Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znamię na potylicy. Opowieść o rotmistrzu Pileckim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Znamię na potylicy. Opowieść o rotmistrzu Pileckim - ebook

Czy historia może dzielić?

Rotmistrz Witold Pilecki przeszedł niezwykłą ścieżkę życiową – był bohaterem wojny polsko-bolszewickiej, a w 1939 roku jako ułan nacierał na niemieckie czołgi i stawiał czoła natarciom sowieckiej armii na ewakuujące się do Rumunii polskie siły zbrojne.

Czy pamięć może zranić?

Po klęsce września zajął się rozbudową doskonale działającej siatki konspiracyjnej, której celem był zwalczanie niemieckich sił w Warszawie. Jednak najważniejsze zadanie było dopiero przed nim...

Czy prawda może zabić?

We wrześniu 1940 roku rotmistrz dobrowolnie udał się do KL Auschwitz, obozu zagłady w Oświęcimiu, stając się jego pierwszym kronikarzem. Również tam założył świetnie funkcjonującą strukturę konspiracyjną, ratując od śmierci ogromną liczbę współwięźniów.

    Po wojnie Witold Pilecki nie zastał ojczyzny taką, o jaką walczył. Oskarżony o szpiegostwo, stanął przed komunistycznym sądem. I choć władze PRL robiły wszystko, by wymazać jego imię, legenda przetrwała. W niniejszej powieści rozbłyska na nowo.

„Najłatwiej byłoby powiedzieć: pomnik ze spiżu. Pomnik bez skazy. Ale w pomnikach nie ma człowieczeństwa, a Pilecki był człowiekiem z krwi i kości. I takiego daje nam w swej powieści Roman Konik. Czytać, czytać i jeszcze raz czytać!”.

Wacław Holewiński, autor m.in. Opowiem ci o wolności

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-333-7
Rozmiar pliku: 859 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Był wczesny ranek. Okno szarzało świtem, wyłaniającym powoli z mroku kształty mebli w sypialni. W powietrzu unosił się zapach ostatnich pokosów traw.

Obok Witolda na białej poduszce miarowo jak zegar oddychała jego żona Marysia. Spała z lekko rozchylonymi ustami i bezładnie rozrzuconymi włosami. Witold, opierając głowę o zgięty łokieć, patrzył na zarys jej twarzy. Wydawała się spacerować jeszcze po dachach snów z dala od trosk nadchodzącego dnia.

Pilecki delikatnie odchylił lekki koc, pod którym sypiał z żoną w parne letnie noce i poczuł chłód poranka. Czas już przynieść cieplejszy pled, pomyślał. Opuścił bose stopy na drewnianą podłogę, zrobił znak krzyża i wstał, spoglądając w stronę uchylonego okna. Ta chwila przed świtem była niemal bezszelestna, tylko co jakiś czas, gdy lekki wiatr poruszył firankę, słychać było delikatny szmer muślinu.

Włożył białą koszulę i bryczesy i cicho, jakby przemierzał niewidzialny labirynt, wyszedł z sypialni, starając się nie stąpać na skrzypiące deski podłogi. Przymknął lekko drzwi i zanim wszedł do salonu, zajrzał jeszcze do pokoju dzieci. Podniósł kołdrę zrzuconą przez Andrzejka — jak co noc — na podłogę, otulił spokojnie oddychającą Zosię, obok której leżał pies Neron. Przez chwilę stał, patrząc na dzieci, pogłaskał rozbudzonego psa. Neron machnął lekko ogonem po czym, uznając, że jeszcze za wcześnie na spacer, obrócił się na drugi bok i zwinął do dalszego snu.

Z całego dnia Witold najbardziej lubił właśnie tę porę — jego bliscy byli tuż obok, on sam był wyspany i pełen energii, nie musiał się śpieszyć, miał czas tylko dla siebie. Wyszedł przed dom, przeciągając się tak mocno, że było słychać trzask kości. Popatrzył w szarzejące niebo, na którym widać było jeszcze gwiazdę poranną niczym zapaloną w oddali lampkę. Sad przed domem otulony był mgłą, z gałęzi zwisały ciężkie od rosy nitki babiego lata. Powoli budziły się ptaki i, strzepując wilgotne pióra, jeszcze słabo, jakby dla rozgrzewki, zaczynały swój poranny koncert.

Witold zdecydowanym krokiem ruszył w stronę stajni, cmokając z daleka na swoją ulubienicę. Klacz Bajka od razu poznała jego kroki i powitała go głośnym rżeniem zanim jeszcze otworzył drzwi.

— Cichutko, cichutko, maleńka, toż pobudzisz domowników, niech jeszcze pośpią, dopiero świta, jeszcze wcześnie.

Podrapał ją z czułością za uchem i wprawnym ruchem ściągnął ze stojaka wytarte na brzegach siodło. Założył je na grzbiet klaczy, zaciągnął popręgi i wyprowadził konia ze stajni. Gdy dosiadł klaczy, ta od razu, nie czekając na komendę, ruszyła stępa dobrze sobie znaną drogą przez sad. Tak samo jak jej pan lubiła przejażdżki o świcie.

Z sadu wjechali w aleję starych lip. Pod gęsto posadzonymi drzewami panował jeszcze mrok nocy, ich splecione konary tworzyły zwarty ciemnozielony sufit. Na ubitej drodze jednostajnie dudniły kopyta Bajki. Przy końcu alei z gałęzi zerwał się spłoszony puchacz i odleciał przez tunel z drzew jakby w zwolnionym tempie. Bajka zastrzygła uszami, Witold pogładził ją po szyi i cicho rzekł prosto do jej ucha:

— Sowy się boisz? Ejże, zobacz, jaka ona przestraszona, ucieka aż pióra lecą na drogę.

Wyjechali na otwarte pole w chwili, gdy słońce różowym pasem oświetlało wysokie korony drzew. Ptaki na dobre rozśpiewały się, złote zboże lekko falowało kołysane porannym wiatrem.

— Ihhha! Galop, Bajka, galop! Szybciej, co się tak wleczemy? Zobacz, jaki poranek! Jak w rajuuuu! — Witold mocno ścisnął klacz udami, potem uniósł się w strzemionach i rozpoczął szaleńczy galop piaszczystą drogą. Jego płowe włosy rozwiał wiatr, zdawał się stanowić jedność z koniem.

Przeszli w kłus, skręcając w stronę zielonej ściany lasu. Bajka biegła miękko po mchu, Witold spoglądał w górę na korony drzew. Po chwili ściągnął uzdę i zatrzymał klacz. Zeskoczył z siodła, poklepał Bajkę po szyi i cicho rzekł:

— Nie odchodź daleko, masz tu trawę i jagody. Nie przywiązuję cię do drzewa, ale nigdzie nie łaź sama, tak? Żadnych mi psikusów nie rób, maleńka.

Klacz, jakby zrozumiała swego pana, zastrzygła uszami i zaczęła spokojnie skubać soczystą trawę.

Witold podszedł do dorodnej sosny, spojrzał w górę i powoli zaczął się wspinać. By wdrapać się na szczyt potrzebował niewiele ponad trzy minuty. Na zwieńczeniu drzewa, górującego nad resztą zagajnika, osadzone było stare gniazdo bocianie, opuszczone przez ptaki po zeszłorocznej burzy, kiedy porywisty wiatr zrzucił je w poszycie lasu. Pod jesień Witold, nie szczędząc sił, naprawił połamane gniazdo, wiążąc gałęzie łoziną, potem wciągnął je z powrotem na drzewo i umocował miedzianym drutem. Mimo że było zreperowane i stabilne, bociany je tego roku omijały. Witold niejednokrotnie przypatrywał się z ukrycia, jak krążyły nad drzewami, nie wróciły jednak do swego starego gniazda na skraju lasu.

Pilecki, wspiąwszy się na czubek sosny, wszedł do ogromnej obręczy gniazda, wyciągnął się w nim, umościł wygodnie, podłożył pod głowę ręce i spojrzał w letnie niebo zabarwione od wschodu pomarańczowym świtem. Sosna kołysała go lekko, ptaki śpiewały, Bajka w dole parskała, jakby dając znać swemu panu, że czeka karnie, aż ten zejdzie z drzewa.

Witold uwielbiał leżeć w bocianim gnieździe o świcie kołysany miarowo wiatrem jak w wielkim hamaku. Ilekroć się tutaj wylegiwał, myślał o tym, że otrzymał od życia więcej niż mógłby oczekiwać. Spojrzał ponad koronami lasu na odległe Sukurcze. Wśród drzew ogrodu lśnił biały dworek. Otrzymał go w spadku po ojcu Julianie, zamieszkał w nim wraz z żoną Marysią, tutaj urodziły się jego dzieci — Zosia i Andrzejek. Tutaj też, na pobliskim cmentarzu, pochował niedawno swoją matkę.

— Mój Boże! — westchnął głośno Witold, aż zakołysało się gniazdo. — Mój Boże, jak tu pięknie… — powtórzył jeszcze głośniej. — Czego więcej mi trzeba w tym życiu?…

Niebo było coraz jaśniejsze. Pilecki zszedł ostrożnie po gałęziach na polanę, dosiadł Bajki i ruszył kłusem w stronę dworu. W lipowej alei spotkał żniwiarzy, którzy nie bacząc na świeżą rosę, ruszali już na poranne pokosy. Gdy go dojrzeli, usłyszał, jak jeden z nich pyta:

— A to co za czort po nocy na koniu lata, ha? Diaboł jaki czy co?

Witold zwolnił, uśmiechnął się do swych sąsiadów i pozdrowił ich uniesioną ręką.

— Aaa, to wy, młody Pilecki. A gdzie to jeździcie tak z rana? — spytał go wąsaty żniwiarz.

— Ot, bez celu, dla samej przyjemności, żal gnić w łóżku, jak świt taki piękny mamy. Niedługo słoty będą, wtedy się wylegiwać można do późna.

Żniwiarz wzruszył ramionami, postukał się w spalone słońcem zmarszczone czoło i poprawił kosę opartą na ramieniu.

— Oj, pogniłoby się jeszcze w łóżku przy żonce, oj, pogniło… — mruknął sam do siebie. Obejrzał się za odjeżdżającym Witoldem i dodał: — Ot, czort ten Pilecki młody, pstro w głowie, ale o majątek swój dba lepiej nawet niż jego ojciec. Robotę daje, płaci co się należy… — I, szurając stopami, pomaszerował za innymi w stronę żyznych pól nad rzeką.

Gdy Witold podjechał pod dom, drzwi były szeroko otwarte — znak, że żona już wstała. Odprowadził klacz do stajni, zrywając dla niej po drodze wybujały łubin, który bardzo lubiła. Zanim wszedł do domu wyciągnął ze studni wiadro zimnej wody, ściągnął koszulę, i głośno prychając, umył się nad cembrowiną. Przeczesał palcami mokre włosy, założył koszulę na wilgotne ciało i wszedł zamaszystym krokiem do domu.

Marysia stała przy stole, szykując śniadanie. Kuchnię wypełniał zapach świeżego chleba, rzodkwi i gotowanej kawy.

— Gdzie cię znowu nosi, kochany, tak z rana? Znowu się sama budzę w łóżku. Bo będę zazdrosna, jak tak w nocy będziesz gdzieś uciekał ode mnie! — Marysia pogroziła mu palcem i filuternie puściła do niego oko.

Witold podszedł do niej, objął wpół i ucałował miękko w szyję.

— Jak ja uwielbiam te wakacyjne poranki… Słońce aż się skrzy, w polu pachną zboża, w kuchni dobre jedzenie, nic pilnego do roboty nie ma…

Marysia westchnęła ciężko i odparła:

— Dla mnie jest, bo dyżur mam dziś w szkole.

— W wakacje? — spytał zdumiony Witold, siadając przy stole i przegryzając twardą rzodkiew.

— Kochanie, wakacje już się kończą, wrzesień za pasem, trzeba nowy rok dla dzieci przygotować.

Witold siedział przy stole jakby stroskany. Marysia odłożyła nóż i podeszła do męża.

— Nie martw się, wrócę szybko, to tylko kilka godzin. Możesz się nacieszyć dziećmi, nikt wam nie będzie zawadzał w obejściu.

Witold pokiwał głową, patrząc jej prosto w oczy.

— Nie tym się martwię. Wczoraj wieczorem słuchałem radia. Niespokojnie się robi. Lada dzień mogą ogłosić powszechną mobilizację. Wojna, Marysiu, stoi u naszych drzwi. W marcu niemieckie czołgi wjechały do Pragi, teraz czas na nas i obawiam się, że jak do tego przyjdzie, nie pójdzie to tak gładko jak w Czechach.

— Tylko nie to, dajże spokój! Mało to już się wszyscy wycierpieli w ostatniej wojnie? — powiedziała wzburzona Maria. — Kto by miał w głowie tak mało rozumu, by wywoływać nową? Nauczyli się już, że zbyt wielka to cena, tyle cierpienia było. Ot, pokłócą się, poobrażają, popyskują na siebie w radiu i przestaną. Lepiej zobacz, jak nam się złotem w tym roku wysypało zboże.

Witold, nie chcąc martwić Marii, pokiwał tylko głową.

W tym momencie, jeszcze mrużąc oczy po nocy, wbiegł do kuchni Andrzejek i wskoczył z rozbiegu na kolana taty.

— Nie za wcześnie wstałem, co? — spytał, szeroko ziewając.

— W sam raz — odparł Pilecki, całując z czułością syna w czoło. — Prawdziwy mężczyzna powinien wstawać o świcie, by mieć na wszystko oko. A w łóżku oko masz przymknięte.

Gdy wstała Zosia, zjedli razem śniadanie, a potem Witold z dziećmi odwieźli bryczką Marię do szkoły w Krupach, gdzie pracowała jako nauczycielka. Lubili te wspólne letnie przejażdżki wśród pól dojrzewającego zboża, wtedy Witold uczył syna powozić. Jego marzeniem było, by Andrzejek odziedziczył po nim miłość do koni.

Słońce stało już wysoko, gdy Pilecki, wracając z dziećmi z Krup, skręcił nagle w dróżkę prowadzącą pod miejscowy kościół.

— Zobaczymy, jak zamontowali mój obraz — powiedział, zsiadając przed kościołem z bryczki. — Chodź, moja generałeczko — rzekł do ciągle jeszcze zaspanej Zosi, biorąc ją w ramiona.

— Tatusiu, to ten obraz z tym strasznym panem, co malowałeś ostatnio? — spytała go córka.

— To nie żaden straszny pan, tylko święty Antoni, patron rzeczy zagubionych! — oburzył się Andrzej. — Boże, jaka ty jesteś dziecinna jeszcze! Dobrze mówię tato, co? — spytał ojca.

Witold przytulił Zosię i odparł:

— Masz rację, to święty Antoni jest na obrazie, ale, mój Andrzejku, nigdy nie mów tym tonem do siostry. — A po chwili namysłu dodał: — Ani do żadnej innej kobiety. Prawdziwy mężczyzna na kobiety nigdy nie podnosi głosu. Słyszałeś bym ja na mamę kiedyś krzyczał? Albo w zdenerwowaniu jej odpowiadał tym tonem? Jędruś…

Andrzej zawstydził się. Otworzył, nie bez trudu, ciężkie drzwi kościoła, puszczając przodem tatę niosącego w objęciach jego siostrę. Dopiero wtedy odpowiedział na pytanie ojca:

— Nie, nigdy. Przepraszam cię, Zośka.

W kościele po porannej mszy czuć było jeszcze zapach zgaszonych świec. W bocznej nawie kilku robotników mocowało właśnie na dwóch hakach nad ołtarzem nowy obraz Pileckiego, osadzony w wielkich złoconych ramach. Proboszcz, pomimo zaawansowanego wieku, prowadził parafię wzorowo. Teraz wydawał polecenia robotnikom.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł w powitaniu Pilecki, stawiając córkę na posadzce.

Proboszcz odwrócił się uradowany, poznając od razu śpiewny głos Witolda.

— O, nasz artysta z Sukurcz! Na wieki wieków, amen. Właśnie obraz świętego Padewskiego montujemy. — Podał Witoldowi rękę na powitanie, ten zaś ucałował dłoń proboszcza w geście szacunku.

— Witoldzie — zwrócił się ksiądz do Pileckiego. — Nigdy o to nie pytałem, czemuż to porzuciłeś studia malarskie na Uniwersytecie Batorego? Toż widać, żeś mocno utalentowany! Na obrazie Antoni jako żywy patrzy na nas! Śliczny to obraz. I jakie kolory!

Witold nachylił się do dzieci, posyłając je przed ołtarz, by się pomodliły za matkę. Dopiero wtedy odpowiedział proboszczowi:

— Choroba ojca, potem jego śmierć i podupadający majątek… Kto się miał zająć ojcowizną jak nie ja? Studia rzecz wtórna, rodzina jest tu najważniejsza. Pamięta wielebny, że kilka miesięcy temu i matkę pochowaliśmy wspólnie. Ot, wszystko na mojej głowie się ostało.

Proboszcz pokiwał głową ze zrozumieniem.

— A i słyszę, że majątek ziemski w Sukurczach pod twoją ręką jest jak pałac jaki, a i o całą okolicę dbasz, straż ogniową założyłeś, prowadzisz skup mleka. Podobno aż do Wilna je wożą, prawda to?

Witold uśmiechną się skromnie i odparł:

— Z Bożą pomocą i błogosławieństwem jakoś to wszystko się katula. Nic nadzwyczajnego nie robię przecież.

— A gdzie twój mundur ułana? — spytał nagle ksiądz, odwracając wzrok od robotników kończących już montaż obrazu. — Nikt tak paradnie nie wyglądał jak ty jako ułan!

— Księże proboszczu, obawiam się, że lada moment znów będę musiał mundur przywdziać, czasy ponure idą — odpowiedział cicho Witold.

Proboszcz spojrzał na Pileckiego i znienacka spytał:

— Ile ty masz lat?

— Trzydzieści osiem skończyłem w maju.

— Piękny wiek! — odpowiedział ksiądz. Przymrużył oko i dodał: — Ile bym dał, by być takim młodzikiem jak ty, ile ja bym za to teraz dał! Toż widać, żeś chłop na schwał, ja już ledwo łażę, ot, pomalutku do grobu maszeruję. Już czuję wilgoć ziemi…

W tym czasie z drabiny zeszli robotnicy i stanęli wszyscy z zadartymi głowami przed skończonym dziełem.

— Niech ci Bóg wynagrodzi, Witoldzie, żeś tak rękę przyłożył do przyozdobienia świątyni Pańskiej — powiedział wzruszony proboszcz. — Ile to pieniędzy musiałbym dać, by taki piękny obraz zamówić… I kto by to zechciał namalować? W Wilnie, Grodnie albo i samym Lwowie trzeba by zamówienie robić.

Pilecki uśmiechnął się, pożegnał z księdzem i podszedł do dzieci.

— O co się modliliście? — spytał szeptem.

Andrzejek popatrzył poważnie na tatę i odparł:

— Cobyś już nie musiał wyjeżdżać i ciągle tylko był z nami.

— A ty, generałeczko? — spytał córki.

— Żebym się wreszcie porządnie wyspała — odparła Zosia, robiąc znak krzyża i szeroko ziewając.

Wyszli z kościoła, wskoczyli do bryczki i wrócili do Sukurcz.

________

Sierpniowy dzień był piękny, suchy i bezchmurny. Poszli nazrywać jabłek w sadzie, a ojciec pokazywał dzieciom, jak je delikatnie układać w wiklinowym koszyku, by ich nie poobijać. Potem podlali klomby z kwiatami pod oknem. Po zastanowieniu Witold wysłał Andrzejka samego bryczką po mamę do Krup. Odprawiając przejętego nową rolą syna, dawał mu ostatnie wskazówki co do powożenia. Andrzejek, dumny z nowego zadania, głośno cmoknął na konia i powoli ruszył w stronę lipowej alei. Witold został sam z Zosią, która wtuliła się w jego ramiona i usnęła w oczekiwaniu na brata i matkę.

Pilecki nieco się niepokoił tą samotną podróżą syna, Andrzejek miał zaledwie siedem lat. Choć powoził już wcześniej wiele razy, robił to zawsze pod bacznym okiem ojca. Radził sobie wtedy nadspodziewanie dobrze, Witold uznał zatem, że syn może zrobić matce niespodziankę i pokazać, jaki jest samodzielny. Do Krup droga była niedaleka, nieruchliwa i niewyboista. Gdzieś w głębi Pilecki czuł jednak narastający niepokój. Siedział w sadzie, zaplatając Zosi warkocze, lecz ciągle wypatrywał Jędrka z Marysią. Odetchnął głęboko, gdy usłyszał nadjeżdżającą bryczkę. Wziął w ramiona Zosię i wyszedł na spotkanie żony i syna. Wiedział już, że podjął dobrą decyzję.

Niestety, z dumną miną Andrzejka kontrastował srogi wyraz twarzy jego matki, która już zeskakując z bryczki, strofowała głośno Witolda:

— Czyś ty oszalał?! Samego Andrzejka posyłać bryczką! A jakby koń poniósł? Albo kogoś złego by spotkał po drodze? Jakby nadeszła burza, co by nieborak sam zrobił? Witek, bój się Boga! Ty i te twoje szalone pomysły…

Zosia zbudziła się, usłyszawszy podniesiony głos matki, i wyciągnęła rączki w jej stronę. Witold uwolnił ją z objęć, by przywitała się z mamą.

— Marysiu, zobacz jak Andrzej sobie poradził, zuch chłopak! Minę ma taką, jakby przynajmniej królową jaką przywiózł na bal! Od małego z Bajką oswojony, gdzieżby ona mu krzywdę miała wyrządzić?

Maria jednak daleka była od udobruchania. Z groźną miną, szeptem, tak by Andrzej schodzący z bryczki nie słyszał, poprosiła męża:

— Proszę, nie rób mi więcej takich niespodzianek. Ja nie jestem tak odważna jak ty i nie chcę ryzykować naszymi dziećmi. Uszanuj to, proszę.

Witold pokiwał głową na znak zgody, czuł jednak, że to nie samotna podróż synka jest głównym powodem zdenerwowania żony. Zatrzymał ją, kładąc miękko dłoń na jej ramieniu, spojrzał w oczy i spytał:

— Marysiu, o co chodzi? Co się wydarzyło w Krupach?

Maria spuściła oczy, postawiła Zosię na piaszczystej ścieżce i popchnęła ją lekko w stronę domu.

— Zastałam w szkole wiadomość dla ciebie, obiecałam przekazać. — Podniosła wzrok na męża. — Część Armii „Prusy” postawiono w gotowość bojową, masz być w pogotowiu, byś mógł się stawić czym prędzej na każde wezwanie.

— Kiedy? — spytał krótko Witold, ściągając brwi.

— Jak przyjdzie rozkaz. Taki telefonogram przyszedł do Krup, nic więcej nie było. Po prostu masz być gotowy, nigdzie nie wyjeżdżać, aż do odwołania i czekać dalszych rozkazów.

Witold wiedział, co znaczą takie lakoniczne zwroty. Sytuacja wyglądała poważnie. Patrzył na Marysię w milczeniu, ta zaś cicho powiedziała:

— Boję się, co z nami będzie, kiedy pojedziesz. Witold, może nie musisz…

— Marysiu, kto, jak nie ja, ma was bronić przed wrogiem? Chcesz, by żołdacy zastukali w nasze drzwi? Wiesz, co to oznacza? Wiesz, co zrobią z naszą generałeczką? Albo z tobą? Wiesz, co zrobią z naszym pięknym białym dworkiem, z sadem, dobytkiem? Stawię się na rozkaz właśnie po to, by budził cię rano promień słońca i zapach pieczonego chleba, a nie łuna pożogi, zapach dymów i wrzask żołdaków na naszym podwórku. Czy ja mam wybór? Czy mógłbym was nie bronić, schować się w norze, zbiec gdzieś i czekać?

Maria nie odpowiedziała. W takich chwilach chciała mieć Witolda przy sobie. Przy nim czuła się bezpieczna, wiedziała, że jakby przyszło coś złego, to on ją obroni.

Witold pochylił się do Nerona, który przybiegł z ogrodu na powitanie.

— Marysiu, beztroska, w jakiej żyjemy, nie jest nam dana raz na zawsze, choć tak się może teraz wydawać. Czasem trzeba o nią zabiegać, a jak przyjdzie potrzeba, to i walczyć. Siedem lat już żyjemy w Sukurczach jak w przedsionku raju, niczego nam nie brakuje, ale ja od trzech lat drżę o to nasze szczęście. Widzę, co się wkoło dzieje, czytam gazety, słucham radia. Czechosłowacja i Austria już zajęte, teraz pora na nas. Ja, kochana Marysiu, pamiętam wojnę z bolszewikami, a teraz ten przeklęty kanclerz Rzeszy… Słuchałem wczoraj wieczorem jego przemówienia, dobrze znam niemiecki i wiem, co znaczy, jak krzyczy do rodaków o poszerzeniu przestrzeni życiowej dla Niemców. Wehrmacht zbiera siły, już widzę ten złowrogi cień, zbierają się nad Polską czarne chmury. Obawiam się, że sprawa o wolne miasto Gdańsk i korytarz do Rzeszy to tylko pretekst. Dlatego Andrzejkowi daję czasem zadania ponad miarę, jak dziś z powożeniem bryczki, by sam potrafi sobie radzić. Gdy mnie na jakiś czas zabraknie, on ma ci być pomocą. Musi się hartować, być zdrowy, odpowiedzialny, obowiązkowy i zaradny.

Maria jakby do końca nie wierzyła w słowa męża, dlatego też spytała go wprost:

— To co, wojna będzie? Z Rzeszą? Czy z Sowietami?

Witold, gładząc Nerona za uchem, cicho odpowiedział:

— Co dzień się modlę, by do tego nie doszło, ale jeżeli Niemcy wejdą na teren Rzeczypospolitej… Poczekamy pewnie chwilę, wciągniemy Wehrmacht w głąb kraju i rozbijemy go kawalerią. Zresztą Francja i Anglia są naszymi sojusznikami, to może być hamulec dla planów Hitlera, myślę, że aż taki głupi nie jest, by z nimi zadzierać.

— Obyś miał rację, że na strachu się skończy.

Witold wprowadził bryczkę do stodoły, puścił luźno klacz, która wraz z psem wybiegła do sadu. Umył się przy studni i zawołany przez syna poszedł na wspólny obiad do ogrodu. W cieniu wielkiej sosny uwijała się Zosia, pomagając mamie nakrywać do stołu, na którym rozłożono biały obrus. Już od maja, gdy tylko pozwalała na to pogoda, Pileccy jadali w ogrodzie. Witold własnoręcznie zrobił dębowy stół, który zimą chował do stodoły i przykrywał płótnem. Wkoło obejścia śpiewały ptaki, buczały w sadzie pszczoły, klacz hasała z psem pomiędzy jabłonkami, nic nie zwiastowało, że kanikuła dworku w Sukurczach może zostać zakłócona. Zanim zasiedli do obiadu, pomodlili się jak zawsze. Popołudniem, najedzeni i rozleniwieni, wybrali się na spacer po okolicy.

________

Deszcz spadł z piątku na sobotę, sobotni poranek też był dżdżysty i nieprzyjemny. Wiał przenikliwy wiatr, zwiastując nadejście wczesnej jesieni. Cała rodzina Pileckich siedziała w salonie. Maria uczyła Zosię przyszywania guzików, zaś Witold z Andrzejem bawili się w ulubioną zabawę. Chłopiec wymyślał różne stworzenia, które ojciec miał rysować na luźnych kartkach papieru.

— Eee, tato…— Andrzejek wydął wargi w wyrazie zniechęcenia. — Ten gnom, co go narysowałeś teraz, nic się nie różni od zwykłego gnoma, tylko tym, że ma kilof. Górski miał być przecież i powinien wyglądać inaczej od zwykłego.

— Niby jak, mądralo? — spytał ojciec, uśmiechając się do syna.

— No normalnie, jak górski, tłumaczę ci już trzeci raz, a ty mi znowu tu rysujesz zwykłego gnoma z kilofem. Górski gnom ma być, a nie pospolity! Wielkie oczy ma mieć!

— Wielkie oczy, powiadasz?

— No tak! Jak górski, to stale pod ziemią siedzi, a tam ciemno, to od tego wypatrywania ciągłego ma oczy wytrzeszczone.

Witold roześmiał się, jednak jego śmiech zagłuszony został przez Nerona, który wybiegł nagle spod stołu i głośno ujadając, patrzył z niepokojem w stronę drzwi wejściowych.

Maria spojrzała zdziwiona na męża.

— Kto w taką pogodę tłucze się po duktach i to z samego rana? Goście? A może ktoś ze spółdzielni mleczarskiej z Lidy z pilna sprawą do ciebie?

Witold odłożył ołówek i kartki papieru, wstał od stołu i wyjrzał przez okno na drogę.

— W sobotę ze spółdzielni? Raczej nie. Cicho, Neron, nie szczekaj! — Uspokoił psa gestem i wyszedł przed dom.

Na podwórzu stał mężczyzna w mundurze ułana. Podobnie jak Pilecki był żołnierzem rezerwy, znali się ze wspólnych ćwiczeń w Krupach. Gdy salutował Witoldowi, ten wiedział już, z jaką sprawą gość przyjechał do Sukurcz.

— Panie poruczniku, melduje się wachmistrz Wardocha z Dziewiętnastej Dywizji Piechoty! W ramach mobilizacji na terenie Rzeczypospolitej jest pan powołany pod dowództwo generała Kwaciszewskiego i ma się pan stawić niezwłocznie w Krupach, gdzie formuje się szwadron.

— To powszechna mobilizacja, wachmistrzu? — spytał Pilecki, przytrzymując za uzdę zdyszanego konia.

— Na razie tylko alarmowa, powołano do wojska wszystkich oficerów i podoficerów.

Witold wiedział, że to, czego się obawiał, stało się faktem.

— Zrozumiałem, stawię się niezwłocznie na rozkaz przełożonych. Możecie odjechać.

Żołnierz zasalutował i ściągnął wodze. Koń pogalopował po rozmiękłej drodze w stronę kolejnej wioski, wyrzucając spod kopyt strzępy błotnistej mazi.

Pilecki przygładził włosy. Zastanawiał się, jak powie o swoim wyjeździe rodzinie. Gdy się odwrócił, zobaczył na progu Marysię i dzieci. Żona miała poważną minę, podobnie Andrzejek. Zosia, przytulona do psa, cicho płakała, czując intuicyjnie, że stało się coś złego. Ten widok rozczulił Witolda. Podszedł, objął ich i cicho rzekł, zwracając się przede wszystkim do dzieci:

— Tacy ułani jak my, to w jeden tydzień przegonimy intruzów. Potem wrócę i będzie jak przed wyjazdem albo nawet i lepiej.

Pilecki nie potrafił kłamać, dlatego dzieci od razu wyczuły, że deklaracja ojca wypowiedziana niepewnym głosem jest nieszczera. Witold musiał się przyznać sam przed sobą, że nie wierzy w swój rychły powrót do majątku. Nie przypuszczał jednak, iż w progu swego dworku stoi z rodziną po raz ostatni.

Gdy weszli z wilgotnego podwórza do domu, szybko spakował najważniejsze przedmioty codziennego użytku. Nauczony wojną z bolszewikami wiedział, że zabrać należy jak najmniej rzeczy, w to zaś, co niezbędne, wyposaży go armia. Z dziećmi pożegnał się czule od razu, zaś Marię poprosił przed dom.

— Idę piechotą, Bajkę ci zostawiam. Mario! — Chwycił jej drobną twarz w dłonie. — Popatrz na mnie.

Żona Pileckiego spojrzała przez łzy w ciemne oczy męża. Ciągle miała nadzieję usłyszeć od niego, że jedzie tylko po to, by spróbować odroczyć swoją mobilizację.

— Wbrew temu, co mówią wszyscy, ja nie wierzę, że tutaj będzie spokojnie. Gdy wyczujesz jakiekolwiek zagrożenie, zostaw wszystko i ratuj to, co najcenniejsze, czyli siebie i nasze dzieci. Nie patrz na dworek, dobytek, swoją pracę. Uciekajcie w stronę stolicy, tam najbezpieczniej, w Warszawie jest twoja siostra, Eleonora zawsze ci pomoże w razie kłopotów. Będę się starał dowiadywać na bieżąco, gdzie jesteście i jakie są wasze losy. Myślę, że mobilizacja nie potrwa długo, ale w razie zaognienia sytuacji uciekajcie od razu, ja was potem odnajdę. Zresztą jesteś rozsądna, wiesz, co robić.

Nie chciał rozstawać się z żoną, ale przerwał nagle pożegnanie, wiedząc, że tak będzie najlepiej. Ucałował ją mocno i czule w miękkie usta, gwałtownie obrócił się i ruszył w stronę Krup. Nie obejrzał się, wiedząc, że zanim zniknie w zakręcie alei lipowej, zapłakana Maria będzie stała na progu domu, odprowadzając go tęsknym spojrzeniem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: