Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złotobrody emir - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złotobrody emir - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZŁO­TO­BRO­DY EMIR.

WY­DAW­NIC­TWA KSIĘ­GAR­NI

GU­BRY­NO­WI­CZA i SCHMID­TA.

Aer. Pierw­szy ro­man­tyk, po­wieść… 2 zł 60 ct.

Bi­blio­te­ka pol­ska. Każ­dy tom bro­szu­ro­wa­ny… 1 zł. 30 ct.

w opra­wie… 2 zł 30 ct

T. 1 – 2 Kra­siń­ski Z . Pi­sma. Wy­da­nie z przed­mo­wą Sta­ni­sła­wa hr. Tar­now­skie­go, 2 tomy.

3 – 6 Mic­kie­wicz Adam. Dzie­ła. Wy­da­nie zu­peł­ne przez dzie­ci au­to­ra do­ko­na­ne, 4 tomy.

7 – 10 Za­le­ski B. Po­czye. Wy­da­nie przej­rza­ne przez au­to­ra.

11 Pa­mięt­ni­ki Pa­ska. Wy­da­nie nowe kry­tycz­ne, przej­rza­ne przez dra Węc­lew­skie­go.

12 Niem­ce­wicz. J. Jan z Tę­czy­na. Po­wieść hi­stor.

13 – 16 Sło­wac­ki Ju­liusz. Dzie­ła. Wyd… przej­rza­ne przez prof… dra A. Ma­łec­kie­go.

17 – 19 El…y (Asnyk Adam). Po­ezje, 3 tomy. 20–22 Ma­łec­ki A. Ży­cie i pi­sma Ju­liu­sza Sło­wac­kie­go, wy­da­nie dru­gie znacz­nie po­mno­żo­ne. 3 tomy. 23 Wy­bic­ki J. Pa­mięt­ni­ki.

24 – 25 Mic­kie­wicz A. Dzie­ła 5 – 6.

26 – 28 Mic­kie­wicz A. Ko­re­spon­den­cja, 3 tomy.

20 – 31 Ki­to­wicz X. Pa­mięt­ni­ki i pi­sma hi­sto­rycz­ne, 3 tomy.

32 – 33 Ki­to­wicz X. Opis oby­cza­jów i zwy­cza­jów za pa­no­wa­nia Au­gu­sta III., 2 tomy.

34 – 37 Ro­ma­now­ski M. Pi­sma, 4 tomy.

38 – 39 Sło­wac­ki J. Li­sty, 2 t. Wyd. 2. znacz­nie po­mno­żo­ne.

40 – 42 Sło­wac­ki J . Pi­sma po­śmiert­ne 3 t. Wy­da­nie 2 . znacz­nie po­mno­żo­ne.

43 – 44 Kra­siń­ski. Pi­sma 3 – 4.

45 Kra­szew­ski J. I. Po­ezye.

Bro­ni­kow­ski. Jan III. So­bie­ski i dwór jego czy­li Pol­ska w XVII. wie­ku, 3 tomy… 4 zł 20 ct

Es­tre­icher W. Pol… jego mło­dość i oto­cze­nie… 2 zł 80 ct

Jeż J. T. Osta­pek. Ustęp z prze­szło­ści emi­gra­cyj­nej… 2 zł 40 ct

Kacz­kow­ski K. gen… sztab… le­karz wojsk polsk. Wspo­mnie­nia 1808 – 1831, wy­dał' T. Orze­chow­ski, 2 tomy… 4 zł 20 ct

Ku­ba­la L. Dr. Je­rzy Osso­liń­ski, 2 tomy… 6 zł 80 ct

Lemc­ke K. Es­te­ty­ka. Wy­da­nie dru­gie… 6 zł 40 ct

Li­ske X. Cu­dzo­ziem­cy w Pol­sce. Po­dró­że i pa­mięt­ni­ki… 4 zł 20 ct

Li­sty Ta­de­usza Ko­ściusz­ki, ze­bra­no przez L. Sie­mień­skie­go… 2 zł 80 ct

Li­sty Jana III. kró­la pol­skie­go, pi­sa­no do kró­lo­wej Ka­zi­mi­ry w cia­gu wy­pra­wy pod Wie­deń w r. 1683… 2 zł 80 ct

Ło­ziń­ski B. Dr. Opi­nia pu­blicz­na. Stu­dy­um pu­blicz­ne… 60 ct

Ło­ziń­ski B. Wiecz­na woj­na. Stu­dy­um po­li­tycz­ne… 46 ct

Ło­ziń­ski Wład. Nowe opo­wia­da­nia J. M. C. Pana Wita Na­rwo­ja 3 zł –

Ło­ziń­ski Wład. Pierw­si Ga­li­cy­anie. Po­wieść z prze­szło­ści… 2 zł 60 ct

Ło­ziń­ski Wład. Ha­zar­dy. Po­wieść współ­cze­sna… 2 zł 40 ct

Ło­ziń­ski Wład. Lwów sta­ro­żyt­ny, kart­ki z hi­sto­ryi sztu­ki i oby­cza­jów

Ło­ziń­ski Wład. Tom I. Złot­nic­two pol­skie w daw­nych wie­kach 1384–1640… 2 zł –

Ło­ziń­ski Wład. Tom II. Pa­try­cy­at i miesz­czań­stwo lwow­skie w XVI i XVII wie­ku z 73 ry­ci­na­mi w tek­scie… 9 zł –

Nie­wia­ro­wicz A. L. Wspo­mnie­nie, o A. Mic­kie­wi­czu… 2 zł 20 ct

Przy­bo­row­ski W. Ru­bin We­zyr­ski. Po­wieść… 1 zł 80 ct

Przy­bo­row­ski W. Księż­nicz­ka z Min­ster­bor­gu… 1 zł 50 ct

Sass Ber­licz. Mo­zai­ka. Ga­wę­dy szla­chec­kie, 2 tomy…. 3 zł 80 ct

Se­wer. Brat­nie du­sze. Po­wieść… 2 40

Stad­nic­ki K. Ol­gierd i Kiej­stut sy­no­wie Ge­dy­mi­na, W. ks. Li­twy… 2 zł 40 ct

Wspo­mnie­nia Kon­stan­te­go Wo­lic­kie­go, z cza­sów po­by­tu w cy­ta­de­li war­szaw­skiej i na Sy­ber­ji… 2 zł 60 ct

Za­cha­ra­sie­wicz Z. Teo­rya pana Fi­li­pa……..2 zł 40 ct

Za­cha­ra­sie­wicz Z. Jed­na krew, po­wieść… 1 zł 80 ct

Zie­liń­ski. Au­gust II. i Au­ro­ra König­smark. Po­wieść hist. 2 tomy… 2 zł 6O ct

Niech ze słów mo­ich sta­nie się cia­ło,

Z cia­ła – zba­wi­ciel Sło­wia­nom.

Tom. Pa­du­raI.

Ob­szer­ny plac przed ko­ścio­łem w Saw­ra­niu roił się ży­da­mi. Nie dzi­wi­ło to ni­ko­go, gdyż był wła­śnie sza­bas. Ży­dzi w czar­nych atła­so­wych cha­ła­tach, w czap­kach z li­sie­mi ki­ta­mi, któ­re im dzi­wacz­nie nie­co ster­cza­ły, jak­by wy­ra­sta­ły z gło­wy, w dłu­gich bia­łych poń­czo­chach i pa­pu­czach bez ob­ca­sów i pię­tek, kup­ka­mi prze­cha­dza­li się po pla­cu, ręce za pasy, pod­pa­su­ją­ce cha­ła­ty, za­ło­żyw­szy. Stro­jem wszy­scy byli po­dob­ni do sie­bie: mie­li jed­na­ko­wy strój cha­ła­tów, cza­pek, jed­na­ko­we pa­pu­cze i poń­czo­chy, wszy­scy no­si­li pej­sy – na­wet ko­lor ma­ter­ji cha­ła­tów i cza­pek był jed­na­ko­wy; róż­ni­ły ich od sie­bie tyl­ko bro­dy roz­ma­itych od­cie­ni i dłu­go­ści i pej­sy, – u jed­nych fi­lu­ter­nie za­krę­ca­ne, u in­nych, niby ja­kieś ko­smy­ki, nie­dba­le spa­da­ją­ce na ra­mio­na. Spo­koj­ne ich fi­zjo­gno­mie, mia­ro­we, po­wol­ne ru­chy świad­czy­ły o pew­nem we­wnętrz­nem za­do­wo­le­niu; a cho­ciaż tu i ów­dzie wi­dać było jaką gro­mad­kę gło­śniej ger­go­czą­cą i ży­wiej ge­sty­ku­lu­ją­cą – roz­mo­wy i ge­sty­ku­la­cje nie zdra­dza­ły uczuć i cha­rak­te­ru – lub też nie­zwy­kłe­go za­in­te­re­so­wa­nia się nie­zwy­kły­mi wy­pad­ka­mi. Wszyst­kie te roz­mo­wy da­lej po za krąg tre­ści, ka­wał­kiem chle­ba co­dzien­ne­go za­kre­ślo­nej, nie się­ga­ły.

Dla nich ist­niał za­wsze je­den bo­żek – in­te­res, któ­re­mu przedew­szyst­kiem hołd skła­da­li. Bo­żek ów snać opie­ko­wał się Saw­ra­niem, bo do­bro­byt ma­lo­wał się nie­tyl­ko na twa­rzy, ale i w ubra­niu spa­ce­ru­ją­cych. Mia­ło się wła­śnie ku koń­co­wi pierw­szej ćwier­ci na­sze­go wie­ku, a była to już trze­cia upły­wa­ją­ca w do­stat­ku i po­ko­ju po krwa­wym roku Ko­lisz­czy­zny, na­pięt­no­wa­nym rze­zią Gon­ty i Że­leź­nia­ka. Groź­na haj­da­ma­czy­zna kę­dyś zni­kła, niby się w zie­mi za­wa­li­ła, za­ro­iła się szlach­ta, za­lud­ni­ły się mia­stecz­ka, wsie i ste­py – jed­nem sło­wem na­sta­ła doba ma­ter­jal­ne­go wzma­ga­nia się kra­ju po dłu­go­let­nich klę­skach, rze­ziach i ra­bun­kach.

W grun­cie rze­czy nic się nie zmie­ni­ło – trwał da­lej sta­ry po­rzą­dek spo­łecz­ny, tra­dy­cja cią­gnę­ła się po daw­ne­mu, a szlach­ta roz­ro­dzo­na, spo­koj­na w po­sia­da­niu nie zbie­ra­ła się wpraw­dzie na sej­mik dla wy­bo­ru po­słów, ale wy­bie­ra­ła re­pre­zen­tan­tów i urzęd­ni­ków. Zmian więc ani w jej ży­ciu pu­blicz­nem, ani pry­wat­nem pra­wie nie było. Do­bro­byt ma­ter­jal­ny pod­no­sił się co­raz bar­dziej, a ży­dzi od­czu­wa­li go może naj­le­piej. Mó­wi­ły o tem ich twa­rze za­do­wo­lo­ne i spo­koj­ne, ich atła­so­we cha­ła­ty.

Po­śród grup męż­czyzn prze­su­wa­ły się jesz­cze z więk­szą, zda się, po­wa­gą gro­mad­ki ży­dó­wek – były to ba­ła­bu­sty, cór­ki i żony spa­ce­ru­ją­cych. I na nich świe­ci­ły atła­so­we suk­nie, koi – czy­ki i bra­se­le­ty, ku­pio­ne może za bez­cen u haj­da­ma­ków, a nad czo­łem, w opa­sce na wło­sach mi­go­ta­ły per­ły, ru­bi­ny – na­wet i bry­lan­tów nie bra­ko­wa­ło. Cały ten róż­no­ko­lo­ro­wy tłum prze­cha­dzał się jak pa­wie, spo­koj­nie uży­wa­jąc sza­ba­su i wie­czor­ne­go chło­du. Za parę go­dzin zajść mia­ło słoń­ce i plac ów, dziś taki roj­ny i tłum­ny, opu­sto­sze­je zno­wu aż do no­we­go sza­ba­su, gdyż tyl­ko chło­pi z są­sied­nich wsi przy­jeż­dża­ją tu­taj z drze­wem i sia­nem, a kozy ży­dow­skie – ty­po­we pie­cze­niar­ki – zbie­ga­ją się z ca­łe­go Saw­ra­nia na bez­płat­ne po­ży­wie­nie. Skra­jem tego pla­cu, jed­ną stro­ną do­ty­ka­ją­ce­go ogro­dze­nia ko­ścio­ła i ple­ban­ji, szedł ja­kiś sta­ru­szek bez czap­ki i dźwi­gał wia­dro wody. Wpraw­dzie trzy­mał w ręku ka­pe­lusz, lecz nie dla­te­go, że jesz­cze słoń­ce wie­czo­rem do­brze przy­pie­ka­ło, więc mu na gło­wie, cho­ciaż słom­ko­wy, może cię­żył, ale praw­do­po­dob­nie dla­te­go tyl­ko, aże­by go do ukło­nów nie zdej­mo­wać, gdyż zgar­bio­ną jego po­sta­wę wi­dać było z da­le­ka w cią­głym ru­chu gło­wą, ręką i ka­pe­lu­szem. Czar­ny dłu­gi ubiór star­ca i ogo­lo­na twarz peł­na do­bro­ci, spo­ko­ju, re­zy­gna­cji i po­ko­ry, zna­ne były do­brze miesz­kań­com Saw­ra­nia. Był to pro­boszcz miej­sco­wy, ksiądz Łu­kasz, je­den z tych rzad­kich cnót i do­bro­ci lu­dzi, któ­rzy żyją tyl­ko dla po­sług in­nym. Na swo­je ka­płań­skie po­słan­nic­two za­pa­try­wał sie on chłop­skim ro­zu­mem: nie dość jest pięk­ne sło­wa wy­gła­szać z am­bo­ny, trze­ba pięk­nie czy­nić i świe­cić lu­dziom przy­kła­dem. Nic też dziw­ne­go, że mi­ło­wa­no go i sza­no­wa­no do­ko­ła, bo jak ks. Łu­kasz poj­mo­wał swo­je sta­no­wi­sko, tak go i speł­niał. Prze­no­szo­ny z pa­ra­fji do pa­ra­fji, nie wy­ma­wiał się od po­sług ka­płan – skich wie­kiem, a w naj­krót­szym cza­sie sta­wał się ulu­bień­cem ma­lucz­kich i bo­ga­tych.

Oj­ciec Łu­kasz sam so­bie słu­żył, po­mi­mo póź­ne­go wie­ku pie­lę­gno­wał wła­sno­ręcz­nie kwia­ty w ogród­ku przed ple­ban­ją, a za­wsze zna­la­zła się czy­jaś do­bro­czyn­na ręka, któ­ra z tych kwia­tów na ko­ro­nę mat­ki bo­skiej wie­niec wiła. Ksiądz co wie­czo­ra pod­le­wał je i sam po wodę do pu­blicz­nej stud­ni cho­dził. Służ­by nie trzy­mał żad­nej; je­że­li go­ści nie było, sta­ra ja­kaś baba go­to­wa­ła mu nie­wy­bred­ny ob­jad, z barsz­czu i kawy skła­da­ją­cy się, a dzwon­nik lub fur­man księ­dza wi­ka­re­go nie­zbęd­ne po­słu­gi w po­ko­jach speł­niał.

Grzecz­ność jego, uprzej­mość i na­boż­ność zna­ne były wszyst­kim, a nie­któ­rym po­do­ba­ło się wi­dzieć w nim dzi­wa­ka, nie­go­dzą­ce­go się z co­dzien­nym oby­cza­jem i ludź­mi. Ła­twiej było taki wy­rok wy­dać, niż się na wyż­szo­ści jego mo­ral­nej po­znać. Pro­sto­tę cha­rak­te­ru i uczuć, bra­no za dzi­wac­two.

Ile razy ksiądz Łu­kasz przy­sta­nął z wia­der­kiem, za­wsze się zna­lazł ktoś, co mu się ukło­nił. Sta­rzec miał wzrok bar­dzo krót­ki, rzad­ko kogo po­zna­wał z da­le­ka, ale nie chcąc być dłuż­nym ni­ko­mu, gło­wą ki­wał i ka­pe­lu­szem, trzy­ma­nym w ręku, po­zdro­wie­nie prze­se­łał. Zwy­czaj ten ojca Łu­ka­sza był tak zna­nym, że spa­ce­ru­ją­cy na pla­cu nie­do­rost­ki i ba­cho­ry ży­dow­skie żar­ty so­bie z nie­go stro­ili.

Okrą­żyw­szy o kil­ka­dzie­siąt kro­ków, za­cho­dzi­li z in­nej stro­ny i na żart zno­wu się kła­nia­li. Oj­ciec Łu­kasz z naj­więk­szą po­ko­rą i uprzej­mo­ścią od­kło­nił się każ­de­mu, nie przy­pusz­cza­jąc, że próż­nu­ją­ce ba­chor­ki, bra­ły go za przed­miot żar­tów.

Kła­nia­nie się bez­u­stan­ne trwa­ło i te­raz od chwi­li uka­za­nia się księ­dza Łu­ka­sza na skra­ja pla­cu, pra­wie do fur­ty ple­ban­ji. Fur­ta była za­mknię­tą. Oj­ciec Łu­kasz po­sta­wił wia­der­ko na zie­mi i jął ry­gle od­su­wać, kie­dy za sobą po­sły­szał tur­kot nad­jeż­dża­ją­cej brycz­ki. Od­wró­cił się więc i na­tę­żo­nym wzro­kiem po­czął nad­jeż­dża­ją­cej truch­tem bry­czul­ce i ko­nię­tom chłop­skim, w nią za­przę­żo­nym, przy­pa­try­wać się. Mru­żył oczy, do­po­ma­gał so­bie dasz­kiem z ręki, któ­rym się od słoń­ca za­sła­niał, ale ko­ni­ków i brycz­ki nie po­znał. Wi­dział tyl­ko, że ktoś zdą­ża wy­raź­nie do ple­ban­ji. W tem, nie do­jeż­dża­jąc kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków do bra­my, fur­man ko­nie za­trzy­mał, a a brycz­ki wy­siadł ja­kiś mło­dy czło­wiek w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu, z kra­jo­wej pszen­nej słom­ki ple­cio­nym i w dłu­giej, po kost­ki pra­wie na­rzut­ce płó­cien­nej, bia­łej, któ­ra go od pyłu chro­ni­ła. Był to męż­czy­zna mło­dy trzy­dzie­sto­pa­ro­let­ni, słusz­ny, kształt­ny, o su­mia­stym, ciem­nym wą­sie i po­dłuż­nej, do­brze sma­głej twa­rzy. Wy­siadł­szy z brycz­ki do sto­ją­ce­go przy fur­cie ojca Łu­ka­sza się zbli­żał. Na parę kro­ków przed nim zdjął ka­pe­lusz i z od­kry­tą gło­wą szedł na po­wi­ta­nie pro­bosz­cza.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus – rzekł, zbli­ża­jąc się.

– Na wie­ki wie­ków – brzmia­ła od­po­wiedź.

Oj­ciec Łu­kasz wzrok na­tę­żał i mło­dzień­co­wi przy­pa­try­wał się, po­znać go usi­łu­jąc. Tym­cza­sem mło­dzie­niec przy­by­ły po­chy­lił się i z usza­no­wa­niem rękę pro­bosz­cza po­ca­ło­wał, a ten, od­chy­liw­szy nie­co gło­wę i trzy­ma­jąc w obu dło­niach, nie prze­sta­wał przy­pa­try­wać się przy­by­łe­mu.

– No, po­wie­dzie mi Waść, kogo mam przy­jem­ność po­wi­tać?

Mło­dzie­niec zno­wu się po­chy­lił i zno­wu w rękę pro­bosz­cza po­ca­ło­wał.

– Pro­szę zgad­nąć…

Oj­ciec Łu­kasz zaj­rzał mu zno­wu w oczy, z boku.

– Jak mi Bóg miły, nie po­znam, ko­cha­nie!

– To­masz…

Ksiądz w dło­nie kla­snął z po­dzi­wie­nia.

– To­masz? Jaki? Syn Jana?

– Jana…

– Moje ko­cha­nie… moje ko­cha­nie… ty – syn Jana? Mego dro­gie­go, po­czci­we­go Jana?

Wi­dać, że z tem imie­niem po­łą­czo­ne były daw­ne i ser­decz­ne wspo­mnie­nia, bo ojcu Łu­ka­szo­wi łzy w sta­rych oczach mi­gnę­ły, a pod­nió­sł­szy obie ręce, zno­wu za gło­wę mło­dzień­ca ujął… przy­ci­skał go do sie­bie, ca­ło­wał w po­licz­ki i czo­ło, od­su­wał, przy­pa­try­wał się, zno­wu ca­ło­wał. W jego ru­chach, w gło­sie prze­bi­ja­ły się wzru­sze­nie i ra­dość.

– Nic dziw­ne­go, ko­cha­nie, żem cię nie po­znał… wy­strze­li­łeś w górę, jak to­po­la, do­sta­łeś wą­sów. wy­ro­słeś, wi­dzę, na męża… do­brze, ko­cha­nie, do­brze… mę­żów na­szej mi­łej Pol­sce po­trze­ba, ach, po­trze­ba…

Mó­wiąc to, przy­pa­try­wał się z pew­ną lu­bo­ścią sto­ją­ce­mu mło­dzień­co­wi.

– Ale, ko­cha­nie, ja gadu-gadu, a do cha­ty nie pro­szę cie­bie… Chodź­myż, chodź­my… w sam czas przy­je­cha­łeś, ko­cha­nie.

Oj­ciec Łu­kasz po­czął zno­wu do furt­ki się do­bi­jać; przy­by­ły mło­dzie­niec, wi­dząc to sza­mo­ta­nie się po­sko­czył żywo, klam­kę na­ci­snął i Otwo­rzył.

Na­stą­pi­ła zwy­kła ce­re­mo­nia wej­ścia. Ksiądz pierw­szeń­stwo ofia­ro­wał go­ścio­wi, a gość go­spo­da­rzo­wi z uwa­gi na jego wiek i ka­płań­stwo.

– Idź­że ko­cha­nie… idź..

– Niech ksiądz do­bro­dziej…

– O, nie, nie, nie ko­cha­nie… sza­nuj­my oby­czaj… go­ściom na­le­ży się pierw­szeń­stwo…

– Ależ, oj­cze do­bro­dzie­ju, nie ta­kim go­ściom.

– Przed pa­nem Bo­giem i przed oby­cza­jem wszy­scy rów­ni.

Mło­dzie­niec ujął pod rękę ojca Łu­ka­sza.

– Nie­chże ksiądz bę­dzie ła­skaw. – pro­sił. Ksiądz ręką ku nie­mu ski­nął.

– Idź­że, idź ko­cha­nie… mnie przo­dem iś6 nie wy­pa­da… mam tu jesz­cze wia­der­ko za sobą,..

Na­chy­lił się i tu­czek od wia­dra ręką ujął. Mło­dzie­niec szyb­ko do sto­ją­ce­go na zie­mi wia­der­ka po­sko­czył.

– Nie­chże ksiądz pro­boszcz nie fa­ty­gu­je się… ja we­zmę.

Oj­ciec Łu­kasz gło­wą znak przy­zwo­le­nia zro­bił.

– Je­śli już tak chcesz, ko­cha­nie – cóż; ro­bić… mu­szę się pod­dać.

Z temi sło­wy do otwo­rzo­nej furt­ki wszedł, a za nim z wia­der­kiem przy­jezd­ny mło­dzie­niec.

Na­zy­wał się on To­masz Pa­du­ra.

Le­d­wie próg furt­ki prze­kro­czy­li, oj­ciec Łu­kasz za­trzy­mał się.

– O so­bie, ko­cha­nie, nie za­po­mi­na­my, ale za­po­mnie­li­śmy o ko­nię­tach i fur­ma­nie.

– Na­ję­ty – wtrą­cił p. To­masz.

– Ale za­wsze pa­mię­tać o nim go­dzi się… i czło­wiek i ko­nie głod­ne, zdro­żo­ne… One, ko­cha­nie, po­trze­bu­ją tak­że od­po­czyn­ku.

Oj­ciec Łu­kasz stal, jak­by się na­my­ślał, co ro­bić.

– Po­cze­kaj ko­cha­nie… do or­ga­ni­sty go ode­szlę… u mnie, jak Bóg miły, nie miał­by gdzie przy­tu­lić się…

Za­wo­łał fur­ma­na, po­ka­zał, do­kąd ma je­chać a sam do ple­ban­ji, sto­ją­cej w koń­cu wiel­kie­go i dłu­gie­go dzie­dziń­ca z p. To­ma­szem po­szedł. W głę­bi dzie­dziń­ca, wi­dać było ob­szer­ny par­te­ro­wy bu­dy­nek, o bia­łych ścia­nach, sło­mia­nym da­chu, z ob­szer­nym gan­kiem, roz­par­tym na czte­rech dę­bo­wych ko­lum­nach, któ­re u dołu do jed­nej trze­ciej wy­so­ko­ści po­łą­czo­ne były ścian­ką w za­mieć, a u góry po­sia­da­ły rów­no ści­słe gło­wi­ce, pod­pie­ra­ją­ce wprost bel­ko­wa­nie. We­wnątrz ga­necz­ku, two­rzą­ce­go coś po­dob­ne­go do we­ran­dy, przy obu po­dłuż­nych ścian­kach sta­ły pro­ste dę­bo­we ła­wecz­ki. Na lewo nie­co od ple­ban­ji cią­gnął się par­kan wy­so­ki, od­dzie­la­ją­cy pro­bo­stwo od pla­cu, nie­daw­no opi­sa­ne­go, któ­ry jed­nem ra­mie­niem do­ty­kał ko­ścio­ła, a przy par­ka­nie mały wi­ry­da­rzyk i al­ta­na dzi­kiem, wi­nem gę­sto ople­cio­na. Kie­dy się do al­ta­ny zbli­ży­li, oj­ciec Łu­kasz do p. To­ma­sza się zwró­cił.

– Tu moż­na wia­der­ko po­sta­wić… po­tem so­bie kwiat­ki pod­le­ję… dzię­ku­ję ci, ko­cha­nie, dzię­ku­ję…

Ob­jął za szy­ję go­ścia i po­ca­ło­wał.

Po­tem ręką na ple­ban­ję ski­nął.

– A oto i moje kró­le­stwo na zie­mi…

– Ob­szer­ny dom.… – wtrą­cił p. To­masz.

– Ob­szer­ny ko­cha­nie, ob­szer­ny… ale praw­dę po­wie­dziaw­szy, ksiądz Ka­la­san­ty kró­lu­je tu­taj… ja po­pa­sam… nie­wiem tyl­ko, kie­dy wy­ja­dę.

Mó­wił to z do­bro­tli­wym, ła­god­nym uśmie­chem i mło­de­go go­ścia do swo­jej izby na popa – sie pro­wa­dził. Wi­dok miesz­ka­nia ojca Łu­ka­sza wiel­kie na Pa­du­rze wra­że­nie zro­bił. Prze­stą­piw­szy próg, sta­nął, po­dzi­wem do miej­sca przy­ku­ty. Miesz­ka­nie owo skła­da­ło się z dwóch po­ko­ików; pierw­szy, do któ­re­go we­szli, był ob­szer­ny, o ścia­nach bia­łą gli­ną wy­sma­ro­wa­nych, o czy­stej pod­ło­dze z de­sek dę­bo­wych. Mat­ka Bo­ska Ber­dy­czow­ska, wi­szą­ca na ścia­nie, na wprost drzwi, sta­no­wi­ła je­dy­ną ozdo­bę. Pod ścia­na­mi sta­ły dę­bo­we krze­seł­ka, ro­bo­ty wi­docz­nie miej­sco­we­go maj­stra, któ­ry po­boż­ną, ale nie­wpraw­ną ręką je cio­sał dla księ­dza pro­bosz­cza i ta­kiż sam stół dę­bo­wy na krzy­żach. Była to izba, w któ­rej oj­ciec Łu­kasz od­wi­dza­ją­cych go pa­ra­fian przyj­mo­wał. Dru­ga iz­deb­ka, znacz­nie mniej­sza, słu­ży­ła za sy­pial­nię. Pod ścia­ną stał tap­czan w tym sa­mym sty­lu, co stół, a może i tą samą ręką cio­sa­ny z gru­ba; ma­te­ra­ca na nim nie było żad­ne­go, a u wę­zgło­wia pod­nie­sio­ne, na kształt po­dusz­ki de­ski, świad­czy­ły, że ten, co na nim sy­piał, po­dusz­ki nie uży­wał. Cały tap­czan na kry­ty był wiej­skiej ro­bo­ty dy­wa­ni­kiem, zwa­nym ki­lim­kiem, z czy­stej, gru­bo przę­dzo­nej weł­ny, tka­nym na do­mo­wym war­sta­cie w żół­te, nie­bie­skie i czer­wo­ne pa­ski, kom­bi­na­cją ko­lo­rów i li­nij przy­po­mi­na­ją­cym per­skie de­se­nie. Przy tap­cza­nie u wę­zgło­wia stał ma­lut­ki dę­bo­wy sto­lik, na nim bre­wiarz, ró­ża­niec, sto­czek i wo­sko­wa świe­ca w żół­tym brą­zo­wym lich­ta­rzu; wszyst­ko to świad­czy­ło, że oj­ciec Łu­kasz przy tym sto­li­ku mo­dli­twy ran­ne od­by­wał. Pod sto­li­kiem, dzban gli­nia­ny z wodą do­peł­niał ska­li po­trzeb i ży­cia miesz­ka­ją­ce­go tu księ­dza. Żad­nych ozdób, żad­ne­go śla­du tego, co się zbyt­kiem na­zy­wa, nie było wi­dać.

Obej­rzaw­szy się do­ko­ła, Pa­du­ra z pew­nem wzru­sze­niem rękę księ­dza po­ca­ło­wał.

– Oj­ciec za­wsze żyje, jak ana­cho­re­ta… Ksiądz Łu­kasz pod ra­mię go ujął, uda­jąc, że uwa­gi nie sły­szy.

– Sia­daj­że, sia­daj ko­cha­nie… tu, tu… do słoń­ca, niech się na cie­bie na­pa­trzę… Gdy­by to Jan był do­cze­kał!

Wpa­try­wał się w twarz mło­dzień­ca, jak­by so­bie rysy jej przy­po­mnieć się sta­rał; po­tem krze­seł­ko mu wska­zał.

– Sia­daj… No, po­wiedz, ko­cha­nie, – czyż spo­dzie­wa­łem się, że przed śmier­cią jesz­cze cie­bie zo­ba­czę!… Bóg ła­skaw.

Pa­du­ra usiadł.

– Nie wy­god­nie ci, praw­da?…

– Ach, oj­cze do­bro­dzie­ju, czy to mnie o wy­go­dzie my­śleć!

– Słusz­nie… mamy o czem wię­cej my­śleć, niż o mię­kiem sie­dze­niu… I ci, co sia­da­ją na je­dwa­biach, i ci, co na drze­wie, jed­na­ko­wo skoń­czą… We­dług czy­nów będą nas są­dzić, a nie we­dług suk­ni. Kie­dy już taka dola ludz­ka, że umrzeć trze­ba – nie­chże po nas do­bre uczyn­ki po­zo­sta­ną.

– Wie­ko­wi na­le­ży się wy­go­da… – wtrą­cił Pa­du­ra.

– Nic się nie na­le­ży… Chry­stus wo­lał dzie­lić się z ubo­gi­mi, niż so­bie do­ga­dzać.

Na chwil­kę roz­mo­wa się prze­rwa­ła.

– Zką­dże ty te­raz po­dą­żasz?

– Z Ki­jo­wa.

– Od ko­góż to? – do­py­ty­wał się oj­ciec Łu­kasz.

– Od bra­ci… i od lu­dzi – rzekł wy­mi­ja­ją­co

– Do Krze­mień­ca już nie wró­cisz?

– Chy­ba z po­trze­by… Je­stem w cią­głej po­dró­ży.

– Niech ci Bóg bło­go­sła­wi w ży­ciu i w ro­bo­cie… Wiem, wiem…

– Przy­je­cha­łem na od­po­czy­nek… więc i ojca do­bro­dzie­ja od­wi­dzić umy­śli­łem.

– Bóg ci za­płać, ko­cha­nie, Bóg za­płać!… Do­brze zro­bi­łeś – przy­je­cha­łeś w sam czas. U nas te­raz ży­cie w oko­li­cy kipi; wpraw­dzie w tym wa­rze, jak na te­raz, nic do­bre­go, nie go­tu­je się, bo to szla­chec­ka go­rącz­ka i har­mi­de­ru wie­le, a ko­rzy­ści Bóg ma… Ale za­po­znasz się tro­chę z ludź­mi.

Po chwil­ce do­dał:

– Gdy­byś był przed paru dnia­mi wcze­śniej przy­je­chał, za­stał­byś Se­wer­ka…

– Kogo?

– Za­po­mnia­łeś?… Gosz­czyń­skie­go… A prze­cież to ra­zem z nim słu­ży­li­ście do mszy.

– Ach praw­da! Mó­wił mi brat, że w Hu­ma­niu szko­ły skoń­czył…

– Skoń­czył… Byli tam i inni – po­roz­jeż­dża­li się już, szko­da – cią­gnął z pew­nym ża­lem oj­ciec Łu­kasz – był­byś i Boh­da­na Za­le­skie­go po­znał… temu, ko­cha­nie, dał pan Bóg skrzy­dła do lotu nie lada…

– Krą­ży­ły i po­śród nas jego piosn­ki.

– To tyl­ko po­czą­tek sła­wy ko­cha­nie… Ale jest tu i bez nich lu­dzi do­syć… do­brze żeś przy­je­chał… za­po­znam cię z Cho­da­kow­skim – nie mło­dy już czło­wiek, wziął się jed­nak do rze­czy pięk­nej! Z gra­fem się znasz, praw­da?

– Znam się…

– Wiel­kie­go masz w nim przy­ja­cie­la… – wtrą­cił oj­ciec Łu­kasz.

Oczy Pa­du­rze bły­snę­ły ra­do­ścią.

– Sły­sza­łem o tem… Cie­szę się… Oj­ciec Łu­kasz ręką ski­nął nie­dba­le.

– Gło­śne bęb­ny za gó­ra­mi… Ot zwy­czaj­nie pan,…ma pie­nią­dze i czas – więc się bawi, oby tyl­ko lu­dziom był jaki po­ży­tek z tego!

– Czy jest w Saw­ra­niu?

– Prze­sia­du­je cza­sem… Te­raz jest po­dob­no… nie lubi za­grze­wać miej­sca, ucie­ka za­raz do Hu­ma­nia, do Bo­rej­ków – Bóg wie, do­kąd. Do­bry czło­wiek, ale duch nie­spo­koj­ny… Po­eta – zwy­czaj­nie.

Oj­ciec Łu­kasz na­chy­lił się do go­ścia z uśmie­chem.

– A ty, ko­cha­nie, prze­sta­łeś wier­sze pi­sać? Pa­du­ra za­pło­nił się.

– Prze­sta­łem oj­cze… nie było cza­su…

– O… o… wi­dzisz, za­raz i wy­mów­ka, to zna­czy, je­że­li czas się znaj­dzie, to i pi­sać roz­pocz­niesz.

W trak­cie roz­mo­wy ode­zwał się… dzwon na nie­szpo­ry.

– Ot i na służ­bę mnie dzwon­nik woła – rzekł oj­ciec Łu­kasz do­bro­tli­wie, wsta­jąc. – Po­cze­kaj­że ko­cha­nie, każę or­ga­ni­ści­nie przy­go­to­wać her­ba­tę, mle­ko i tap­cza­nik wnieść dla cie­bie, abyś miał gdzie się prze­spać…

Nie­chże się oj­ciec nie tru­dzi…

Le­d­wie to Pa­du­ra wy­mó­wił, a już ksiądz tak­że izbę opu­ścił. Pa­du­ra zo­stał sam. Wstał, prze­szedł się parę razy po po­ko­ju, roz­glą­dał się po ścia­nach go­łych, przez okno wyj­rzał i w głę­bi dzie­dziń­ca, za wi­ry­da­rzem i do­mem, wzrok jego uto­nął.

Spoj­rzaw­szy w okno, sta­nął jak przy­ku­ty. Uwa­gę jego za­trzy­mał nie­zwy­kły wi­dok. Na ob­szer­nym dzie­dziń­cu, przy wbi­tym dę­bo­wym słu­pie, w któ­ry licz­ne kół­ka że­la­zne były wkrę­co­ne, stał czło­wiek, fur­man wi­docz­nie, na dłu­giej li­new­ce ko­nia trzy­mał, a za lin­ją koła, za­to­czo­ną pro­mie­niem li­new­ki, bie­gał koń w naj­róż­no­rod­niej­szych su­sach i lan­sa­dach, z gło­wą schy­lo­ną za­wzię­cie mię­dzy przed­nie nogi, ze stu­lo­ne­mi usza­mi. Bie­ga­jąc, wierz­gał tyl­ne­mi no­ga­mi tak za­ma­szy­ście, że się mu zad pra­wie pio­no­wo pod­no­sił. Za ob­rę­bem koła stał ktoś i ćwi­czył ba­to­giem roz­bry­ka­ne­go ko­nia, ile razy ku nie­mu się zbli­żył. Każ­de cię­cie, zda­wa­ło się, jesz­cze bar­dziej do­da­wa­ło fan­ta­zji nie­sfor­ne­mu bie­gu­no­wi.

Na pierw­szy rzut oka nie mógł od­gad­nąć, kto to ko­nia po­pę­dzał; do­pie­ro bli­skie roz­pa­trze­nie się po­zwo­li­ło mu zdać so­bie spra­wę Owym czło­wie­kiem, sma­ga­ją­cym ko­nia, był ksiądz Stał do Pa­du­ry ty­łem zwró­co­ny. W jed­nem ręku trzy­mał pod­ka­sa­ną re­we­ren­dę, aże­by mu nie plą­ta­ła się mię­dzy no­ga­mi, w dru­giej bicz, któ­rym trza­skał bez­u­stan­nie, jak­by umyśl­nie dla do­da­nia fan­ta­zji ru­ma­ko­wi. We­rwa ko­niar­ska była u księ­dza tak żywą, że chla­snąw­szy pę­dzą­ce­go w sza­lo­nych sko­kach ko­nia, parę kro­ków pod­bie­gał jesz­cze i bi­czem szpacz­ka ćwi­czył.

Był to ksiądz wi­ka­ry Ka­la­san­ty.

Tym­cza­sem dzwon na nie­szpo­ry roz­le­gał się co­raz gło­śniej, co­raz raź­niej.

– Pro­szę, do­bro­dzie­ja, dzwo­nią już… za­uwa­żył czło­wiek, sto­ją­cy przy słu­pie.

– A już… ścią­gnij ko­nia!

Mi­ko­łaj – tak się na­zy­wał fur­man – lin­kę ścią­gać po­czął. Ksiądz Ka­la­san­ty re­we­ren­dę opu.- ścił i z ba­to­giem w ręku sto­jąc, w ko­nia się wpa­try­wał.

– Trze­ba go bę­dzie prze­sza­chro­wać – za­uwa­żył.

– Prze­cież ja mó­wi­łem do­bro­dzie­jo­wi, że co szpak – to la­da­co! Pod sio­dłem bry­ka z po­cząt­ku, a póź­niej ję­zyk wy­wa­li, a w za­przę­gu na dy­szel się kła­dzie.

– Znaj­dzie się głu­pi, co i to kupi.

– Oj, oj! Cze­mu nie? Albo to Bał­ta da­le­ko – ale po co ma owies dar­mo jeść?

Pa­du­ra, sto­jąc w oknie, sły­szał wpraw­dzie roz­mo­wę, ale księ­dza oglą­dał z tyłu tyl­ko. Na­resz­cie, kie­dy szpa­czek od­pro­wa­dzo­ny zo­stał do staj­ni, ksiądz Ka­la­san­ty na­wró­cił do ple­ban­ji. Był to męż­czy­zna trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni, o pło­wych wło­sach, krą­głej nie­co, sta­ran­nie wy­go­lo­nej i bia­łej twa­rzy, słusz­ne­go wzro­stu, bar­czy­sty, krzep­ki, któ­ry całą swo­ją po­sta­wą i ru­cha­mi pod­ofi­ce­ra ra­czej od dra­go­nów, niż po­kor­ne­go słu­gę bo­że­go przy­po­mi­nał.

Zro­biw­szy kil­ka­dzie­siąt kro­ków, w otwar­te okno spoj­rzał i, spo­strze­gł­szy nie­zna­jo­mą twarz w miesz­ka­niu ojca Łu­ka­sza w po­rze tak nie­zwy­kłej, mi­mo­wol­nie po­wstrzy­my­wał kro­ku, twa­rzy tej przy­pa­tru­jąc się zda­le­ka. Wtem drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł oj­ciec Łu­kasz.

– Ko­cha­nie… wszyst­ko bę­dzie… Spoj­rze­nie jego pa­dło na uda­ją­ce­go się do ple­ban­ji księ­dza Ka­la­san­te­go.

– Otoż i wi­ka­ry wra­ca… Wi­dzia­łeś go przy ko­niu?

– Pa­trzy­łem wła­śnie.

– Do­bry czło­wiek… ko­nie tyl­ko zbyt lubi i… cza­sem kar­ty.

Wszedł do po­ko­ju oj­ciec Ka­la­san­ty i na­stą­pi­ła pre­zen­ta­cja.

Po chwi­li roz­mo­wy ksiądz Łu­kasz głos za­brał.

– Chodź­myż, moje, dzie­ci, na nie­szpo­ry… bo tam już cze­ka­ją na mnie.

Wszy­scy trzej do ko­ścio­ła uda­li się. Na­za­jutrz wy­pa­da­ła nie­dzie­la i zjazd oko­licz­nej szlach­ty był bar­dzo licz­ny. Pa­du­ra do mszy słu­żył. Kie­dy wszedł do za­kry­stji, tak mu się dzie­cin­ne lata w Iliń­cach przy­po­mnia­ły, że usłu­gi swo­je księ­dzu za­ofia­ro­wał.

Ko­ściół był prze­peł­nio­ny na­boż­ny­mi, ale da­rem­nie p. To­masz roz­glą­dał się – ani jed­nej twa­rzy zna­jo­me] nie spo­tkał. Po skoń­czo­nej mszy po­czął roz­bie­rać księ­dza.

– Do­brze się sta­ło, żeś przy­je­chał – za­uwa­żył oj­ciec Łu­kasz – w ko­ście­le wi­dzia­no pana gra­fa.

– A ja nic nie spo­strze­głem…

Kie­dy p. To­masz z za­kry­stji wy­szedł z oj­cem Łu­ka­szem, dzie­dzi­niec roił się ludź­mi; sza­re ka­po­ty, świ­ty chłop­skie, bia­łe ubra­nia ko­biet wiej­skich, sur­du­ty pół­pan­ków mie­sza­ły się z ele­ganc­kie­mi to­a­le­ta­mi dam, z kon­fe­de­rat­ka­mi i kon­tu­sza­mi pa­nów. Le­d­wie oj­ciec Łu­kasz uka­zał się, ruch się zro­bił, lu­dzie hur­mą po­ci­snę­li się ku nie­mu i po ko­lei z pew­ną czcią ca­ło­wa­li mu ręce. Ksiądz jed­nych ca­ło­wał w ra­mię, in­nych w gło­wę, a in­nych zno­wu bło­go­sła­wił tyl­ko krzy­żem świę­tym. Z tym przy­wi­tał się, do owe­go stów­ko prze­mó­wił – a wszyst­kich uj­mo­wał swo­ją ser­decz­no­ścią i pro­sto­tą.

W cza­sie przy­wi­tań tego lub owe­go p. To­nia­szo­wi przed­sta­wiał. Ale spoj­rze­nia Pa­du­ry były ja­kieś roz­tar­gnio­ne, bie­ga­ły po ob­szer­nym dzie­dziń­cu, jak­by szu­ka­ły ko­goś, na­resz­cie w jed­nym punk­cie za­trzy­ma­ły się. Opo­dal od fur­ty sta­ła gro­mad­ka lu­dzi nie­co na ubo­czu.

Po­środ­ku jej gó­ro­wa­ła nad in­ny­mi gło­wą jed­na po­stać, po sta­ro­pol­sku ubra­na. Był to męż­czy­zna lat czter­dzie­stu może, w gra­na­to­wym kon­tu­szu, kar­ma­zy­no­wym żu­pa­nie, słuc­kim zło­to­li­tym pa­sem pod­pa­sa­ny. Na pod­go­lo­nej czu­pry­nie za­ma­szy­ście ster­cza­ła kon­fe­de­rat­ka zło­ci­ste­go suk­na, jak­by umyśl­nie do­bra­na do zło­ci­stych wą­sów i bro­dy męż­czy­zny. Jed­ną rękę na ka­ra­be­li oparł a dru­gą za pas za­ło­żyw­szy, na­marsz­czo­nem tro­chę i wo­jow­ni­czem spoj­rze­niem po lu­dziach się roz­glą­dał.

Przy nim ru­szał się nie­wiel­ki we­so­ły czło­wie­czek z przy­strzy­żo­ną bro­dą, w suk­ma­nie chłop­skiej, w sze­ro­kich ko­zac­kich haj­da­wa­rach do bu­tów, i po­mi­mo lata, w ba­ra­niej czap­ce z czer­wo­nym ose­łe­dem. Na suk­ma­nie do pasa przy­cię­tej' i pod­pa­sa­nej rze­mien­nym, na­bi­ja­nym gu­zi­ki roz­ma­ite pa­skiem, na szyi, na wą­skim gład­kim rze­my­ku, wi­siał mu in­stru­ment mu­zycz­ny, do gi­ta­ry wiel­ko­ścią i kształ­tem po­dob­ny, na któ­rym ów czło­wie­czek rękę lewą trzy­mał i buń­dziucz­nie wszyst­kim przy­pa­try­wał się.

Za­pa­trzo­ne­go w tę gru­pę, tak nie­po­wsze­dnio wy­glą­da­ją­ca, p. To­ma­sza, ksiądz pro­boszcz pod ra­mię ujął.

– Chodź­my, ko­cha­nie. Wi­dzisz, a Cho­da­kow­ski nie przy­je­chał… pew­nie u p. Mar­szał­ka za­ga­dał się…

Kto to był ów Mar­sza­łek – Pa­du­ra wie­dział. Do­py­ty­wać się na ra­zie nie wy­pa­da­ło, co robi u nie­go nie­zna­jo­my.

Kie­dy się już do fur­ty, pro­wa­dzą­cej z dzie­dziń­ca ko­ściel­ne­go do ple­ban­ji zbli­ży­li, oj­ciec Łu­kasz z do­bro­tli­wym uśmie­chem spy­tał:

– Wi­dzia­łeś tych pa­nów – jed­ne­go w ogni­stej kon­fe­de­rat­ce, a dru­gie­go ma­łe­go, z ko­zac­ka ubra­ne­go, z gi­ta­rą?

Obu od­ra­zu po­znał Pa­du­ra. Ten słusz­ny – był zło­to­bro­dy Emir, a ów wą­sal z gi­ta­rą, to Wi­tost.

Na ga­ne­czek ple­ban­ji we­szli. Po­kój ojca Łu­ka­sza, zna­ny już czy­tel­ni­kom, był peł­ny. Zgro­ma­dzi­li się tu męż­czyź­ni, ko­bie­ty, szlach­ta, pa­no­wie – chło­pów tyl­ko i cho­dacz­ko­wej szlach­ty bra­ko­wa­ło; ci, jak zwy­kle, sta­li za pro­giem, koło ga­necz­ku, mnąc czap­ki w rę­kach i zrzad­ka szep­cąc coś ze sobą. Krót­kie przy­wi­ta­nia i roz­mo­wy z oj­cem Łu­ka­szem świad­czy­ły naj­wy­mow­niej, że przy­by­sze, nie mie­li żad­ne­go in­te­re­su, ale że miło im było za­mie­nić kil­ka słów z ulu­bio­nym księ­dzem pro­bosz­czem i bło­go­sła­wień­stwo od nie­go do­stać.

Oj­ciec Łu­kasz w głę­bi, a ra­czej w koń­cu po­ko­ju, do­strzegł ja­kąś po­stać nie­wie­ścią, któ­ra ku nie­mu przy­jaź­nie gło­wą ki­wa­ła i ku niej się skie­ro­wał.

– Mar­szał­ko­wa Po­po­wska… – szep­nął Pa­du­ra do idą­ce­go za nim księ­dza.

Le­d­wie parę kro­ków zro­bił, ści­ska­jąc gło­wy na lewo i pra­wo i bło­go­sła­wiąc krzy­żem zbli­ża­ją­cych się ku nie­mu, kie­dy przy drzwiach hu­czek się zro­bił i mi­mo­wol­nie skie­ro­wa­ły się w tę stro­nę spoj­rze­nia wszyst­kich. Na pro­gu uka­za­ła się wy­nio­sła po­stać Emi­ra, za nim po­dą­żał z buń­dziucz­ną, jak za­wsze, miną Wi­tort, a z tyłu nie­od­stęp­ny ko­zak So­kół.

Ci­sza po­wsta­ła. Oj­ciec Łu­kasz nie­znacz­nie krok wstrzy­mał.

Graf ku nie­mu ru­szył.

– Cie­szę się… cie­szę się, że ojca do­bro­dzie­ja w do­brem wi­dzę zdro­wiu. Po­ca­ło­wa­li się w ra­mię.

– Bóg ła­skaw jemu..

Wtem Emir pa­nią mar­szał­ko­wą spo­strzegł i ku niej po­szedł.

– Służ­by po­wol­ne pani mar­szał­ko­wej do­bro­dziej­ce…

Pa­nią w rękę po­ca­ło­wał a cór­kę, pan­nę Mar­ją, po­wi­tał ukło­nem i uści­skiem ręki.

Zbli­żył się oj­ciec Łu­kasz i tak­że z pa­nia­mi ser­decz­nie przy­wi­tał się. Za nim w nie­śmia­łej po­sta­wie stał To­masz.

– Po­zwo­lą pań­stwo, że im jesz­cze przy­po­mnę ku­zyn­ka mego, Krze­mień­cza­ni­na… P. To­masz Pa­du­ra.

P. To­masz ukło­nił się, spie­kł­szy raka

– Prze­cież się zna­my do­brze – za­uwa­ży­ła Mar­szał­ko­wą. Ski­nę­ła więc uprzej­mie ku sto­ją­ce­mu nie­śmia­ło mło­dzień­co­wi i rękę mu po­da­ła.

– Po­eta… – do­dał oj­ciec Łu­kasz.

– A ! O tem nie wie­dzie­li­śmy…

Epi­tet ów zro­bił nie­spo­dzie­wa­ne wra­że­nie. Pa­nie spoj­rza­ły na mło­dzień­ca pil­niej, jak­by pra­gnę­ły na jego twa­rzy od­szu­kać ja­kieś zna­mię ge­niu­szu. W tej chwi­li pan graf zbli­żył się ku Pa­du­rze i w mil­cze­niu rękę mu uści­snął. Wi­dać, że się zna­li daw­no. Do Wi­tor­ta się zwró­cił.

– Mo­ści Wi­tort przy­by­wa do wa­ści­nej cho­rą­gwi…

– Tom le­piej, pa­nie gra­fie.

– Cie­szysz się, bo ci wstyd, że nie­licz­ną cho­rą­gwią do­wo­dzisz,

– Nie­licz­ną, ale ślicz­ną – Wi­tort na to.

Za­do­wo­lo­ny z dow­ci­pu wąsy gar­ścią po­gła­dził.

Pan graf przy­jaź­nie ku Pa­du­rze gło­wą ski­nął.

–- Już daw­no cze­kam na cie­bie, ko­cha­ny To­ma­szu… Wi­dzia­łeś się z … ? – na­chy­lił się do ucha i coś szep­nął.

– Nie jesz­cze…

– Po­ga­daj­że i przy­jeż­dżaj do mnie… a spiesz – do­dał.

Prze­rzu­ciw­szy się kil­ko­ma sło­wy z Pa­du­rą, Emir do mar­szał­ko­wej się zwró­cił.

– Pan hra­bia daw­no już w Saw­ra­niu?

– Wczo­raj przy­je­cha­łem…

– Na dłu­go?

– Nie wiem dnia ani go­dzi­ny – za­uwa­żył żar­to­bli­wie – może ju­tro po­ja­dę.

Pani Mar­szał­ko­wa uśmiech­nę­ła się.

– Pan hra­bia po­dró­żu­je u nas, jak po ste­pie be­du­iń­skim nie­gdyś – od sze­ika do sze­ika.

– Tak, tyl­ko w po­wo­zie… i z za­cho­wa­niem po­pa­sów w ha­re­mach… Mąż pani mar­szał­ko­wej do­bro­dziej­ki przy­je­chał?

– W domu zo­stał…

Na­chy­lił się nie­co ku niej i pół­gło­sem rzekł:

– Pew­nie nad ja­kie­miś ta­jem­ni­ca­mi ma­soń­skie­mi ra­dzi?

– Zda­je się… Pan hra­bia kie­dy bę­dzie na nas ła­skaw?

Graf rękę pani Mar­szał­ko­wej po­ca­ło­wał.

– Cho­ciaż­by ju­tro… miło mi jest za­wsze spę­dzić go­dzi­ny w tak mi­łem to­wa­rzy­stwie, ja­kie w domu mar­szał­kow­stwa znaj­du­ję.

– Więc cze­ka­my…

Rej­wach na ubo­giej ple­ban­ji trwał może pół go­dzi­ny, po­czem go­ście jed­ni po dru­gich roz­jeż­dżać się po­czę­li.

Wy­szedł i Emir w asy­sten­cji Wi­tor­ta i So­ko­ła, ale na sa­mym pro­gu spo­tkał się z księ­dzem Ka­la­san­tym.

Przy­wi­tał się z nim ru­basz­nie.

– Kie­dyż do mnie?

– Nie mogę – od­rzekł – oj­ciec Łu­kasz co­raz cie­niej śpie­wa, mu­szę go wy­rę­czać.

– Mam coś do po­ka­za­nia…

– Co? – je­śli wol­no wie­dzieć. Graf za­cie­ka­wiał.

– War­to się przy­pa­trzyć…

– Gdy­bym wie­dział – wnet­bym wol­ną chwi­lę upa­trzył…

Przy­tem sko­rzy­stał­bym ze spo­sob­no­ści… Mam prze­ślicz­ne­go szpacz­ka na sprze­daż… Mia­łem go wła­śnie panu hra­bie­mu spre­zen­to­wać. A mo­że­by za­raz?

– Jak­to? Dziś? Za­raz? Mó­wisz prze­cie, że nie masz cza­su.

– O, tyle się znaj­dzie!

– Nie mogę dziś… jadę w tej chwi­li do pa­ła­cu… a po­tem do Za­rwań­ca, ale… niech go ksiądz do­bro­dziej za parę dni przy­pro­wa­dzić każe.

– Wąt­pię, czy mi się to uda.:. Na Spa­sa jar­mark w Bał­cie… A tu żyd arę­darz z Po­poń­skich kar­czem od ty­go­dnia bie­ga do mnie… chce go ku­pić… po­dob­no dla p… mar­szał­ka.

– Jak­to? I ksiądz sprze­dał­byś mar­szał­ko­wi?

Pan graf nie lu­bił, aże­by mu kto w targ wcho­dził.

– Kto pła­ci, ten pan – za­zna­czył sen­ten­cjo­nal­nie oj­ciec Ka­la­san­ty.

– A przy­jaźń?

Za­wsze je­stem wier­nym słu­gą pana hra­bie­go.

Po­ko­ra ojca Ka­la­san­te­go roz­bro­iła gra­fa.

– Przy­pro­wadź no szpacz­ka… je­że­li go masz z do­bre­go sta­da, to ku­pię z pew­no­ścią…

– Od Gi­życ­kich…

– Ład­ny, ród.. I ja mam coś pięk­ne­go. W pal­ce po ży­dow­sku cmok­nął.

– Na­de­szły mi z Neż­du dwa ogie­ry i dwie kla­cze… więc cze­kam!

– Do nó­żek się ście­lę. Po­że­gna­li się.

Oj­ciec Ka­la­san­ty wszedł do po­ko­ju; ple­ban­ję wszy­scy już opu­ści­li.

– Do­brze, żeś przy­szedł, ko­cha­nie – rzekł oj­ciec Łu­kasz – za­baw tu go­ścia mego, tro­chę, a ja pój­dę jesz­cze do tych, co przed ple­ba­nią bez cza­pek sto­ją.

Nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, z po­ko­ju wy­szedł. Do Pa­du­ry zbli­żył się oj­ciec Ka­la­san­ty.

– Pan pierw­szy raz w na­szych stro­nach?

– Pierw­szy…

– I jak­że? Po­do­ba­ją się?

– Za krót­ko je­stem, aże­bym w tym wzglę­dzie mógł coś po­wie­dzieć.

– Te­raz u nas dość hucz­nie i we­so­ło – cią­gnął oj­ciec Ka­la­san­ty.

Wi­dać było jed­nak, że się nie­cier­pli­wił, ku drzwiom spo­glą­dał i roz­mo­wę z grzecz­no­ści tyl­ko pro­wa­dził. Pa­du­ra za­cho­wy­wał się tak­że nie­śmia­ło.

– Dłu­go pan za­ba­wi?

– Nie wiem jesz­cze…

Oj­ciec Ka­la­san­ty ręce po­tarł i ku drzwiom zno­wu nie­spo­koj­nie spoj­rzał.

– Ale… or­ga­ni­ści­na spaź­nia się… – rzekł niby sam do sie­bie – czas by już wó­decz­kę wy­pić i do obiad­ku, co Bóg dał, za­siąść… Pa­du­ra mil­czał.

– My do re­gu­lar­ne­go ży­cia tak na­wy­kli jak ko­nie do go­dzin, w któ­rych ob­rok do­sta­ją…

Wtem skrzyp­nę­ły drzwi i na pro­gu uka­zał się Mi­ko­łaj. Sta­nął w środ­ku drzwi i lek­ko je przy­mknąw­szy mil­czał; chcąc jed­nak zwró­cić na sie­bie uwa­gę, po­czął chrzą­kać.

Oj­ciec Ka­la­san­ty od­wró­cił się.

– A… to ty? Cze­go chcesz? Mi­ko­łaj z tyłu w szy­ję po­skro­bał się.

– Wzglę­dem szpacz­ka… pro­szę do­bro­dzie­ja…

– Cóż tam zno­wu?

– To te­dacz, pro­szę do­bro­dzie­ja…

– No, no… – za­krzy­czał oj­ciec Ka­la­san­ty – u cie­bie za­raz te­dacz – dla cze­go?

– Pro­szę ojca do­bro­dzie­ja, na­ma­ca­li­śmy pi­pa­ki…

– Jak­to – na­ma­ca­li­śmy, z kim? Mi­ko­łaj zno­wu w kark po­skro­bał się.

– Z Mosz­kiem…

– Co?

– Taże do­bro­dziej go zna­ją… z aren­da­rzem po­po­wiec­kim

– No? I cóż?

– Oglą­da­li­śmy go aku­rat­nie i po­ka­za­ło się, że są pi­pa­ki… ot ta­kie ma­leń­kie, jak gro­szy­ny – dla ła­twiej­sze­go zro­zu­mie­nia Mi­ko­łaj na pal­cu ska­zi­cie­lu po­ka­zał wiel­kość – te­raz to jesz­cze nic, ale kto wie, czy się nie po­więk­szą…

Oj­ciec Ka­la­san­ty nie­cier­pli­wił się.

– Ot, ple­ciesz, Bóg wie, co!

– Niech i tak bę­dzie… ale ja do­bro­dzie­jo­wi mó­wię, że trze­ba sprze­dać, bo to te­dacz.

Mosz­ko po­wia­da, że za nie­go na jar­mar­ku i dzie­się­ciu ru­bli nikt nie da.

– H owo­ry do hory! Ja już mam kup­ca… za kil­ka dni po­pro­wa­dzi­my go do pa­ła­cu… pan graf kupi…

Mi­ko­łaj spoj­rze­niem zdzi­wio­nem pa­trzył na do­bro­dzie­ja i mil­czał.

– Pan graf do swo­jej staj­ni kupi… – po­wtó­rzył ksiądz z na­ci­skiem.

– Bo­daj tak!

Oj­ciec Ka­la­san­ty zna­czą­co na Mi­ko­ła­ja mi­gnął.

– On na ra­so­wych ko­niach zna się – a szpa­czek nie ostat­ni… ty wiesz prze­cie, on po­cho­dzi ze sta­da Gi­życ­kich.

Wier­ny fur­man i to­wa­rzysz ojca Ka­la­san­te­go zmiar­ko­wał, o co cho­dzi.

– Praw­da… od Gi­życ­kich… Już to ja Mosz­ko­wi nie za­wsze wie­rzę… on czę­sto bre­sze, jak na­ję­ty… a na ko­niach to taki się nie zna… Jak po­wie­dział – pi­pa­ki – to tak, jak­by mnie coś sip­nę­ło! Co ty ple­ciesz, ży­dzie?– po­wia­dam… – ja­kie pi­pa­ki! To kost­ka… Cóż to nam per­szyn­ta ko­nia ka­po­wać, czy co? My na­tem zęby; za po­zwo­le­niem, zje­dli… Jak mnie po­wie­dział, że dzie­sięć ru­bli – to cena szpa­ka, tom le­d­wie go w mor­dę nie za­ma­lo­wał! Co ty – po­wia­dam – mie­lesz gębą? A on mi na to…

Wtem z tyłu, za Mi­ko­ła­jem, skrzyp­nę­ła klam­ka i zmu­si­ła go do od­wró­ce­nia się. Jed­no­cze­śnie z tym ru­chem usu­nął się nie­co na bok, a na pro­gu uka­za­ła się naj­przód wiel­ka me­ta­lo­wa taca, na niej parę bu­te­lek, a na ta­ler­zach kra­jan­ki kieł­bas, ro­la­dy, szyn­ki, chleb, ma­sło – taka tego ob­fi­tość, jak­by na dwa­dzie­ścia osób –

a za tacą z poza bu­te­lek wy­glą­da­ła bom­bia­sta twarz or­ga­ni­ści­nej, upstrzo­na bro­daw­ka­mi.

Po­ja­wie­nie się no­wej oso­by spra­wi­ło ojcu Ka­la­san­te­mu wiel­ką przy­jem­ność, bo ra­do­ści swej ukryć nie mógł i uj­rzaw­szy or­ga­ni­ści­nę, za­wo­łał:

– Na­resz­cie!

Po­tem do Mi­ko­ła­ja się zwró­cił:

– Na­ki­waj-no tam Mosz­ko­wi, nie­chaj głupstw nie trą­bi… bo p… mar­szał­ko­wi po­skar­żę się i z arę­dy go wy­pę­dzić każe.

Mi­ko­łaj ukło­nił się i wy­szedł.

Le­d­wie or­ga­ni­ści­na ulo­ko­wa­ła tacę z bu­tel­ka­mi i za­ką­ską na sto­le, nad­szedł oj­ciec Łu­kasz.

Ksiądz Ka­la­san­ty za­tarł ręce i do sto­li­ka zbli­żył się.

– Te­raz mo­że­my przy­stą­pić do spo­ży­cia da­rów bo­żych.. ale przedew­szyst­kiem po kie­lisz­ku star­ki…II.

Oj­ciec Łu­kasz ulo­ko­wał Pa­du­rę na ple­ban­ji, któ­ra była tak ob­szer­ną, że kil­ka­na­ście po­koi mia­ła za­wsze nie­za­ję­tych.

Zna­la­zł­szy się wie­czo­rem w swo­jej iz­deb­ce, p. To­masz otwo­rzył ku­fe­rek i ksią­żecz­kę ja­kąś nie­wiel­ką wy­jął. Ńie czy­tał jej jed­nak, tyl­ko na sto­li­ku, przy któ­rym sta­ło łóż­ko, po­ło­żył.

Oj­ciec Łu­kasz wcze­śnie go na spo­czy­nek wy­pra­wił, bo i sam z ko­gu­ta­mi spać cha­dzał, ale p. To­masz o spo­czyn­ku ani my­ślał. Łóż­ko było dla nie­go tak urzą­dzo­ne wy­god­nie, że pro­boszcz nig­dy dla sie­bie o ta­kiem nie za­ma­rzył. Wpraw­na i usłuż­na ręka or­ga­ni­ści­nej sien­nik wy­peł­ni­ła świe­żem sia­nem, za­sła­ła go sza­rem zgrzeb­nem prze­ście­ra­dłem wła­snej ro­bo­ty, za­kry­ła koł­drą, pi­ko­wa­ną wła­sną ręką i je­den róg jej od­wi­nę­ła tak fi­lu­ter­nie, że bia­ła po­dusz­ka zda­wa­ła się mru­gać do p. To­ma­sza, do spo­czyn­ku go za­pra­sza­jąc.

Kie­dy wszedł Pa­du­ra, już w izbie było sza­ro, a zmierzch co­raz bar­dziej roz­po­ście­rał sze­ro­kie skrzy­dła, któ­re­mi wkrót­ce miał do snu utu­lić świat cały. Nie mógł tyl­ko do od­po­czyn­ku schy­lić gło­wy mło­dzień­ca. Po­ło­żyw­szy książ­kę na sto­le, cho­dzić po izbie po­czął.

Miał o czem my­śleć.

Zda­wał so­bie spra­wę z tego, co wi­dział, czuł i my­ślał. Po­rów­ny­wał sie­bie do pta­ka, któ­ry do lotu doj­rzał; wprzód już tę­sk­nił do tych świa­tów, któ­re prze­czu­wał, któ­rych kra­wędź ma­lut­ką z gniaz­da swe­go wi­dział – i na­resz­cie wy­le­ciał. – Prze­sią­kły jesz­cze na­wskróś po­kar­mem ma­cie­rzy­stym, nie miał siły pę­dzić za wła­snem ma­rze­niem i my­ślą, więc wy­le­ciaw­szy, usiadł na naj­bliż­szem drze­wie, nie­pew­ny lotu i kie­run­ku. Dziś się wy­zwo­lił, ale żył jesz­cze tra­dy­cją i ży­ciem ro­dzin­nem.

Siła mło­dzień­cza, siła ży­cia, czy­nu, po­py­cha­ła go na­przód, po­ka­zu­jąc i nę­cąc na pół przy­mglo­ny­mi ob­ra­zy. Ra­mio­na my­śli roz­chy­la­ły mu się tak sze­ro­ko, że nie tyl­ko świat cały, ale wszyst­ko nie­wia­do­me go­tów był w ob­ję­cia swo­je przy­tu­lić. Tę­sk­nił, rwał się do nie­wia­do­me­go i nie­zna­ne­go świa­ta i do­tknąw­szy się, nie wie­rzył, że się go do­tknął. Owe do­tknię­cie się w za­my­śle­nie go wpra­wi­ło. Ota­cza­ły go już nie ma­rze­nia z ławy szkol­nej, ale rze­czy­wi­stość ży­cia. Przed­sta­wia­ły się mu ob­ra­zy, oświe­tlo­ne iskrzą­cem po­łu­dnio­wem słoń­cem, na ste­po­wem tle Ukra­iny, ob­ra­zy peł­ne ru­chli­wo­ści, ży­cia, barw i kon­tra­stów – więc mi­mo­wol­nie wpa­trzył się w nie i uto­nął spoj­rze­niem.

Po­czął po ko­lei przy­wo­ły­wać przed oczy po­sta­cie, nie­daw­no wi­dzia­ne, któ­re mu w pa­mię­ci od­ci­snę­ły się. Z jed­nej stro­ny ry­so­wa­ła się pięk­na, peł­na chrze­ś­cjań­skiej po­ko­ry, po­stać ojca Łu­ka­sza, któ­ry skrom­no­ścią swo­ją, ubó­stwem i mi­ło­ścią przy­po­mi­nał owych nad­jor­dań­skich i ge­ne­za­rec­kich ry­ba­ków, opo­wia­da­ją­cych sło­wo boże tak, jak je czu­li; z dru­giej – wy­su­wa­ła się po­stać ojca Ka­la­san­te­go, księ­dza – ba­ła­gu­ły, z pod­ka­sa­ną ro­we­ren­dą, z ba­to­giem w ręku, sma­ga­ją­ce­go za­wzię­cie ko­ni­ka, my­ślą­ce­go tyl­ko o jar­mar­kach, o sza­cher­kach na ko­nie. W głę­bi, w dali tego ob­ra­zu i per­spek­ty­wy, wy­wo­ła­nej wła­sną my­ślą, mi­ga­ły przed nim su­mia­ste wąsy teo­r­ba­ni­sty Wi­tor­ta, prze­su­wa­ła się od jed­ne­go do dru­gie­go, pań­ska, wy­nio­sła po­stać zło­to­bro­de­go Emi­ra, do słoń­ca po­ły­ski­wał jego zło­to pa­pu­zi kon­tusz… i coś wię­cej, wię­cej… Jed­ne­ni sło­wem, o sza­rym zmro­ku za­ro­iło się tam, gdzie oprócz p. To­ma­sza nie było ni­ko­go.

W teru po­śród ci­szy, prze­ry­wa­nej tyl­ko cho­dze­niem po po­ko­ju Pa­du­ry, ktoś się ostroż­nie do­tknął i drzwi z lek­ka od­chy­lił.

– A pa­nicz jesz­cze nie spią? – ode­zwał się głos z za drzwi.

– Nie…

– Chcia­łem buty za­brać do oczysz­cze­nia…

– Do­brze pry­ja­cie­lu.

Był to Mi­ko­łaj, któ­ry w chwi­lach wol­nych lo­kaj­ską służ­bę na ple­ban­ji peł­nił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: