Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zło - ebook

Kryminał autorstwa dwóch kontrowersyjnych autorów: Artura Nowaka – pisarza, publicysty, prawnika i Mariusza Zielke, nazywanego polskim Stiegiem Larssonem. Wzięty adwokat Tomasz Mauer po wielu życiowych zakrętach przenosi się z rodziną do niewielkiego miasteczka, gdzie chciałby odnaleźć upragniony spokój i czas dla najbliższych. Okazuje się jednak, że prowincja nie jest wolna od układów, w które bohater bardzo szybko zostaje wplątany przez miejscowego potentata Szymurę. Życie Tomasza Mauera wkracza na nowe tory, kiedy dostaje zlecenie od fundacji – ma się zająć sprawą Jania Wiśnika, pacjenta miejscowego szpitala psychiatrycznego. Kim jest ten człowiek? Co łączy go z Szymurą? Gdzieś czai się zło… A może wszyscy nosimy je w sobie?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65157-89-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Przesłuchuje mnie trzech mężczyzn. Na zmianę lub razem. Maglują ciągle to samo, nie bawią się już nawet w dobrych i złych policjantów. Nie interesuje ich prawda, próbują udowodnić, że kłamię, że wszystko wyglądało inaczej, niż przedstawiłem to na pierwszym przesłuchaniu, tego dnia, kiedy zostałem zatrzymany.

To był jedyny raz, gdy się złamałem, potem adwokat nakazał mi milczenie. Słusznie, na tym etapie składanie zeznań nie ma sensu. Tamto się nie liczy, bez mojego podpisu relacja śledczych i zebrane dotąd dowody to ciągle za mało, by iść z tym do sądu.

A może wciąż liczą, że złapią grubą rybę zamiast płotki?

Pierwszy, Drugi, Trzeci – tak ich sobie nazywam. Przedstawiają się, pokazują dokumenty, odznaki, papierki. A potem mnie podpuszczają. Są zatroskani i uśmiechnięci. Udają, że adwokat się spóźnił, zaraz przyjedzie, zagadują, dają mi papierosa, raz nawet próbowali poczęstować mnie wódką.

– Nie piję – odmówiłem.

Ale papierosa wziąłem.

Nie paliłem pięć lat. I skończyło się, znów palę, ale dziś jestem innym człowiekiem. Najgorszym, jakiego można sobie wyobrazić.

Zabójca. Jestem zabójcą.

Dlaczego?

Zadaję sobie to pytanie sto razy dziennie, a może dwieście. Mam dużo czasu, żeby sekunda po sekundzie analizować tamte dni, zastanawiać się, co mogłem zrobić, żeby zapobiec temu, co się wydarzyło.

To mnie wykańcza, ale ciągle muszę do tego wracać. Każdy szczegół jest przecież ważny. Jestem ich jedynym świadkiem, a zarazem podejrzanym.

Pomiędzy pytaniami myślę o Basi. Marzę o niej. Wyobrażam sobie, jak siedzi obok na pryczy, trzyma mnie za rękę i patrzy mi w oczy.

Będzie dobrze, ułoży się.

Trudno tu o intymność, choć w celi jestem sam. Obserwowany przez cztery kamery, stoję, siedzę albo leżę na wyciągnięcie ręki wpatrzonych w ekrany klawiszów. Ich obiektywy. Kadrują każdy centymetr przestrzeni, patrzą na mnie z wysokości, zakratowane tak, bym nie mógł się do nich dobrać.

Jestem w celi dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Tak zwana enka. Trzy metry na cztery, łóżko i meble przymocowane do podłogi, plastikowe naczynia, zakamarek z muszlą klozetową, małą umywalką, czymś w rodzaju lusterka wbudowanym w ścianę, niewielkie okienko wysoko, tuż pod sufitem.

Wszystko jest tu przemyślane. Samotność, wilgoć, smród, nawet to mrugające przez całą noc światło jarzeniowe. Nie skarżę się i o nic nie proszę. Oni tylko czekają, żeby mi pokazać, że zależę od nich. Jak będzie trzeba, przerobią tę celę na pokój jak w Marriotcie. Zależy im, żebym zeznawał. Chcą mieć cokolwiek, na czym będzie można mnie złapać.

Nad ranem budzi mnie młot pneumatyczny. Ponoć wymieniają instalację wodną i dlatego ryją bez przerwy do czternastej. A może jest to kolejna zaplanowana tortura, jak ta z muzyką disco polo włączaną o drugiej w nocy po sąsiedzku? Jestem pewny, że klawisz robi mi na złość. Na bloku siedzę sam.

Szczęśliwie aktualnie jestem jedynym niebezpiecznym przestępcą w areszcie w Mirowie.

W pojedynkę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Często rozmawiam sam ze sobą, z Bogiem, z diabłem. Czasem, kiedy słyszę kroki strażników, zrywam się z łóżka, jakbym miał prawo do nadziei, że wyjdę na wolność, że znaleziono dowody mojej niewinności.

Dobrze wiem, że to niemożliwe.

Przynoszą mi breję z kawałkami porośniętymi świńską sierścią, spleśniały chleb w folii, przesłodzoną, chlorowaną herbatę w plastikowym kubku.

Po południu zabierają na spacerniak.

Przed wyjściem i wejściem muszę rozebrać się do naga. Noszę pomarańczowy drelich i wykrochmaloną, niewygodną bieliznę. Gdy stoję nago, każą mi się pochylać i dokładnie sprawdzają ciało i włosy. Zostawili mi je, nie kazali obcinać.

Na spacerniaku przez godzinę zataczam koła. Wreszcie jestem na powietrzu. Jak zraniony ptak krążę w kółko, obolały, nieszczęśliwy, niezdolny do rozpostarcia skrzydeł nielot. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.

Czasem myślę o czekającym mnie procesie. Gdyby sądzili mnie trzydzieści lat temu, pewnie po groteskowej rozprawie dostałbym czapę.

Kara śmierci została zniesiona. Ostatni raz wykonano ją chyba w osiemdziesiątym ósmym ubiegłego wieku, trzydzieści lat temu, na gwałcicielu i mordercy. Zastąpiono ją dożywociem, co w praktyce oznacza dwadzieścia pięć lat odsiadki. Bo przecież nawet najgorszych zwyrodnialców w państwie prawa nie wolno trzymać pod kluczem zbyt długo.

Bzdura. Znam takich, którzy nie powinni się urodzić.

A ja? Czy ja powinienem? Czy jestem sprawiedliwy wobec siebie? Po tym, co zrobiłem? Po tym, jak z pełną premedytacją zabiłem człowieka? Po tym, jak zaplanowałem sobie nie tylko, w jaki sposób to zrobić, ale też jak się z tego wyplątać?

– Mauer, zbieraj się!

Kolejne przesłuchanie. Mają nadzieję, że się rozpruję.

Nic z tego, nauczyłem się przez te wszystkie lata, że z policjantami i prokuratorami nie ma sensu rozmawiać.

Głupcy zadadzą mi znów te same pytania i odegrają swoje role, ponownie wpisując się w moją strategię. Świat jest pełen głupców, którzy rozgrywają jeszcze większych głupców.

Pierwszy czeka na mnie w pokoju. Trzyma w dłoni długopis. Jest to zwykły, prosty pisak. Jednorazówka. A jednak myślę sobie, że wiele bym dał, by go dostać. Nie mam długopisu, bo boją się, że odbiorę sobie nim życie. Nie jestem taki głupi. Nie zamierzam się zabijać. To tylko ułatwiłoby im życie. Zamierzam stąd wyjść.

Drugi znów mnie przesłuchuje. Nie jest już taki gorliwy. Standardowo nie odpowiadam na najważniejsze pytania. Odmawiam składania jakichkolwiek podpisów. Na nic się nie zgadzam, w niczym nie współpracuję. Dopiero na koniec podsumowuję:

– Wszystko powiedziałem pierwszego dnia.

– Podtrzymujesz tamte zeznania?

– Nigdy mi ich nie przedstawiono do podpisu.

– No to może podpiszesz?

Uśmiecham się.

Żałuje chyba, że zapytał. Myśli, zastanawia się, czy nie wpakuje się w jakiś problem proceduralny, jak zacznie dopytywać.

W końcu jestem adwokatem. Jednym z najlepszych, jakich miał za przeciwników. Tego jestem pewien.

Koniec. Wstać, dać się zakuć, wyjść!

Znów do celi.

Czeka mnie dwieście pięćdziesiąt pięć męczących kroków. Potem ponownie rozebranie do rosołu.

Pochyl się, rozstaw nogi, ręce wysoko.

I znów droga przez piekło do piekła.

Odwracam się w ostatniej chwili. Mam pomysł, przebłysk geniuszu.

– Chciałem jeszcze o coś zapytać.

Nadzieja. Może jednak coś mu powiem. Coś, co będzie mógł wykorzystać w sądzie. Czym sam się pogrążę. Prokurator pewnie by się ucieszył.

– Tak? – Wyraźnie słyszę tę nadzieję w jego głosie.

– Mogę dostać długopis?

Patrzy jak na idiotę. Otwiera usta, by prychnąć albo od razu rzucić krótkie: nie.

– Długopis i zeszyt – dodaję.

Wahanie. W końcu pytanie:

– Po co?

– Chcę pisać pamiętnik.

Nadzieja.

– Pamiętnik? Wszystkie twoje dni są takie same. Nie masz nawet telewizora.

– Nigdy nie przepadałem za telewizją. I mam o czym pisać. Chcę napisać bestseller. – Mrugam okiem.

Mam nad nim kontrolę. Wiem, co sobie myśli. Liczy, że napiszę w pamiętniku coś, co mnie pogrąży. Marchwicki ponoć tak właśnie się załatwił. Prowadził pamiętnik, w którym opisywał swoje niewiarygodne zboczenia, jak zabijał, jak okrutnie traktował kobiety i siebie samego. Tyle że niektórzy mówią, że ten pamiętnik napisał ktoś za niego, żeby uzasadnić wyrok śmierci i zamknąć nierozwiązywalną sprawę. Akta poszły na przemiał, pamiętnik też. To była komuna. Prawie pół wieku temu. Dziś takich dowodów się nie fabrykuje. Czyżby?

Obserwuję go. Wiem, że to kupił. Wzrusza ramionami.

– Pewnie, czemu nie.

Sięga do szuflady, wyjmuje notatnik z logo jakiejś firmy. Pinta czy Finta, nie jestem pewien. Dostał go za darmo, w prezencie, pocztą albo na jakiejś konferencji. Zwija zeszyt w rulon i wkłada mi w kieszeń. Na koniec daje długopis. Ekologiczny, z papieru. Też Pinta albo Finta. Ale wkład ma ostry. Rzeczywiście mógłbym go jednym szaleńczym, mocnym ciosem wbić w szyję i byłoby po sprawie.

Nie jestem samobójcą. Nie jestem szaleńcem. Jestem zabójcą.

Mogę zacząć pisać.

Mogę spisać swoją historię.CZĘŚĆ 1.

1.

Zaczęło się w poniedziałek. Przeklęty dzień.

– Podwieziesz Anię?

Zawiesiłem się na kilka minut, zanim pytanie do mnie dotarło, a potem zerknąłem na zegarek. Ciągle coś rozważam. Za dużo mam na głowie. Moja praca to rozwiązywanie łamigłówek. Zbieranie poszlak, dedukcja, domyślanie się faktów. Mordercza robota, której nikt z zewnątrz nawet nie zauważy. No i przeszłość. Ciągle wraca jak niespłacony weksel. Ósma trzydzieści pięć. Mała miała dziś na trzecią lekcję. Zawsze lubiłem ją odwozić. Przez te kilkanaście minut w samochodzie była naprawdę obecna. Jedyny moment dnia, kiedy mogliśmy porozmawiać.

– Nie trzeba. Przejdę się – krzyknęła z piętra, a potem usłyszałem tupot małych stóp. Małych?

Po chwili wychyliła się zza drzwi na antresoli, machając do mnie z szerokim uśmiechem, który miał mi powiedzieć „Dam sobie radę”.

Boże, wyglądała już jak kobieta, jak jej mama. Burza jasnych włosów, ładna okrągła buzia, dołeczki w policzkach, kocie ruchliwe oczy, pełne biodra, piersi. Niemożliwe! Moja córka ma piersi!? I niemal tyle samo wzrostu co Basia, a ja wciąż nazywam ją „Mała”. Odebrało mi mowę. Znów się zawiesiłem.

– Co się gapisz? – Tym razem oberwałem kuksańca z drugiej flanki. Starsza wersja „Małej” atakowała, robiąc wymowną minę.

Ależ były do siebie podobne.

„Możesz sobie mieć córeczkę tatusia, ale to ja wciąż jestem pierwsza, wciąż najpiękniejsza, jedyna. Nie zapominaj o tej prostej prawdzie” – wyczytałem w oczach, w które nie mogłem się napatrzyć od czternastu lat.

Czasem miałem wrażenie, że wie o mnie więcej niż ja sam. Kiedy jest obok, czuję się bezpiecznie. Prawdę mówiąc, tylko przy niej potrafiłem być do końca szczery. Jej oczy są moim sumieniem. Odkąd ją poznałem nigdy nie przestałem się bać, że ją stracę. Może bardziej lękałem się o to, że wówczas straciłbym też siebie. Miłość to coś więcej niż te kilka miesięcy fascynacji i magicznych uniesień. One są zaledwie preludium. Ta prawdziwa nie kończy się nigdy. Ktoś, kto kocha, doskonale to rozumie. Zawdzięczam jej wszystko, włącznie z życiem, a nawet życiem po śmierci.

– Tu masz swoją księżniczkę.

– I tylko na nią wolno mi patrzeć?

– Wyłącznie.

Całuję ją, a ona znacząco ściska moje ramię. Niby to wszystko żarty, ale... Nawet nie zauważyłem, kiedy powoli dwie najważniejsze dla mnie kobiety na tej planecie zaczęły ze sobą rywalizować. Nie wystarczy przynosić kwiatów jednej. Perfumy i inne drobiazgi zamawiałem już także podwójnie. Ba, ostatnio u jubilera zapytałem, czy dostanę identyczne bransoletki, i dopiero ekspedientka mnie oświeciła, że nawet jeśli kobiety się nie znają, lepiej nie kupować tych samych, tylko dwie różne.

– Znają się – odparłem, nie dostrzegając ukrytego podtekstu, jak przystało na ostatniego durnia w tych sprawach.

– Tym bardziej.

Czekałem na wolne dni, popołudnia po pracy, kiedy byliśmy wreszcie razem. Nic wielkiego się nie działo. Często studiowałem jakieś akta, Ania bawiła się z psem, Basia coś czytała. Były na wyciągnięcie ręki, moje życie miało swój porządek.

– Zbieraj się – zawołałem w kierunku antresoli, jakbym nie słyszał odpowiedzi córki. Nigdy nie odmawiam prośbom... jednej czy drugiej.

– Mówiłam, że się przejdę – dobiegł nas wyraźnie zirytowany głos Ani. – To nie Warszawa.

Pasuję. Mam dość. Im bardziej byłem stanowczy wobec jednej czy drugiej, tym wychodziło gorzej. Zresztą na szczęście nigdy nie byłem typem, który chce za wszelką cenę postawić na swoim.

Zerkam ponownie na zegarek, raczej z przyzwyczajenia, bo wcale mi się nie spieszy. Jeśli ktoś ma do mnie interes, musi się umówić. Kiedy nie mam rozpraw, pracę zaczynam przed dziesiątą. Klientów każę umawiać od jedenastej. Lubię mieć przedtem trochę spokoju. To czas, kiedy mogę przejrzeć akta, wykonać kilka telefonów, wypić kawę, sprawdzić w kalendarzu, czy Wanda na pewno wpisała wszystkie terminy, choć przecież niemożliwe, by było inaczej, bo ona nigdy się nie myli.

Dojazd do biura zajmuje mi kilka minut, kilkanaście, jeśli po drodze odwożę Anię. Jadę wolno, nigdzie się nie śpieszę. Nie cierpię się spóźniać.

A może w tych wyjściach do pracy godzinę czy nawet dwie przed czasem tkwiła inna tajemnica? Czy już nadszedł ten etap w moim życiu, że marzyłem jak wielu moich kolegów po fachu, by uciekać z domu jak najwcześniej i wracać jak najpóźniej? Nie, gdyby tak było, poniedziałki nie byłyby najgorsze. Wręcz przeciwnie.

– Jesteś jakiś podekscytowany. – Głos Basi dobiega jakby zza zamkniętych drzwi, w uszach coś szumi.

– Ja? Skąd. – W takich chwilach czuję się jak sztubak złapany przez nauczyciela na kłamstwie.

– Nowa sprawa? Coś ciekawego?

Chciałem zaprzeczyć, ale coś mnie kusiło, żeby ją podpuścić, więc zacząłem snuć jakąś mroczną opowieść o typie, który po wyjściu z więzienia zabłąkał się w Mirowie, by wyrównać rachunki z kompanami, bo wydali go na komendzie. Gdzieś się nagle zapodziali z dnia na dzień, jeden, potem drugi, wreszcie trzeci. Niby wszyscy wiedzieli, że to prawdopodobnie wendeta, ale to przecież byli dorośli ludzie, którzy mogą robić ze swoim życiem, co chcą. Wyjechać, a nawet uciec przed bliskimi. Radziłem ich żonom, żeby wzięły detektywa, który będzie miał gościa na oku. Tyle że detektyw przepadł jak tamci bez wieści.

– Nie słuchaj, wkręca cię – rzuciła nasza córka.

Basia dobrze o tym wiedziała. Pamiętam błysk w jej oczach, gdy kilkanaście lat temu po raz pierwszy opowiadałem jej podobną historię. Kiedy budowałem napięcie, była zasłuchana jak dziecko. Potem, gdy wyczułem, że to ten moment, wreszcie odważyłem się ją pocałować. Nie ona jedna dała się na to nabrać.

– Zaraz będzie, że ten typek przychodzi do ciebie w nocy – ciągnęła moją opowieść Ania. – Wiesz, we śnie, rzuca ci się w ramiona i ani się spostrzeżesz, już cię obejmuje jedynie w tym celu, żeby głęboko spojrzeć ci w oczy i skraść...

– Skoro już wszystko wiesz... – Zamilkłem.

Wróciła na chwilę do swojego pokoju, a potem stanęła przede mną, jakby chcąc mnie dodatkowo sprowokować. Miała na sobie bluzkę do pępka i spodnie składające się niemal wyłącznie z dziur. Te największe łapały po brzegach agrafki. Goła skóra wyzierająca z boków i z przodu jeszcze jakoś nie raziła tak bardzo, lecz gdy Ania obróciła się zadowolona na pięcie, zobaczyłem jeden z pośladków i złapałem się za głowę... Jezus Maria, to już naprawdę przesada!

– Lepiej już idź. – Basia wyczuła, że miła w gruncie rzeczy i niewinna potyczka może zmienić się w prawdziwą batalię, więc wypchnęła mnie w kierunku drzwi. – Weź psa.

Rosa, dwuletnia suczka, nieco skundlony beagle znajda, merdała ogonkiem na wycieraczce. Jeszcze dwa lata temu była pieskiem „córuni”, a dziś to ja musiałem z nią wychodzić, karmić ją, sprzątać po niej... Ania wyganiała ją nawet czasem z łóżka i wówczas sunia spała z nami, zagrzebana pod kołdrą jak małe dziecko. Jak to było? Właściciele psów dzielą się na pozwalających swoim pupilom leżeć w łóżkach i pozostałych, którzy się do tego nie przyznają.

– I ty w zmowie? – westchnąłem.

Wyszedłem z Rosą, która jak szalona pobiegła w kierunku jeziora, hałaśliwie ujadając na wiewiórki i kaczki, czy co tam dostrzegła w krzakach gęsto porastających brzeg koło pomostu. Uwielbiałem na nią patrzyć. Wigor, chęci i zdrowie. Cieszyła się z każdej sposobności wyjścia na dwór. Stanąłem na ganku i zaciągnąłem się zabójczo świeżym powietrzem.

Przez długi czas nie znałem tego zapachu. Przez kilkanaście ładnych lat potrzebowałem dwóch kaw i kilku papierosów, żeby zebrać się do wyjścia. Pochodzę z małej mieściny, ale odkąd pamiętam, zawsze marzyłem, żeby się stamtąd wyrwać. Kiedy mi się to jednak wreszcie udało, miasto mnie pochłonęło, porwało, wciągnęło i nie chciało puścić. A teraz, proszę, dom na przedmieściach, odludzie, wokół bezkres pól, w oddali las, a za wąską, szutrową dojazdówką jezioro. Wróciłem do dzieciństwa i starych traum. Dziwne, do dziś mam sny, że się topię, jestem cały sparaliżowany, nie mogę nawet krzyczeć. Co ja tu właściwie robię? Na dodatek bez papierosa?

Aż klepię się po kieszeni, by sprawdzić, czy to się dzieje naprawdę, czy gdzieś tam nie została jakaś zmięta paczka w kolorze écru z ostatnią sztuką, którą chętnie bym wydobył z zapomnienia.

Cholera, to już tyle lat bez fajek, a ja wciąż miałem sny, w których zaciągałem się z lubością mocnym davidoffem, w których wcale nie zerwałem z nałogiem. Z tym i innymi.

– Szczęśliwy?

Aż podskoczyłem. Basia potrafiła poruszać się bezszelestnie, a może miałem tak niepodzielną uwagę, że błyskawicznie wyłączałem się z rzeczywistości, gdy o czymś zbyt intensywnie myślałem.

– Tak – szepnąłem.

Objęła mnie od tyłu, przylgnęła całym ciałem. Zapach chanel 5, nasz ulubiony. Poczułem też jej piersi i... cóż, jestem tylko słabym mężczyzną, wciąż na tyle młodym, że nie pozostaję obojętny na takie impulsy. Jej dłoń wniknęła pod moją koszulę, ale zatrzymała się nieco nad brzuchem. Po lewej stronie.

– Bije tylko dla mnie?

Zazdrośnica. Lubię jednak, kiedy tak do mnie mówi.

– Wyłącznie.

Palce mocniej przylgnęły do skóry nad sercem.

– Nie żałujesz?

Poczułem palące gorąco, jakby miała umieszczone w opuszkach sensory jakiegoś tajemniczego wykrywacza kłamstw, i wiedziałem już, że w nocy przyśni mi się ta scena, tylko dłoń nagle przebije skórę, wniknie do środka, ekran zaleje krew, całe morze krwi, a bestia zacznie wyrywać ten pulsujący kawał mięsa...

Miłośnicy horrorów tak już mają. Uwielbiałem sceny gore, im bardziej makabryczne, przejmujące i ponure, tym lepiej, mimo że wracały w nocy snami na pograniczu realności i budziły, wywołując zimne poty.

A może oglądamy takie filmy, żeby wytłumaczyć złe sny, które i tak by nadeszły?

– Kocham cię – odparłem.

– To odpowiedź na moje pytanie?

– Na wszystkie pytania.

2.

Stara Wiedźma stała pod kancelarią i patrzyła na mnie z nienawiścią. Nie wiem, może przesadzałem, ale po prostu czułem to w jej wzroku. Ona mnie autentycznie, szczerze, do bólu nienawidziła. I za co?

– Niech pani stąd idzie – powiedziałem znacznie łagodniej, niż zamierzałem, a ona wykrzywiła jeszcze bardziej tę swoją brzydką, czerwono-fioletową gębę pokrytą zmarszczkami. Przez chwilę byłem niemal pewien, że mnie opluje, ale zamiast tego zarechotała obrzydliwie głośno i syknęła:

– On nadchodzi. Już niedługo nadejdzie.

Minąłem ją, myśląc, że mam za swoje. Pewnie za dużo czytam o opętaniach i przekleństwach, poza tym te horrory. Wszędzie więc odnajduję ślady diabła.

Wanda siedziała za biurkiem nad stosem dokumentów. Nie wiem, czy tak dobrze udawała, czy miała świetny refleks, ale nigdy nie złapałem jej na nicnierobieniu. Bez względu na porę, w której wchodziłem do biura, pracowała. Mam ją przed oczyma z okularami na nosie, kiedy sprawdza coś w poczcie elektronicznej, głowi się nad tym, jak rozwiązać kolizję terminów, ewentualnie tłumaczy cierpliwie klientowi przez telefon, że rzeczy pilne załatwia od ręki, a na cuda trzeba poczekać jeden dzień.

Była tytanem pracy, prawdziwym złotem, najtrafniejszym wyborem rekrutacyjnym, jakiego dokonałem w życiu (nie wliczając Basi, ale tu przecież nie było żadnego castingu), może dlatego, że pięć lat temu zgłosiła się na ogłoszenie o pracę jako pierwsza i spełniała wszystkie moje wymagania. Umiała znacznie więcej. Bez niej nie byłoby żadnego sukcesu Tomasza Mauera i jego pierwszej samodzielnej kancelarii, tylko jeden wielki bałagan wymieszany z chaosem.

Taka sekretarka czy, jak kto woli, asystentka to prawdziwy skarb. Stała na pierwszej linii w kontaktach z klientami, prokuratorami i sędziami.

– Cześć.

Podniosła wzrok, spojrzała zmrużonymi oczami. Pomyślałem przez moment, że rzeczywiście jest atrakcyjna, o czym mówiła czasem zazdrosna Basia, a na co ja kompletnie nie zwracałem uwagi. Poza takimi momentami.

– Cześć. Wiedźma cię w końcu opluła? – rzuciła, wracając jednocześnie do czytania, co miało znaczyć, że odpowiedź jej nie interesuje.

Nauczyła się tego ode mnie. Czasem miałem wrażenie, że w ten sposób mnie przedrzeźnia, daje znać, jakim potrafię być irytującym dupkiem.

– Nie, przekazała tylko, że ON nadchodzi.

– Idzie, idzie i jakoś dojść nie może – wyszeptała, po czym podniosła wzrok, tym razem zainteresowana moją reakcją. – Wyglądasz jakoś inaczej.

Cóż, Wanda niebezpiecznie upodabniała się do Basi.

– Pozory.

Chyba jestem wam winny parę słów o Wiedźmie.

Mirowski mit, jedyny w swoim rodzaju. Była lokalną atrakcją. Nie bardzo wiem, dlaczego upatrzyła sobie między innymi właśnie mnie. Tydzień rozpoczynała od kancelarii. Wtorki rezerwowała dla znanego w całym mieście ginekologa. Co środę kręciła się koło domu kultury, jedynego w Mirowie. Mieściła się tam również biblioteka, a swoją siedzibę miał teatr. Skąd Wiedźma miała blisko do ośrodka pomocy społecznej, gdzie otrzymywała kupony na jedzenie i środki czystości. W czwartek znikała, bo pewnie rozpoczynała przepijanie talonów z Ziutkiem czy innym Frankiem, by piąteczek przywitać na przystani, gdzie pozostawała już przez cały weekend, nawet w zimie. Twarda sztuka. Nie zamarzała, nie zatruwała się denaturatem, nie poddawała grypie i ospie, za to gdyby mnie podrapała czy opluła, to pewnie żarłoby i nie chciało się zagoić przez miesiąc. Wracała co poniedziałek, tydzień w tydzień. I twardo obstawała przy nadejściu Onego, kimkolwiek był.

– Przyśni ci się.

Żebyś wiedziała, już nieraz mi się śniła.

Kiedyś w tajemnicy przed Wandą próbowałem zgłosić te najścia Wiedźmy na policji, ale dyżurny doradził:

– Panie mecenasie, śmiać się z pana będą. Wiedźmy w Mirowie się nie rusza. To przynosi pecha.

No to wycofałem ten, hm, donos obywatelski, co niestety nic nie dało w kwestii drwin, bo ktoś z komisariatu opowiedział o tym pijaczkom z lokalnej mordowni, a potem rozeszło się dalej. Pan mecenas, co się boi starej wariatki.

Przeszedłem przez niewielki sekretariat, otworzyłem swój gabinet, ale zanim wszedłem, moja niezastąpiona asystentka zapytała:

– Chcesz kawę?

– Sam sobie zrobię. – Podszedłem do automatu i nacisnąłem guzik.

Wanda codziennie pytała mnie, czy chcę kawę, jakby nie mogła pogodzić się z faktem, że sam sobie potrafię ją zrobić równie dobrze jak ona. Przecież to w końcu tylko naciśnięcie guzika w automacie.

Zniknąłem z kubkiem w dłoni w swoim gabinecie, ale zanim jeszcze włączyłem komputer, Wanda stała już przy mnie z terminarzem, patrząc, jak wpisuję hasło, loguję się do systemów i... uruchamiam pasjansa. Zapamiętajcie sobie: jeśli adwokat nie gra w pasjansa, to znaczy, że dupa z niego, a nie adwokat.

– Najpilniejsze są umowy z Viaskonem i pozew w sprawie dostaw dla Drumexu, bo jutro mija termin, a Szymura chce przeczytać przed wysłaniem.

– Pan Szymura – upomniałem.

W końcu to był mój najlepszy klient, nie tylko zresztą mój. W Mirowie Szymura znaczył więcej niż wszyscy inni razem wzięci. Był najbogatszym przedsiębiorcą, najprężniejszych samorządowcem, społecznikiem, radnym i „nadburmistrzem” w jednym; najmądrzejszym, najprzystojniejszym, najwspanialszym mężczyzną w okolicy. Prawdziwym dobrodziejem tej krainy. Jej najważniejszym aktywem, jak to lubił określać mój lokalny procesowy przeciwnik, a po godzinach kolega i prawie przyjaciel, prokurator regionalny Bańka.

Gdyby położyć Witolda Szymurę na szali wpływów, dla równowagi trzeba by na drugiej upchnąć z tysiąc takich Tomaszów Mauerów. Wanda mogła go nie szanować, ale nie wolno było tego okazywać. Zresztą w ogóle zwracałem uwagę, by o klientach wyrażać się z należną estymą, na jaką zwyczajnie zasługują. Jeśli znacie jakiegoś adwokata, wiecie, o czym mówię. Jesteśmy ludźmi, którzy starają się nie oceniać nawet ostatniej kanalii. Nie wolno nam osądzać. Czy to źle, czy dobrze – to już inna sprawa. W każdym razie, tak żyje się prościej.

– Pan Szymura – przytaknęła bez złośliwości, choć w kącikach ust coś drgnęło. Wiedziałem jednak, że w obecności Szymury czy innych osób nigdy by się nie zdobyła na jakąkolwiek oznakę lekceważenia. – Prosił też, żebyś jak najszybciej zaopiniował dokumentację przetargową z Ministerstwa Środowiska. Wiesz, konkurs na dotację dla działu badań i rozwoju. Mówiłam, że możesz nie dać rady, ale się uparł.

– Dam radę. Coś jeszcze od Szymury?

– Pana Szymury. – Czy mogła zdobyć się na szerszy uśmiech? Skinąłem głową, choć miałem ochotę skrzywić się z przekąsem, a ona podjęła: – Jest zaległa sprawa z tym dziennikarzem Zimnym czy jak mu tam. Nie zamieścił sprostowania i pan Szymura chciałby, żebyś go bardziej postraszył, może napisał jakieś pismo procesowe, wezwanie do zaniechania naruszania dóbr osobistych czy coś podobnego z jakąś dużą kwotą odszkodowania, tak żeby dostał zawału, jak to zobaczy. Ci z Gdańska mówili, że jak się go straszy sądem, to sprostowania publikuje. Tylko, przepraszać, cytuję, „skurwiel, nie chce”.

– Pan redaktor. – Tym razem to ja wyszczerzyłem zęby. Mam całkiem ładny uśmiech. Kosztował mnie piętnaście tysięcy. Musiałem go sobie zrobić na życzenie szefa, jeszcze jak pracowałem u Nowotarskiego i Korczaka, rzekomo najznamienitszych prawników w Warszawie, a może i w całej Polsce, choć ci z Krakowa na pewno mają na ten temat inne zdanie.

„Adwokat powinien uśmiechać się nieskazitelnie” – twierdził Nowotarski na długo przedtem, zanim przyznał się, że jest gejem i w zasadzie to ten uśmiech jest w jego interesie.

Miałem wrażenie, że Wanda chce splunąć. Nie na gejów, bo przecież nie czytała w moich myślach. Szczerze i ostentacyjnie nienawidziła dziennikarzy. Nie wiem, co jej zrobili, nie chciała powiedzieć, ale to było coś bardzo osobistego.

Sam miałem zupełnie inne zdanie o czwartej władzy. Nawet jeśli popełniała błędy, trudno się bez niej obyć. Nieraz zawdzięczałem mediom uczciwe wyroki, a wielu podsądnych jakąś namiastkę sprawiedliwości w tym chorym na procedury kraju.

Gdy aparat państwa zawodził, żurnaliści byli ostatnią deską ratunku. Cóż, dla równowagi przyznajmy, że czasem czwarta władza się myliła i krzywdziła ludzi może bardziej niż cały ten administracyjny burdel.

– Szymurze wystarczy, żeby... pan redaktor zamieścił suchy tekst prostujący, że napisał nieprawdę. Piarowcy roześlą to potem po wszystkich świętych i będzie dobrze. No ale możemy z tym poczekać do jutra. Dostaliśmy też kopię akt, o które prosiłeś. – Zerknęła do notatek. – IIC 385/10 z Gdańska, od Jelińskiego. To znaczy... mecenasa Jelińskiego.

Akurat Jelińskiego bym nie poprawiał...

– Prosił, żeby ci przekazać, że jego zdaniem to nie do wygrania i jest gotów podwoić stawkę. Podobno będziesz wiedział, o co chodzi.

Skinąłem głową. Pierwszy raz założyłem się z Jelińskim o flaszkę wódki, drugi raz o skrzynkę. Oba zakłady wygrałem, choć przy tym drugim były wątpliwości, gdyż sąd orzekł co prawda na moją korzyść, ale z uzasadnieniem, że nie powinien mi przyznać racji, bo może i prawnie jestem górą, ale moralnie rzecz ujmując... Tak to bywa z sądami.

Mimo wszystko mój przyjaciel, mecenas z Gdańska, nie kłócił się, kupił wódkę, co prawie tydzień odchorowywaliśmy. Potem równie długo go przeklinałem. Wtedy jeszcze obaj piliśmy, i to dużo, jak to adepci toruńskich uczelni.

Niektórzy prawnicy upierają się, że w Warszawie, Gdańsku czy Krakowie też się sporo pije, ale naprawdę powinni zobaczyć, co się dzieje pod okiem samego diabła, czy – jak kto woli – ojca dyrektora w szlachetnym Toruniu.

Uniosłem do góry brwi, co miało znaczyć: „coś jeszcze?”.

– W niedzielę dzwoniła do mnie Szewińska, ta z bazaru, co u niej kupujesz grapefruity. – Wanda uśmiechnęła się złośliwie i powiedziała, naśladując bazarową babę: – Najzdrowsze, niepryskane, soczyste i słodziutkie. Bez GMO! Za to z witaminami. Prosiła, żeby ci przypomnieć o jej siostrzeńcu...

Pamięć przywołała obraz stojącej na schodach Ani i jej dziurawych spodni. Już raz dziś myślałem o tym chłopcu i wtedy również zestawiłem go z własną córką.

– ...chłopaku – kontynuowała moja rozmówczyni – który bez powodu pociął nożem kolegę.

Wandzie jeszcze nie mówiłem, ale rozmawiałem już o nim z Bańką. Od prokuratora wiedziałem, że dopalacze całkiem zryły chłopakowi łeb. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił, a przecież niemal zadźgał nożem najlepszego przyjaciela. Jak zeszło z niego całe świństwo, wciąż nie mógł w to uwierzyć, a Bańce trudno było pogodzić się z faktem, że młody człowiek potrafi tak po prostu przekreślić swoją przyszłość, bo wziął jakieś gówno, po którym nie sposób nie dostać małpiego rozumu. Wiedziałem na ten temat coś więcej, ale tylko potakiwałem milcząco.

– Powiedziałam jej, że nie bierzesz spraw karnych i najlepiej będzie, jeśli poprosi o adwokata z urzędu, a ona na to, że nie ma w Mirowie lepszego od ciebie i że jak dla Szymury, to bierzesz też kryminały. Obiecałam, że zapytam. No ale mogę zaraz zadzwonić...

– Nie, w porządku. Daj tę sprawę chłopakom, niech się wykażą. Powiedz jej, żeby szykowała z pięćdziesiąt tysięcy na poręczenie.

– Jakieś sugestie?

– To żadne usiłowanie zabójstwa, przecież pokrzywdzony zaczął. Młody Szewiński też był poharatany. Myślę, że Bańka to kupi. Może się nawet uda zrobić z tego obronę konieczną – rzuciłem hasłowo. – Tylko nie rób za nich całej roboty. Niech trochę pomyślą, bo tylko tak mogą się czegoś nauczyć. To wszystko?

Są takie chwile w życiu, że instynktownie przeczuwamy, jak mocno wpłyną na naszą przyszłość. Właśnie w tym momencie coś takiego poczułem. Wanda zamknęła notes, schowała go za plecami i zaprzeczyła takim tonem, jakby wszystkie poprzednie omówienia nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia, bo od dziś liczyć się będzie tylko ta jedna, absolutnie priorytetowa sprawa, o której właśnie mi opowie.

– Nie. Został jeszcze Janio Wiśnik.

– Kto taki?

Czy już wtedy powinienem był przeczuć także to, jak tragicznie skończy się dla mnie ta sprawa?

„Janio Wiśnik” brzmiało dziwnie. Pewnie kolejna postać z mirowskiego panteonu mitów. Samo zdrobnienie imienia i sposób wypowiedzenia go przez Wandę były jakoś złowieszczo znaczące. Dwa słowa skrzypiały mi w uszach, odbijały się echem, kipiały i syczały niczym palone w piekielnym kotle. Jakby przeznaczenie dawało mi ostatnią szansę, krzycząc: „Uciekaj, Mauer! Spieprzaj, jeśli chcesz przeżyć. Przecież to nic nowego. Nieraz już uciekałeś”.

Gdy wyszedłem tamtego poniedziałku z kancelarii, nie spotkałem Wiedźmy. Zniknęła spod kamienicy, a mimo to w niewytłumaczalny sposób czułem jej obecność. Było mi zimno, telepało mną od środka, miałem dreszcze. Próbowałem to jakoś racjonalnie wyjaśnić: chłodem, poniedziałkiem, pustym żołądkiem, ogólnie złą kondycją w ostatnich dniach. To uczucie nawiedzało mnie czasem bez powodu, przynajmniej jakiegoś wyraźnego. Przyczyna leżała gdzieś daleko, poza granicami czasu i snu. Byłem wobec niego bezradny. Jakbym zbliżał się do miejsca jakiejś dawnej traumy, w którym nie umiałem się odnaleźć.

Wsiadłem do samochodu, instynktownie nacisnąłem guzik centralnego zamka, a potem dobry kwadrans siedziałem bez ruchu, patrząc w szybę. Kompletny paraliż.

Przez ten czas przed maską samochodu przeszły trzy osoby. Najpierw przez moment mignęło mi dwóch rozbrykanych malców, którzy starali się, tak dla zabawy, stąpać po białej zebrze. Za nimi, taszcząc ciężkie siaty, tempem żółwia szła starsza kobieta. Pozazdrościłem chłopcom beztroski, wigoru i dziecięcych marzeń. Ile bym dał, by wrócić do tych dni, kiedy uganiałem się za piłką albo chodziłem do sąsiada na jabłka. Nic mnie nie przytłaczało, marzyłem o tym, żeby w końcu dorosnąć. Widok kobiety zasmucił mnie. Brała na siebie ciężary ponad swoje siły, żeby dogodzić dzieciom, a i tak nikt jej pewnie za to nie podziękuje. Chłopcy uważali, że im się to wszystko po prostu należy. Będąc w ich wieku, też tak myślałem.

Przez chwilę przyszło mi do głowy, żeby wziąć od niej zakupy, pomóc, podwieźć samochodem, i wtedy stało się coś niewytłumaczalnego. Starsza kobieta zatrzymała się dokładnie na wysokości maski samochodu. Wolno obróciła głowę w moim kierunku. Jej pogodną, choć spracowaną twarz w jednej chwili zalał wyraz nienawiści. Wyrzucając głowę w moim kierunku, syknęła, jakby była jednym z demonów Legionu. Wbiło mnie w fotel, kurczowo chwyciłem za kierownicę. Jej usta rozwarły się w uśmiechu i niemal usłyszałem kpiący głos: „Już za późno, Mauer. Przecież nie uciekniesz, prawda?”.

Janio Wiśnik cię zatrzyma.

Janio Wiśnik, do diabła!

„Prosta sprawa, ale pan Szymura prosi, żebyś zajął się nią osobiście” – usłyszałem ponownie słowa Wandy, które wypowiedziała ledwie kilkanaście minut temu w kancelarii. Dudniły mi gdzieś z tyłu głowy jak echo.

3.

Prosta sprawa.

Janio Wiśnik, pensjonariusz zakładu psychiatrycznego od dziesięciu lat przetrzymywany w tym przybytku, ma za kilka tygodni stanąć ponownie przed sądem i pan Szymura bardzo prosi (czytaj: każe), żebym go reprezentował.

– Nalega – podkreśliła Wanda.

– Czemu? To ktoś z rodziny?

– Nieee. To znaczy, nie wiem, ale chyba nie.

– Więc dlaczego mu zależy?

Spojrzała z wyrzutem. Dobrze, może i jest kimś więcej niż asystentką i może dokonać wstępnego rozpoznania, a nawet czegoś w rodzaju analizy sprawy, ale ona się z Szymurą prawie nie zna, a już na pewno nie przyjaźni. W przeciwieństwie do mnie. Więc jeśli ktokolwiek ma tu znać drugie dno, to ewentualnie ja, a nie ona. Moje pytania są zwyczajnie nie na miejscu.

– Przepraszam – szepnąłem. – Pochodzisz z Mirowa. Myślałem, że może coś...

– Miałam czternaście lat, gdy zamykali tego Jania Wiśnika, nic o nim nie wiem – wyjaśniła. – Przejrzałam akta. Wynika z nich, że oskarżono go o usiłowanie zabójstwa. Miał rzekomo napad szału, zaatakował siekierą jakiegoś gościa w sklepie, groził kilku innym i dlatego go posadzili. To znaczy, uznali za niepoczytalnego i zamknęli w szpitalu.

– Zranił kogoś?

– Nie, nawet nie drasnął.

Coś tu nie grało.

– Jak to? I zakwalifikowano to jako usiłowanie zabójstwa?!

Wanda wzruszyła ramionami.

– Może czegoś nie doczytałam, ale chyba nie było nic o ranach. Groził, że zabije. Nie zadał żadnego ciosu. Wymachiwał siekierą przed ludźmi, potem go obezwładnili, wezwali policję. Tyle że to było tydzień po tym, jak gdzieś na południu inny wariat zabił tę dziewczynkę... Ja tego nie pamiętam, ale może ty kojarzysz? Z tego, co wyczytałam, głośno się w mediach zrobiło. A jak wiesz...

– W Mirowie nie lubią dziennikarzy.

– Właśnie.

– Już wtedy nie lubili?

– Taki jest Mirów.

Sięgnąłem po akta i słuchając Wandy, przebiegłem oczami po najważniejszych ustaleniach.

Rzeczywiście, facet nie miał szczęścia. Coś go podkusiło do występu z siekierą w najgorszym z możliwych momentów. To był czas, kiedy w związku z wybuchami agresji i napaściami z użyciem ostrych narzędzi, przedmiotów niebezpiecznych prokurator generalny miał swoje pięć minut. Pomstując na prokuraturę, która za poprzednich rządów rozpuściła przestępców, zapowiedział surowe kary dla sprawców tego typu występków. Bo okazało się, że przypadek z południa nie jest jedyny, choć najgłośniejszy. Statystyka – królowa prokuratorskich procedur – wymuszała zatem zmianę zasad postępowania: wobec wszystkich napastników uzbrojonych w ciupagi, widły, szpadle czy krajalnice sądy na wniosek prokuratury z automatu stosowały areszt. Po kilku miesiącach ktoś rozsądny wreszcie dostrzegł, że jak tak dalej pójdzie, to zabraknie miejsca w aresztach. Wszystko wróciło do normy.

Gdyby Janio Wiśnik zaprzyjaźnił się z panią siekierą kilka dni wcześniej, może odpocząłby dobę na dołku, a potem przez lata chodził po sądach, którym niespecjalnie zależałoby na zamknięciu nieinteresującej nikogo sprawy.

Ostatecznie dostałby zawiasy, prace społeczne, kuratora.

A tak... na fali społecznego gniewu przybili mu usiłowanie zabójstwa.

Oskarżyciel też był wyjątkowo skrupulatny – namnożył tonę dokumentów, szkiców z oględzin, protokołów eksperymentów. Stary wyga wiedział, co robi. Pewnie z ostrożności procesowej pod połową tej makulatury nawet się nie podpisał. Sąd potraktował incydent poważnie, a biegli psychiatrzy podeszli do opinii z nad wyraz należytą starannością, przepisując z jakiegoś mądrego podręcznika w języku niezrozumiałym dla nikogo normalnego informację na temat szeregu przypadłości, które uczyniły z biednego Wiśnika wyjątkowo niebezpiecznego dla otoczenia zwyrodnialca.

Prawda, jakie to proste, gdy media z kamerami czyhają na frajera? Kiedy czwarta władza poszukuje kozła ofiarnego, prokurator zaraz jakiegoś wynajdzie i da zagniewanemu tłumowi igrzyska.

W efekcie furiata Wiśnika zamknięto w szpitalu. Na dziesięć lat. Aż złapałem się za głowę. Co za historia? Dziesięć długich lat. Boże, przecież ten człowiek może być zupełnie niewinny i siedzieć za nic, bo ktoś się przestraszył pismaków i statystyk.

Czy to dlatego Szymura kazał mi się tym zająć? Może ktoś teraz ponownie grzebie przy sprawie i trzeba zaklepać pull position, żeby potem grać jedynego sprawiedliwego, który się pochylił nad losem niewinnego. Tak, to doskonale pasowało do Szymury. Witek był człowiekiem świetnie wyczuwającym koniunkturę. Potrafił jednego dnia grzmieć na skorumpowaną administrację, a następnego z uśmiechem przyjmować od niej medale. Człowiek kameleon. Rano ganił, by wieczorem całować. Zimy nienawidził, by lato kochać w dwójnasób, a może odwrotnie. Byle interesy szły do przodu. Byle połechtać nienajedzone ego.

– Nie dzwonił jeszcze żaden dziennikarz? – zapytałem.

– Nie. A spodziewasz się?

Kto wie, czy nie jestem tylko małym pionkiem w większej grze Witolda? Może Szymura sam zamierza nagłośnić sprawę Jania Wiśnika, bo z jakiegoś powodu widzi w tym interes dla siebie, kolegi, a może i całego Mirowa? Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że zanim zlecił mi to zadanie, podrzucił temat kilku dziennikarzom.

O tak, ten człowiek dla Mirowa gotów jest wiele poświęcić. To jego miasto. Ukochane i oddane.

Tak czy inaczej, sprawa pozornie mała i nieistotna mogła okazać się dość spektakularna. Tylko dlaczego Szymura nie powiedział mi o niej bezpośrednio przy okazji ostatniego meczu tenisa czy wizyty na strzelnicy?

Instynktownie spojrzałem pod biurko. W niepozornej szafce na wysokości kolan ślusarz zainstalował niewielki sejf, w którym trzymałem rewolwer Smith & Wesson, prezent od Witolda Szymury. Nie lubiłem broni, a jednak najważniejszy klient, mój dobrodziej i przyjaciel, przekonał zasłuchanego jeszcze nie tak dawno w dźwięki pokojowego przystanku Woodstock pana mecenasa, że jest inaczej. Każdy jego znajomy powinien mieć broń, jak w Teksasie. Szymura jest wszak republikaninem, konserwatystą, zwolennikiem świętego prawa własności, strażnikiem miru domowego, prawa do własnoręcznego wymierzania sprawiedliwości.

„Bo jakbym miał liczyć na to, że ochroni mnie państwo...” – mawiał ostatnio zdecydowanie zbyt często. Niby żartem, ale czy na pewno?

„Przecież fajnie się strzela, nie?” – Hologram masywnej, władczej sylwetki przedsiębiorcy zamajaczył mi w głowie. Stał tam, wrośnięty w mój umysł, z założonymi na piersi rękami i szerokim, szczerym uśmiechem na ustach. – „Nawet do tarczy, choć do ludzi lepiej. Żartuję przecież... nie bądź taki poważny”.

Bywały sprawy, które traktowałem śmiertelnie poważnie. Szczególnie jeśli dotyczyły ludzkiego życia albo pozbawionego podstaw ograniczenia wolności. Byłem na nie wyczulony. Zwłaszcza kiedy jakiś zakompleksiony smarkacz na czele ministerstwa sprawiedliwości za nic miał prawa obywatelskie.

Więc może Szymura robił mi grzeczność?

– Jezus Maria – powiedziałem głośno, przerzucając kolejne strony z dokumentacji Jania Wiśnika. – To jest aż niewiarygodne. Ten facet siedzi od dziesięciu lat w szpitalu, a ktoś kseruje co pół roku opinie biegłych i chyba zamierza robić to dalej. W tych dokumentach nawet przecinki są w tym samym miejscu. To się nadaje do Strasburga.

– Podejrzewam, że takich Wiśników są setki.

– Przedziwne. Gdyby Wiśnik był normalnie sądzony, dostałby rok odsiadki, niekoniecznie na twardo. To mi się po prostu nie mieści w głowie... dziesięć lat w zamknięciu. Aż dreszcze przechodzą.

Myślałem, że Wanda mi zawtóruje, ale powiedziała coś zupełnie nie w swoim stylu.

– Polska, panie mecenasie. Taki kraj.

Tak, Polska. Kraj, w którym bandyci i gangsterzy stają się celebrytami, najgorsze menty potrafią zyskać status świadka koronnego i nie ponieść konsekwencji za swoje czyny, biznesmeni tracą majątki z powodu błędów administracyjnych, za które nikt nie odpowiada, ale gdy „sprawiedliwość” dopada jakiegoś biednego, nic nieznaczącego, pewnie lekko szurniętego i nieporadnego prostaczka, to za publiczne wymachiwanie siekierą dostanie tyle, że starczyłoby tego dla tych wszystkich „niewinnych”, którzy potrafią się migać.

– Lepiej uważać – ostrzegła Wanda.

Popatrzyłem na nią pytająco. Zagryzła wargę. Robiła tak zawsze, gdy miała na końcu języka coś, czego wagi nie do końca była pewna.

– No?! – ponagliłem. – Co tam masz jeszcze do powiedzenia?

– W sumie nic, tylko że...

– Wando!

– Dzwoniłam do mamy. Wiem, że to wbrew zasadom, ale pomyślałam, że ona może coś więcej słyszała o tym Wiśniku, coś zasugeruje, podpowie...

– Tak?

Uciekła wzrokiem. Kilka razy widziałem już ten wystraszony wyraz twarzy, gdy na przykład miała mi do powiedzenia coś naprawdę niewygodnego na temat Szymury. Miało to miejsce niezwykle rzadko, ale się zdarzało. Kiedyś w podobnym przypadku poprosiłem ją, żeby zawsze była szczera. Argumentowałem wówczas, że jesteśmy zespołem i musimy sobie ufać.

– Nic mi nie powiedziała – bąknęła teraz. – To znaczy nic konkretnego, dlatego miałam ci nie mówić...

Więc po co ten cyrk?

– Wando! Ile czasu się znamy? Wal prosto z mostu.

Przez chwilę milczała, spoglądając za okno, jakby szukała jakiejś odpowiedzi, a potem powiedziała tak cicho, że gdybym stał choć krok dalej, mógłbym nie usłyszeć. Ale dobrze ją słyszałem. Zdecydowanie za dobrze.

– Przestrzegła, żebyśmy nie grzebali w gównie, bo się rozejdzie i wszędzie zacznie śmierdzieć.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: