Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmartwychwstały - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
24 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zmartwychwstały - ebook

Craig Russell po raz kolejny stworzył wciągająca historie, która nikogo nie pozostawi obojętnym!

Dwa morderstwa w ciągu 24 godzin: znany kiedyś radykalny obrońca przyrody oraz genetyk, który pracował nad zagadnieniem dziedziczenia, zostają znalezieni martwi. Zabójca obu oskalpował, a na jednym i drugim miejscu zbrodni technicy odkrywają ,,podpis" mordercy: rude włosy, które pochodzą z tej samej głowy, odcięte przed 20 laty.

Jan Fabel i jego ludzie z wydziału zabójstw pracują pod ogromna presja. Rozpętuje się medialna burza, prasa pisze już o seryjnym zabójcy, Hamburskim Fryzjerze. Czy zbrodnie w Hamburgu to makabryczny rytuał, czy chodzi może o zemstę?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-047-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Je­ste­śmy nie­śmier­tel­ni.

Bud­dy­ści wie­rzą, że każ­da for­ma ży­cia, każ­da świa­do­mość jest ni­czym sa­mot­ny pło­mień świe­cy, lecz mię­dzy ko­lej­ny­mi pło­mie­nia­mi ist­nie­je cią­głość. Wy­obraź so­bie od­pa­la­nie jed­nej świe­cy od dru­giej, po­tem na­stęp­nej, i jesz­cze jed­nej, i jesz­cze… Ty­siąc pło­mie­ni prze­cho­dzą­cych z jed­nej świe­cy na dru­gą przez całe po­ko­le­nia. Każ­dy pło­mień rzu­ca inne świa­tło, każ­dy pali się w inny spo­sób. A mimo to jest to wciąż ten sam pło­mień.

Oba­wiam się jed­nak, że czas zga­sić twój pło­mień. Ale nie martw się… Ból, jaki ci za­dam, spra­wi, że pod ko­niec bę­dziesz pło­nąć ja­śniej.1 Dwadzieścia osiem dni po pierwszym morderstwie, czwartek 15 września 2005

Sta­cja ko­le­jo­wa w Nor­den­ham, 145 ki­lo­me­trów na za­chód od Ham­bur­ga

Fabel zwró­cił uwa­gę, że jak na iro­nię Nor­den­ham było sta­cją koń­co­wą. To wła­śnie tu, na wie­le spo­so­bów, koń­czy­ła się ich po­dróż. Stąd nie było już do­kąd je­chać da­lej.

Re­flek­to­ry po­li­cyj­nych ra­dio­wo­zów sto­ją­cych po dru­giej stro­nie to­rów oświe­tla­ły pe­ron, któ­ry wy­glą­dał te­raz jak sce­na te­atral­na. Kry­sta­licz­na biel – ostra ni­czym dia­ment, czy­sta, ośle­pia­ją­ca. Na­wet ko­lo­ro­wa fa­sa­da bu­dyn­ku sta­cji z prze­ło­mu wie­ków wy­da­wa­ła się wy­bla­kła – jej kon­tu­ry ry­so­wa­ły się nie­na­tu­ral­nie ostro, jak na ar­chi­tek­to­nicz­nym szki­cu, i przy­po­mi­na­ły te­atral­ne de­ko­ra­cje, na któ­re pa­da­ły wiel­kie cie­nie dwóch po­sta­ci na pe­ro­nie – jed­nej sto­ją­cej, dru­giej po­wa­lo­nej na ko­la­na.

W oczy rzu­cał się wy­raź­ny blask ostrza trzy­ma­ne­go przy szyi klę­czą­ce­go męż­czy­zny przez sto­ją­cą za nim po­stać.

Fa­bel po­śpiesz­nie roz­wa­żał ty­sią­ce spo­so­bów, w ja­kie mo­gła się za­koń­czyć ta sy­tu­acja. Co­kol­wiek te­raz po­wie, ja­kie­kol­wiek po­dej­mie dzia­ła­nie, bę­dzie to mieć swo­je nie­unik­nio­ne kon­se­kwen­cje, za­ini­cju­je cały łań­cuch zda­rzeń. A kon­se­kwen­cją może być śmierć nie­jed­nej oso­by.

Bo­la­ła go gło­wa od cię­ża­ru od­po­wie­dzial­no­ści. Mimo że był wrze­sień, noc­ne po­wie­trze mia­ło ste­ryl­ny, chłod­ny po­smak i z każ­dym od­de­chem two­rzy­ło sza­re, mgli­ste ob­łocz­ki, zu­peł­nie nie na miej­scu w tym ni­zin­nym kra­jo­bra­zie, bar­dziej pa­su­ją­ce do te­re­nów gó­rzy­stych. Zda­wa­ło się, że po­wie­trze jest zbyt roz­rze­dzo­ne, by nieść ja­ki­kol­wiek inny dźwięk niż roz­pacz­li­wy, na wpół łka­ją­cy od­dech klę­czą­ce­go męż­czy­zny. Fa­bel spoj­rzał na swo­ich lu­dzi, trzy­ma­ją­cych broń, spra­wia­ją­cych wra­że­nie, że za chwi­lę po­dej­mą de­cy­zję, by za­bić. Szcze­gól­ną uwa­gę zwró­cił na Ma­rię – jej po­bla­dłą twarz, błysz­czą­ce lo­do­wa­to oczy, na­pię­te ścię­gna dło­ni, w któ­rej spo­czy­wał sig-sau­er.

Fa­bel pra­wie nie­zau­wa­żal­nie po­ru­szył gło­wą w na­dziei, że jego eki­pa weź­mie to za znak do po­wstrzy­ma­nia się od ja­kich­kol­wiek dzia­łań.

Spoj­rzał twar­do na sto­ją­ce­go w bla­sku świa­teł męż­czy­znę. Od mie­się­cy ra­zem ze swo­imi ludź­mi sta­rał się nadać toż­sa­mość za­bój­cy, któ­re­go ści­ga­li. Oka­za­ło się, że jest nim czło­wiek o wie­lu na­zwi­skach; pro­wa­dząc per­wer­syj­ną kru­cja­tę, sam sie­bie na­zwał Czer­wo­nym Fran­zem; tym­cza­sem me­dia w po­go­ni za nie­zdro­wą sen­sa­cją ochrzci­ły go mia­nem Fry­zje­ra z Ham­bur­ga. Ale te­raz Fa­bel znał też jego na­zwi­sko.

Przed Czer­wo­nym Fran­zem, zwró­co­ny twa­rzą w tym sa­mym kie­run­ku, klę­czał męż­czy­zna w śred­nim wie­ku. Czer­wo­ny Franz trzy­mał go za siwe wło­sy, od­chy­la­jąc do tyłu jego gło­wę i od­sła­nia­jąc bla­de gar­dło. Wy­żej, na czo­le, nad wy­krzy­wio­ną ze zgro­zy twa­rzą, a po­ni­żej li­nii wło­sów zia­ła cię­ta rana. Twarz klę­czą­ce­go za­le­wa­ła w rytm ude­rzeń ser­ca krew. W pew­nej chwi­li z jego gar­dła do­był się cien­ki zwie­rzę­cy sko­wyt.

W ciem­no­ściach nocy roz­świe­tlo­nych bla­skiem re­flek­to­rów po­ły­ski­wa­ło zło­wro­go ostrze noża, któ­ry Czer­wo­ny Franz trzy­mał u swe­go boku.

– Na li­tość bo­ską, Fa­bel… – głos klę­czą­ce­go męż­czy­zny był na­pię­ty i drżą­cy z prze­ra­że­nia – …po­móż mi… Pro­szę… Po­móż mi, Fa­bel…

Fa­bel zi­gno­ro­wał bła­ga­nia i nie spusz­czał wzro­ku z Czer­wo­ne­go Fran­za. Wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń, jak­by chciał wstrzy­mać ruch ulicz­ny.

– Spo­koj­nie… tyl­ko spo­koj­nie. Nie po­zwo­lę na to. Nikt z nas nie po­zwo­li. Nie bę­dzie­my tań­czyć tak, jak nam za­grasz. Dzi­siaj hi­sto­ria się nie po­wtó­rzy.

Czer­wo­ny Franz ro­ze­śmiał się gorz­ko. Dłoń trzy­ma­ją­ca nóż drgnę­ła i ostrze zno­wu bły­snę­ło w świe­tle.

– Na­praw­dę my­ślisz, że tak po pro­stu odej­dę? Ten by­dlak… – Po­now­nie szarp­nął za wło­sy klę­czą­ce­go męż­czy­zny, z któ­re­go za­la­nych krwią ust znów wy­rwał się sko­wyt. – Ten by­dlak zdra­dził mnie i to wszyst­ko, co było dla nas waż­ne. My­ślał, że za moją śmierć kupi so­bie nowe ży­cie. Tak jak ku­pił za śmierć in­nych.

– To czy­sta fan­ta­zja… – ode­zwał się Fa­bel. – Nie cho­dzi­ło o two­ją śmierć.

– Czyż­by? Dla­cze­go w ta­kim ra­zie za­czą­łeś wąt­pić w to, w co wie­rzy­łeś, kie­dy mnie szu­ka­łeś? Nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak śmierć; są tyl­ko wspo­mnie­nia. To, co róż­ni mnie od in­nych, to fakt, że po­zwo­lo­no mi pa­mię­tać, tak jak­bym pa­trzył na wszyst­ko przez prze­szklo­ną ścia­nę. Pa­mię­tam wszyst­ko. – Urwał. Krót­ką chwi­lę ci­szy prze­rwał tyl­ko da­le­ki dźwięk sa­mo­cho­du prze­jeż­dża­ją­ce­go uli­ca­mi Nor­den­ham, gdzieś na ty­łach sta­cji ko­le­jo­wej, któ­ry po chwi­li za­nik­nął. – A hi­sto­ria się po­wtó­rzy. Taka już jest jej na­tu­ra. Hi­sto­ria po­wtó­rzy­ła mnie… Tak się szczy­cisz, że w mło­do­ści stu­dio­wa­łeś hi­sto­rię. Ale czy ją kie­dy­kol­wiek ro­zu­mia­łeś? Wszy­scy je­ste­śmy tyl­ko wa­ria­cja­mi na ten sam te­mat. Co już się zda­rzy­ło, zda­rzy się po­now­nie. Ci, któ­rzy byli wcze­śniej, po­ja­wią się zno­wu. Raz za ra­zem. Hi­sto­ria to po­czą­tek. Ona się two­rzy.

– W ta­kim ra­zie stwórz wła­sną hi­sto­rię – od­parł Fa­bel. – Po­zmie­niaj wszyst­ko. Da­ruj so­bie, czło­wie­ku. Dzi­siaj hi­sto­ria się nie po­wtó­rzy. Dzi­siaj nikt nie umrze.

Czer­wo­ny Franz uśmiech­nął się. Jego uśmiech był zim­ny, ostry i prze­ni­kli­wy ni­czym nóż, któ­ry trzy­mał w ręce.

– Na­praw­dę? Prze­ko­na­my się, pa­nie nad­ko­mi­sa­rzu. – Ostrze noża unio­sło się w stro­nę gar­dła klę­czą­ce­go męż­czy­zny.

Roz­legł się krzyk. A po­tem padł strzał.2 Równonoc wiosenna, rok 324 n.e.

Ty­siąc sześć­set osiem­dzie­siąt je­den lat przed pierw­szym mor­der­stwem, ba­gno Bo­ur­tan­ger, Fry­zja Wschod­nia

Bla­do­nie­bie­skie, czy­ste nie­bo spo­glą­da­ło swo­im bez­chmur­nym okiem na pła­skie, po­zba­wio­ne wy­ra­zu wrzo­so­wi­sko.

Kro­czył do­stoj­nie, pe­łen dumy. Nie czuł się za­kło­po­ta­ny ani po­ni­żo­ny swo­ją na­go­ścią, przy­oblekł skó­rę w po­wiew po­wie­trza i pro­mie­nie słoń­ca, jak­by były to kró­lew­skie sza­ty. Jego gru­be, do­pie­ro co umy­te i pach­ną­ce wło­sy lśni­ły zło­ci­ście w ja­snym świe­tle dnia. Wzdłuż drew­nia­ne­go po­mo­stu prze­rzu­co­ne­go nad grzą­skim grun­tem wi­wa­to­wa­li i po­zdra­wia­li go lu­dzie, któ­rych znał od uro­dze­nia.

Przed nim i za nim szła jego świ­ta: ka­płan, wódz, ka­płan­ka i gwar­dia ho­no­ro­wa. Wo­kół po­brzmie­wa­ły peł­ne po­chwał gło­sy. Wśród tych twa­rzy i gło­sów nie bra­ko­wa­ło też ko­biet szla­chet­nie uro­dzo­nych, któ­re wcze­śniej były jego żo­na­mi. Te­raz za­po­mnia­no o jego ni­skim uro­dze­niu, prze­stał być kimś bez zna­cze­nia. Ten dzień, ten akt spra­wił, że zy­skał po­zy­cję wyż­szą od wo­dza czy kró­la. Stał się nie­mal bo­giem.

Kie­dy ich mi­jał, za­czę­li śpie­wać. Śpie­wa­li o po­cząt­ku i o koń­cu; o po­wtór­nych na­ro­dzi­nach; o od­na­wia­ją­cych się słoń­cach, księ­ży­cach, po­rach roku. O wiel­kim, cu­dow­nym, ta­jem­ni­czym cy­klu. Ale przede wszyst­kim śpie­wa­li o jego po­wtór­nych na­ro­dzi­nach. Peł­nych chwa­ły na­ro­dzi­nach. Na­ro­dzi się od nowa, otrzy­ma lep­sze, czyst­sze ży­cie.

Wraz z całą świ­tą zbli­żył się do koń­ca drew­nia­nej dro­gi przez gro­blę i uj­rzał miej­sce, gdzie ze­bra­no ga­łę­zie drzew orze­cho­wych, któ­ry­mi go okry­ją; do­dat­ko­wo przy­ci­sną ka­mie­nia­mi, żeby nie po­wstał, nim na­dej­dzie jego czas. Po­most się skoń­czył; przed nimi roz­po­ście­ra­ła się lśnią­ca, gra­fi­to­wa po­wierzch­nia wody, w któ­rej od­bi­ja­ło się ja­sne nie­bo.

Nad­szedł czas.

Czuł, jak ser­ce za­czy­na mu wa­lić w pier­siach. Zszedł z drew­nia­ne­go po­mo­stu i do­strzegł ota­cza­ją­cy świat z nad­zwy­czaj­ną ostro­ścią – mo­krą, za­pa­da­ją­cą się mierz­wę i twar­dą, ba­gni­stą tra­wę pod sto­pa­mi, po­wie­trze i słoń­ce na swo­jej skó­rze, sil­ne ra­mio­na gwar­dii ho­no­ro­wej moc­no trzy­ma­ją­ce go za ręce. Trzech męż­czyzn ra­zem we­szło do ba­gni­ste­go ba­jo­ra. Za­nu­rzy­li się po pas. Na na­gich no­gach i ge­ni­ta­liach po­czuł nie­mi­łe mro­wie­nie pod wpły­wem zim­nej wody.

Za­czął cięż­ko od­dy­chać; ser­ce przy­śpie­szy­ło swój rytm, jak­by czu­ło, że za chwi­lę prze­sta­nie bić i w tych ostat­nich chwi­lach chcia­ło dać z sie­bie mak­si­mum. Mu­siał wie­rzyć. Zmu­szał się do wia­ry. To był je­dy­ny spo­sób, by nie ulec pa­ni­ce, któ­ra za­czy­na­ła go do­się­gać, go­ni­ła go, gło­śno krzy­cząc, nie­wi­docz­na i nie­sły­szal­na dla ga­piów.

Ka­płan­ka zsu­nę­ła z ra­mion swo­ją suk­nię i wkro­czy­ła naga do wody. W dło­ni przy­ci­śnię­tej do pier­si ści­ska­ła nóż ofiar­ny. Jego ostrze po­ły­ski­wa­ło w pro­mie­niach słoń­ca. Taki mały nóż; był wo­jow­ni­kiem i nie po­tra­fił po­wią­zać tej ozdo­by z koń­cem wła­sne­go ży­cia. Ka­płan­ka sta­nę­ła przed nim; woda cia­sno ota­cza­ła ją w pa­sie, mrocz­na i ciem­na w po­rów­na­niu z jej ja­sną skó­rą. Unio­sła ra­mię i po­ło­ży­ła dłoń na jego czo­le, wy­po­wia­da­jąc przy tym ry­tu­al­ną for­mu­łę. Wie­dział, jak po­stę­po­wać, więc pod­dał się na­ci­sko­wi jej ręki, od­chy­lił do tyłu i po­ło­żył na wo­dzie. Jego gło­wa za­nu­rza­ła się po­wo­li, a woda za­cią­ga­ła gę­stą, tor­fia­stą za­sło­nę na twarz.

Dwie oso­by ze świ­ty nadal trzy­ma­ły go za ręce, ale te­raz po­czuł tak­że inne dło­nie przy­trzy­mu­ją­ce jego cia­ło i nogi. Miał otwar­te oczy. Gę­ste, mrocz­ne ba­gno kłę­bi­ło się wo­kół nie­go, samo nie­pew­ne, do cze­go przy­na­le­ży – do zie­mi czy wody. Jego zło­ci­ste wło­sy zwi­chrzy­ły się i stra­ci­ły w męt­nej wo­dzie blask.

Wstrzy­mał od­dech. Wie­dział, że nie po­wi­nien tego ro­bić, ale in­stynkt ka­zał mu za­trzy­mać po­wie­trze w płu­cach, a tym sa­mym ży­cie w cie­le. Płu­ca za­czę­ły pło­nąć, do­ma­ga­jąc się tle­nu, i wte­dy po raz pierw­szy sta­wił opór dło­ni ka­płan­ki. Na­ci­snę­ła moc­niej, choć wciąż bar­dzo de­li­kat­nie, ale uścisk rąk na jego cie­le stał się sil­niej­szy i po­czuł, że jest wpy­cha­ny co­raz głę­biej, aż w koń­cu ka­mie­nie na dnie otar­ły się o jego ple­cy.

Pa­ni­ka, któ­ra do tej pory pró­bo­wa­ła go do­go­nić, do­pa­dła go wresz­cie i krzy­cza­ła te­raz, że nie bę­dzie żad­nych no­wych na­ro­dzin, nie bę­dzie no­we­go po­cząt­ku. Tyl­ko śmierć. Te­raz on za­czął krzy­czeć, jego głos eks­plo­do­wał chma­rą bą­bel­ków prze­dzie­ra­ją­cych się przez błot­ni­stą maź ku świa­tłu dnia, któ­re­go miał już nig­dy nie uj­rzeć. Zim­na, sło­na­wa woda wy­peł­ni­ła usta i gar­dło. Mia­ła smak zie­mi i ro­bac­twa, ko­rze­ni roz­kła­da­ją­cych się ro­ślin. Smak śmier­ci. Wdar­ła się do pro­te­stu­ją­cych płuc. Szarp­nął się kon­wul­syj­nie, ale za­raz po­chwy­ci­ło go wię­cej rąk i przy­ci­snę­ło do dna, do śmier­ci.

W tej sa­mej chwi­li na swo­jej szyi po­czuł po­ca­łu­nek ostrza trzy­ma­ne­go przez ka­płan­kę, po­czuł, jak kłę­bią­ca się wo­kół nie­go woda sta­ła się jesz­cze ciem­niej­sza. Bar­dziej czer­wo­na.

* * *

My­lił się; mimo wszyst­ko mia­ły na­stą­pić po­now­ne na­ro­dzi­ny. Nim jed­nak po­now­nie uj­rzał świa­tło dnia, mi­nę­ło szes­na­ście stu­le­ci. W tym cza­sie jego zło­ci­ste wło­sy zmie­ni­ły ko­lor na pło­mien­nie rudy.

I wów­czas mógł się na­ro­dzić na nowo. Jako Czer­wo­ny Franz.3 Dwadzieścia lat przed pierwszym morderstwem, październik 1985

Sta­cja ko­le­jo­wa w Nor­den­ham, 145 ki­lo­me­trów na za­chód od Ham­bur­ga

Głów­na sta­cja ko­le­jo­wa w Nor­den­ham znaj­do­wa­ła się na na­sy­pie nad rze­ką We­ser. Było paź­dzier­ni­ko­we po­po­łu­dnie i ja­kaś ro­dzi­na sta­ła na pe­ro­nie, cze­ka­jąc na po­ciąg. Duży bu­dy­nek sta­cji, pe­ron i da­szek z kra­tow­ni­cy oświe­tla­ło póź­no­je­sien­ne słoń­ce – ja­sne, ale nie­ogrze­wa­ją­ce.

Sta­li na koń­cu pe­ro­nu – oj­ciec, mat­ka i dziec­ko. Oj­ciec był wy­so­ki i szczu­pły, po trzy­dzie­st­ce. Przy­dłu­gie, gę­ste i nie­co zbyt ciem­ne wło­sy sta­ran­nie za­cze­sał do tyłu, od­sła­nia­jąc sze­ro­kie, ja­sne czo­ło, ale kil­ka nie­sfor­nych ko­smy­ków spa­da­ło na koł­nierz płasz­cza. Czar­ne bo­ko­bro­dy, wąsy i ko­zia bród­ka pod­kre­śla­ły tyl­ko bla­dość kar­na­cji i cy­no­bro­wy od­cień warg. Mat­ka rów­nież była wy­so­ka, tyl­ko kil­ka cen­ty­me­trów niż­sza od męża; mia­ła sza­ro­nie­bie­skie oczy i tle­nio­ne pro­ste blond wło­sy. Była ubra­na w be­żo­wy płaszcz do ko­stek i weł­nia­ną czap­kę, a przez ra­mię prze­wie­si­ła dużą ko­lo­ro­wą tor­bę. Chło­piec miał oko­ło dzie­się­ciu lat i był jak na swój wiek wy­so­ki; naj­pew­niej odzie­dzi­czył wzrost po ro­dzi­cach. Po­dob­nie jak oj­ciec miał bla­dą, smut­ną twarz oko­lo­ną czu­pry­ną krę­co­nych, roz­rzu­co­nych w nie­ła­dzie czar­nych wło­sów.

– Za­cze­kaj­cie tu – po­le­cił sta­now­czo, choć grzecz­nie oj­ciec. Od­su­nął ko­smyk po­pie­la­to­blond wło­sów z czo­ła mat­ki. – Przy­wi­tam Pie­ta sam, kie­dy przy­je­dzie. Je­śli za­uwa­żysz ja­kieś ozna­ki kło­po­tów, za­bierz chłop­ca i zni­kaj ze sta­cji.

Ko­bie­ta zde­cy­do­wa­nie kiw­nę­ła gło­wą, ale w jej oczach bły­snął strach. Męż­czy­zna uśmiech­nął się, uści­snął jej ra­mię i od­szedł. Za­jął miej­sce po­środ­ku pe­ro­nu. Pra­cow­nik nie­miec­kich ko­lei wy­szedł ze swo­jej bud­ki, ze­sko­czył z pe­ro­nu na tory i ła­miąc prze­pi­sy, nie­śpiesz­nie prze­szedł na dru­gą stro­nę. Ja­kaś ko­bie­ta w śred­nim wie­ku, ubra­na w ty­po­wy dla za­chod­nio­nie­miec­kie­go miesz­czań­stwa dro­gi i nie­gu­stow­ny strój, wy­nu­rzy­ła się z hali ka­so­wej z bi­le­tem w ręku i sta­nę­ła dzie­sięć me­trów na pra­wo od męż­czy­zny. Wy­so­ki, bla­dy męż­czy­zna jak­by nie zwra­cał uwa­gi na to, co dzie­je się wo­kół nie­go. W rze­czy­wi­sto­ści jego oczy śle­dzi­ły ru­chy po­szcze­gól­nych osób znaj­du­ją­cych się na tej pro­win­cjo­nal­nej sta­cyj­ce.

Z hali ka­so­wej wy­szła na pe­ron ko­lej­na oso­ba. Ten męż­czy­zna rów­nież był wy­so­ki i szczu­pły, tyle że miał dłu­gie blond wło­sy zwią­za­ne z tyłu w ku­cyk. Szczu­płą, ko­ści­stą twarz zna­czy­ły bli­zny po prze­by­tej w dzie­ciń­stwie ospie. Jego ru­chy i wy­raz twa­rzy mia­ły spra­wiać wra­że­nie na­tu­ral­nych, ale – w prze­ci­wień­stwie do ciem­no­wło­se­go – w oczach wi­docz­na była ner­wo­wość, a każ­dy krok zdra­dzał na­pię­cie.

Dzie­lił ich już tyl­ko metr. Twarz bru­ne­ta roz­ja­śnił sze­ro­ki uśmiech.

– Piet! – za­wo­łał z en­tu­zja­zmem, choć nie­zbyt gło­śno. Blon­dyn nie od­wza­jem­nił uśmie­chu.

– Mó­wi­łem ci, że to nie­wska­za­ne – ode­zwał się blon­dyn. Jego nie­miec­ki ska­żo­ny był sy­czą­cym ho­len­der­skim ak­cen­tem. – Mó­wi­łem, że­byś nie przy­cho­dził. To nie był do­bry po­mysł.

Ciem­no­wło­sy wzru­szył fi­lo­zo­ficz­nie ra­mio­na­mi, a jego twa­rzy nie opusz­czał uśmiech.

– Wszyst­ko, co ro­bi­my, jest nie­wska­za­ne, Piet, ale za to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Tak samo jak to spo­tka­nie. Boże, Piet… jak miło zno­wu cię wi­dzieć. Przy­nio­słeś pie­nią­dze?

– Jest pe­wien pro­blem – od­po­wie­dział Ho­len­der. Bru­net spoj­rzał na sto­ją­cą na koń­cu pe­ro­nu ko­bie­tę z dziec­kiem. Kie­dy od­wró­cił się z po­wro­tem do Ho­len­dra, na jego twa­rzy nie było już cie­nia uśmie­chu.

– Jaki pro­blem? Po­trze­bu­je­my pie­nię­dzy na po­dróż. Mu­si­my zna­leźć nowy, bez­piecz­ny dom.

– To już ko­niec, Franz – od­parł Ho­len­der. – Ko­niec na­stą­pił już daw­no temu i po­wi­nie­neś się z tym po­go­dzić. Po­zo­sta­li… uwa­ża­ją tak samo.

– Po­zo­sta­li? – prych­nął ciem­no­wło­sy. – Ni­cze­go się po nich nie spo­dzie­wa­łem. To tyl­ko zgra­ja drob­no­miesz­czań­skich pa­lan­tów uda­ją­cych ak­ty­wi­stów. W po­ło­wie za­an­ga­żo­wa­nych, a w po­ło­wie wy­stra­szo­nych. Sła­be­uszy zgry­wa­ją­cych się na nie­po­ko­na­nych. Ale ty, Piet… Od cie­bie ocze­ku­ję wię­cej. Nie mo­żesz się te­raz wy­co­fać. Ja… my cię po­trze­bu­je­my.

– To ko­niec. Nie wi­dzisz tego, Franz? Czas rzu­cić to wszyst­ko. Nie mogę tego już dłu­żej ro­bić. Stra­ci­łem wia­rę. – Ho­len­der cof­nął się o kil­ka kro­ków. – Prze­gra­li­śmy, Franz. Prze­gra­li­śmy. – Zro­bił ko­lej­ne kro­ki w tył i ro­zej­rzał się trwoż­li­wie na boki. Ciem­no­wło­sy po­szedł za jego spoj­rze­niem, ale ni­cze­go nie zo­ba­czył. Mimo to po­czuł, że coś ści­ska go za gar­dło. Za­ci­snął moc­niej pal­ce na kol­bie ma­ka­ro­wa ka­li­bru 9 mi­li­me­trów, ukry­te­go w kie­sze­ni płasz­cza. Ho­len­der znów za­czął mó­wić. Te­raz miał roz­bie­ga­ne oczy.

– Prze­pra­szam, Franz… Bar­dzo cię prze­pra­szam… – Od­wró­cił się i za­czął ucie­kać.

Wszyst­ko ro­ze­gra­ło się w cią­gu kil­ku se­kund, choć zda­wa­ło się trwać wiecz­ność.

Ho­len­der, bie­gnąc, wo­łał do ko­goś nie­wi­docz­ne­go. Przed mat­ką i sy­nem po­ja­wił się ko­le­jarz z czar­nym pi­sto­le­tem w wy­cią­gnię­tej ręce. Ko­bie­ta w nie­gu­stow­nym płasz­czu przy­klę­kła ze zdu­mie­wa­ją­cą zręcz­no­ścią i wy­do­by­ła spod płasz­cza broń. Wy­ce­lo­wa­ła w ciem­no­wło­se­go, ka­żąc mu po­ło­żyć ręce na gło­wie.

Ciem­no­wło­sy ob­ró­cił gwał­tow­nie gło­wę i spoj­rzał na ko­bie­tę z dziec­kiem. Ko­bie­ta za­nu­rzy­ła rękę w prze­past­nej tor­bie. W tor­bie po­wsta­ła dziu­ra po po­ci­sku, kie­dy na­ci­snę­ła spust znaj­du­ją­ce­go się w niej MP5. Jed­no­cze­śnie ode­pchnę­ła od sie­bie chłop­ca, któ­ry upadł na pe­ron. Po­cisk tra­fił fał­szy­we­go ko­le­ja­rza pierś. Blon­dyn­ka ob­ró­ci­ła się w miej­scu z pi­sto­le­tem w roz­dar­tej, dy­mią­cej tor­bie i wy­mie­rzy­ła w po­li­cjant­kę z od­dzia­łu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go GSG 9, prze­bra­ną za go­spo­dy­nię do­mo­wą. Po­li­cjant­ka prze­sta­ła ce­lo­wać w męż­czy­znę, skie­ro­wa­ła broń w stro­nę blon­dyn­ki i strze­li­ła dwu­krot­nie, a po­tem jesz­cze dwa razy. Tra­fi­ła mat­kę chłop­ca w klat­kę pier­sio­wą, twarz i czo­ło. Ko­bie­ta była mar­twa, nim jej cia­ło ru­nę­ło na pe­ron.

Ciem­no­wło­sy wi­dział, jak blon­dyn­ka umie­ra, ale nie było te­raz cza­su na żal. Usły­szał krzy­ki tu­zi­na po­li­cjan­tów z GSG 9, ubra­nych w heł­my i ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­ne, wy­bie­ga­ją­cych z bu­dyn­ku dwor­co­we­go na pe­ron. Ma­cha­li wście­kle do Ho­len­dra, da­jąc mu znać, żeby prze­stał biec i zszedł z li­nii strza­łu. Po­li­cjant­ka po­now­nie wy­mie­rzy­ła broń w ciem­no­wło­se­go, któ­ry wy­szarp­nął z kie­sze­ni płasz­cza ro­syj­skie­go ma­ka­ro­wa, ale nie wy­ce­lo­wał ani w po­li­cjant­kę, ani w żad­ne­go z an­ty­ter­ro­ry­stów.

Pierw­szy po­cisk wy­strze­lo­ny przez po­li­cjant­kę tra­fił go w pierś do­kład­nie w tej sa­mej chwi­li, kie­dy jego po­cisk roz­trza­ski­wał tył gło­wy Ho­len­dra.

Franz Mühl­haus, in­a­czej Czer­wo­ny Franz – anar­chi­zu­ją­cy ter­ro­ry­sta, któ­re­go twarz stra­szy­ła Niem­ców w RFN z li­stów goń­czych roz­le­pio­nych od Ko­lo­nię po Mo­na­chium – upadł na ko­la­na z rę­ka­mi opusz­czo­ny­mi wzdłuż cia­ła, z ma­ka­ro­wem zwi­sa­ją­cym z pół­otwar­tej dło­ni i gło­wą zwie­szo­ną na za­krwa­wio­nej pier­si.

Umie­ra­jąc, wi­dział słab­ną­cym wzro­kiem bla­dą twarz swo­je­go syna, jego sze­ro­ko roz­war­te oczy i usta otwar­te w nie­mym krzy­ku. Ja­kimś cu­dem zna­lazł w so­bie dość sił, by wraz z ostat­nim od­de­chem po­wie­dzieć tyl­ko:

– Ver­ra­ter…

Zdraj­cy.1 Trzy dni przed pierwszym morderstwem, poniedziałek 15 sierpnia 2005

List, wy­spa Sylt, 200 ki­lo­me­trów na pół­noc­ny za­chód od Ham­bur­ga

Chciał, żeby ta chwi­la trwa­ła całą wiecz­ność.

Ogar­niał zmy­sła­mi każ­dy za­ką­tek lądu, mo­rza i nie­ba. Stał boso i czuł po­szcze­gól­ne zia­ren­ka syp­kie­go pia­sku ocie­ra­ją­ce­go się o po­de­szwy stóp i wci­ska­ją­ce­go po­mię­dzy pal­ce. Czuł się tak, jak­by to miej­sce, ten czas były jego je­dy­nym wspo­mnie­niem. Tu­taj, po­my­ślał, nie ist­nie­je prze­szłość ani przy­szłość, jest tyl­ko obec­na chwi­la. Ta wy­spa na Mo­rzu Pół­noc­nym była dłu­ga, wą­ska i pła­ska. Nie było na niej ni­cze­go, co mo­gło­by po­wstrzy­mać wie­ją­cy wiatr, któ­ry ha­mo­wał do­pie­ro na so­lid­niej­szym duń­skim wy­brze­żu. Kie­dy tak stał, wiatr pro­te­sto­wał prze­ciw­ko jego obec­no­ści, szar­piąc wście­kle ma­te­riał spodni i koł­nie­rzyk ko­szu­li, roz­wie­wa­jąc wło­sy na czo­le. Sma­gał po­licz­ki i wdzie­rał się w każ­dą zmarszcz­kę na twa­rzy, kie­dy pa­trzył on na ob­ło­ki su­ną­ce po nie­praw­do­po­dob­nie wiel­kiej, błę­kit­nej tar­czy nie­ba.

Jan Fa­bel był ra­czej prze­cięt­ne­go wzro­stu; skoń­czył czter­dzie­ści lat, ale jego wy­gląd miał w so­bie nadal coś chło­pię­ce­go, głów­nie za spra­wą szczu­płej, ko­ści­stej syl­wet­ki i roz­wia­nej blond czu­pry­ny. Miał oczy ko­lo­ru ja­sno­nie­bie­skie­go, in­te­li­gent­ne i we­so­łe, choć te­raz zmru­żo­ne, zre­du­ko­wa­ne do wą­skich szpa­rek na po­kry­tej zmarszcz­ka­mi twa­rzy wy­sta­wio­nej na wście­kłe po­dmu­chy wia­tru. Twarz miał opa­lo­ną i nie­ogo­lo­ną, i jak chło­pię­ca po­stu­ra była przy­po­mnie­niem nie­daw­no mi­nio­nej mło­do­ści, tak sre­brzą­cy się trzy­dnio­wy za­rost za­po­wia­dał nad­cho­dzą­cą sta­rość.

Od stro­ny wydm znaj­du­ją­cych się za jego ple­ca­mi zbli­ża­ła się ko­bie­ta – wy­so­ka jak on, ubra­na w ko­szu­lę i spodnie z bia­łe­go lnu. Szła na bo­sa­ka, ale w ręku nio­sła czar­ne san­da­ły na pła­skim ob­ca­sie. Ją tak­że sma­gał wiatr, wy­gła­dza­jąc lnia­ną tka­ni­nę na krą­gło­ściach cia­ła i bu­rząc dłu­gie czar­ne wło­sy. Fa­bel nie za­uwa­żył na­dej­ścia Su­san­ne. Sta­nę­ła za jego ple­ca­mi, rzu­ci­ła san­da­ły na pia­sek i ob­ję­ła go. Ob­ró­cił się i po­ca­ło­wał ją na­mięt­nie, a po­tem obo­je pa­trzy­li na mo­rze.

– Wła­śnie so­bie my­śla­łem – ode­zwał się w koń­cu – że sto­jąc tu, moż­na za­po­mnieć, kim się na­praw­dę jest. – Spoj­rzał na swo­je sto­py i wci­snął pa­lec w pia­sek. – Jest cu­dow­nie. Tak się cie­szę, że ze mną przy­je­cha­łaś. Dużo bym dał, że­by­śmy nie mu­sie­li ju­tro wy­jeż­dżać.

– Rze­czy­wi­ście jest cu­dow­nie. Ale, nie­ste­ty, każ­de z nas ma swo­je ży­cie, do któ­re­go musi wró­cić… – Su­san­ne uśmiech­nę­ła się po­cie­sza­ją­co. W jej gło­sie po­brzmie­wał lek­ko ba­war­ski ak­cent. – Chy­ba że – cią­gnę­ła – za­mie­rzasz za­py­tać bra­ta, czy nie po­trze­bu­je kel­ne­ra.

Fa­bel wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze i na chwi­lę wstrzy­mał od­dech.

– Wiesz, że to nie by­ło­by ta­kie złe? Nie miał­bym wię­cej do czy­nie­nia z tym ca­łym gów­nem. Żad­nych stre­sów…

Ro­ze­śmia­ła się.

– Za­ło­żę się, że nig­dy nie pra­co­wa­łeś jako kel­ner.

– Za­wsze mógł­bym ro­bić coś in­ne­go. Co­kol­wiek.

– Nie­praw­da, nie mógł­byś – od­par­ła. – Znam cię. Po mie­sią­cu za­czął­byś tę­sk­nić.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Może masz ra­cję. Ale tu się czu­ję kimś in­nym. Kimś, kim wo­lał­bym być.

– To tyl­ko wa­ka­cje… – Wiatr za­rzu­cił Su­san­ne na twarz we­lon z wło­sów. Od­gar­nę­ła je na bok.

– Nie cho­dzi o wa­ka­cje. Waż­ne jest to miej­sce. Sylt za­wsze była dla mnie wy­jąt­ko­wa. Pa­mię­tam, jak pierw­szy raz tu przy­je­cha­łem; czu­łem się tak, jak­bym znał tę wy­spę od za­wsze. To tu­taj przy­je­cha­łem, kie­dy zo­sta­łem po­strze­lo­ny. – Mó­wiąc to, po­dra­pał się bez­wied­nie po le­wym boku, jak­by chciał spraw­dzić, czy rana sprzed dwu­dzie­stu lat się za­bliź­ni­ła. – To miej­sce ko­ja­rzy mi się z wy­zdro­wie­niem. Z po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa i spo­ko­ju. – Ro­ze­śmiał się. – Cza­sem, kie­dy my­ślę o świe­cie tam… – wska­zał na mo­rze, za któ­rym znaj­do­wa­ła się nie­wi­docz­na stąd resz­ta Eu­ro­py – …świe­cie, w któ­rym przy­szło nam żyć, za­czy­nam się bać. A ty?

Su­san­ne ski­nę­ła gło­wą.

– Cza­sa­mi. Tak, cza­sa­mi. – Po­ło­ży­ła dłoń w miej­scu, gdzie miał bli­znę po po­strza­le. Po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek. – Zim­no mi. Chodź­my coś zjeść…

Fa­bel nie ru­szył się od razu. Po­zwo­lił, by wiatr znad Mo­rza Pół­noc­ne­go jesz­cze chwi­lę sma­gał mu twarz, pa­trzył, jak spie­nio­ne fale roz­bi­ja­ją się o brzeg, a kil­ka sa­mot­nych ob­ło­ków po­py­cha­nych sil­ny­mi po­dmu­cha­mi su­nie po nie­bie. Słu­chał skrze­ku mew, groź­ne­go po­hu­ki­wa­nia wody i de­spe­rac­ko szu­kał al­ter­na­ty­wy dla po­zo­sta­nia tu w cha­rak­te­rze kel­ne­ra.

W koń­cu od­wró­cił się i ru­szył za Su­san­ne w stro­nę wydm i znaj­du­ją­ce­go się za nimi ho­te­lu z re­stau­ra­cją jego bra­ta.

Pół­noc­no­fry­zyj­ska wy­spa Sylt cią­gnie się nie­mal rów­no­le­gle do brze­gu kon­ty­nen­tu, w miej­scu gdzie Niem­cy gra­ni­czą z Da­nią. Obec­nie jest po­łą­czo­na ze sta­łym lą­dem usy­pa­ną przez czło­wie­ka gro­blą zwa­ną Hin­den­burg­damm. Na gro­bli są tory ko­le­jo­we, po któ­rych po­cią­gi do­wo­żą bo­ga­tych i zna­nych Niem­ców do ich ulu­bio­ne­go miej­sca let­nie­go wy­po­czyn­ku. Na wy­spie znaj­du­je się też lot­ni­sko, a ze sta­łym lą­dem łą­czy ją rów­nież po­łą­cze­nie pro­mo­we. La­tem wą­skie dro­gi peł­ne są lśnią­cych mer­ce­de­sów i po­rsche.

Pew­nie dla­te­go, że ho­tel wcze­śniej był zwy­czaj­nym go­spo­dar­stwem, star­szy brat Fa­bla Lex na­zy­wa tych se­zo­no­wych przy­by­szów let­nią ston­ką. Lex pro­wa­dzi ten mały ho­tel i re­stau­ra­cję na pół­noc­nym skra­ju wy­spy od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Nie­kwe­stio­no­wa­ny ta­lent Lexa jako sze­fa kuch­ni, w po­łą­cze­niu z otwar­tym wi­do­kiem na po­łać zło­te­go pia­sku i mo­rze, spra­wia, że w se­zo­nie pły­nie do jego ho­te­lu nie­prze­rwa­ny stru­mień go­ści. Ho­tel był pier­wot­nie tra­dy­cyj­nym fry­zyj­skim go­spo­dar­stwem, za­cho­wa­ła się na­wet fa­sa­da z dę­bo­wych bali i sze­ro­ki dach sta­wia­ją­cy dziel­nie opór wia­trom znad Mo­rza Pół­noc­ne­go. Lex do­bu­do­wał no­wo­cze­sną część, w któ­rej mie­ści się re­stau­ra­cja. W ho­te­lu jest tyl­ko sie­dem po­koi dla go­ści i wszyst­kie są za­re­zer­wo­wa­ne na wie­le mie­się­cy na­przód. Ale Lex ma tak­że małe, od­dziel­ne miesz­kan­ko skła­da­ją­ce się z kil­ku po­koi na stry­chu sta­re­go domu, i tego nig­dy nie wy­naj­mu­je. Trzy­ma te po­ko­je dla ro­dzi­ny i przy­ja­ciół. A przede wszyst­kim dla swo­je­go bra­ta.

Fa­bel i Su­san­ne ze­szli na ko­la­cję oko­ło ósmej. Re­stau­ra­cja była już pra­wie cał­kiem wy­peł­nio­na za­moż­ny­mi klien­ta­mi, ale Lex, jak co dzień, je­den z naj­lep­szych sto­li­ków, tuż przy pa­no­ra­micz­nym oknie, za­re­zer­wo­wał dla Fa­bla i Su­san­ne. Su­san­ne za­mie­ni­ła lnia­ną ko­szu­lę i spodnie na czar­ną su­kien­kę bez rę­ka­wów. Kru­czo­czar­ne wło­sy upię­ła w kok, od­sła­nia­jąc smu­kłą szy­ję. Su­kien­ka opi­na­ła jej cia­ło i koń­czy­ła się na tyle wy­so­ko nad ko­la­na­mi, by wy­eks­po­no­wać kształt­ne nogi, i na tyle ni­sko, żeby wy­glą­da­ła skrom­nie i gu­stow­nie.

Fa­bel do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z uro­dy Su­san­ne, wi­dział, jak męż­czyź­ni wo­dzą za nią wzro­kiem od chwi­li, gdy we­szli do re­stau­ra­cji. Ich zwią­zek trwał nie­co po­nad rok i zdą­ży­li już przejść skom­pli­ko­wa­ne eta­py wza­jem­ne­go po­zna­wa­nia się. Te­raz byli już sta­łą parą i Fa­bel czer­pał z tego po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i kom­for­tu. A kie­dy swój wol­ny czas spę­dza­ła z nimi tak­że jego cór­ka Gabi, po raz pierw­szy od roz­pa­du mał­żeń­stwa z Re­na­te, miał tak­że po­czu­cie, że jest człon­kiem ro­dzi­ny.

Kie­row­nik sali, Czech o imie­niu Bo­rys, za­pro­wa­dził ich do sto­li­ka. Wi­szą­ce ni­sko nad ho­ry­zon­tem słoń­ce nada­ło pia­sko­wi, mo­rzu i nie­bu zło­ci­sty od­cień. Kie­dy zo­sta­li usa­dze­ni przy sto­li­ku, Bo­rys za­py­tał ich miło brzmią­cą niem­czy­zną, czy ży­czą so­bie coś do pi­cia przed po­sił­kiem. Za­mó­wi­li bia­łe wino, a Su­san­ne od­da­ła się ry­tu­ało­wi ob­ser­wo­wa­nia po­zo­sta­łych osób na sali. Jed­na z nich, za ple­ca­mi Fa­bla, naj­wy­raź­niej przy­ku­ła jej uwa­gę.

– Czy to nie ten po­li­tyk, Ber­thold Mül­ler-Vo­ight?

Fa­bel już za­czął się ob­ra­cać na krze­śle. Su­san­ne po­ło­ży­ła dłoń na jego ra­mie­niu i uści­snę­ła.

– Na mi­łość bo­ską, Ja­nie, nie tak osten­ta­cyj­nie. Kiep­sko ci wy­cho­dzi ob­ser­wa­cja jak na po­li­cjan­ta.

Uśmiech­nął się.

– To może tłu­ma­czyć mój kiep­ski współ­czyn­nik wy­kry­wal­no­ści…

Ob­ró­cił się po­now­nie, tym ra­zem pró­bu­jąc nie­po­rad­nie omieść wzro­kiem całą re­stau­ra­cję. Za jego ple­ca­mi, po le­wej stro­nie sie­dział męż­czy­zna po pięć­dzie­siąt­ce ubra­ny w golf i ciem­ną ma­ry­nar­kę. Ten strój swo­ją swo­bo­dą wska­zy­wał na wy­jąt­ko­wo dro­gie­go pro­jek­tan­ta. Prze­rze­dzo­ne wło­sy męż­czy­zna za­cze­sał sta­ran­nie do tyłu, a na krót­ko przy­strzy­żo­nej bro­dzie wi­dać było tyl­ko nie­licz­ne plam­ki si­wi­zny. Miał sta­ran­nie wy­stu­dio­wa­ny wy­gląd uzna­ne­go re­ży­se­ra, mu­zy­ka, pi­sa­rza czy może rzeź­bia­rza. Mimo to Fa­bel roz­po­znał go jako oso­bę upra­wia­ją­cą kon­tro­wer­syj­ną sztu­kę po­li­ty­ki. Szczu­pła blon­dyn­ka obok nie­go była co naj­mniej o dwa­dzie­ścia lat młod­sza. Sie­dzia­ła bez ru­chu, roz­ta­cza­jąc wo­kół sie­bie aurę ele­ganc­kiej, a za­ra­zem bez­czel­nej sek­su­al­no­ści. Jej spoj­rze­nie przez chwi­lę ze­tknę­ło się ze spoj­rze­niem Fa­bla, któ­ry od­wró­cił się z po­wro­tem do Su­san­ne.

– Masz ra­cję. To Mül­ler-Vo­ight. Lex na pew­no bę­dzie za­chwy­co­ny, że jego re­stau­ra­cja jest na tyle od­lo­to­wa, by go­ścić ulu­bień­ców pro­eko­lo­gicz­nej le­wi­cy.

– A kim jest ta dziew­czy­na?

Fa­bel uśmiech­nął się sze­ro­ko, z sa­tys­fak­cją.

– Nie wiem, ale na pew­no jest przy­ja­zna śro­do­wi­sku.

Su­san­ne prze­chy­li­ła lek­ko gło­wę na bok. Zda­niem Fa­bla był to ty­po­wy tyl­ko dla niej spo­sób na oka­za­nie wy­jąt­ko­wej kon­cen­tra­cji.

– Praw­dę mó­wiąc, wy­da­je mi się, że już ją wcze­śniej wi­dzia­łam. Trud­no na­dą­żyć za jego mi­ło­sny­mi pod­bo­ja­mi. On chy­ba czer­pie sa­tys­fak­cję z ko­lej­nych do­nie­sień pra­so­wych w ta­blo­idach.

– Na pew­no nie jest za­chwy­co­ny ar­ty­ku­ła­mi, któ­re na jego te­mat pi­sze Fi­sch­mann. – Fa­bel miał na my­śli In­grid Fi­sch­mann, dzien­ni­kar­kę, któ­ra po­sta­wi­ła so­bie za cel przed­sta­wie­nie opi­nii spo­łecz­nej lu­dzi ma­ją­cych związ­ki z le­wi­co­wym eks­tre­mi­zmem czy ter­ro­ry­zmem lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych.

– My­ślisz, że to praw­da? – za­py­ta­ła kon­spi­ra­cyj­nie Su­san­ne, po­chy­la­jąc się nad sto­łem. – Na­praw­dę mógł mieć zwią­zek ze spra­wą Wie­dle­ra?

– Nie wiem… Było spo­ro spe­ku­la­cji i po­szlak. Ale zda­niem po­li­cji w Ham­bur­gu nie wnio­sły one ni­cze­go no­we­go do spra­wy.

– Ale?

Fa­bel skrzy­wił się, jak­by pró­bo­wał zmie­rzyć to, co nie­mie­rzal­ne.

– Ale kto wie, co ma na nie­go Fe­de­ral­na Po­li­cja Kry­mi­nal­na. – Fa­bel czy­tał ar­ty­kuł Fi­sch­mann na te­mat Mül­le­ra-Vo­igh­ta. Na­pi­sa­ła w nim o upro­wa­dze­niu i za­mor­do­wa­niu w ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym siód­mym roku bo­ga­te­go ham­bur­skie­go prze­my­słow­ca Thor­ste­na Wie­dle­ra. Wie­dler ka­zał swo­je­mu szo­fe­ro­wi za­trzy­mać się na miej­scu, jak się zda­wa­ło, po­waż­ne­go wy­pad­ku dro­go­we­go. Ten wy­pa­dek zo­stał upo­zo­ro­wa­ny przez człon­ków gan­gu cie­szą­ce­go się złą sła­wą ter­ro­ry­sty Fran­za Mühl­hau­sa – Czer­wo­ne­go Fran­za. Gru­pa ter­ro­ry­stycz­na, któ­rej prze­wo­dził, była rów­nie ta­jem­ni­cza jak na­zwi­ska po­li­ty­ków, któ­rzy ją wspie­ra­li. Je­dy­ną zna­ną po­sta­cią był sam Mühl­haus.

Lu­dzie Czer­wo­ne­go Fran­za po­strze­li­li kie­row­cę Wie­dle­ra, a sa­me­go prze­my­słow­ca upchnę­li w ba­gaż­ni­ku i od­je­cha­li. Kie­row­ca prze­żył, lecz Wie­dler nie. Co się z nim sta­ło, po­zo­sta­je do tej pory ta­jem­ni­cą. Ostat­nia zna­na fo­to­gra­fia Wie­dle­ra przed­sta­wia jego po­si­nia­czo­ną twarz i ga­ze­tę z wi­docz­ną datą. Po­ry­wa­cze wy­sła­li ją do jego ro­dzi­ny i do me­diów.

Opu­bli­ko­wa­no oświad­cze­nie, że prze­my­sło­wiec zo­stał „stra­co­ny”, ale w prze­ci­wień­stwie do in­nych ofiar ter­ro­ry­stów jego cia­ła nie pod­rzu­co­no w miej­sce, gdzie moż­na by je zna­leźć. Z tego po­wo­du nie­zna­na była do­kład­na data śmier­ci Wie­dle­ra, nie prze­pro­wa­dzo­no też sek­cji zwłok. Mimo se­tek aresz­to­wań i fak­tu, że wszy­scy wie­dzie­li, iż to gru­pa Mühl­hau­sa stoi za tą zbrod­nią, ni­ko­mu nie uda­ło się po­sta­wić za­rzu­tów.

Dzien­ni­kar­ka In­grid Fi­sch­mann w swo­im ar­ty­ku­le na­pi­sa­ła o tym, że Ber­thold Mül­ler-Vo­ight, w owym cza­sie znacz­nie bar­dziej ra­dy­kal­ny, zo­stał za­trzy­ma­ny na czter­dzie­ści osiem go­dzin przez po­li­cję. Fak­tem jest, że pra­wie każ­dy dzia­łacz po­li­tycz­ny był za­an­ga­żo­wa­ny w po­szu­ki­wa­nia Wie­dle­ra. In­grid Fi­sch­mann pod­kre­śla­ła jed­nak, że choć nic nie wia­do­mo o po­zo­sta­łych człon­kach gru­py ter­ro­ry­stycz­nej, to ist­nie­ją do­wo­dy wska­zu­ją­ce, iż kie­row­ca sa­mo­cho­du, w któ­rym zo­stał upro­wa­dzo­ny Wie­dler, osią­gnął póź­niej wy­so­ką po­zy­cję spo­łecz­ną. Fi­sch­mann nie oskar­ży­ła bez­po­śred­nio Mül­le­ra-Vo­igh­ta, oba­wia­jąc się pro­ce­su o znie­sła­wie­nie, ale po­zo­sta­wi­ła czy­tel­ni­kom wy­cią­gnię­cie wnio­sków.

Fa­bel od­wró­cił się jesz­cze raz, żeby zer­k­nąć na ni­skie­go, po­zu­ją­ce­go na ar­ty­stę męż­czy­znę sie­dzą­ce­go w to­wa­rzy­stwie sek­sow­nej blon­dyn­ki. Roz­ma­wia­li, nie pa­trząc na sie­bie, z obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy, jak­by tyl­ko za­peł­nia­li ci­szę po­mię­dzy ko­lej­ny­mi kę­sa­mi. Mało praw­do­po­dob­ne, by Mül­ler-Vo­ight był ter­ro­ry­stą, ale fak­tem jest, że pro­wa­dził ra­dy­kal­ną po­li­ty­kę. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych sym­pa­ty­zo­wał z Da­nie­lem Cohn-Ben­di­tem, Jo­sch­ką Fi­sche­rem i in­ny­mi le­wi­co­wy­mi no­ta­bla­mi. Jego obec­ną po­li­ty­kę trud­no było zde­fi­nio­wać. Mimo pew­nej nie­spój­no­ści po­glą­dów zo­stał wy­bra­ny do ham­bur­skie­go se­na­tu i zo­stał mi­ni­strem śro­do­wi­ska w rzą­dzie kra­jo­wym bur­mi­strza Han­sa Schre­ibe­ra.

– Pew­nie nig­dy się nie do­wie­my, ile miał wspól­ne­go z tam­tym po­rwa­niem – pod­su­mo­wał Fa­bel. – Je­śli w ogó­le miał.

Po­ja­wił się Bo­rys i przy­jął od nich za­mó­wie­nie. W cza­sie po­sił­ku od­da­wa­li się ja­ło­wej, nie­co me­lan­cho­lij­nej roz­mo­wie, jaką może pro­wa­dzić para, któ­rej koń­czą się wspa­nia­łe wa­ka­cje. Tym­cza­sem słoń­ce po­wo­li roz­pły­nę­ło się w mo­rzu, za­bar­wia­jąc wodę krwi­stą czer­wie­nią. Nie śpie­szy­li się; licz­ba go­ści w re­stau­ra­cji zma­la­ła, ucichł gwar roz­mów. Kie­dy po­da­no im kawę, z kuch­ni wy­szedł Lex i pod­szedł do ich sto­li­ka. Był znacz­nie niż­szy od Jana i miał gę­ste, czar­ne wło­sy. Mno­gość zmarsz­czek na jego twa­rzy świad­czy­ła, że jest oso­bą, któ­ra nie­ustan­nie się uśmie­cha. Ich mat­ka była Szkot­ką, ale wszyst­kie cel­tyc­kie geny prze­ka­za­ła jego bra­tu. Lex był star­szy od Jana, choć za­wsze wy­da­wał się młod­szy du­chem. To Jan był zwy­kle tym roz­sąd­niej­szym, któ­ry wy­cią­gał star­sze­go bra­ta z róż­nych ta­ra­pa­tów, kie­dy jako dzie­ci miesz­ka­li w Nord­de­ich. Wte­dy nie­doj­rza­łość Lexa de­ner­wo­wa­ła Jana, ale te­raz mu jej za­zdro­ścił. Lex miał na so­bie far­tuch ku­char­ski i spodnie w kra­tę, i choć zwy­cza­jo­wo się uśmie­chał, w jego ru­chach wi­docz­ne było zmę­cze­nie.

– Dłu­gi wie­czór? – za­py­tał Fa­bel.

– Każ­dy wie­czór jest dłu­gi – od­parł Lex, przy­su­wa­jąc so­bie krze­sło. – A to do­pie­ro po­czą­tek se­zo­nu.

– Je­dze­nie było wy­śmie­ni­te, Lex – po­chwa­li­ła Su­san­ne. – Jak zwy­kle.

Lex po­chy­lił się, ujął jej dłoń i zło­żył na niej po­ca­łu­nek.

– Je­steś bar­dzo in­te­li­gent­na i wy­ma­ga­ją­ca, Su­san­ne. Tym bar­dziej dzi­wi fakt, że skoń­czy­łaś u boku nie­wła­ści­we­go bra­ta.

Su­san­ne uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko i za­mie­rza­ła coś od­po­wie­dzieć, kie­dy ich uwa­gę zwró­ci­ły pod­nie­sio­ne gło­sy przy sto­li­ku w rogu. Part­ner­ka Mül­le­ra-Vo­igh­ta pod­nio­sła się rap­tow­nie, od­su­wa­jąc z gło­śnym zgrzy­tem krze­sło, i rzu­ci­ła ser­wet­kę na ta­lerz. Wy­sy­cza­ła coś nie­zro­zu­mia­łe­go do wciąż sie­dzą­ce­go przy sto­le Mül­le­ra-Vo­igh­ta i wy­szła z re­stau­ra­cji. Mül­ler-Vo­ight wpa­try­wał się w swój ta­lerz, jak­by chciał z nie­go wy­czy­tać, co po­wi­nien te­raz zro­bić. Przy­wo­łał Bo­ry­sa, za­pła­cił kar­tą kre­dy­to­wą, nie spo­glą­da­jąc na­wet na ra­chu­nek, i wy­szedł, nie pa­trząc na ni­ko­go z sali.

– Może po­szło o jego po­li­ty­kę w kwe­stii ga­zów cie­plar­nia­nych – rzu­cił z uśmie­chem Fa­bel.

– Po­ja­wiał się tu już kil­ka razy w cią­gu ostat­nie­go mie­sią­ca – po­wie­dział Lex. – Pew­nie ma dom na wy­spie. Nie wiem, kim jest ta dziew­czy­na, ale nie za­wsze tu z nim przy­cho­dzi. I wy­glą­da na to, że już tu nie wró­ci.

Su­san­ne spoj­rza­ła na drzwi, przez któ­re wy­szła ko­bie­ta, a po­tem Mül­ler-Vo­ight, i po­trzą­snę­ła gło­wą, jak­by chcia­ła od­pę­dzić na­tręt­ną myśl.

– Je­stem pew­na, że już ją gdzieś wi­dzia­łam. – Upi­ła łyk kawy. – Ale nie mogę so­bie za Boga przy­po­mnieć gdzie.2 Noc pierwszego morderstwa, czwartek, 18 sierpnia 2005

22.15, dziel­ni­ca Schan­ze­nvier­tel, Ham­burg

Cała sztu­ka po­le­ga­ła na tym, by po­zo­stać nie­zau­wa­żo­nym.

Wie­dział, jak to wy­glą­da – jak nic nie­zna­czą­ce zer­k­nię­cie do sa­mo­cho­du przez przy­pad­ko­we­go prze­chod­nia, po chwi­li już za­po­mnia­ne, może zo­stać po kil­ku mie­sią­cach wy­do­by­te przez prze­słu­chu­ją­ce­go i w po­łą­cze­niu z dzie­siąt­ka­mi in­nych drob­nych nie­kon­se­kwen­cji na­pro­wa­dzić po­li­cję na jego trop. Na miej­scu zbrod­ni, w jego naj­bliż­szym oto­cze­niu, w ca­łej oko­li­cy, mu­siał prak­tycz­nie po­zo­stać nie­zau­wa­żo­ny.

Dla­te­go sie­dział bez ru­chu, w ciem­no­ści i ci­szy. Cze­kał na od­po­wied­nią chwi­lę.

Schan­ze­nvier­tel to dziel­ni­ca Ham­bur­ga sły­ną­ca z ru­chli­wo­ści i na­wet w tak póź­ny czwart­ko­wy wie­czór wie­le się tu dzia­ło. Ale w tej wą­skiej bocz­nej ulicz­ce pa­no­wał spo­kój. Sta­ło tu mnó­stwo za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Sko­rzy­sta­nie z wła­sne­go sa­mo­cho­du było ry­zy­kow­ne, ale było to do­brze skal­ku­lo­wa­ne ry­zy­ko – ciem­ny volks­wa­gen polo wy­glą­dał do­sta­tecz­nie ano­ni­mo­wo po­śród in­nych sa­mo­cho­dów. Nikt nie zwró­ci na nie­go uwa­gi. Ist­nia­ło tyl­ko ry­zy­ko, że ktoś za­uwa­ży go sie­dzą­ce­go w sa­mo­cho­dzie. Sie­dzą­ce­go i cze­ka­ją­ce­go.

Wcze­śniej ści­szył ra­dio; z gło­śni­ków do­bie­ga­ła ja­kaś roz­mo­wa. Był zbyt za­ję­ty, żeby jej słu­chać. Jego my­śli zbyt moc­no za­przą­ta­ło ocze­ki­wa­nie, by in­for­ma­cje o kam­pa­nii wy­bor­czej kan­dy­da­tów na urząd kanc­ler­ski wy­wo­ła­ły w nim od­ra­zę, jaką zwy­kle od­czu­wał wo­bec nich. Kie­dy zbli­żył się wła­ści­wy czas, po­czuł su­chość w ustach, przy­śpie­szo­ny puls, i wy­łą­czył ra­dio.

Sie­dział te­raz w ciem­no­ści i ci­szy i wal­czył z tar­ga­ją­cy­mi nim emo­cja­mi. Mu­siał za­cze­kać na od­po­wied­nią porę, za­po­mnieć o wszyst­kim in­nym i skon­cen­tro­wać się. Mu­siał być zdy­scy­pli­no­wa­ny. Ja­poń­czy­cy mie­li na to spe­cjal­ne okre­śle­nie – zan­shin, stan spo­ko­ju i re­lak­su, bra­ku lęku w ob­li­czu nie­bez­pie­czeń­stwa czy trud­ne­go wy­zwa­nia, któ­ry po­zwa­lał dzia­łać umy­sło­wi i cia­łu z naj­wyż­szą do­kład­no­ścią i sku­tecz­no­ścią. A jed­nak nie mógł za­pa­no­wać nad uczu­ciem, że oto wy­peł­nia się jego prze­zna­cze­nie. Całe ży­cie przy­go­to­wy­wał się na ten mo­ment. Wię­cej, nie­jed­no ludz­kie ży­cie zo­sta­ło po­świę­co­ne po to, by zna­lazł się w tym miej­scu, w tym cza­sie. Punkt zbież­no­ści był już bli­sko. Dzie­li­ły go od nie­go se­kun­dy.

Ostroż­nie po­ło­żył sztruk­so­we za­wi­niąt­ko na fo­te­lu pa­sa­że­ra. Zer­k­nął w przód i w tył na uli­cę, roz­wią­zał ta­siem­kę i roz­wi­nął za­wi­niąt­ko. Ostrze po­ły­ski­wa­ło ja­sno, ostre i pięk­ne w świe­tle ulicz­nej la­tar­ni. Wy­obra­ził so­bie, jak ćwiar­tu­je cia­ło. Od­dzie­la mię­so od ko­ści. Ta­kim na­rzę­dziem mógł­by uci­szyć pod­stęp­ne gło­sy, wy­rzeź­bić olśnie­wa­ją­cą ci­szę.

Za­uwa­żył ja­kiś ruch.

Za­sło­nił gra­na­to­wym sztruk­sem pięk­ne ostrze. Po­ło­żył dło­nie na kie­row­ni­cy i wbił wzrok przed sie­bie, kie­dy ja­kiś ro­wer mi­jał jego sa­mo­chód. Ob­ser­wo­wał, jak ro­we­rzy­sta zdej­mu­je jed­ną nogę z pe­da­łu, zsia­da, wyj­mu­je z ko­sza łań­cuch i kłód­kę i pod­pro­wa­dza ro­wer do sto­ja­ka przy bu­dyn­ku.

Ro­ze­śmiał się ci­cho, pa­trząc na ry­tu­ał za­bez­pie­cza­nia po­jaz­du. Nie ma po­trze­by, po­my­ślał. Zo­staw go, niech ktoś ukrad­nie. Nie bę­dziesz już go po­trze­bo­wał w tym ży­ciu.

Ro­we­rzy­sta wy­jął z kie­sze­ni klu­cze i wszedł do miesz­ka­nia.

W pa­nu­ją­cych we­wnątrz sa­mo­cho­du ciem­no­ściach na­cią­gnął la­tek­so­we rę­ka­wicz­ki chi­rur­gicz­ne. Z tyl­ne­go sie­dze­nia za­brał tor­bę na przy­bo­ry ko­sme­tycz­ne i po­ło­żył ją obok sztruk­so­we­go za­wi­niąt­ka.

Zbież­ność.

Po­czuł, jak ogar­nia go nie­zwy­kły spo­kój. Zan­shin. Spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się za­dość. Roz­pocz­nie się za­bi­ja­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: