Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona mimo woli - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żona mimo woli - ebook

Nithja to żywiołowa, inteligentna i ambitna studentka, która ma gotowy plan na całe życie. Będzie odnoszącą sukcesy lekarką i chlubą rodziny. Już dawno pogodziła się z wizją aranżowanego małżeństwa w myśl tradycji pielęgnowanej przez konserwatywną rodzinę. Jedna chwila powoduje, że plan dziewczyny legnie w gruzach.

Kiedy poznaje Jamesa St. Claira, intrygującego i przystojnego Amerykanina, Nithja kompletnie traci głowę. Wbrew rozsądkowi zakochuje się bez pamięci. Ostatecznie staje w obliczu trudnego wyboru - może zostać posłuszną żoną męża, którego wybrała jej rodzina albo iść za głosem serca, ignorując tradycję przodków.

Czy jej pragnienia mają jakiekolwiek znaczenie?

__

Annika Sharma - urodziła się w Indiach, ale jako dziecko przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych. Od najmłodszych lat uwielbiała puszczać wodze fantazji i snuła żywe opowieści członkom rodziny. Na studiach pisała scenariusze przedstawień inspirowanych operami mydlanymi. Po zdobyciu dwóch tytułów naukowych i pracy jako nauczycielka tańca stwierdziła, że jej życiowym celem i pasją jest pisanie. Oddała się tworzeniu książek. W wolnych chwilach skupia się na ukochanych trzech S: Starbucksie, shoppingu i superbohaterach z filmów. Uwielbia gotować – jest uzależniona od czekolady i wege-jedzenia.

__

Annika Sharma dokonała niebywałego – ubarwiła typową książkę z kategorii New Adult rozdzierającą historią, tworząc piękny przekaz. Podążaj za sercem bez względu na wszystko.

- Jay Crownover, bestsellerowa autorka takich serii jak Niepokorny czy Wierny

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65740-14-4
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Ktoś mi czegoś dosypał…

Ta myśl przemyka przez moją głowę tak szybko, że ledwie ją rejestruję. Ale jest tam, niczym wirus albo jad po ukąszeniu; to tylko kwestia czasu, kiedy się rozpanoszy na dobre.

Taniec nie wywarłby na mnie takiego wpływu. Ponieważ nie piję, nie mógł to też być alkohol. Czuję, jak mój umysł, niewyraźny niczym zakłócony obraz z satelity, zaczyna się wyłączać. Pokój wiruje, otaczające mnie głosy zlewają się w jeden hałas. Nawet – teoretycznie – pepsi straciła smak. Przed oczami mi się mąci.

Cztery z pięciu zmysłów przestają działać. Pozostało mi tylko czucie. Ktoś trzyma dłoń w dole moich pleców i kieruje mnie w stronę spokojniejszej części domu. Popycha mnie na łóżko.

To ostatnie, co pamiętam.

Jest jeszcze cień.

Cień, który staje nade mną, gdy pogrążam się w ciemnościach.

Piętnaście godzin wcześniej

Nauka na ostatnim roku college’u trwa już od miesiąca, tak więc w niepamięć zdążyło odejść podniecenie towarzyszące inauguracji roku akademickiego. Niekończące się kolejki w księgarni zamieniły się w strumyki studentów zwracających podręczniki z tych przedmiotów, z których po namyśle zrezygnowali. Ustały gwarne rozmowy i okrzyki: „Do zobaczenia w Starbucksie!”. Widok dawno niewidzianych kolegów i koleżanek stracił urok nowości, a głośne piski wyrażające radość z ich ponownego zobaczenia po długim lecie zamieniły się w obojętne kiwnięcia głową na dzień dobry.

Ja także wpadłam w rutynę. Dzień zaczynam od joggingu, po czym jem śniadanie i idę pieszo na uczelnię – tak samo robiłam na pierwszym roku i nic się od tamtej pory nie zmieniło. Sedżal twierdzi, że przejawiam zachowania obsesyjno-kompulsyjne, na co chcę jej odpowiedzieć: „I kto to mówi?”. Do pewnego stopnia jednak ma rację. Rutyna mnie uspokaja, zupełnie jak niektórych herbata.

Tego ranka jest inaczej, ponieważ zaspałam.

Ludzie mają pecha, że wyglądam dziś tak, jak wyglądam, jednakże trudne sytuacje wymagają radykalnych środków. Splatam niesforne włosy w ptasie gniazdo na czubku głowy, łapię ze stołu tosta i trzaskam drzwiami. Ciekawe, ile on tam leżał? zastanawiam się, gdy usta wypełnia mi czerstwy, słodki smak. Nieważne, nie ma na to czasu. Zrządzeniem losu i łutem szczęścia opadam na krzesło przy swojej ławce zaledwie siedem minut później.

W tym samym momencie mam wrażenie, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Z Panny Roztrzepanej zamieniam się w Pokerową Twarz. Na zajęciach zawsze przybieram maskę, bo kiedy człowiek idzie na medycynę, nie może popełnić błędu. A poza tym taka już jestem.

Sama nie wiem, kiedy postanowiłam zostać lekarzem. Najbliżsi mówią mi, że Hindusi mają to we krwi i że gdybym mierzyła niżej, zaprzepaściłabym wszystko, co rodzinie udało się tutaj osiągnąć. Wszyscy – moi rodzice, krewni, rodzice kolegów i koleżanek, a nawet wujek (który tak naprawdę nie jest wujkiem, tylko starszym Hindusem, zasługującym na ten grzecznościowy tytuł, i który prowadzi sklep spożywczy na rogu) – wszyscy oni musieli dokonać wyboru w ostatniej klasie ogólniaka: praca albo nauka. Tak sobie myślę, że geografia nie wykorzenia nawyków. Każdy Hindus, jakiego znam, oddał się własnej firmie albo karierze naukowej, i to bez względu na to, czy dorastał w USA czy w Indiach. Lubię myśleć, że zdecydowałam się na medycynę, ponieważ jestem dobrym człowiekiem, a nie z kulturowego przymusu. Gdy się jednak nad tym zastanowię, przyznaję, że od maleńkości o niczym innym nie słyszałam.

W chwili gdy wykładowca się odzywa, jestem gotowa wziąć byka za rogi. Masz to w sobie, Nithjo.

– Witam wszystkich w ten piękny piątek. Pod koniec wykładu zbiorę wasze prace do oceny. Jeśli macie jakieś pytania, zwróćcie się do asystenta osobiście albo mailowo, żeby nic nie przeszkodziło wam w przygotowaniach do egzaminu w przyszłym tygodniu.

Na to przypomnienie całe powietrze, które miałam w płucach, uchodzi ze mnie ze świstem. Nie odrobiłaś zadania, idiotko. Jeszcze chwila i uduszę się z braku tlenu. Serce zaczyna mi walić, kiedy poziom dwutlenku węgla we krwi niebezpiecznie się podnosi. Zważywszy, że oceny z zadań w połączeniu z ocenami z egzaminów składają się na średnią – w moim wypadku 3.96 przez przeklętą fizykę – grozi mi jej nagłe obniżenie. Otwieram zeszyt, żeby przyłapać wykładowcę na pomyłce, lecz z kartki niczym w prawdziwym horrorze 3D wyskakuje na mnie czerwony napis: „Chemia – zadanie”. Wzdycham w duchu, przypomniawszy sobie, że widziałam go trzy dni temu i miałam szczery zamiar zabrać się do tego od razu, ale zatelefonowała mama, Sophia poprosiła mnie o pomoc przy pisaniu eseju, a do tego jeszcze musiałam wyskoczyć po mleko. Biorąc pod uwagę, że dzisiaj zaspałam, nie miałam w tym starciu najmniejszych szans.

Ujmuję twarz obiema rękami i staram się głęboko oddychać. Myśl, Nithja, myśl… Przez głowę przelatuje mi litania wymówek. Pies pogryzł moją pracę… Zgubiłam zeszyt… Oddałam panu zadanie już wcześniej i to pan je zgubił… Może najprościej byłoby poprosić o przesunięcie terminu? Oczywiście wtedy powinnam przedstawić powód, a tata zawsze mi powtarza, że jak człowiek raz zacznie kłamać, musi pilnować się na każdym kroku, żeby kłamstwa mu się nie pomieszały.

– Chcesz odpisać ode mnie? – pyta mnie siedzący obok chłopak.

Gdy się do niego odwracam, wstrząśnięta, napotykam parę błyszczących zielonych oczu, z których wyziera wyczekiwanie.

Czuję pokusę. Zaraz jednak stają mi przed oczami rodzice, którzy ze smutkiem słuchają, jak mówię, że nie dostanę dyplomu, ponieważ pogwałciłam regulamin college’u. Życzy sobie pan do tego frytek? Nie mogłabym nawet pracować w restauracji, bo nie wolno mi dotykać mięsa – mama z tatą już się o to postarali, aby wpoić mi wstręt do niego w bardzo wczesnym dzieciństwie. Zielonooki wyczuwa, że się waham.

– Masz. Chyba że wolisz dostać pałę. Taa, już to widzę, jak chcesz dostać pałę…

Wydaje mu się, że jego sarkazm w czymś pomoże.

Kiwam mechanicznie głową i mamroczę pod nosem podziękowanie, czując trochę ulgę, a trochę wstyd. Niech to szlag. Lepsza słaba ocena niż nic. Przysuwam sobie zeszyt Zielonookiego i zaczynam odpisywać. Pięćdziesiąt minut później, gdy wykład dobiega końca, jako jedna z ostatnich podchodzę do katedry, aby oddać rozwiązane zadanie. Śpiesząc się do wyjścia, nie poświęcam ani myśli więcej Zielonookiemu.

Reszta dnia mija szybko, ale bez większych sukcesów. Przez niespodziewany deszcz siedzę na ćwiczeniach z biologii rozrodczej przemoknięta do suchej nitki, usiłując się skoncentrować, chociaż w butach mi chlupie, a mokry dżins ociera mi ciało. Ta sprawa z chemią wytrąciła mnie z równowagi do tego stopnia, że przez większość czasu błądzę myślami sama nie wiem gdzie.

– Nithja, może ty odpowiesz na pytanie? – pyta asystent, starając się mnie zmusić do mówienia, skoro nikt inny nie kwapi się z odpowiedzią.

– Eee… – Cisza ciągnie się w nieskończoność. – Frymartynizm – mamroczę w końcu, złożywszy do kupy pytanie o bliźniacze cielęce płody, których łożyska się scaliły.

– Zechcesz to rozwinąć?

Jąkając się, wyjaśniam mechanizm wpływu męskich hormonów cielaka na bezpłodność jałówki. Asystent jest wyraźnie rozczarowany, ja jednak nie przejmuję się tym i znów bujam w obłokach. Marzę, aby trafić do łóżka i zacząć ten dzień od nowa. Chwila, wróć. Nie, jednak nie chcę przeżywać wszystkiego od początku. Moje trampki poskrzypują, jakby się ze mną zgadzały.

Ćwiczenia ciągną się w nieskończoność, a gdy wreszcie mijają i mogę schronić się w zaciszu mieszkania, czeka mnie jeszcze spotkanie z Sedżal na kawie.

Zdarzają się przyjaciółki, z którymi można spędzić cały dzień i nigdy nie czuć znużenia. Cóż, Sedżal się do nich nie zalicza. Dorastałyśmy razem, dwie małe Hinduski skazane na przyjaźń z powodu koloru skóry, a także dlatego, że mieszkałyśmy wystarczająco blisko siebie, żeby moja babcia pożyczała szafran od cioci Riny i wpadała do niej na pogaduchy i żeby ciocia Rina zaglądała do nas na herbatę.

Poznałyśmy się, mając pięć lat, i od tamtej pory nieprzerwanie ze sobą rywalizujemy. „Mogę pożyczyć twoją kredkę?”, zapytałam kiedyś i Sedżal wręczyła mi swoją idealnie naostrzoną ceglaną kredkę, pogardliwie wydymając usta na widok mojej, złamanej. Zamiast ukorzyć się pod jej wzrokiem, obrzuciłam takim samym spojrzeniem jej poobgryzane paznokcie. Od tamtej pory żyjemy w stanie ciągłej konfrontacji. Wszystko, poczynając od lekcji pływania, a kończąc na szkolnych debatach, w naszym wypadku przypomina zaciętą walkę.

Kiedy uczelnie wyższe rozesłały odpowiedzi na nasze podania, Sedżal zadzwoniła do mnie z pytaniem, gdzie będę studiować.

– Dostałam pełne stypendium od Uniwersytetu Stanu Pensylwania. – Trzymałam komórkę barkiem, aby móc cieszyć oczy widokiem rozłożonego listu, podczas gdy w salonie moi rodzice próbowali się dodzwonić naraz do wszystkich krewnych w Indiach z telefonu stacjonarnego.

– Ja też – usłyszałam w odpowiedzi.

O ile ja nie dostałam się ani na Harvard, ani na Yale i uznałam, że Uniwersytet Filadelfijski jest za drogi oraz znajduje się za blisko domu, o tyle w wypadku Sedżal było odwrotnie: została zaakceptowana przez obie uczelnie z Ligi Bluszczowej, lecz bez wsparcia stypendialnego, za to filadelfijczycy odrzucili jej kandydaturę.

Jakąś częścią siebie – tą częścią, której istnienia wolę nie przyznawać nawet przed sobą – cieszyłam się skrycie, że Sedżal będzie musiała się zniżyć do poziomu uniwersytetu stanowego, jak my wszyscy plebejusze. Poczucie winy nie trwało jednak długo. Zanim się obejrzałam, Sedżal miała kolejne zwycięstwo na koncie – została poproszona o wygłoszenie mowy końcowej przy rozdawaniu dyplomów, a to tylko dlatego, że miała o jeden więcej kurs nadobowiązkowy niż ja, co dawało jej pierwszeństwo pomimo identycznej jak moja średniej. Obydwie bowiem uzyskałyśmy 4.7 – najwyższą z rocznika.

Bez względu na wszystko lubię Sedżal. Nie znaczy to, że spotkania z nią nie wymagają z mojej strony przygotowania psychicznego. Właśnie dlatego ogarnia mnie tępy ból głowy, kiedy czekam na nią na głównym trawniku, przyglądając się, jak paru chłopaków rzuca frisbee.

– Słyszałaś, że Kariszma zaręczyła się z Amerykaninem? – Sedżal pakuje się prosto w moje pole widzenia, nie zawracając sobie głowy takimi uprzejmościami jak zwykłe „cześć”. To dla niej typowe.

Podaje mi kubek gorącej czekolady, którą zamówiłam u niej esemesowo. Teraz niepotrzebna mi kofeina, tylko kalorie.

– Mama mi wczoraj powiedziała – odpowiadam. – Cieszę się ze względu na Kariszmę. I nie mogę się doczekać wesela.

Upijam łyk czekolady. Przepadam za weselami – nawet na samą myśl kręci mi się w głowie.

– Moim zdaniem to nie wypali. Hindusi i Amerykanie nie pasują do siebie. Zbytnio się różnimy. – Pewność w jej głosie mówi mi, że oczekuje, abym się z nią zgodziła.

– Ludzie są różni, Seeedżaal – rzucam wesoło, naśladując panią z angielskiego, która rok wcześniej katowała moją przyjaciółkę taką wypaczoną wymową jej imienia. – To, że ty byś nie chciała Amerykanina, nie znaczy jeszcze, że małżeństwo Kariszmy będzie nieudane.

– Przestań. Wiesz, że tego nienawidzę – rzuca z powagą, nawijając kosmyk włosów na palec. – W każdym razie naprawdę nie mogłabym tego zrobić. A ty?

Sedżal zadecydowała, którą kulturę wybiera. I zakłada, że ja myślę podobnie, choć w gruncie rzeczy się myli. Przez osiemnaście lat próbowałam znaleźć złoty środek między byciem Hinduską i byciem Amerykanką. Usiłowałam pogodzić ze sobą dwie Nithje: tę, która w piątkowy wieczór chadza do świątyni, i tę, której przyjaciele w tym samym czasie żyją meczami futbolowymi. Dzisiaj ta przepaść nie jest już tak szeroka. Nie jestem jednym ani drugim. Jestem Amerykanką hinduskiego pochodzenia. Jestem Hinduską żyjącą w Ameryce. Dzięki temu nie czuję się rozdarta i po raz pierwszy w życiu, w wieku dwudziestu jeden lat, mam pełen komfort. Chyba nawet pogodziłam się z ideą aranżowanych małżeństw, których przykład zobaczę na własne oczy już za kilka tygodni podczas ślubu mojej kuzynki Mohini.

– Nie wiem – wyznaję szczerze. – Chcę być po prostu szczęśliwa.

W tym momencie Sedżal patrzy na mnie tak, jakby nagle wyrosła mi trzecia głowa.

W rzeczywistości nie potrafię sobie wyobrazić, abym miała wyjść za nie-Hindusa. No, chyba że chodziłoby o George’a Clooneya. Dla niego pogwałciłabym wszystkie zasady. Jak dotąd jednak nie spotkałam nikogo takiego, więc nie myślę o tym zbyt wiele. Nie mam problemu z tym, że inni Hindusi wiążą się z nie-Hindusami; po prostu nie jestem pewna, czy ja mogłabym to zrobić. Jednakże gdybym zdradziła się ze swymi wątpliwościami przed Sedżal, uznałaby to za swoje zwycięstwo w dyskusji – dlatego nic nie mówię, zadowolona z tego postanowienia.

Po kolejnej godzinie rozważania plusów i minusów poślubienia nie-Hindusa (plusy: piękne dzieci; minusy: utrata hinduskiej tożsamości, której Kariszmie brakowało od samego początku) oświadczam Sedżal, że miałam ciężki dzień i chciałabym już wrócić do domu. Nigdy jeszcze nie wyczekiwałam z takim utęsknieniem weekendu. Żegnając się z przyjaciółką, czuję w ustach smak popcornu polanego masłem, którym uraczę się podczas oglądania filmu, byle tylko zapomnieć o wydarzeniach mijającego dnia.Rozdział 2

Otwieram drzwi mieszkania, zzuwam buty w przedpokoju i ledwie docieram do swojej sypialni, żeby odłożyć plecak, słyszę, jak moja współlokatorka Sophia woła zza drzwi:

– Nithja! Dzwonił Luke! Dziś wieczorem będzie u niego impreza. Chcesz pójść?

Jej podniecenie tym, aby uczynić piątkowy wieczór wyjątkowym, przypomina mi, jak się poznałyśmy na początku studiów. Jeśli w kimkolwiek zakochałam się od pierwszego wejrzenia, tą osobą była Sophia.

„Oczami wyobraźni już widzę jaskrawe kolory. I sofę. Co na to powiesz?”, wyszczerzyła się i zaśmiała zaraźliwie, dzięki czemu natychmiast zrozumiałam, że moje życie właśnie się zmieniło. Od tamtej pory pozostajemy współlokatorkami i najlepszymi przyjaciółkami. Mamy inne podejście do życia, ale to dobrze – dzięki temu tak świetnie się między nami układa. Ja potrafię przeżyć całą gamę uczuć w okamgnieniu, Sophia natomiast jest zawsze albo uradowana, albo smutna. Nawet nasz wygląd opiera się na przeciwnościach: ona ma bladą cerę i jasne włosy, podczas gdy moja karnacja jest śniada, a włosy ciemne.

Posyłam jej spojrzenie, które powinno wystarczyć za całą odpowiedź.

– Nithja, daj spokój. Proooszę…

– Pozwól, że opowiem ci o moim piekielnym dniu. – Odginam kolejne palce, zaczynając od spóźnienia, a kończąc na godzinnej tyradzie Sedżal. – Muszę się zdrzemnąć i wziąć coś na uspokojenie.

– Ściągałaś? – pyta mnie szeptem, wyraźnie pod wrażeniem, a ja odburkuję twierdząco. – Od kogo?

– Nie mam pojęcia. Siedział obok mnie jakiś chłopak…

– Och! – Nieomal widzę, jak trybiki w jej głowie zaczynają się obracać. – Był chociaż przystojny?

– Sophio!

– No co? Trzeba patrzeć na dobre strony. No więc? Był przystojny?

– Chyba tak. – Wciąż mam w pamięci jego zielone oczy, ale nie mówię o tym.

Sophia idzie za mną do kuchni, gdzie wkładam do mikrofalówki paczkę z popcornem.

– Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie przerywaj dobrej passy. Chodź ze mną na tę imprezę. Od razu poczujesz się lepiej! – wykrzykuje slogany, których się naczytała w poradnikach leżących w mieszkaniu na każdym kroku.

Przez chwilę przyglądam się Sophii w milczeniu, ogarniając wzrokiem jej palec, niecierpliwie stukający o blat kuchenny, i dostrzegając tłumioną ekscytację, która z niej emanuje.

– Zgoda. – Stojąca przede mną przyszła prawniczka, mająca na podorędziu arsenał argumentów na każdą okazję, jak zwykle mnie pokonała.

Muszę jednak przyznać, gdy niczym na przesłuchaniu siedzę przy biurku ze świecącą mi w twarz lampką, że miło jest, kiedy dla odmiany ktoś inny przejmuje kontrolę. Sophia kręci się między naszymi sypialniami, ustawia na blacie obok mnie baterię kosmetyków do makijażu, po czym pół godziny później obwieszcza, że jestem gotowa wkroczyć na czerwony dywan, i obraca mnie w stronę lustra.

Patrząc na swoje odbicie, tracę oddech. Dziewczyna, która na mnie spogląda, przypomina egzotyczną piękność. Na co dzień jestem zwyczajną Hinduską: czarne włosy, brązowe oczy. Wzrostem nieco przewyższam większość kobiet mojego pochodzenia – mam metr siedemdziesiąt i kolumnowe, umięśnione nogi dzięki regularnemu bieganiu. W żadnym razie jednak nie jestem wyjątkowa. Egzotyka jest dla innych. Dla dziewcząt, które zaraz po wejściu do pokoju przykuwają uwagę wszystkich i do których stoją kolejki chętnych odkryć tajemnicę czającą się za ich oczami. Mnie nikt nawet jeszcze nie pocałował.

Lustrzana Nithja ma oczy mocno podkreślone czarną kredką. Złocisty cień do powiek przechodzi w kącikach w brąz, rozjaśniając tęczówki z odcienia mlecznej czekolady w orzech. Wargi, jak dla mnie zbyt wydatne, z czego wynikają moje kompleksy, Sophia pociągnęła różowym błyszczykiem, który jakimś cudem nie przypomina owocowej waty cukrowej. Moja współlokatorka zauważa zachodzącą we mnie wewnętrzną zmianę i uśmiecha się szeroko.

– Wygrałaś – jęczę, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo mi się podoba ta przemiana.

Sophia biegnie się wyszykować, zanim zmienię zdanie.

W czasie gdy ona przygotowuje się do wyjścia, co jak wiem, może zająć dobrą godzinę, dzwoni mama.

– Cześć, mamo! – Po seansie przed lustrem nabrałam energii.

– Cześć, córeczko – odpowiada mi wesołym tonem. – Miałaś dzisiaj zajęcia?

– Tak, mamo. Codziennie mam zajęcia.

– Chciałam się tylko upewnić, że nie wagarujesz. Gdy puści się dziecko samopas, nie sposób stwierdzić, co wyczynia. – Jej poważny ton zarazem mnie bawi, jak i działa mi na nerwy.

Zwagarowałam w college’u dokładnie dwa razy – raz, gdy miałam grypę żołądkową i zwróciłam swoją wagę w płynie izotonicznym, który piłam dla uzupełnienia poziomu elektrolitów, i drugi raz, kiedy Sophia przeżywała kolejne rozstanie i odmówiła wstania z łóżka.

– Jadłaś coś dzisiaj?

Mama pyta mnie o to, ilekroć dzwoni, jakbym z dala od niej mogła zapomnieć o instynkcie samozachowawczym i konieczności jedzenia. Rozmowa jest równie przewidywalna jak to, że gdy się człowiek budzi, wie, że niebo jest niebieskie. Zostaję skarcona za zapominalstwo, czemu towarzyszy uwaga: „Nie tak cię wychowałam”. Wtedy wtrąca się tata, którego łatwo potrafię sobie wyobrazić: stoi zgarbiony przy mamie, nadstawiając ucha, i w tym właśnie momencie mówi, że muszę być uważniejsza, gdyż „od tego może zależeć życie moich pacjentów”.

Kiedy po półgodzinie rozmowa dobiega końca (nie wcześniej jednak, niż padnie przypomnienie o obiedzie), cieszę się, że nie wspomniałam ani słowem o ściąganiu. Tęsknię za swoimi rodzicami bardziej, niż mogłabym to wyrazić.

Z białego domu niedaleko kampusu dobywa się głośna muzyka. Impreza trwa w najlepsze. Grupka chłopaków otacza beczkę stojącą na werandzie, a w ogródku na trawniku leży jakaś dziewczyna, spijając alkohol spływający z góry wielkiej bryły lodu. Koleżanki gorąco jej kibicują. W powietrzu unoszą się śmiechy. Rap dobiegający z głośników dał się słyszeć z odległości paru przecznic i z każdym krokiem tylko narastał – podobnie jak ból moich pięt obtartych przez buty na wysokim obcasie.

– Zatańczmy! – drze się Sophia, szukając zgody w moich oczach.

Przechodzimy na tyły domu, gdzie basy rozrywają bębenki w uszach i wibrują w mięśniach nóg.

Sophia chodziła do szkoły tańca baletowego, hip-hopu i jazzu. Ja pobierałam nauki w New Jersey u pewnej Hinduski, która uczyła tańca klasycznego i bollywoodzkiego. Mówi się jednak, że taniec nie zna granic. Przypuszczam, że to prawda, bo Sophia i ja czujemy łączącą nas więź i nie ma znaczenia, że ja podryguję do rytmów bhangry, a ona kręci piruety przy myciu zębów. I ona, i ja zatracamy się, tańcząc.

Tak też robimy przy tej okazji. Machamy rękami i kiwamy się do taktu. Z każdą sekundą coraz bardziej oddalam się od wypadków niewydarzonego dnia. Jestem tu ze swoją najlepszą przyjaciółką i czuję się wyjątkowo. Zupełnie nie pamiętam, czemu uważałam się za nieudacznicę.

Tego wieczoru jestem egzotyczną pięknością z lustra – pozbawioną wagi i trosk. Oczy Sophii lśnią. Wszyscy wokół nas emanują zaraźliwą energią. Stanowimy bańkę studenckiego szczęścia.

– Jak się nazywasz, ślicznotko? – pyta mnie tańczący obok chłopak.

Zagadnął mnie!

Sophia dyskretnie kiwa głową na zachętę i odwraca się, abyśmy mieli chwilę sam na sam. Chłopak jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny. Na mocarnym bicepsie nosi tatuaż plemienny, którym chwali się spod krótkiego rękawka. Tatuaże na ogół działają na mnie zniechęcająco, jednakże dziś czuję się wyjątkowo odważna. Być może ktoś mnie w końcu pocałuje. Być może zdołam dowieść Sedżal, że się myli: ludzie z różnych kultur mają ze sobą więcej wspólnego, niż jej się wydaje.

– Nithja – odpowiadam, zamiatając pewnie włosami i uśmiechając się szeroko.

– Nith-ja – powtarza, niepoprawnie akcentując moje imię, na co jednak nie zważam. – A ja jestem Jack. – Mówi to takim tonem, jakbym musiała koniecznie zapamiętać, jak się nazywa. – Napijesz się?

– Chętnie. Poproszę pepsi. – Ruszam śladem Jacka i jego uśmiechu do zatłoczonej kuchni.

– Nithja! – Ktoś dotyka mojego łokcia, a kiedy się odwracam, widzę, że to Luke, który już rozkłada szeroko ramiona, aby mnie objąć.

– Luke! Opowiadaj, co u ciebie! Sophia jest za domem, w nowym towarzystwie – dodaję, przewracając oczami na wzmiankę o naszej przyjaciółce, która wszędzie czuje się jak ryba w wodzie. Luke odpowiada tym samym gestem.

– No wiesz, wszystko po staremu. Na ostatnim roku nie można się obijać. – Zaciśniętą w pięść dłonią wymierza kuksańca powietrzu.

– I kto to mówi! Robisz specjalizację z marketingu! – Udaję, że wzdycham. Wcale mu nie zazdroszczę, że kierunek, który wybrał, ma znacznie lżejszy rozkład zajęć niż ten stworzony z myślą o przyszłych lekarzach. A przynajmniej tak sobie powtarzam.

– Ej, ciężko pracuję. Poświęcam się całym sobą – dodaje ze śmiechem.

– Nie powiem, dokonałeś świetnego wyboru. Masz prezencję, gadkę komiwojażera, dar przekonywania… Nie musisz się niczym przejmować.

– Dzięki tej prezencji dostaję wszystko, czego chcę. – Posyła mi spojrzenie jak z okładki męskiego magazynu, na co oboje wybuchamy śmiechem. – Gdzieś tu powinien być mój współlokator, pójdę go odszukać. – Klepie mnie w ramię na odchodne. – Powinniście się poznać.

– Tak. Tak, jasne – bełkoczę, słuchając go tylko jednym uchem. Mrugam raz i drugi, żeby odzyskać jasność spojrzenia.

Jack stoi obok, obejmując mnie w pasie opiekuńczym gestem. W normalnych okolicznościach nie spodobałoby mi się to, ale w tej chwili jestem wdzięczna za oparcie. Czuję się tak, jakbym zaraz miała zemdleć. Jeszcze moment i nogi odmówią mi posłuszeństwa.

Ktoś mi czegoś dosypał…Rozdział 3

Otwieram oczy z trzepotem powiek i natychmiast zamykam je z powrotem w obronie przed rażącym światłem wpadającym przez okno. Całe moje ciało, poczynając od szyi, a kończąc na palcach u stóp, pulsuje, jakby ktoś mnie obił kijem bejsbolowym. Ból przypomina ten w czasie grypy, gdy każdy mięsień wydaje się ściśnięty zbyt mocno gumką recepturką. Przewracam się na bok i zaczynam ponownie zasypiać.

Budzi mnie powiew wody kolońskiej.

Nie ma mowy, żeby moje łóżko pachniało wodą kolońską. Nigdy nawet nie byłam na randce, o spaniu z chłopakiem nie mówiąc. Ale czy to jest w ogóle moje łóżko? Moja pościel jest błękitna, a ta – czarna.

Gdzie ja, u diabła, jestem?

Przypominam sobie taniec i uczucie szczęścia. Odtwarzam w myślach chłopaka, chociaż jego twarz jawi mi się niewyraźnie. Podnoszę się do pozycji siedzącej, lecz zbyt szybko. Robi mi się niedobrze. Wspieram się o ścianę i wtedy w oczy rzucają mi się rękawy bluzki, którą ku swej wielkiej radości mam wciąż na sobie. To jednak nasuwa pytania o resztę garderoby. Biorę głęboki oddech, po czym zerkam w dół, aby sprawdzić, czy mam włożone dżinsy. Tak, z tego, co widzę, tak.

Ruszam w dół korytarza, mając wrażenie, że przedzieram się przez melasę. Co będzie, jeśli on tu nadal jest? Czy uprawialiśmy seks? Kto to w ogóle był? Przez miękkie nogi wpadam na róg, kiedy próbuję skręcić do salonu. Zderzenie mojej głowy ze ścianą skutkuje głośnym łupnięciem. Równocześnie krzyczę z bólu, ale natychmiast gryzę się w język. Bo jeszcze mnie usłyszy…

Widząc ruch kątem oka, zamieram.

Mężczyzna, mój oprawca, wpycha stołek barowy pod kontuar. Gdy na mnie spogląda, krew mi stygnie. Chłopak ma dziwnie znajome zielone oczy.

Robi w moją stronę kilka ostrożnych kroków. Instynktownie kurczę się i wpadam na ścianę. Chłopak się zatrzymuje.

– Nithja.

Dźwięk mojego imienia w ustach człowieka zdolnego do czegoś takiego sprawia, że mdłości podchodzą mi do gardła.

– Jak mogłeś mi to zrobić? – pytam niewyraźnie.

W pierwszej chwili jest zaskoczony, w drugiej – przerażony.

– Ja nic nie zrobiłem – protestuje stanowczo, nie podnosząc głosu. – Klnę się na Boga.

Stawia dwa kolejne powolne kroki, unosząc ręce, jakby chciał powiedzieć, że mnie nie skrzywdzi. Ja stoję jak skamieniała. Sama nie wiem dlaczego. Działająca na zwolnionych obrotach logika podpowiada mi, żebym uciekała, ale coś w jego oczach sprawia, że chcę go wysłuchać. To mój jedyny świadek, jedyny sposób na złożenie wydarzeń ostatniej nocy do kupy.

– Luke i Sophia chcieli nas sobie przedstawić wieczorem. Luke to mój współlokator. Pokazali mi cię, ale stałaś z jakimś facetem. Poszedłem po drinka i potem znów cię zobaczyłem w okolicach kuchni. Wydawałaś się trochę chwiejna. To, jak ten gość cię prowadził, wzbudziło moje podejrzenia. Widziałem… wyglądało to podejrzanie. Poszedłem za wami i zobaczyłem, jak cię popycha na łóżko. Zapytałem, czy z tobą wszystko w porządku, ale ty się praktycznie nie ruszałaś. Było dla mnie jasne, że nie jesteś przytomna, dlatego kazałem mu się zabierać. Dał nogę, a ja przeniosłem cię tutaj. Luke’a i Sophii nigdzie nie było, bo inaczej zawiózłbym cię do domu.

Co za surrealistyczne uczucie słuchać o tym, co się robiło, i nic z tego nie pamiętać. Przy usuwaniu zębów mądrości dentysta powiedział mi, że pacjent pod narkozą w dalszym ciągu wykonuje polecenia, żeby otworzyć usta szerzej czy przełknąć. Wtedy nie mogłam uwierzyć, że ktoś nieprzytomny może wykonywać rozkazy kogoś innego. Za bardzo przypominało to manipulację umysłem drugiej osoby. Nagle miałam na ten temat całkiem inne zdanie.

– Zatem nie zrobiłam nic… z nikim… – jąkam się. Po części czuję ulgi, po części żal. Muszę od niego usłyszeć, że niczego nie straciłam.

– Nie. To znaczy może kiedyś w przeszłości. O czym nie wiem. Ale tej nocy na pewno nie. – Jego niezdarna próba żartu rozśmiesza mnie mimo wszystko.

Choć atmosfera się rozluźniła, mam w oczach łzy, a to zawsze wszystko pogarsza. Znienacka ogarnia mnie gniew, że rozkleiłam się w obecności nieznajomego. Oparta o ścianę, ześlizguję się po niej plecami, trzymając głowę w obu rękach. Staram się przy tym opanować targający mną suchy szloch.

– Hej… No już… Wszystko dobrze. Do niczego nie doszło. Czekaj, podam ci wodę.

Delikatnie ujmuje mnie za dłonie, podnosi na nogi i pomaga mi podejść do kontuaru. Gdy mnie puszcza, czuję w palcach mrowienie, które przypomina uczucie po strzeleniu prądem.

– Pogadamy o czymś innym? – proponuje chłopak. – Może o… Hej, co powiesz na chemię?

Wybucham ponownie śmiechem, tym razem przez łzy.

– Jak masz na imię? – Pociągam nosem.

– James – odpowiada z uśmiechem.

Od razu wiem, że to imię zapamiętam na zawsze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: