Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złodziej luster - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złodziej luster - ebook

W XVI-wiecznej Wenecji osławieni w swym fachu szklarze w tajemnicy pracują nad jednym z najcudowniejszych wynalazków Starego Świata: lustrem. Lustro weneckie, obiekt pełnej lęku fascynacji, to wytwór najnowocześniejszej technologii, przedmiot pożądania sułtanów i władców na całym świecie, zdeterminowanych wykraść sekret jego produkcji.

Nic dziwnego, że bezwzględny trybunał Republiki, Rada Dziesięciu, wydaje edykt zakazujący, pod karą śmierci, rzemieślnikom trudniącym się wyrobem luster opuszczania miasta. Lecz pewien człowiek – zmęczony życiem bohater wojenny, który nie ma nic do stracenia – opracowuje plan. Sądzi, że zdoła w ten sposób przechytrzyć złowrogą Radę…

Jednocześnie w dwóch innych wcieleniach Wenecji: w kalifornijskiej Venice Beach w 1958 roku oraz w Kasynie Weneckim w Las Vegas w roku 2003 dwóch innych spiskowców wprowadza w życie równie niebezpieczne plany, aby odkryć i wykraść cudze sekrety…

Te trzy opowieści przeplatają się ze sobą, tworząc powieściowy majstersztyk i krok po kroku przybliżając czytelnika do zaskakującego finału, który nastąpi  w Wenecji…

Złodziej luster, ten literacki tour de force, wymyka się wszelkim próbom szufladkowania, przekraczając ramy gatunków. Trzy splecione ze sobą historie wciągają czytelnika w świat tajemnicy, zbrodni, przemocy i mrocznych obsesji.(…)”.

DOUGLAS PRESTON, współautor bestsellerowych powieści Potwór z Florencji i Gabinet osobliwości

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-501-5
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Czy zdarzyło ci się widzieć podobne miasto? – pytał Kubłaj Marka Polo, wysuwając zdobną pierścieniami dłoń spod jedwabnego baldachimu cesarskiej galery, by wskazać mosty wyginające się nad kanałami, pałace książęce o zanurzonych w wodzie marmurowych progach, krzątaninę lekkich stateczków, które krążą zygzakiem, popychane długimi wiosłami, krypy, z których na placach targowych wyładowuje się kosze jarzyn, balkony, altany, kopuły, dzwonnice, ogrody na wyspach, zieleniejące w szarości laguny.

(…)

– Nie, najjaśniejszy panie – odrzekł Marko. – Nigdy nie wyobrażałem sobie, że może istnieć podobne miasto”.

ITALO CALVINO, Niewidzialne miasta,
przełożyła Alina Kreisberg1

Słuchaj. Oto, co widzisz:

Wysokie okno skrzynkowe. Sięgające podłogi kotary z zielonego brokatu, rozsunięte na boki. Przez szczelinę między nimi sączy się do środka szara poświata. Lambrekin z chwostami, pod nim firanka. Wiatr telepie szybą, wydyma zasłony.

Krzesła. Biurko. Komoda. Masywna szafa – w tych starych budynkach nigdy nie ma szaf wnękowych. Bielone ściany. Wypolerowany parkiet, zbyt śliski, żeby chodzić po nim w samych skarpetkach. Stoliki nocne, lampki z falbaniastymi abażurami. Biały aparat telefoniczny. Tandetny żyrandol: szmaragdowe szklane płatki, matowe czterdziestowatowe żarówki. Hotelowe gówno. To samo można znaleźć w każdym hotelu. Byle gdzie.

Łóżko, naturalnie. Podwójne, trochę większe od standardowego. Z baldachimem. W kącie ozdobne poduszki spiętrzone niczym tort weselny. Płócienna pościel. Wszystkie koce, jakie właściciel miał na stanie. Coperte, per favore! Più coperte! Mimo to nadal jest zimno.

Coperta. Policzmy. Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć: obalić. Albo dwadzieścia: oddychać, ukryć się, wymiatać kurz. Choroba. Słabość serca. Po hebrajsku: מעטה, czyli sto dwadzieścia cztery, co może oznaczać latarnię albo lampę. Opuszczenie. Przemijanie. Może zwłokę. Jak długą?

Na komodzie rozłożone ubrania: luźne szare spodnie, czarne skarpetki, błękitna koszula z bawełny oksfordzkiej. Kapelusz. Portfel. Garść dziwnych monet. Na podłodze nowiutkie białe trampki oraz walizka. W kącie, oparta o ścianę, twoja laska z metalową gałką.

Jeszcze minuta i usiądziesz. Wstaniesz z łóżka. Podejdziesz do okna. Przygotuj się, że twoje spojrzenie powędruje daleko ponad dachami. Omiecie srebrzystą Calle dei Botteri z jednej strony, Calle dei Morti z drugiej i pustoszejące campo pomiędzy nimi. Będziesz tak stał i patrzył. Jak co dzień.

Nikt w tym mieście nie powinien cię znać. Jesteś tu obcy, choć w wyobraźni miliony razy przemierzałeś jego ulice. Jesteś turystą. W dużej mierze właśnie dlatego przyjechałeś. Ktoś tutaj jednak wie, kim jesteś, i idzie po ciebie. Jak robak sunący w górę nogawki sprawia, że trudno ci się skoncentrować. Chcesz go wypatrzeć, zanim zastuka do twoich drzwi, wyodrębnić jego sylwetkę z wielkopostnego, nie tak znowu gęstego tłumu. Wygolona głowa. Rytmiczny krok. Muskularna budowa ciała. Łatwo będzie go rozpoznać. Wystarczy podejść do okna i zaczekać.

Ale jeszcze nie teraz. Może za chwilę. Nie najlepiej się czujesz. To nawet nie jest ból, tylko taki dziwny ciężar. Warstwy koców unoszą się i opadają.

Na ścianie nad zagłówkiem wisi oprawiona w ramki reprodukcja. Z tej perspektywy widzisz ją do góry nogami, niewyraźnie. To jakaś bura akwarela. Rozchybotane łodzie. Maźnięte farbą niebo. W głębi bazylika San Giorgio Maggiore. Widok najprawdopodobniej z Riva degli Schiavoni. Na białym marginesie czarne inicjały: J.M.W. Turner. Koleś nie potrafił odpuścić: obraz wygląda tak, jakby próbował go wymazać wilgotną szczoteczką do zębów.

Turner. To będzie pięćset pięć. Naczynia do picia. Uznawać za perwersyjne.

Kolejny powiew wiatru: dygoczą otwierane pionowo szyby. Trzy dni chłodu, końcówka sezonu. Podczas odpływu kanały wysychają, stępki gondoli grzęzną w szlamie. Jakby z całego miasta spuszczano krew. Wczoraj w południe można było przejść niemal suchą nogą z Fondamenta Nuove na Murano. Wyobraź to sobie: brodzenie w błocku pod białymi murami San Michele. Chryste, co za smród. Oślizłe robale i muszle ślimaków. Czarna breja wciskająca się między palce stóp.

Za uchylonym oknem opasła ceglana dzwonnica kościoła San Cassiano ciemnieje na tle szarych deszczowych chmur. Poniżej rozpadające się kamienice: spod łuszczących się kolorowych stiuków wyziera czerwona cegła. Pod okapem dachu gruchają gołębie; w ich białawych odchodach na parapecie tkwią przyklejone kłaczki pierza. W górze mewy szybują na podobieństwo latawców, poruszają tylko łebkami. Są tak białe, że wydają się wycięte z jakiegoś innego nieba.

Czym było dawniej to miejsce? Każde miejsce było kiedyś inne.

Na ścianie na wprost okna wisi lustro. Duże, w ciężkiej drewnianej ramie. Nic szczególnego. W zupełności ci wystarcza. W pewien zwariowany sposób od niego wszystko się zaczęło.

Jak wygląda lustro? Jakiego jest koloru? Kto tak naprawdę przygląda się lustrom? Jak zresztą można im się przyjrzeć? Wiadomo, że taki przedmiot istnieje. Jasne. Ale czy rzeczywiście go widzimy? Z lustrem jest trochę jak z Bogiem. A może nie. Lustro to lustro. Niewidzialny banał. Narzędzie służące do niewidzenia.

Tego mniej więcej od początku pragnąłeś – zobaczyć lustro. Tylko tego. Niezbyt wygórowane żądanie, do cholery. Prawda?

Znowu te dzwony. Gdy w jednym kościele cichną, w drugim zaczynają bić, więc trudno policzyć uderzenia. Na pewno jest już bardzo późno. Dziewczęta w bibliotece prawdopodobnie się martwią. Zastanawiają się, gdzie jesteś. Czy dziś jest ten dzień. No cóż, moje panie, niewykluczone, że tak.

Po oknie – komoda. Ubrać się. Coś przegryźć. Może zatelefonować. W dwa miejsca. W Vegas jest teraz noc. Na Wschodnim Wybrzeżu nie wzeszło jeszcze słońce. Zaczekaj chwilę. Nie śpiesz się. Masz czas, żeby wszystko uporządkować. Kilka mocnych kart do rozegrania bez względu na to, co myśli twój znajomy na zewnątrz – żołnierzyk jak z obrazka, wywąchujący twój trop w załomach wąskich uliczek. Tak bardzo się starał. Dotarł aż tutaj tylko po to, żeby cię zabić.

Masz mnóstwo czasu, aby się z nim uporać, z całą resztą również. Masz czas podejść do okna i przez nie wyjrzeć. Tymczasem lepiej pomyśl. Złóż wszystkie elementy w jedną całość, najlepiej jak potrafisz. Zamknij oczy. Słuchaj. Znajome głosy. W tym też, jak we wszystkim, tkwi pewne oszustwo. Nigdy nie jest za późno na naukę. Przypomnij sobie, ile zdołasz. Resztę dopowiedz.

Żałujesz jak diabli, że nie wziąłeś ze sobą tej przeklętej książki.SOLVTIO

13 marca 2003

„Wszystkie miasta są geologiczne; nie można zrobić trzech kroków, aby nie napotkać ducha noszącego w sobie cały prestiż swoich legend. Poruszamy się w zamkniętym krajobrazie, którego obiekty stale ściągają nas w przeszłość. Zmieniające się kąty widzenia, uciekająca perspektywa pozwalają dostrzec oryginalne założenia przestrzenne, lecz obraz pozostaje niepełny. Należy go szukać w miejscach magicznych, znanych z bajek i surrealistycznych wizji: w zamkach, w ciągnących się bez końca fortyfikacjach, w zapomnianych barach, w przepastnych pieczarach, w lustrach kasyn”.

IWAN SZCZEGŁOW, Receptariusz nowej urbanistyki2

Kawałek dalej, przy bulwarze Las Vegas Strip, znów walczą piraci: ostatnie wystrzały z armat rozbrzmiewają akurat w chwili, gdy wysiada z taksówki przy krawężniku. Most Rialto mężczyzna przechodzi przy akompaniamencie dalekich braw. Przedwieczorna bryza niesie ze sobą woń siarki, nadającą powietrzu posmak piekła. Mężczyzna marszczy nos, zwalcza odruch, który każe mu splunąć.

Wyobraź go sobie na ruchomym chodniku: niskiego, barczystego. Wiek około czterdziestu lat, śniada skóra usiana czarnymi piegami. Sportowe okulary przeciwsłoneczne, nowe dżinsy, skórzana kurtka i niebieskoszary podkoszulek. Na świeżo wygolonej głowie bejsbolówka z logo Redskins, daszek opuszczony nisko na oczy. Stopy mężczyzny przemierzają szorstką nawierzchnię ruchomego chodnika, wymijają turystów, którzy ustawiają się do zdjęć i tłoczą przy barierkach. Gdzieś w dole niewidoczny gondolier zawraca łódź, śpiewając wysokim, czystym głosem: O mia patria sì bella e perduta! Z zachodu uderza nagły powiew wiatru i pieśń niknie niczym słaby sygnał radiowy.

Mężczyzna – na imię mu Curtis – przemyka pod łukami gotyckiego portyku i wchodzi do hotelu. Mija automaty do gry, kieruje się ku windom. Podmuch perfumowanego powietrza z klimatyzatorów podnosi włoski na spoconym karku, przyprawia o gęsią skórkę. Curtis idzie dalej, omiatając spojrzeniem stoły do blackjacka, uważnie przyglądając się graczom. Jest spięty, niespokojny; boi się, że coś mu umknie.

Wciska przycisk dwudziestego dziewiątego piętra i winda zaczyna się wznosić. Przez chwilę jest sam. W metalowych drzwiach o miedzianym zabarwieniu drży jego odbicie. Mężczyzna zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i zastępuje je ochronnymi w czarnej oprawie. Z wewnętrznej kieszeni wyciąga kartę-klucz.

W jego apartamencie są dwa telewizory, trzy telefony i łoże z baldachimem. Wysokie, zasłonięte kotarami okna wychodzą na południe, na bulwar. Nad rozkładaną kanapą w części wypoczynkowej – położonej nieco niżej w stosunku do reszty pomieszczenia – wisi zagadkowy, ponury obraz. Na przymocowanej do ramy mosiężnej tabliczce widnieją inicjały: J.M.W. TURNER. Ten pokój o powierzchni nieco ponad sześćdziesięciu metrów kwadratowych należy do najmniejszych, jakie hotel ma do zaoferowania. Curtis woli nie myśleć, ile jego pobyt tutaj kosztuje Damona. Ale Damon nie może mieć mu tego za złe: obaj wiedzą, że Curtis jest tam, gdzie być powinien.

Sprawdza telefon i faks, lecz nie ma żadnych nowych wiadomości. Z kieszeni kurtki wyjmuje nowe opakowanie pocisków grzybkujących z podwójnym ładunkiem prochowym i chowa je do niewielkiego sejfu w szafie. Na wierzch kładzie rewolwer z krótką lufą. Ściemnia się: miasto znika za szybą, jego widok zastępuje lustrzane odbicie hotelowego pokoju. Curtis gasi górne oświetlenie i spogląda przez okno na bulwar, na hotele Harrah’s i Mirage, na dzwonnicę i turkusowy kanał w dole. Pojawia się przebłysk wspomnienia sprzed trzech lat: Stanley stoi przechylony przez balustradę, poniżej kołyszą się zacumowane gondole. Na kościstej głowie Stanleya tkwi przekrzywiony tweedowy kaszkiet. Rozgestykulowane drobne, sękate dłonie tną powietrze. Nisko na zachodnim niebie wisi nów – blady rożek na czarnym tle. Stanley recytuje wiersz. „Spłoń, złodzieju obrazów, w morzu zapomnienia!” czy coś w tym rodzaju. Wspomnienie znika, zanim Curtis zdoła je umiejscowić. Wszędzie zapalają się światła, drżą w buchającym od ziemi cieple. W oddali majaczy niebieskawy promień Luxoru, jaśniejsza smuga na niebie barwy indygo. Curtis rozmyśla o domu; zastanawia się, czy nie powinien zadzwonić, ale różnica czasu między Las Vegas a Filadelfią wynosi trzy godziny – Danielle na pewno już śpi. Rozbiera się więc do bokserek, składa ubranie, próbuje znaleźć coś ciekawego w telewizji, lecz na wszystkich kanałach wyświetlane są grafiki komputerowe rakiet Cruise i obracające się trójwymiarowe mapy Zatoki Perskiej. Wreszcie odkłada pilota i robi na wykładzinie serię pompek oraz przysiadów, podczas gdy na szerokim ekranie telewizora gadające głowy nadal ględzą, spekulując na temat nadciągającej wojny. Pod wpływem zakłóceń ich rozedrgane podobizny zastygają co pewien czas, tworząc cyfrową mozaikę.

Po skończonych ćwiczeniach Curtis wyłącza dźwięk w telewizorze i ponownie otwiera sejf. Leży tam jego obrączka, obok pudełka z amunicją; Curtis wsuwa ją na palec, zdejmuje, wkłada do ust i ssie, postukując metalem o wewnętrzną stronę zębów. Wyjmuje broń z kabury, rozładowuje ją i sprawdza bębenek, po czym celuje w migoczący ekran i „na sucho” pociąga za spust, sto razy prawą ręką, osiemdziesiąt razy lewą. Pod koniec pieką go mięśnie przedramion, palce wskazujące ma obolałe, opuszki otarte. Broń jest nowa; Curtis nie zna jej tak dobrze, jak powinien.

W żołądku wciąż odczuwa skutki długiego lotu i poprzedzających go nieprzespanych godzin. Coś się w nim przewraca i bulgocze. Curtis chowa obrączkę do sejfu razem z rewolwerem i wchodzi do luksusowej łazienki, całej w marmurach, siada na sedesie i przetrząsa przybory do golenia w poszukiwaniu obcinacza do paznokci. Ręce cuchną smarem, są spękane od suchego powietrza i Curtis po raz pierwszy tego dnia przypomina sobie – naprawdę sobie przypomina – jak to jest być na pustyni.3

Później tego samego wieczoru, wracając z kolacji, spostrzega przy stole do blackjacka dziewczynę Stanleya.

Przystaje na moment i mruga zaskoczony, po czym powoli obchodzi główną salę kasyna zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przez cały czas stara się mieć dziewczynę po swojej „lepszej” stronie, aby móc ją śledzić kątem oka. Po drodze bierze jeszcze piwo imbirowe, żeby zająć czymś ręce. Ona rozgląda się po sali, ale nie patrzy na niego.

Zatoczywszy kąt o mierze dwustu osiemdziesięciu stopni, przystaje obok automatu do gry w pokera. Przełamuje rulon ćwierćdolarówek, zwilża wargi napojem z plastikowego kubka. Wcześniej obawiał się, czy ją rozpozna – na wszelki wypadek ma przy sobie jej zdjęcie, bo widział ją przedtem tylko raz, przed prawie dwoma laty, na ślubie swojego ojca – teraz dziwi się, że jej twarz od razu wydała mu się znajoma. Ciągle wygląda jak studentka, choć z pewnością zbliża się do trzydziestki. Przypomina Curtisowi białych studentów z College Park, którzy przyjeżdżali metrem, żeby posłuchać zespołu jazzowego jego ojca, koncertującego w Adams Morgan albo na U Street. Jest opanowana, elegancka i trochę nieufna. Zahartowana przez życie – przy czym tych parę nokautów, które zaliczyła, nie wynikało z pechowego zbiegu okoliczności, tylko z błędnych decyzji. Jest szczupła, ma lekko kręcone brązowe włosy i duże, szeroko rozstawione oczy. Powinna być ładna, ale nie jest. Wygląda jak chybiona wizja piękna. Jakby naszkicował ją ktoś, kto piękna nigdy nie widział, a znał je wyłącznie ze słyszenia.

Curtis obserwuje ją przez blisko godzinę: ruchliwe oczy dziewczyny, ludzi przesuwających się za jej plecami. Czeka, żeby się poruszyła albo żeby gdzieś w tłumie zmaterializował się Stanley. Stanley się nie pojawia, a dziewczyna ani drgnie. Na sto procent liczy karty, lecz stara się to ukryć: gra bardzo ostrożnie, w zasadzie nie zmienia stawki. Robi wrażenie roztargnionej, jakby tylko zabijała czas.

Automat rozdaje karty i Curtisowi trafiają się trzy damy. Od razu wymienia jedną z nich, żeby nie zwracać na siebie uwagi dużą wypłatą. Dziewczyna ma tę samą strategię co on. Wie, że jest śledzona?

Curtis wyczuwa ruch po prawej stronie: jakiś starszy mężczyzna w sportowej marynarce, szczupły i żylasty, przechodzi szybkim krokiem przy ściance działowej, bordowej z wytłaczanym wzorem. To nie Stanley – jest zbyt niezdarny, zbyt nerwowy – jednak dziewczyna przerywa grę, jej oczy się rozszerzają. Przez chwilę ze zmarszczonym czołem śledzi wzrokiem mężczyznę, potem osuwa się na oparcie krzesła. Krupier coś do niej mówi – chyba chce ją zachęcić do dalszej gry – na co ona rzuca mu gniewne spojrzenie. Ułamek sekundy później wszystko wraca do normy.

Curtis już wie, że zastanie ją tutaj, ilekroć zajdzie taka potrzeba. Ona też szuka Stanleya.

Opuszcza posterunek i wraca do siebie. W pokoju czeka na niego faks: odręczny rysunek na hotelowym papierze firmowym przedstawia ciemnoskórego muskularnego mężczyznę odbywającego stosunek analny ze starszym facetem o przesadnie wyeksponowanych semickich rysach. Rysunkowy Curtis ma ponurą, zdeterminowaną minę; jego twarz i ramiona zostały wycieniowane gęstymi, ukośnymi kreskami. Spod pomarszczonych powiek przerażonego Stanleya tryskają łzy w kształcie przecinków. U góry kartki Damon napisał wersalikami: „BIERZ GO!!!”, a u dołu: „ZUCH CHŁOPAK!!!!!”.

Curtis zgniata faks i wyrzuca go do kosza na śmieci. Po chwili wyjmuje go stamtąd, drze na kawałeczki i spuszcza w sedesie.4

Tej nocy pada deszcz. Curtis się budzi. W drzwiach łazienki odbija się światło błyskawicy. Curtis przewraca się na bok, żeby się jej przyjrzeć, i zaraz znowu odpływa. Pamięta, że przez sen słyszał bębnienie kropel o szybę, ale rano po deszczu nie ma śladu, ani odrobiny wilgoci.

Wybiera numer, zanim przyjdzie mu do głowy spojrzeć na zegarek – jest piątek, w Waszyngtonie dochodzi południe – a Mawiyah odbiera niemal od razu. Curtis! – mówi z uśmiechem w głosie. As-Salaam-Alaikum, bracie! Nie rozpoznałam twojego numeru na wyświetlaczu. Sprawiłeś sobie nowy telefon?

No tak, odpowiada Curtis. Właśnie sobie przypomniałem, jaki mamy dzień. Dziw, że zastałem was w domu. Sądziłem, że o tej porze będziecie już w drodze do świątyni.

Tak się składa, że dziś rano mamy małą obsuwę. I dzięki Bogu, bo inaczej byś się do nas nie dodzwonił! Jak się masz?

W porządku. Ale nie chcę zawracać ci głowy. Chętnie pogadałbym z tatą. Jest gdzieś w pobliżu?

Curtis słyszy stłumione stuknięcie, gdy Mawiyah odkłada na bok słuchawkę. Jej krzykliwy głos oddala się, staje nierozpoznawalny, gdy ona krąży po domu. Curtis czeka; w tym czasie jego umysł wyświetla kolejne obrazy. Najpierw jej zdjęcie wywieszone przed biblioteką w Dunbar – o sześć lat starsza od niego, wciąż była tam legendą. Curtis mijał tę fotografię cztery razy w tygodniu w drodze na treningi, a po raz piąty – w drodze na mecz (grał w obronie). I drugie wspomnienie: gdy wiele lat później Mawiyah śpiewa Let’s Get Lost w maleńkim klubie przy Osiemnastej Ulicy. Zamyka oczy, żeby nie raziło jej błękitne światło reflektorów, a za nią, w półmroku, wsparty na kontrabasie stoi ojciec. Świeżo po wyjściu z więzienia, jeszcze nie całkiem trzeźwy. Wtedy wciąż była Norą Brawley, a ojciec Donaldem Stone’em. Curtis przyjechał na ten koncert prosto z lotniska. Był w zielonym mundurze piechoty morskiej, na przepustce z zatoki Subic, niedospany i wykończony długim lotem. Przypomina sobie dotyk spotniałej butelki piwa w dłoni i to, jak stopniowo wszystko zdawało się tracić pion. Stanley też gdzieś tam stał, niewidoczny w ciemnościach. Curtis pamięta jego głos niczym niedokończony wątek muzyczny.

Słyszy ciężkie kroki ojca, rezonujące przez drewno podłogi, blat stołu i obudowę aparatu telefonicznego. Synku!

Cześć, tatku.

Spryciarz z ciebie. Dzwonisz dokładnie wtedy, kiedy wiesz, że nie będę mógł długo gadać. Oddzwonię do ciebie z komórki.

Nie trzeba. Mam tylko jedno szybkie pytanie. Próbuję się skontaktować ze Stanleyem.

Curtis wyczuwa pęczniejącą między nimi bańkę milczenia. Ze Stanleyem? – powtarza ojciec. Ze Stanleyem Glassem?

Tak, tato. Ze Stanleyem Glassem. Muszę go namierzyć. Może masz jego numer telefonu albo…

Po jaką cholerę chcesz gadać ze Stanleyem Glassem, mały?

Po prostu… próbuję komuś pomóc, tatku. Jeden mój znajomy go szuka. Facet, o którym ci mówiłem – ten sam, który ma mi załatwić robotę w The Point.

Gdzie? Myślałem, że miałeś pracować w…

Spectacular. Zgadza się, to jedno i to samo. Wszyscy, którzy pracują w tym kasynie, nazywają je The Point, bo…

Dobra, dobra. A czego ten twój znajomy chce od Stanleya Glassa? Nigdy nie słyszał o biurze numerów? Znajdzie go w książce telefonicznej Filadelfii, wystarczy tylko…

Nie wydaje mi się, aby Stanley był nadal w Philly, tato. Ani w Atlantic City. Myślę, że jest tutaj.

Zaraz, czekaj. Tutaj, czyli gdzie?

W Vegas, odpowiada Curtis. Dzwonię z Las Vegas.

Ojciec bierze głęboki wdech, wypuszcza powietrze ustami. Curtis popełnił błąd, wciągając go w swoje sprawy. Posłuchaj, tato, mówi. Wiem, że nie masz teraz czasu rozmawiać…

Nie utrzymywałem ostatnio ze Stanleyem bliskich kontaktów, stwierdza ojciec. To wielki człowiek, Curtisie, i wspaniały przyjaciel. Niewielu ludzi znam dłużej od niego, ale nie rozmawiałem z nim, odkąd pobraliśmy się z Mawiyah. Nie oceniam go i nie mam do niego żalu, ale faktem jest, że…

Wiem, tato.

Daj dokończyć. Jest faktem, że Stanley to nałogowy hazardzista. A Mawiyah i ja jesteśmy teraz porządnymi muzułmanami. Przynajmniej staramy się być. Prorok – niech będzie błogosławiony – w swoich naukach surowo zakazuje…

Wiem o tym wszystkim.

Wiem, że wiesz. Ale musisz mnie zrozumieć. Stanley bez przerwy uprawia hazard. Jest jak chodzący automat do gry. Przebywać z nim oznacza z nim obstawiać. Dlatego nie możemy się spotykać. Kocham go jak brata, ale…

Posłuchaj, tato, przeze mnie się spóźnisz. To nic ważnego. Rozumiem cię i…

Ważne, żebyś mnie zrozumiał, Curtis.

Rozumiem cię. W porządku? Przepraszam, że zawracałem ci głowę. Muszę kończyć. Pożegnaj ode mnie Mawiyah.

Curtis się rozłącza. Przez chwilę gapi się na nową komórkę, rozmyślając o swojej bezgranicznej, jak widać, głupocie i braku wyczucia. Nadal nie zadzwonił do żony.

Żeby się uspokoić, ścieli wielkie hotelowe łóżko, naciąga prześcieradło i wygładza pościel. Daje mu to ukojenie i coś w rodzaju łatwej satysfakcji. Na zewnątrz wymyte deszczem miasto tętni życiem w świetle poranka, wymyślając się od początku przed kolejnym dniem.5

Kursujący po Las Vegas Strip zabytkowy autobus zabiera Curtisa spod Harrah’s, z przystanku oddalonego o niespełna czterysta metrów od jego hotelu. Curtis płaci dwa dolce, siada z przodu i rozgląda się bacznie po mijanych obiektach: kasyno Slots–A-Fun, billboard Crazy Girls, wielkie niebieskie macki zjeżdżalni wodnych aquaparku Wet’n’Wild. Zgarbione żółte dźwigi strzegą grobowca hotelu Desert Inn, stalowe belki kołyszą się nad kopcami jasnej ziemi. Faceci z wężami strażackimi polewają wodą wszystko, co znajduje się w zasięgu ich wzroku, walcząc ze wszechobecnym kurzem. Na próżno: ziemia wchłania całą wilgoć, przesyca nieruchome powietrze zapachem krzemionki.

O tej porze w autobusie jest jeszcze niemal pusto i cicho, jeśli nie liczyć usypiającego pomruku diesla. Curtis odwraca się na siedzeniu, wykręca do tyłu szyję, żeby w przemytym deszczem porannym powietrzu dojrzeć zarys Mount Charleston. Na szczycie góry wciąż zalega sporo śniegu. Nawet z tej odległości jest wściekle biały w oślepiającym słońcu: wygląda jak szczelina w horyzoncie, miejsce pozostawione celowo do wypełnienia.

Mount Charleston znika za trójnogą wieżą hotelu Stratosphere i Curtis odwraca się twarzą do kierunku jazdy. Minęli już wszystkie wielkie kasyna, przy ulicach ciągną się teraz motele, kaplice ślubne oraz sklepy z bielizną. Ten odcinek bulwaru aż do centrum zawsze kojarzy się Curtisowi z zatoką Subic i mostem, którym się wjeżdża do Olongapo – rzecz jasna z pominięciem cuchnącej fekaliami rzeki, budek cinkciarzy i chłopców żebrzących o kilka centavo. Na posterunku jest za to kilku umęczonych roznosicieli ulotek o martwym spojrzeniu; popijają kawę z papierowych kubków, a u ich stóp leżą pękate torby. Wiatr goni po chodnikach wczorajsze prospekty i foldery reklamowe zachęcające do korzystania z usług sex clubów, agencji towarzyskich i burdeli w Pahrump. Palmy przerzedzają się, stopniowo wypierane przez billboardy: to miasto reklamuje się samo przed sobą. Curtisa zdumiewa nagły dreszcz radości; bierze głęboki wdech, powstrzymuje wypływający mu na wargi uśmiech. „Co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas”. Jest sam i grozi mu niebezpieczeństwo. Po raz pierwszy od lat czuje, że żyje.

Autobus wysadza go w pobliżu Fremont Street, głównej ulicy śródmieścia, od niedawna zamkniętej dla ruchu kołowego. Nad nią rozciąga się stalowe rusztowanie upstrzone koncertowymi głośnikami i kolorowymi światełkami. W tej chwili światełka są pogaszone, a głośniki milczą. Bocznymi uliczkami ciągną na pierwszą zmianę nieliczne ranne ptaszki: kelnerzy i tancerki w cywilu, z uniformami upchniętymi w plecakach i workach. Curtis wciąż jeszcze funkcjonuje według czasu filadelfijskiego; głupio mu, że tak wcześnie się zerwał. Stanley, gdziekolwiek jest teraz, z całą pewnością śpi.

Czwartą Ulicą zmierza do restauracji hotelu Gold Spike. Jest rozbawiony i odrobinę rozczarowany tym, że od jego ostatniej wizyty cena śniadania złożonego z dwóch jajek wzrosła ponad dwukrotnie i wynosi teraz dolar dziewięćdziesiąt dziewięć. Składa zamówienie przy ladzie, zajmuje miejsce w boksie pod oknem i przez zakurzoną szybę spogląda na ciężarówki dostawcze, taksówki oraz samochody opancerzone.

Odkąd był tu po raz ostatni, minęły prawie trzy lata. W lecie 2000 roku, po powrocie z pierwszej misji bojowej na Bałkanach, Curtis został czasowo oddelegowany do bazy piechoty morskiej w Twentynine Palms, do pomocy przy szkoleniu z udziałem różnych rodzajów wojsk. Pół roku zgrzytającego w zębach piasku, osmalonych skał i słońca wystawiającego ich wytrzymałość na próbę. W oczach dowództwa Curtis był weteranem wojennym, który w 1991 roku służył w Zatoce, a potem walczył z partyzantką w Kosowie i Somalii. Chcieli, żeby podzielił się swoim doświadczeniem z kompletnie zielonymi rekrutami. Curtis okazał się fatalnym nauczycielem: niechętnie wracał do operacji, które swoim zdaniem zawalił, i nie potrafił przekazać chłopakom niczego, co osobiście uznałby za mądre. Usiłował nauczyć ich rzeczy, które jemu samemu przez lata wpajano – metod kontrolowania dróg na obszarze działań wojennych, zabezpieczania tyłów, obchodzenia się z jeńcami – lecz wszystko, co mówił, brzmiało sucho niby tekst z podręcznika, jak te sztampowe nudziarstwa, których wysłuchiwał na swoim pierwszym obozie szkoleniowym w 1984 roku. Widział, że jego słowa do nikogo nie trafiają. Nikt zresztą nie miał ochoty roztrząsać, co zrobić w przypadku, gdy pięćdziesięciu irackim żołnierzom przyjdzie do głowy poddać się czteroosobowemu oddziałowi zwiadowczemu albo kierowcy cysterny z wodą. Ludzie zawsze przygotowują się na najgorsze, na groteskę już nie. Ciekawe, ilu z tych świeżo upieczonych marines jest teraz na pustyni? W Kuwejcie albo w Arabii Saudyjskiej czeka na dźwięk gwizdka rozpoczynającego drugą połowę meczu?

W Twentynine Palms Curtis ponownie spotkał się z ludźmi poznanymi w szkole żandarmerii wojskowej w Leonard Wood, swoimi rówieśnikami. W poszukiwaniu rozrywek zbliżyli się do siebie podczas weekendowych wypadów do San Diego, Tijuany i Las Vegas. Damon zawsze organizował te do Vegas: przez pustynię sunęły wówczas wozy kempingowe pełne marines, którzy następnie zajmowali całe piętra w Circus Circus albo Plaza, wznosili nad stołami do gry w kości okrzyki nawiązujące do motta piechoty morskiej – Semper fidelis – i garściami rozdawali ciułane przez podatników dolary dziewczynom z Palomino i Glitter Gulch. Wyprawy Damona nieodmiennie przyciągały nowe twarze – młodszych, nieznanych Curtisowi chłopaków – i wszyscy oni mówili wyłącznie o Damonie. Cholera, emocjonowali się, przecież to największy szajbus w całym oddziale żandarmerii! Ale Damon wcale nie był szajbusem. Stale trzymał nerwy na wodzy, kontrolował siebie i swoje otoczenie, pociągał za sznurki. Był zawsze opanowany, podczas gdy reszta przepuszczała kasę i obrzygiwała własne buty.

To się wydarzyło podczas ostatniego wypadu. Przechodzili akurat większą grupą przez któreś z tych wielkich kasyn – Caesars albo Tropicana – strasząc cywilów i robiąc sobie jaja z lotników z bazy Nellis, gdy w pewnym momencie Curtis poczuł klepnięcie w ramię. Odwrócił się i zobaczył Stanleya: chudego, zmizerniałego, lecz wciąż w znakomitej formie. Kiedy Curtis objął go niezgrabnie, poczuł pod palcami gibkie, silne ciało. Na pytanie, co go sprowadza do miasta, Stanley tylko dziwnie się uśmiechnął; mogło to oznaczać zarówno „Naprawdę musisz dociekać?”, jak i „Nigdy nie zgadniesz”. Rozmawiali przez chwilę o tacie Curtisa, o wojsku i wspólnych znajomych ze Wschodniego Wybrzeża. Potem zmienili temat i Curtis, nieźle już wstawiony, zaczął gubić wątek. Stanley opowiadał mu o jakiejś partyjce blackjacka rozgrywanej w Barbary Coast – o czymś, co się tam wydarzyło, albo z czym mu się ona skojarzyła – następnie zaś przeszedł do historii angielskiego magika nazwiskiem Flood i jego słynnej sztuczki, w której przypadkowe przedmioty w niezwykły sposób przesuwały się równolegle względem siebie, jakby były połączone niewidzialnymi żyłkami. Curtis spodziewał się, że Stanley wyjaśni mu, na czym polegał sekret owego triku albo jaki miał on związek z tamtą partyjką blackjacka, lecz Stanley nic takiego nie powiedział; umilkł niespodziewanie i tylko przyglądał się Curtisowi, jakby czekając na jego reakcję.

Wspomnienie tamtego spotkania wstrząsa teraz Curtisem, siedzącym w boksie restauracji hotelu Gold Spike, wycierającym złożonym na pół tostem rozlane żółtko. Mrozi mu krew w żyłach, odbiera apetyt. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Z jednej strony irytuje go myśl, że kompletnie nie zrozumiał człowieka, którego zna prawie od urodzenia. Ale nie o to chodzi, w każdym razie nie tylko o to. Coś jeszcze zatruwa mu tamto wspomnienie: jakieś koszmarne przeczucie, irracjonalne i niepokojące. Przeczucie zagrożenia ukrytego w jasnym świetle dnia. Bliskość oszusta. Jakby to nie Stanleya spotkał w kasynie tamtego wieczoru. Albo, co gorsza, jakby to z nim samym stało się coś złego i przestał być sobą.

Naturalnie, w owym czasie niczego podobnego nie doświadczył: moment jak moment, krępujący i tyle. Przez krótką chwilę stali w milczeniu; Curtis, spuściwszy głowę, przestępował z nogi na nogę. Potem podszedł do nich Damon i Curtis przedstawił go Stanleyowi.

I tak to wyglądało – pierwsze spotkanie tych dwóch. Wtedy wydawało się, że to drobiazg. Rzecz kompletnie bez znaczenia. Teraz Curtis z trudem potrafi odtworzyć wszystko, co później nastąpiło.

Resztę wydarzeń tamtego wieczoru zatarł w jego pamięci alkohol, jednak w głowie Curtisa zachował się wyraźny obraz Damona siedzącego przy stole, gdzie minimalna stawka wynosiła dwadzieścia pięć dolarów: skupiony, z roziskrzonym wzrokiem, uśmiecha się krzywo do swoich kart, a nad nim stoi pochylony Stanley i szepcze mu coś w wygoloną podstawę czaszki, z dłonią opartą na jego ramieniu.

W rezultacie Curtis dochodzi do wniosku, że w pewnym sensie sam jest sobie winien.6

Pierwsza zmiana zaczyna się w południe, więc Curtis rusza Fremont Street, spod El Cortez w kierunku Plazy, wstępując po drodze do każdego napotkanego kasyna. Gada z krupierami i dealerami, kelnerkami i barmanami, obsługą sal, ochroniarzami, z każdym kierownikiem stołów i szefem zmiany, ze wszystkimi, którzy chcą go słuchać. Zmienia wersję w zależności od słuchacza, zaczynając zwykle od słów: „Szukam przyjaciela, zatrzymał się gdzieś w mieście, a ja mam do niego pilny interes”. Wszystkim rozdaje numer swojej komórki, czasami wciska też kilka dziesiątek, gdy jego zdaniem może to przynieść pożądany skutek. Parę osób twierdzi, że widziało Stanleya w ostatnim tygodniu. Wszyscy powyżej czterdziestki zdają się go kojarzyć.

Początkowo Curtis obawiał się działać otwarcie, zostawiać za sobą tak wyraźny ślad, ale potem mu przeszło. Jeśli nie będzie widoczny, niczego nie zyska, zwłaszcza że zostało mu tak niewiele czasu. Nigdy zresztą nie przepadał za podchodami; kto jak kto, ale Damon powinien o tym wiedzieć. Według Curtisa to zwykła strata czasu – lepiej od razu powiedzieć, o co chodzi, niż czekać i patrzeć, jak się sprawy potoczą. Jeżeli Damon ma z tym problem, mógł zadzwonić do kogoś innego. W Vegas Curtis niczego złego nie zrobił, więc nie ma potrzeby się ukrywać. Przynajmniej na razie.

W każdym kasynie, do którego zagląda, robi rundę wokół stołów. Już tradycyjnie obchodzi je zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wypatrując w tłumie łysej głowy Stanleya, jego wąskich ramion i zakrzywionego nosa. Na razie nie przynosi to żadnych rezultatów, lecz Curtis stale ma wrażenie, że coś mu umyka. Zardzewiał i wciąż nie dowierza swojemu wzrokowi.

Z kasyna Main Street Station wychodzi z dwoma rulonami ćwierćdolarówek w kieszeni i łapie autobus do Stratosphere, skąd rozpoczyna długą wędrówkę w kierunku południowym. Tym razem ma lepszy czas, szybciej namierza właściwych ludzi: kierowników stołów z kiepską fryzurą, barmanów w średnim wieku, parkingowych, którzy patrzą mu prosto w oczy. Gotówka Damona prędko się rozchodzi, ale teraz Curtis ma poczucie, że w końcu coś za nią kupuje.

Nikt nie zadaje mu trudnych pytań, mimo to nadal trzyma się swojej bajeczki. Ćwiczy w myślach wyimaginowany dialog, ilekroć przechodzi z jednego kasyna do drugiego albo przecina bulwar. Wspomina South Philly, gdzie przed dziesięcioma dniami siedział z Damonem w Penrose Diner. Kołysał kubkiem, na którego dnie wirowały fusy trzeciej z rzędu kawy; białą niczym kość ściankę kubka znaczyła brązowa parabola. „Nie proszę, żebyś kłamał. Po prostu nie komplikuj. Jak cię ktoś przyciśnie, mów, że chodzi o niespłacony dług. W sumie to prawda, no nie?”. Damon ma równo przystrzyżone żółtawe włosy. Są dłuższe niż Curtis kiedykolwiek widział u niego – trochę ponad centymetr. Beżowy garnitur w pepitkę jest wygnieciony, jakby kumpel w nim spał, choć najwyraźniej od dawna nie zmrużył oka. „Cała sztuka polega na tym, żeby nie wyskakiwać ze wszystkim naraz. Rozumiesz? Dasz im trochę, a oni uznają, że już wiedzą, co trzeba”. Załzawione ciemne oczy są czujne, przypominają naoliwione łożyska kulkowe. Przy jednym mankiecie rękawa koszuli z czarnej popeliny tkwi obsydianowa spinka, przy drugim wiszą splątane nitki po jej oderwanej towarzyszce. „Możesz się na mnie powołać, jeżeli uznasz, że to ci ułatwi sprawę. Nikt tam nie ma pojęcia, co się wydarzyło w Atlantic City. A jeśli nawet, nie powiąże jednego z drugim”. Nowa komórka leży na podłużnej nieopisanej kopercie. Wewnątrz tkwi wydruk biletu elektronicznego (UA 2123, PHL 07:00 – LAS 09:36, 13/03/2003), w który zawinięto trzy czeki podróżne na sto dolarów każdy. „Co powiesz żonie, to już twoja brocha. Posłuchaj, Curtis, na nic się nie narażasz. Nikt tutaj nie łamie żadnych przepisów. Znajdziesz go i zadzwonisz do mnie, ale nie później niż do północy w przyszły wtorek. Bułka z masłem”.

Curtis patrzył, jak audi Damona wykręca na parkingu i znika przy wjeździe na wiadukt w kierunku mostu Whitmana. Potem skończył swoją porcję szarlotki, a także czekoladową napoleonkę, którą Damon ledwie napoczął, zamówił jeszcze jedną kawę i siedział, czytając gazetę, dopóki nie zaczęły się godziny szczytu – wówczas ruszył do metra. Nazajutrz obudził się o czwartej rano na dźwięk budzika nastawionego przez Danielle. Nasłuchiwał, jak żona się ubiera i wychodzi do pracy, po czym leżał, gapiąc się przez żaluzje na niebo i obserwował, jak czerń przechodzi w czerwień, w żółć, a na koniec w biel. Następnie wstał, umył się i wsiadł w autobus jadący do Collingdale, gdzie kupił broń.

Na południe od Fashion Show Mall kasyna są coraz większe. O tej porze panuje w nich spory ruch, więc wszystko trwa znacznie dłużej. O ósmej Curtis jest już za lotniskiem. Omija lokale, które wydają mu się mało obiecujące, i zużywa kolejne ćwierćdolarówki na autobus, którym dociera od przecznicy do przecznicy, stale w kierunku południowym. Wstępuje do bufetu w Tropicanie, gdzie przy poświacie bijącej od lamp grzewczych i akwariów z rafą koralową wcina antrykot oraz krewetki, a potem jeszcze przez godzinę siedzi nad opustoszałym basenem i patrzy, jak odbicia palm kołyszą się na powierzchni wody marszczonej lekkim wiatrem. Czeka, aż posiłek ułoży mu się w żołądku, po czym zagląda na wschód do Hôtel San Rémo, na zachód do Orleans, na południe do Luxoru i Mandalay Bay.

W trakcie długiej podróży powrotnej do hotelu przysypia na moment i budzi się z nagłym biciem serca. Za brudną szybą autobusowego okna miasto wydaje się jakieś inne, bardziej ruchliwe niż dotąd. Bulwarem ciągnie gęsty strumień pieszych. Śmieją się, pokrzykują i wygłupiają, ulice zaś pełne są wypożyczonych luksusowych aut z opuszczonymi szybami i jazgoczącymi głośnikami. Przy krawężniku na jałowym biegu czekają długie limuzyny, przyczajone i zdystansowane wobec ludzi na chodniku, których długa procesja odbija się w ich ciemnych, zamkniętych na głucho oknach. Czas zdaje się pędzić w pośpiechu. Curtis myśli o wszystkich okropnych miejscach, w których był, o nocach spędzonych przy ogrodzeniach z drutu ostrzowego na wpatrywaniu się w płonące szyby naftowe i odległe rozbłyski wystrzałów z broni ręcznej. Całkiem to niepodobne do tego, co robi tutaj, zarazem towarzyszyło mu wówczas to samo podniecenie, oczekiwanie na sygnał do działania, poczucie, że gdzieś za tą jasnością coś wzbiera i narasta. Po raz pierwszy od bardzo dawna Curtis ma wrażenie, że znalazł się znowu w prawdziwym świecie, nieludzkim i nieucywilizowanym, gdzie można być każdym albo nikim, gdzie wszystko jest możliwe.

Staje przed drzwiami swojego pokoju, przesuwa kartę-klucz przez czytnik i w tym samym momencie jego komórka ożywa. Zaskakuje go nieznany sygnał dzwonka: Curtis drga nerwowo, drzwi otwierają się szeroko, karta-klucz wypada mu z ręki, ślizga się po płytkach posadzki i ląduje wewnątrz ościeżnicy. Curtis schyla się, żeby ją podnieść. Jednocześnie sięga do kieszeni po telefon.

Słyszy podniesiony głos, który z nikim mu się nie kojarzy. Curtis! – mówi ktoś. Jak leci, stary?

W porządku. Co tam?

Wiesz, kto dzwoni? Poznałeś po głosie? To ja. Albedo, chłopie! Pamiętasz mnie? Podobno jesteś w mieście?

Curtisowi nazwisko Albedo – ani Al Beddow – absolutnie nic nie mówi. Koleś na pewno jest biały, prawdopodobnie w jego wieku. Ma południowy akcent, z Karoliny Północnej albo z Wirginii. W tle słychać gwar rozmów. Tak, odpowiada Curtis, przyjechałem na parę dni do Vegas.

No to git, chłopie. Musimy się jakoś ustawić, pogadać. Co teraz robisz?

Ja… Właśnie wróciłem do hotelu.

Do hotelu? Kurwa, stary, dopiero jedenasta! Nie możesz teraz wrócić do hotelu. Słuchaj, jesteśmy właśnie z ekipą w Hard Rock. Bierz dupę w troki i przyjeżdżaj. Wiesz, gdzie to jest?

Curtis wie. Jedną nogą jest już w przedsionku pokoju, z zamilkłym telefonem w dłoni. Usiłuje sobie przypomnieć, do kogo należy ten głos. Może do kogoś, z kim dzisiaj rozmawiał? Albo do kogoś, kto bardzo uważa na słowa ze względu na towarzystwo, w jakim się znajduje. Curtis zamyka oczy, próbuje sobie wyobrazić tego Albeda – półmrok, głośna muzyka, zgiełk podniesionych głosów (może któryś z nich należy do Stanleya?) – lecz centralny punkt obrazka zieje pustką, jest niczym próżnia w zasnutym dymem powietrzu i Curtis szybko się poddaje.

Wchodzi głębiej do ciemnego przedsionka, sprawdza jeszcze faks i lampkę przy automatycznej sekretarce. Gdzieś dalej na korytarzu rozlega się trzaśnięcie drzwiami i Curtis czuje się naraz nieswojo, jak intruz w przestrzeni dzielonej z innymi. Choć ich nie widzi, uświadamia sobie ich bliskość. Ktoś tu wchodził, kiedy go nie było: naturalnie sprzątaczka. Przez ułamek sekundy ma wrażenie, że jest w stanie odczytać sekretną historię nakładających się na siebie zapachów: płynów do mycia, perfum, potu. Potem jego nos przestaje je rozpoznawać; zlewają się ze sobą i rozpływają w powietrzu. Na południu, w odległości jednej przecznicy od Las Vegas Strip, coś się dzieje, trwa wielkie otwarcie nie wiadomo czego. W ciągu minuty snop światła reflektora obrotowego czterokrotnie wpada do pokoju przez rozsunięte zasłony, wydobywając z mroku meble, które zaraz znikają, by po chwili ponownie się pojawić. Za każdym takim obrotem niebo nad miastem błękitnieje, przypomina twardą, płaską, nieprzejrzystą taflę, pokój zaś zdaje się spłaszczać; wygląda wtedy niczym swoja własna diorama.

Po kilku takich obrotach Curtis wyciąga rewolwer i sprawdza go w padającym z korytarza bladym świetle. Potem szybkim krokiem idzie do windy; drzwi pokoju zatrzaskują się za nim ze szczękiem.9

Raz czy drugi nie trafia kartą do czytnika i na moment nieruchomieje poirytowany. Potem zamyka oczy i przesuwa krawędź karty wzdłuż palca wskazującego lewej ręki, żeby naprowadzić ją na szczelinę. Drzwi odblokowują się ze stłumionym szczęknięciem.

Żadnych faksów, żadnych wiadomości. Curtis odkłada broń, rozbiera się do bielizny i pada na olbrzymie łóżko. Jest za bardzo zmęczony, żeby spać. I zbyt nakręcony. Myśli o zbyt wielu rzeczach na raz. Jego mózg pracuje na wysokich obrotach, ale bieg jakoś nie chce wskoczyć. Budzik na stoliku nocnym żarzy się niczym rozpalony węgiel. Zostało mu dziewięćdziesiąt jeden godzin. Z każdą sekundą ma coraz mniej czasu.

Podnosi się, przechodzi do łazienki, obmywa twarz oraz ręce. Woda ma posmak kamienia, trudno mu się namydlić. Nie to, co w domu, gdzie mydła nie sposób spłukać do końca. Curtis nanosi go trochę na szczeciniastą skórę głowy, na powieki. Wciera mocno.

Ta dziewczyna – Veronica – nie sprawia wrażenia kogoś, kogo można łatwo przestraszyć. Mimo to dzisiejszej nocy, gdy pierwszy raz zwrócił się do niej po imieniu, jej przerażenie wyglądało na niewspółmierne do opisanych mu przez Damona okoliczności. Ciekawe, co ona właściwie wie, a czego nie wie? Ta myśl trochę go martwi, a trochę podnieca. Słusznie zrobił, przyjeżdżając tutaj.

Reflektor, który wcześniej omiatał jego pokój, został zgaszony i wnętrze rozjaśnia teraz migotliwa poświata zza okna. Curtis wkłada jeden z białych hotelowych szlafroków, siada przy stole w części wypoczynkowej i spogląda na miasto. Kolumny samochodów suną w dół Las Vegas Strip i dalej, na zachód, autostradą międzystanową: w kasynach skończyła się nocna zmiana, ludzie wracają do domów. Jest tak jasno, że księżyc mógłby wziąć wolne, mimo to świeci nadal, tym większy, im bliżej ma do linii horyzontu. Pod nim majaczy Mount Charleston – zamglony zarys w otaczającym blasku. Curtis wyobraża sobie łagodne światło padające na ośnieżony wierzchołek góry, zimny wiatr smagający jej szczyt. Przed nim rozpościera się miasto gorejące na pustyni. Przypomina rozjarzony fluorescencyjny ślad na wodzie, jaki pozostaje za przepływającym statkiem. Blask ognia prześwitujący przez miedzianą siatkę albo przetartą czarną zasłonę.

Za szybą tworzą się jaskrawe smugi: to poranne samoloty startują i lądują na lotnisku imienia McCarrana. Curtis ziewa i patrzy, jak ich światła pozycyjne – niewyraźne czerwone i zielone ogniki – przecinają jasny promień reflektora z hotelu Luxor. Przymyka suche powieki i bez żadnego powodu wyobraża sobie miasto jako żywe stworzenie: lotnisko to paszcza, którą zasysa z nieba gwiazdy, by wypluć je jak łupiny. Ulice i autostrady to żyły oraz jelita, Strip zaś to tętnica, ewentualnie jelito grube.

Niedługo potem budzi go dźwięk przychodzącego faksu. Noc za oknem błękitnieje. Obolałe czoło spoczywa na chłodnym drewnie blatu. Curtis wstaje chwiejnie od stołu, jednym szarpnięciem zaciąga zasłony, zrzuca biały szlafrok i wali się na łóżko, nie zaprzątając sobie głowy faksem. Niczego nie pamięta, gdy znowu otwiera oczy parę minut przed dwunastą w południe.

Nie pamięta też żadnych snów ani żeby w ogóle coś mu się śniło. Budzi się, chwytając ustami powietrze, jakby dopiero się zdrzemnął. Spogląda na budzik, przeklina i zsuwa się z łóżka. Wkłada dżinsy podniesione z podłogi. Staje na środku pokoju. Oddycha ciężko z uczuciem, że się spóźnił, że przespał coś bardzo ważnego. Stopniowo dociera do niego, że nie ma racji. Przypomina sobie wydarzenia minionego dnia, jakby dotyczyły kogoś innego. Przysiada na krawędzi łóżka i powoli ściąga spodnie.

Odsuwa zasłony. Światło jest przymglone, płaskie. W dole gęste sobotnie tłumy przetaczają się przez chodniki i mosty, fotografują dzwonnicę, łodzie oraz bliźniacze kolumny. Curtis włącza telewizor: Bush spotkał się z Blairem na Azorach, uratowano porwaną dziewczynkę, w Chinach wybuchła jakaś nowa epidemia. Bomby na razie nigdzie nie spadają.

Stoi pod prysznicem, gdy nagle rozlega się dzwonek jego komórki; nie udaje mu się w porę odebrać. Owija się ręcznikiem i kapiąc wodą na dywan, ze zdumieniem stwierdza, że ma trzy nieodebrane połączenia: od Danielle, Albeda i od ojca.

Wiadomość zostawiona przez Danielle jest fałszywie optymistyczna, stonowana, podszyta strachem. Nie chciałabym psuć dobrej kłótni, mówi, ale zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł. Żebym wiedziała, że żyjesz i nie siedzisz w pace. Po prostu staram się jakoś zaplanować swój tydzień. Kocham cię, Sammy D. Nie rób nic głupiego.

Curtis usuwa nagranie i w słuchawce rozbrzmiewa głos Albeda. Mam nadzieję, że się wczoraj wyspałeś. Sen dodaje urody. Moja dziewczyna Espeja była ciężko zawiedziona, żeście się lepiej nie poznali. Cieszę się jednak, że nam dwóm udało się trochę nadrobić zaległości. Pogadać o dawnych czasach, powspominać. Słuchaj, znalazłeś już tego swojego dłużnika? Bo chyba mam jakiś trop. Zadzwoń do mnie.

Potem ojciec: mam nadzieję, że nie wpakowałeś się w jakieś tarapaty, mały. Myślałem o tym, co mi wczoraj powiedziałeś, i coś sobie przypomniałem – nazwisko człowieka, z którym powinieneś się skontaktować. W dawnych czasach, gdy Stanley i ja jeździliśmy jeszcze do Vegas, spotykaliśmy się z pewnym Japończykiem, którego Stanley znał z Kalifornii. Nazywał się Walter Kagami. Był wtedy szulerem – zawodowym hazardzistą jak Stanley – ale chyba to rzucił. Kiedy ostatni raz o nim słyszałem, wciąż mieszkał w Vegas i prowadził jakiś lokal. Nieduże kasyno o nazwie Quicksilver, jeśli dobrze pamiętam. Wydaje mi się, że nigdy nie spotkałeś Waltera. Zresztą i tak byś tego nie pamiętał, byłeś wtedy bardzo mały. Ja sam od lat nie zamieniłem z nim słowa, ale przyszło mi do głowy, że Stanley może być z nim w kontakcie. Mam nadzieję, że to ci pomoże. Tak czy inaczej, kocham cię, synu. Mawiyah cię pozdrawia. Uważaj na siebie.

Curtis rzuca ręcznik na podłogę, chwyta długopis i blok listowy. Zapisuje nazwisko Kagamiego i nazwę kasyna. Przetrząsa szuflady w poszukiwaniu książki telefonicznej, gdy jego wzrok pada na wczorajszy faks. U dołu kartki widnieje logo hotelu i kasyna Spectacular.

Rozprostowuje faks na biurku i poznaje zamaszyste pismo Damona:

Albo al be

Beddow a bedo w porzo.

Skorzystaj z jego pomocy.

Possstępy???????

Pod tekstem znajduje się kolejny rysunek przedstawiający Curtisa: wybałuszonymi oczami, przerażony wpatruje się w wielki zegarek na lewym nadgarstku, a prawą ręką histerycznie wali konia. Źrenica lewego oka jest groteskowo przekrzywiona. Olbrzymi ejakulujący penis jest starannie zaczerniony, odtworzony w najdrobniejszych szczegółach.

Wychodząc, Curtis spuszcza porwaną na strzępki kartkę w toalecie.12

Autobus kursujący co godzinę między kasynem a Las Vegas Strip ma niedługo wracać do miasta, więc Curtis zamawia wodę gazowaną i znajduje cichy kącik w pobliżu sali do gry w bingo, żeby zaczekać na jego odjazd.

Ciężkie, pikantne danie zalega w żołądku i Curtis myśli, czy nie skoczyć do łazienki przed podróżą. Próbuje uporządkować wszystko, co usłyszał od Kagamiego – porównać z tym, czego się dowiedział od Veroniki i od Damona, wyłowić sprzeczności oraz zbieżności – trudno mu się jednak skoncentrować w gwarnym kasynie; ostatecznie zagląda do sali, gdzie trwa gra w bingo, skuszony emanującą stamtąd aurą spokoju.

W środku siedzi może ze dwadzieścia starszych kobiet. Większość gra na pięć czy sześć plansz na raz, a niektóre mają ich przed sobą piętnaście albo i więcej, umocowanych klejem w sztyfcie albo kawałeczkami modeliny. Prowadzącą jest młoda dziewczyna w aparacie ortodontycznym na zębach, z czystym, bezosobowym głosem: ogłaszane przez nią liczby przetaczają się przez salę niczym fale przypływu. Powietrze wydaje się tu gęstsze, a przekaz wyraźniejszy. Kobiety siedzą zgarbione jak wieszczki, z powagą kołysząc głowami zdobnymi w błękitnawe i różowawe trwałe. Zręczne sękate palce przesuwają po planszach markery, tworząc atawistyczne wzory. Liczby są wywoływane i natychmiast wymazywane. Curtis przygląda się temu jak zaczarowany, aż kończy mu się czas i musi pędzić, żeby złapać autobus.

Podczas długiej drogi powrotnej rozmyśla o Stanleyu. Wspomina to, co Kagami powiedział mu o blackjacku – o złudzeniu całkowitej wszechwładzy – i staruszki grające w bingo w cichej sali; jak po mistrzowsku panowały nad planszami i markerami. Wszystko zaczyna mu się układać w rozpaczliwie jasny obraz i gdy autobus zwalnia przed hotelem, Curtis przypomina sobie pewien mecz z końcówki sezonu w trzeciej klasie szkoły średniej – moment, gdy przed pierwszym podaniem rozpoczynającym akcję wyczuł, że szykuje się szarża na rozgrywającego. Wyczytał to z twarzy zawodników drużyny szkoły imienia Bannekera, z przyjętej przez nich postawy. Całym ciałem pamięta spokój, jaki go wówczas ogarnął, niespotykaną jasność umysłu. Pustkę, nieważkość. Wszystko poruszało się po torach, które tylko on widział. Wywinął się zewnętrznemu obrońcy ustawionemu na wprost po drugiej stronie linii wznowienia gry i odskoczył do tyłu, gdy tamten upadł. Wyrwał się i pognał tyłem ku szarżującym ze „ślepej strony”, młócąc w powietrzu ramionami. Potem nastąpiło paskudne ścięcie z nóg. Tylny obrońca – z głową w kasku pochyloną w dół, jak nadlatująca rakieta – runął prosto na niego. Kolanem zmiażdżył Curtisowi nadgarstek. Głuchy chrupot pękającej kości wydał mu się czymś doskonałym, jak najbardziej na miejscu. Co za słodycz! Jakby roztrzaskać młotem opakowanie kredy. Ból go przeobraził, rozświetlił od wewnątrz. Nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć, że jego drużyna nie straciła podania ani piłki. Gips na ręce nosił do końca lutego.

Miesiąc po tym, jak mu go zdjęto, Reagan został postrzelony, gdy wychodził z waszyngtońskiego hotelu Hilton, i Curtis wiedział już dokładnie, co zrobi ze swoim życiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: