­wia­dać swo­ją hi­sto­rię każ­de­mu, kto tyl­ko chciał słu­chać. Po­wie­dział, że jego ro­dzi­ce wy­emi­gro­wa­li do Ka­na­dy z Je­me­nu, kie­dy był jesz­cze dziec­kiem. Szejk Cha­lil Mu­ham­mad wy­słał go do Ara­bii Sau­dyj­skiej, gdzie chło­pak miał stu­dio­wać is­lam, lecz za­raz po przy­by­ciu do Mek­ki zo­stał zwią­za­ny, za­kne­blo­wa­ny i ogłu­szo­ny. Na­stęp­ne, co pa­mię­tał, to wy­cią­ga­ją­cych go z sa­mo­cho­du ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy.

Wszyst­kie te in­for­ma­cje prze­ka­za­no ka­na­dyj­skiej Służ­bie Wy­wia­dow­czej, któ­ra z ko­lei pró­bo­wa­ła prze­słu­chać Cha­li­la w związ­ku z po­rwa­niem chłop­ca. Cha­lil stał się wo­jow­ni­czy, we­zwał na po­moc praw­ni­ka oraz Is­lam­ską Radę Mont­re­alu. Pro­ku­ra­tor ge­ne­ral­ny Ka­na­dy, mię­czak ja­kich mało, prze­ra­ził się, że przy­kle­ją mu ety­kie­tę nie­to­le­ran­cyj­ne­go, i wy­warł na­cisk na Służ­bę Wy­wia­dow­czą. Ka­zał im trzy­mać się z da­le­ka od Cha­li­la i jego me­cze­tu. Lu­dzie wciąż zni­ka­ją na ca­łym świe­cie. To, że zła­pa­no tego chłop­ca, wca­le nie ozna­cza, że Cha­lil ma­czał w tym pal­ce.

Rapp nie był tak ufny. Przy­dzie­lił do tej spra­wy Mar­cu­sa Du­mon­da, swo­je­go naj­lep­sze­go ha­ke­ra, a ten w cią­gu trzy­dzie­stu sze­ściu go­dzin zna­lazł mnó­stwo nie­pra­wi­dło­wo­ści w wy­cią­gach ban­ko­wych Cha­li­la. Du­chow­ny wciąż ko­rzy­stał z pie­nię­dzy wa­ha­bi­tów i wy­słał na na­uki do Ara­bii Sau­dyj­skiej jesz­cze dwóch in­nych chłop­ców. Do­tych­czas nie uda­ło się usta­lić, czy ci chłop­cy rze­czy­wi­ście uczęsz­cza­ją do szko­ły, lecz ich ro­dzi­ce po­twier­dzi­li, że już od kil­ku mie­się­cy nie mie­li od nich żad­nych wia­do­mo­ści. Po­wie­dzia­no im, że za­pew­ne mi­nie rok, za­nim o nich usły­szą, ze wzglę­du na su­ro­we re­gu­ły tej me­dre­sy. Rapp wy­czuł skunk­sa, a tym skunk­sem był Cha­lil Mu­ham­mad.

Oczy­wi­ście na pew­no byli groź­niej­si prze­ciw­ni­cy, ale ten dzia­łał zbyt bli­sko. I był zbyt zu­chwa­ły. Kto wie, co te­raz wy­my­śli, je­śli się go nie po­wstrzy­ma? Nie, le­piej zro­bić to te­raz. Niech po­słu­ży za przy­kład. Ken­ne­dy chcia­ła, żeby znik­nął, ale Rapp miał lep­szy po­mysł. Im dłu­żej się nad nim za­sta­na­wiał, tym bar­dziej mu się po­do­bał.

Pod­szedł do okna, spoj­rzał na sza­re nie­bo i po­wie­dział:

– W po­rząd­ku, oto, co zro­bi­my.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: