Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żony pana Glassa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żony pana Glassa - ebook

Wzruszająca opowieść o sile przebaczenia i zawiłej drodze do szczęścia.

Życie Evie Glass oraz jej dwójki dzieci ponownie legło w gruzach. Po rozwodzie z Richardem jakoś udało się jej wrócić do względnej normalności, ale co będzie teraz, po jego tragicznej śmierci? Jak będą dalej żyć, ona i bliźnięta? Evie musi wspierać swoje dzieci, dla których bez taty nic nie będzie takie samo…

Problemy piętrzą się i wydają się nie mieć końca. Także te finansowe – bez comiesięcznych alimentów od Richarda Evie, pracująca do tej pory na pół etatu, nie jest w stanie dopiąć domowego budżetu.
Na domiar złego jest jeszcze właściwa wdowa po Richardzie – Nicole, jego druga żona oraz ich maleńki synek, Luca. Evie nie ma najmniejszej ochoty utrzymywać z nią kontaktu, ale może powinna, dla dobra dzieci, które uwielbiają młodszego braciszka.
Niespodziewanie okazuje się, że w tej kryzysowej sytuacji kobiety mogą być dla siebie pomocą i wsparciem. Ale czy będą w stanie zapomnieć o tym, co je dzieliło i na gruzach tragedii i dotychczasowego życia zbudować nową, absolutnie niekonwencjonalną rodzinę?

Amy Sue Nathan, wykorzystując własne doświadczenia, stworzyła autentyczną i przejmującą opowieść o sile przebaczenia. Ten ciepły i obfitujący we wzruszenia debiut naprawdę zmusza do przemyśleń!

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3301-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Evie podniosła małe, oprawione w srebrną ramkę zdjęcie i starła z niego niewidoczny kurz. Fotografia przedstawiała górującego nad drużbami pana młodego o potarganych mimo bezwietrznej pogody włosach, lekko skrzywionym uśmiechu i uporczywym, zamyślonym spojrzeniu wielkich, niebieskich oczu. Evie znała je aż za dobrze, lecz wrażenie oglądania czegoś znajomego nie przypominało déjà vu. Kilka dekad wcześniej stała u boku tego samego pana młodego. Ale na tej fotografii to nie ona była panną młodą.

Nikt nie zauważył, jak odstawia zdjęcie z powrotem na miejsce ani jak przesuwa dłonią po nogawce, udając, że otrzepuje z niej nieistniejący kurz. Przeszła wśród zgromadzonych w kierunku sięgającego od podłogi do sufitu okna. Tego też nikt nie zauważył. Aksamitne zasłony w kolorze czerwonego wina, podpięte grubymi, czarnymi chwostami stanowiły tło dla mierzącej prawie dwa metry sztucznej choinki, z której gałązek zwisały charakterystyczne świąteczne dekoracje udające pamiątkowe ozdoby odziedziczone po przodkach. Tandetne złote łańcuchy i błyszczące czerwone bombki mieniły się i połyskiwały. Wszystko to wydawało się zupełnie nie na miejscu, ale Evie wiedziała, że doskonale tu pasuje. Może nawet bardziej niż ona.

Potrząsnęła głową, by wyrwać się z otępienia. Bez efektu, lecz niektóre myśli były jasne niezależnie od tego, jak niewiele godzin przespała i jak bardzo pękała jej głowa rozsadzana rytmicznym migrenowym bólem. Jej były mąż zmarł. Jej dzieci nie miały ojca. Gdyby się nie rozwiodła, byłaby teraz wdową.

Pogodziła się z tym, że nie czekało jej długie i szczęśliwe życie u boku Richarda, ale założyła, że w ich dalszych relacjach nie zabraknie przyzwoitości i dobrej woli. Cóż z tego, że tylko ona zachowywała się przyzwoicie? Wspólnie będą uczestniczyć w bar micwie i bat micwie swoich dzieci, wyprawiać je na studniówki, uczestniczyć w rozdaniach dyplomów, płakać na ślubach i hołubić wnuki. Oczywiście, będą mieli innych partnerów. I inne domy. Będą zajmować miejsca na przeciwległych bokach tego samego długiego, uroczyście zastawionego stołu, lecz mimo to będą wspólnie uczestniczyć w najbardziej znaczących wydarzeniach w życiu Sama i Sophie. Po przeprowadzonym trzy lata temu rozwodzie Evie potrzebowała całego roku, by stanąć pewnie na własnych nogach. Dwanaście długich miesięcy zajęło jej nabieranie wiary w to, że jej duchowe fundamenty są wystarczająco solidne, by zbudować na nich nowe, spełnione życie. I je zbudowała.

A teraz znów wszystko się rozsypało.

Spojrzała na siedzącą po drugiej stronie pokoju Nicole, która na przestrzeni czterech lat stała się najpierw kochanką Richarda, później jego żoną, a wreszcie wdową po nim. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak się teraz czuje. Pewnie krew odpłynęła jej z kończyn, żołądek podszedł do gardła, całe ciało łaknęło pocieszającego dotyku, a umysł bezskutecznie poszukiwał odpowiedzi. Bez wątpienia wstrząsały nią gniew, smutek i niedowierzanie. Evie wiedziała to wszystko, bo opłakiwała wcześniej tę samą stratę. Lecz wtedy Richard jeszcze żył.

Nicole usiadła, bosa i potargana, na niskiej drewnianej ławie zwyczajowo używanej podczas sziwy. Opuściła ramiona i zapadła się w sobie, a jej oszołomienie udzieliło się wszystkim obecnym. Miała trzydzieści lat, była piętnaście lat młodsza od Evie, ale głębokie cienie pod oczami sięgały jej niemal do połowy policzków. Nie umalowała się i jej skóra, niemuśnięta nawet podkładem czy różem, miała ziemisty odcień. Wszystkie lustra w domu zakryto białą tkaniną. Sziwa to czas żałoby, modlitwy i – owszem – jedzenia, lecz próżność jest zakazana. I chociaż Nicole nie była żydówką, to w domu, który dzieliła z Richardem, szanowała żydowskie obyczaje. Evie przyznawała się do tego z niechęcią, ale podziwiała wysiłek podejmowany przez Nicole, widoczny pomimo wiszącego nad stosem jarmułek bożonarodzeniowego łańcucha z plastikowych ziaren prażonej kukurydzy i owoców żurawiny.

Evie usiadła na czarnej skórzanej kanapie, jednej z ofiar jej rozwodu z Richardem, i tak długo gładziła kciukiem wytartą poduszkę, aż zapiekła ją skóra. W pierwszych latach małżeństwa kanapa była jedynym meblem w salonie Richarda i Evie. Po narodzinach dzieci siadywali na niej ze splecionymi nogami, a każde z nich brało na ręce jedno z bliźniąt. W trakcie burzliwych lat poprzedzających rozwód Richard lokował się na jednym końcu kanapy, a Evie na drugim, przy czym każde z nich odchylało się w kierunku przeciwległej ściany tak, że dzieliła ich odległość dwóch ramion i setki kilometrów pustki. Dlaczego pozwoliła Richardowi ją zabrać? Przecież ta kanapa była świadectwem, hołdem, kalendarzem dziejów.

A może była tylko kanapą.

Evie zaburczało w brzuchu. Nikt jeszcze nie tknął jedzenia wystawionego na sziwę. Wkrótce pikle przestaną lśnić, plastry wędzonego łososia zeschną się na brzegach, a sałatka z tuńczyka skwaśnieje. Goście kręcili się bez celu, czekając na jakiś oficjalny sygnał, że czas zabrać się do jedzenia. Dopiero wówczas ich psyche znajdzie ukojenie w uświęconej tradycją żydowskiej stypie.

– Jedzcie, bardzo proszę – powiedziała Nicole, pociągając nosem, i tłum zaczął się gościć. Nicole podniosła sześciomiesięcznego Lucę z niemowlęcego leżaczka i przyciągnęła go do piersi. Jej słowa i gesty były płynne, jakby wcześniej przećwiczone.

Sam i Sophie stali ramię w ramię, a raczej bark w ramię. Dziesięcioletnia Sophie była nadal wyższa od swojego brata bliźniaka, choć Evie podejrzewała, że przed upływem roku sytuacja się odwróci, bo z każdym tygodniem nogawki i rękawy ubrań Sama stawały się coraz krótsze. Szybkim ruchem Evie przesunęła się na środek kanapy i dzieci usiadły po obu jej stronach, tak że dotykały udami jej nóg. Nienawidziły odświętnych strojów, lecz tym razem ustąpiły i siedziały teraz w wykrochmalonych i odprasowanych ubraniach, zarezerwowanych zwykle na Jom Kippur. Jutro Evie pozwoli im włożyć dresy. Ostatecznie, kiedy rabin objaśniał, na czym polega pradawny obrzęd kerija, czyli darcie szat lub czarnej satynowej wstążki i noszenie jej jako symbolu żałoby przez najbliższych członków rodziny – nie zabronił jej nosić na bluzie z kapturem. Na dźwięk rozdzieranej satynowej wstążki Evie zacisnęła szczęki i zdławiła szloch, który podszedł jej do gardła gulą wielkości piłki baseballowej. Wstrzymała oddech, słysząc, jak szpilki przekłuwają koszule jej przedwcześnie dojrzałych dzieci i zostawiają w nich dziury, których nigdy nie będzie dało się zacerować. Kiedyś również dla Evie Richard był najbliższą rodziną, ale teraz miejsce nad jej sercem pozostało puste.

Część osób kierujących się do stołu zerkała na Evie. Większość nie patrzyła na Sama czy Sophie ani się do nich nie odzywała, ale niektórzy zamykali oczy i kiwali głową, jakby w ten sposób jej osierocone przez ojca dzieci mogły się stać niewidzialne.

Jaki to miało sens?

Nieliczni odważni wyciągali ręce i mówili lub artykułowali bezgłośnie: „Przykro mi”. Inni poklepywali Sama albo Sophie po głowie. Abe, wuj Richarda, wyciągnął dwudziestopięciocentówkę najpierw zza ucha Sama, a później Sophie. Byli już za duzi, żeby dać się zwieść, ale uśmiechnęli się, a Evie razem z nimi.

Obchodząc wygłodniały tłum, Nicole zbliżyła się powoli do Evie. Trzymając Lucę na ramieniu, potargała i tak już rozczochrane blond włosy Sama, dotknęła palcami policzka Sophie, podtrzymała plecki dziecka i zakołysała się razem z nim. Stanęła piętnaście centymetrów od kolan Evie, a powietrze między nimi aż zatrzeszczało.

– Czy możemy pójść pooglądać telewizję? – zapytał Sam. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się, odsłaniając odziedziczony po Richardzie tyłozgryz.

– Proszę! – zawtórowała mu Sophie, wyłamując sobie ręce, jakby chciała wybłagać dodatkowe minuty na komputerze lub możliwość pobrania kolejnych piosenek na swojego iPoda.

– Na pewno? – zapytała Evie. Poczuła instynktowną chęć przytulenia ich mocniej do siebie.

– Tak – odpowiedziały bliźnięta, kiwając głowami.

– Och, dobrze, idźcie! – pisnęła, próbując się zarazić ich entuzjazmem, ale jej głos drżał.

Sam i Sophie z tupotem zbiegli po schodach do pokoju rekreacyjnego, który Richard zbudował dla swojej drugiej rodziny, zapomniawszy o niedokończonej szafie w pralni Evie i porzuconej w połowie budowy altance na jej podwórku. Zrobiło jej się lżej na sercu, kiedy przestała czuć dotyk dzieci. Było to miłe wytchnienie, choć zabarwione tęsknotą.

Evie podniosła wzrok na Nicole i poklepała ciepłą, wysiedzianą poduszkę.

– Chcesz usiąść?

Nicole pokręciła głową.

– Chciałam tylko powiedzieć… że cieszę się, iż przyszłaś tutaj razem z dziećmi. W takich chwilach powinniśmy być dla siebie oparciem.

Jeszcze dwa dni sziwy i dla Evie takie chwile dobiegną końca. Marzyła już o ucieczce od widoków, zapachów i dźwięków śmierci, o zmyciu ich z siebie lawendowym płynem do kąpieli w ogromnej wannie, o wstrzymaniu oddechu i zanurzeniu się pod powierzchnię wody, kiedy bąbelki będą po kolei pękać, a każde pyk, pyk, pyk zabierze ze sobą odrobinę dnia, odrobinę weekendu, odrobinę smutku. Ta scena nie rozegrałaby się przed jej oczami tak wyraziście, gdyby była u siebie, niemniej śnienie na jawie wydawało się nieszkodliwe. Sam i Sophie zaczęli rozpaczliwie płakać, kiedy napomknęła, by wrócić wcześniej. Willa Richarda była dla nich domem zaledwie w co drugi weekend, ale georgiańskie sklepienia i mury z beżowej cegły kryły w sobie ostatnie wspomnienia o ojcu. Potrzebowali pobyć w tym domu, w tym życiu, jeszcze odrobinę dłużej. Dwa dni dłużej. A Evie potrzebowała tych dwóch dni, by podjąć decyzję, jak ma wyglądać dalsze życie całej ich trójki.

– Chciałam ci podziękować za to, że przyszliście – powiedziała Nicole. – I za zorganizowanie tego wszystkiego. Jest tyle jedzenia, a słyszałam, że jutro przywiozą jeszcze więcej. Mam nadzieję, że weźmiecie ze sobą to, co zostanie.

Evie nie zamierzała niczego brać, ale uprzejmie skinęła głową. Nicole nieprzerwanie obracała się to w jedną, to w drugą stronę, jakby się rozciągała przed ćwiczeniami. Evie kręciło się od tego w głowie.

– Nie musisz się przejmować jedzeniem, wszyscy się zrzucili – powiedziała na wypadek, gdyby to właśnie było powodem obracania.

Odwróciła wzrok w kierunku na wpół opróżnionej tacy z wędzonym łososiem, którą widziała ze swojego miejsca. Zostało mnóstwo jedzenia, Żydzi zawsze dobrze karmili. Właśnie tak postępujemy. To jest zapisane gdzieś na starożytnych zwojach: „Nikomu nie pozwolisz wyjść z twego domu głodnym”. Evie wiedziała, że micwa nakazuje pocieszyć żałobników. A nie było nic bardziej pocieszającego od lekko solonego wędzonego łososia.

– To bardzo szczodrze z ich strony. – Nicole przestała się obracać i teraz przestępowała z nogi na nogę, jakby potrzebowała iść do łazienki.

Całe to wiercenie sprawiło, że Evie zapragnęła poszukać przycisku wyłączającego Nicole.

– Trochę przypomina to czuwanie przy zmarłym – powiedziała Nicole. – Tyle że czuwanie odbywa się przed pogrzebem i trumna jest wtedy otwarta.

Policzki Nicole wydawały się wychudłe i zapadnięte. Jej wzrok powędrował w kierunku jakiejś kropki na ścianie.

Evie zmrużyła oczy i zaczęła wypatrywać smugi, plamki, pająka. Nic. Nie miała nic więcej do powiedzenia.

Mały Luca uniósł głowę znad ramienia Nicole. Mrugnął i skierował buzię ku Evie, pokazując jej jeden różowy, pomarszczony policzek i załzawione oczka. Nicole przejechała mu otwartą dłonią po pleckach, rysując zygzak, i ucałowała go w spoconą główkę.

– Czy mogłybyśmy w wolnej chwili porozmawiać dłużej?

– Jasne – powiedziała Evie. Jeśli musimy.

W kuchni uwijała się Brygada Sziwy. Evie patrzyła z zachwytem, jak przejmują stery. Jej najbliższa sąsiadka i najlepsza przyjaciółka, Laney, odgrywała rolę policjanta kierującego ruchem, unosząc ręce i raz po raz wskazując na coś palcem. Odwróciła się od jedzenia i zebrała swoje długie kasztanowe loki w kucyk. Wolała nosić włosy rozpuszczone na ramionach, bo w ten sposób stanowiły przeciwwagę dla jej bioder. Upięte w kucyk włosy Laney oznaczały, że sytuacja jest poważna.

Beth przecisnęła się przez tłum. Mieszkała naprzeciwko Evie i obnosiła z dumą drobną figurę i krótkie, puszyste, ładnie układające się włosy. Jej słabość do pastelowych kwiatowych wzorów i dobrych manier zakotwiczała ją w podmiejskiej wrażliwości, co było irytujące i jednocześnie ujmujące. Zimowe płaszcze Beth powiesiła w szafie, a futra ułożyła według długości i kolorów na dębowej poręczy. Gościom niewyznającym judaizmu objaśniała zwyczaje obowiązujące podczas sziwy, okresu żałoby formalnie siedmiodniowej, którą zdecydowały się skrócić do trzech dni. Przykładająca dużą wagę do protokołu Beth opierała dłonie na kolanach i szeptała coś do ucha każdemu, kto usiadł na drewnianych ławach, a goście przenosili się na bardziej miękkie siedziska. Postawiła w drzwiach wejściowych nastoletnie córki Laney, które pilnowały, żeby goście przed wejściem do domu obmyli dłonie na zewnątrz, by spłukać z nich śmierć. Dzban ciepłej wody został dopełniony już dwukrotnie. Beth w biegu wyszarpnęła z pikowanej torebki swój smartfon i nagrała na dyktafon nazwiska wszystkich osób, które przyniosły jedzenie, domowe albo kupione w sklepie, oraz nazwiska kilku osób, które nic nie przyniosły, o ile nie zostały umieszczone na liście tych, którzy zrzucili się na tackę z łososiem. Przez cały ten czas nie przestawała układać na talerzu pojemniczków z kremowym serkiem i przystrajać półmiska z kuglem.

Evie czytała z ust stojącej po drugiej stronie pokoju Laney.

– Nigdy nie przychodzi się na sziwę z pustymi rękami – powiedziała Laney do Beth, ustawiając pudełka z piekarni jedno na drugim na kuchennym blacie Nicole.

Dla Laney świat był czarno-biały. Słuszny albo niesłuszny. Dobry albo zły. Życie Evie miało wiele odcieni szarości. Jak jej włosy.

Prawie czarne, faliste włosy Evie z podejrzanymi odrostami zwisały jej poniżej linii ramion w niby to modnej, cieniowanej fryzurze. Jej w zamyśle rozwiane kosmyki wcale się jednak nie rozwiewały, tylko po prostu wisiały.

Dzieciaki mądrze zrobiły, zwiewając z centrum wydarzeń. Evie też nie chciała z nikim rozmawiać, ale bawiło ją przyglądanie się ludziom. Kuzyni Richarda z Cleveland zbili się w kącie. Starsze ciotki i starsi wujowie, którzy przenieśli się na Florydę, usiedli w półkolu i rozmawiali głośniej, niż powinni. Sąsiedzi, których Evie widziała ostatnio podczas Halloween, i przyjaciele ze studiów, którzy od czasu do czasu wymieniali e-maile, ale poza tym w ogóle się nie znali, mieszali się z kadrą akademicką Pinehurst College i członkami bractwa studenckiego z Uniwersytetu Stanowego Ohio, których Richard nie widział od uroczystości rozdania dyplomów. Po co tu przyjechali? Dla siebie? Dla Richarda? Dla dzieci? Dla Nicole? Z sentymentu? To nie miało znaczenia. W żałobie byli sobie równi. Ich obecność przywoływała jednak na myśl korek spowodowany na autostradzie przez kierowców, którzy zwalniają, żeby obejrzeć kraksę, a potem dociskają gaz do dechy, żeby jak najszybciej odjechać.

– Pewnie nie taki scenariusz sobie zaplanowała, przygruchując sobie żonatego mężczyznę i fundując sobie dziecko – powiedziała Laney zza sezamowego bajgla i zerknęła na męża.

Herb nastroszył brwi i zmełł cisnące mu się na usta słowa, zaciskając wargi. Laney mrugnęła, a pełne usta i sute wąsy Herba rozciągnęły się w uśmiechu. Objął Laney w talii, a Evie zdławiła westchnienie. W takiej sytuacji Laney udałaby normalnie, że musi podrapać się w kostkę, i odsunęła się o krok, ale tym razem nawet nie drgnęła, może jedynie przysunęła się bliżej do Herba. Evie przyglądała się parze swoich przyjaciół i liczyła. Raz, dwa, trzy. Dała im więcej czasu. Cztery, pięć, sześć. Osłupiała liczyła dalej. Siedem, osiem, dziewięć. Wciągnęła głęboko powietrze – i ostatnie moje słowo: dziesięć. Laney się nie odsunęła. Śmierć Richarda spowodowała zawieszenie broni.

Evie patrzyła na Laney, ta zaś obserwowała Herba, który w końcu ucałował ją w głowę i odszedł. Laney usiadła na kanapie tuż obok Evie, chociaż mogłaby sama zająć całą jedną poduszkę. Była opiekuńcza, niemal zaborcza. Beth usiadła po drugiej stronie Laney, bez bajgla, utrzymując stosowniejszy dystans. Wyciągnęła rękę za plecami Laney i poklepała Evie po ramieniu.

– To takie smutne – powiedziała.

Laney wyprostowała się, choć i tak była najwyższa. Z dezaprobatą wydęła nozdrza.

– Żebyś mi tu nie śmiała jej żałować. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz – powiedziała z kęsem bajgla w ustach. Opuściła ramiona i popatrywała teraz to na Beth, to na Evie. – Przynajmniej nie będziesz już musiała mieć z nią do czynienia. Ani z jej dzieckiem.

Evie nie myślała o Nicole. Myślała o swoich dzieciach pozbawionych ojca. O sobie samej pozbawionej byłego męża. Jak Richard śmiał ją zostawić, żeby wychowywała bliźnięta sama – zupełnie sama! – zmuszona żonglować ich przyrodnim bratem, macochą i bożonarodzeniowym drzewkiem?! Ale czy Laney miała rację? Czy to była ta jasna strona? Czy Sam i Sophie będą w ogóle mieli macochę? Byłoby łatwiej, gdyby jej nie mieli. Łatwiej dla Evie. Cholerne sumienie.

– Twoje dzieci sobie poradzą, niezależnie od wszystkiego – powiedziała Beth, jakby czytając w myślach Evie.

Ta możliwość była pocieszająca i jednocześnie niepokojąca, bo Evie łaknęła czegoś więcej niż poradzenia sobie. Łaknęła normalności.

Laney odwróciła się o dziewięćdziesiąt stopni, zwróciła się twarzą do przyjaciółek i wskazała na Evie, wytrącając ją z zamyślenia.

– Pani Evie Glass – powiedziała, jakby sprawdzała listę obecności. – Jest pani obecnie rozwiedzioną matką, a pani były mąż nie żyje. Niech lepiej ci z serwisu JDate szykują się na poważne zmiany.

Beth zwiesiła głowę i nie podnosząc oczu, pacnęła Laney w palec. Evie nie potrzebowała umawiać się na randki przez internet i Laney o tym wiedziała. Od pół roku Evie spotykała się co drugi weekend ze Scottem Millerem, a kiedy dzieci były akurat z nią i nie mogła się zobaczyć ze Scottem, pisali do siebie e-maile, SMS-y i rozmawiali do późna w nocy przez telefon. Dopiero co wrócili z weekendu w Michigan. To coś znaczyło. Evie nie była tylko pewna co.

Kiedy rabin zgromadził minjan i zakończył nabożeństwo tradycyjną modlitwą kadysz, Beth i Laney otoczyły Evie ramionami w najściślejszym uścisku, jakim trzy osoby mogą się obdarzyć. Miarowe kołysanie napełniło ją poczuciem bezpieczeństwa, odpędzając śmierć i te gwiazdkowe nonsensy. A potem jakiś cień przesłonił światło nad ich głowami i splątana grupka się rozdzieliła. Przed nimi stał Scott z talerzem rogalików.

Z tej perspektywy wydawał się Evie wysoki, ale miał zaledwie żydowskie sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, co oznaczało w istocie zaledwie sto sześćdziesiąt osiem centymetrów – było to coś, czego Evie szybko się nauczyła, kiedy zaczęła randkować online. Trzymał papierowy bożonarodzeniowy talerzyk pełen ulubionych słodyczy Evie – malutkich, na dwa gryzy, łuszczących się, zawijanych rożków z drobinkami czekolady, marmoladą malinową, orzechami albo dżemem brzoskwiniowym. To była specjalność jej babci, Bubbe.

Chociaż słodycze wydawały się stać w sprzeczności z opłakiwaniem zmarłego, wszyscy sięgnęli do talerzyka, Evie zaś sięgnęła po dłoń Scotta, zwracając uwagę na jego paznokcie: czyste, krótko przycięte, opiłowane i wypolerowane jak zawsze. Był jej mężczyzną dziś i w dającej się przewidzieć przyszłości. Etykietka „chłopak” wydawała się tu zbyt dziecinna, a określenie „znaczący inny” było zbyt, no cóż, znaczące.

– Poznaj Beth i Laney – powiedziała Evie, wskazując brodą, żeby nie musieć wypuszczać z dłoni rogalików ani Scotta.

Przez trzy lata, które upłynęły od rozwodu, Evie nie wtajemniczała dzieci, przyjaciół ani bogobojnych sąsiadów z położonego na przedmieściach Chicago Lakewood w swoje przypadkowe miłosne eskapady. Trójka najlepszych przyjaciółek stwierdziła jednak zgodnie, że nadszedł czas, by Beth i Laney poznały Scotta. Był dżentelmenem, bankierem bankierów z pierwszymi oznakami łysienia na skroniach i byłą żoną w Kalifornii, ale bez dzieci. Rozśmieszał Evie i skłaniał ją do refleksji, a przy tym był świetny w łóżku. Evie wskazała na ostatni rogalik, ale tylko pokręcił głową. Co za mężczyzna! Człowiek, który rezygnuje z ostatniego rogalika, to z pewnością dobry materiał na męża.

Evie uśmiechnęła się i uścisnęła jego dłoń. Odwzajemnił uśmiech, nie odwzajemniając uścisku.

– A to jest Scott – powiedziała Evie, kładąc sobie talerzyk na kolanach. Nie wiedziała, co jeszcze dodać.

– Poznaliśmy się na pogrzebie – odparła Beth. – Miło cię znów zobaczyć.

Laney zgodnie skinęła głową.

– Mnie również – powiedział Scott, zajmując miejsce na sąsiedniej poduszce i utrzymując fizyczny dystans, ale ani na moment nie spuszczając wzroku z Evie.

Wyglądał jak w transie, co oznaczało, że jest albo zafascynowany, albo znudzony. Evie wszystko się już zamazywało przed oczami ze zmęczenia. Mocno zacisnęła powieki, żeby ich nie trzeć, chociaż się nie umalowała. Wskazała po kolei swoich rodziców i siostrę, a Laney wymieniła nazwiska wszystkich przyjaciół i nieprzyjaciół z Lakewood. W świecie Laney zawsze istnieli jacyś nieprzyjaciele.

– A gdzie twoi teściowie? – zapytał Scott. – To znaczy twoi byli teściowie?

– Rodzice Richarda zmarli młodo – wyszeptała Beth i ułożyła wargi w słowo „rak”. – Był jedynakiem.

– Tam są jego cioteczna babka i dziadek – powiedziała Evie. – Ostatni raz widziałam ich chyba na ślubie.

To nie było szczególnie miłe. Są już starzy. Powinna była odwiedzić ich z Richardem. Albo zaprosić do Lakewood. Zapłacić im za bilety lotnicze. Tak, powinni byli – Richard powinien był – zrobić to wszystko, i jeszcze znacznie więcej.

– A którzy goście są z rodziny wdowy? – zapytała Laney.

Dobre pytanie. Gdzie była rodzina Nicole? Evie rozpoznawała prawie wszystkich, a zatem gdzie byli obcy? Druga strona nowej rodziny Richarda? Nowi przyjaciele, którzy pojawili się wraz z nowym życiem? Wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia.

– Muszą gdzieś tutaj być. – Scott rozejrzał się po pokoju, nie obracając głowy, a jego oczy sprawiały wrażenie, jakby śledziły odbijającą się piłkę.

– Nie sądzę.

Evie obrzuciła wzrokiem zgromadzonych, jakby oglądała mecz tenisa: szybko, od lewej do prawej i z powrotem. Gorączkowo rozglądała się po pokoju za brakującymi członkami rodziny Nicole. Czy byli tu od początku, zagubieni w tłumie i niewidoczni, bo nikt ich nie szukał? Nie. Otaczający ją ludzie stali, siedzieli i podpierali ściany. Pomagali, udawali, że pomagają, lub nie zadawali sobie nawet trudu stwarzania pozorów. Zajadali spokojnie, pałaszowali bez umiaru lub kaprysili, wybierając najlepsze kąski. Bożonarodzeniowe swetry. Bożonarodzeniowe swetry mogły należeć do członków rodziny Nicole, ale w takim razie dlaczego ich właściciele nie nosili Luki na rękach ani nie przynosili Nicole filiżanek herbatki na uspokojenie? W Evie wykiełkowało niejasne przeczucie, zasiane jakimiś wspomnieniami czy faktami, których nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć. Odsunęła od siebie tę myśl. Później zapyta Nicole o jej rodzinę. O ile nie zapomni.

Kiedy tłum zgromadzonych na sziwę się przerzedził, rodzice i siostra Evie przynieśli drewniane kuchenne krzesła i postawili je obok kanapy, przyłączając się do elitarnej grupy pozostałych żałobników. Shirley, matka Evie, spojrzała na zegarek i uniosła brwi, a wtedy Laney zerknęła na swój zegarek.

– Kiedy idziesz do domu? – zwróciła się Laney do Evie.

– Później.

– Zrobiłaś wystarczająco dużo, Evelyn – powiedziała Shirley, kręcąc głową. – Nie musisz siedzieć tu dłużej.

– Zostanę, dopóki dzieci się nie zmęczą. One chcą tutaj być.

– Czas, żebyście pojechali do domu – powiedział Bob, ojciec Evie. – Zostawanie tutaj i dalsze pomaganie nie ma sensu. Dość już tego. – Nie usiadł, tylko skrzyżował ramiona na piersiach.

– Wrócimy tu z wami jutro, obiecuję – powiedziała Lisa, siostra Evie. Zaledwie osiemnaście miesięcy od niej młodsza, była bezdzietną rozwódką i prawniczką w Waszyngtonie, posiadaczką miejskiej rezydencji w Georgetown, która wkładała spodnie do jogi tylko wówczas, gdy zamierzała ćwiczyć asany, i myła włosy nawet wtedy, gdy nie zamierzała wychodzić z domu. Szydziła z mieszkających w Lakewood niepracujących żon bogatych mężów jeżdżących luksusowymi minivanami i zajętych głównie rozwożeniem swoich pociech na zajęcia dodatkowe, ale nigdy nie zaliczała Evie do tej samej kategorii.

– Dzieci po prostu chcą zostać dłużej. – Evie wrzuciła swój pusty talerzyk do worka na śmieci niesionego właśnie przez jednego z sąsiadów. Może powinna sobie zapakować coś na wynos, ale sprawdziła tylko, czy okruszki rogali nie spadły jej na kolana, i wrzuciła sobie kilka słodkich drobinek do ust. – Proszę, nie utrudniajcie mi dodatkowo życia.

Rodzice i siostra Evie pojechali więc do jej domu sami. Zajmą się psem i zapewne do późnej nocy omawiać będą jej przyszłość. Niewątpliwie o poranku podzielą się z nią owocem swoich dyskusji. Nie mogła się doczekać.

Jakby zapaliły się jakieś światła dające sygnał do wyjścia, sąsiedzi jeden po drugim zaczęli obejmować Evie na pożegnanie. Znajomi dotykali jej ramienia. Obcy skłaniali przed nią głowę. Cieszyła się z obecności ich wszystkich na cmentarzu, a później w domu Nicole. Szmer ich rozmów i odgłosy krzątaniny nie pozwalały jej zbyt daleko odpłynąć myślami. Wiedziała, że większości z nich to żałobne zgromadzenie przypomina jednorazowy numerek: krótki, przyjemny i zabarwiony lekkimi wyrzutami sumienia. Evie zazdrościła im prawa powrotu do własnego życia, podczas gdy ona sama czuła się tak, jakby stopy przyrosły jej do podłogi. Jutro inne rodziny pójdą na ślizgawkę w parku Milenijnym, a później pod wielką przestrzenną rzeźbę o nazwie Cloud Gate, zwaną potocznie Fasolką, by obejrzeć w niej swoje zmarznięte, opatulone odbicia. A jej rodzina nie.

Jej rodzina. Przez trzy lata Evie definiowała „rodzinę” jako siebie, Sama i Sophie. Z punktu widzenia Evie nadal była to prawda, ale kształt i zasięg rodziny jej dzieci na zawsze się zmienił. Dla nich już nic nigdy nie będzie takie samo, co oznaczało, że nic nie będzie takie samo dla Evie. Znowu. Wciągnęła głęboko powietrze, które ugrzęzło jej w płucach, po czym je wypuściła, by upewnić się, że nadal może.

Bliźnięta podeszły do kanapy i w ciszy zajęły przeznaczone im miejsca po obu stronach matki. Pochyliły głowy na jej ramiona i objęły ją, a przy okazji siebie. Kiedy były jeszcze niemowlętami i później, gdy już nauczyły się chodzić, wspinały jej się na kolana w tym samym momencie. Evie uzmysłowiła sobie, że gdyby zrobiły to teraz, jej kolana okazałyby się nadal wystarczająco duże, bo kolana matki są zawsze odpowiedniej wielkości. Pocałowała każde z dzieci w czoło, a one jak na komendę wzięły ją za ręce, ścisnęły mocno i przytrzymały, jakby inaczej mogły spaść.

Evie musiała znów mocno stanąć na własnych nogach, i to szybko. Bo jeśli ona się potknie, to wszyscy razem potoczą się w dół.

Zimny wiatr wdarł się do pokoju dziennego, a Evie dreszcz przeszedł po kręgosłupie, jakby ktoś uderzył ją śnieżką w kark. Zadrżała, obróciła głowę i zobaczyła Scotta opierającego się o ścianę w pobliżu otwartych drzwi wejściowych. Beżowy kaszmirowy płaszcz miał zapięty pod szyję, ręce w kieszeniach, a głowę przekrzywioną i opartą o framugę w klasycznej pozie modeli magazynu „GQ”. Scott mrugnął do niej okiem. Evie uśmiechnęła się i zamknęła oczy w niemym wyrazie wdzięczności.

Kiedy je otworzyła, już go nie było.Rozdział 2

Wraz z końcem sziwy zniknęły przynoszone przez innych posiłki i zapewniane przez nich towarzystwo.

Po wyjeździe rodziców i siostry Evie poczuła jednocześnie ulgę i smutek. Wozili ją, pocieszali i robili pranie, a z punktu widzenia Evie wszystkie te rzeczy były równie istotne. Teraz, dzień po ich wyjeździe, nie musiała już martwić się o nieregularnie objawiający się wegetarianizm Lisy ani ataki zgagi rodziców. Rodzina przybyła, pocieszyła, a następnie podbiła jej kuchnię, zapełniając spiżarnię pudełkami płatków owsianych i pełnoziarnistych batonów, zamrażarkę lodowymi rożkami, a lodówkę torbami jabłek i pomarańczy oraz pojemnikami domowych posiłków. Evie najlepiej znała swoje dzieci, więc dziś obędą się bez duszonej wołowiny Shirley, indyczych burgerów Boba i wegańskiego chili Lisy, upieką sobie zamiast tego kiełbaski w kominku. Mantra dnia Evie: Azotany i substancje rakotwórcze w umiarkowanych ilościach jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

Po kolacji, prysznicu i kontrolnych telefonach do rodziców i siostry Evie poczytała na głos Samowi i Sophie ich ukochaną książkę o chłopcu, który bardzo chciał mieć piegi. Nie miało znaczenia, że była to ich ulubiona lektura trzy lata temu – wśród znajomych kartek znajdowali bezpieczeństwo. I zawsze się śmiali. Evie zaniosła nieme dziękczynienie do autorki, Judy Blume, za sceny, w których Andrew Marcus rysuje sobie magicznym markerem piegi na twarzy. Zdecydowanie wolała, żeby jej dzieciom przyśniły się potwory opijające się miksturą na piegi niż jazda limuzyną na cmentarz.

Sam i Sophie umościli się w śpiworach i słuchali – albo raczej udawali, że słuchają. Evie czytała tak długo, dopóki język nie skołowaciał jej od wypowiadania słów, które do niej nie docierały, dopóki powieki bliźniąt nie opadły, a ich usta nie rozchyliły się nieprzytomnie. Blask dogasających płomieni pełgał po ich zimowej cerze, nadając jej ciepły odcień.

Głowa Sama spoczywała na wyściełanym podłokietniku, kolana miał przyciągnięte do piersi. Był dość patykowaty jak na swoje dziesięć lat. Richard i Evie chętnie komentowali długie kończyny bliźniąt, zadowoleni, że odziedziczyły tę cechę po Richardzie. Kiedyś Sam będzie w stanie dosięgnąć rzeczy na najwyższych półkach, podczas gdy jego matka, mierząca zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, nadal będzie musiała szukać sobie stołeczka. Sophie również była wysoka, Evie dostrzegała pod kocem zarys długich nóg córki leżącej na dmuchanym materacu przy drugim końcu kanapy. Gdyby się wyciągnęła, mogłaby sięgnąć w dół i wpleść palce w długie jasnobrązowe loki Sophie, tak podobne do włosów Lisy.

Otulona naelektryzowanym kocem z emblematem Chicago White Sox, napawała się ciszą, zakłócaną jedynie od czasu do czasu trzaskaniem rozpadających się polan. Aby przywołać sen, próbowała odtwarzać w głowie sceny z ulubionych filmów i seriali telewizyjnych, a przez te obrazy przebijała się paplanina trzech ostatnich dni uprzejmej konwersacji.

Już dawno zadomowiła się w upragnionej obojętności względem Richarda – wygodnym schowku, który otworzył się, gdy wreszcie zniknęła nienawiść. Teraz złe wspomnienia znów wypłynęły na powierzchnię. Evie odepchnęła je od siebie. Nie sprzeczali się z Richardem od lat. Ich życia były w przyjemny sposób połączone losem bliźniąt – oraz zasądzonymi alimentami – lecz nie uczuciami czy niedotrzymanymi obietnicami. Na zmianę kibicowali rozgrywkom piłkarskim i wspólnie odgrywali rolę asysty na szkolnych wycieczkach.

Nagle zobaczyła twarz Richarda. Nie była to twarz byłego męża, tylko twarz dwudziestopięciolatka, w którym się zakochała. Nawet po rozwodzie nie mogła zaprzeczyć, że Richard jest przystojny, przecież Sam był do niego bardzo podobny. Tak, właśnie na tym zamierzała się skupić, bo od bardzo dawna nie określała w myślach twarzy Richarda mianem słodkiej czy miłej.

Przekręcała się z boku na bok, próbując znaleźć wygodną pozycję, w której nie czułaby na wysokości lędźwi przerwy między poduszkami. Oczy ją piekły, ale nie mogła zasnąć, prawdopodobnie dlatego, że była dopiero dziesiąta. Owinąwszy się kocem, poszła na palcach do kuchni i w poświacie rzucanej przez ekran telefonu komórkowego zadzwoniła do Scotta. Poczta głosowa. Prawdopodobnie stał pod prysznicem albo czytał książkę, której nie potrafił odłożyć przed skończeniem rozdziału. Spróbowała na stacjonarny. Znów poczta głosowa.

– To ja – powiedziała. – Starałam się też dodzwonić na komórkę… Chciałam ci tylko podziękować za tamten dzień. Za to, że przyszedłeś na sziwę.

Nie dziękuje się ludziom za to, że przyszli na sziwę. Evie nie wiedziała, skąd to wie, ale była przekonana, że dla żydów było to prawdziwe faux pas, jedna z tych rzeczy, na które Bubbe kładła tak duży nacisk. Scott prawdopodobnie również znał tę zasadę.

– Chciałam się po prostu odezwać, bo nie rozmawialiśmy od sziwy. No dobra, daj znać, jak odsłuchasz… hm… do usłyszenia… – W ostatniej chwili powstrzymała się od dodania: „Kocham cię”.

A gdyby to Scott umarł zamiast Richarda? Evie pospiesznie zakryła usta dłonią i znieruchomiała.

Kiedy komórka zawibrowała, serce Evie zabiło mocniej, a jej twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Ścisnęła telefon mocno obiema rękami i spojrzała na ekran. Straciła dobry nastrój, ujrzawszy numer Richarda. Czego on znowu chce? A potem spalony hot dog podszedł jej do gardła, przywracając ją do rzeczywistości. To nie mógł być Richard. To musiała być Nicole. Evie nacisnęła ODRZUĆ.

Przez kolejną godzinę próbowała zasnąć. Poszła na górę, żeby się chociaż zdrzemnąć, bo bliźniaki donośnie chrapały. Te dźwięki pozostawały w ostrym kontraście do ich wyglądu podczas snu – spokojne cherubowe twarzyczki, długie, pomrugujące rzęsy i drgające, lekko zaślinione uśmiechy. Taki sen maskował zamiłowanie bliźniąt do gier wideo, anime, koszykówki i piłki nożnej. Odgrywanie roli matki było znacznie łatwiejsze, kiedy dzieci jeszcze uwielbiały serial Dora poznaje świat i sucharki. Mało wyszukane, ohydne sucharki. Chusteczki dla niemowląt mogły wtedy uporać się z każdym bałaganem, pocałunki goiły każdą ranę, a skrzyżowanie małych palców pieczętowało każdą przysięgę.

Przesączające się przez okno światło zakłuło Evie w oczy. Leżała na kołdrze, oparta o stos trzech poduszek. Jej wzrok spoczął na Samie i Sophie, siedzących plecami do siebie w nogach jej łóżka i grających w ciszy na małych ręcznych konsolach wideo. Nie poczuła nawet, kiedy się tutaj wdrapali.

Odchrząknęła i bliźnięta podpełzły do niej. Przytulili się do siebie.

– Wszystko będzie dobrze – wyszeptała pocieszająco do siebie, a przy okazji do Sama i Sophie. – Obiecuję. Poważnie. – Przeplatała słowa drobnymi pocałunkami, którymi obsypywała ich uszy.

Mówiła to samo ponad trzy lata temu, w dniu, do którego przygotowała się równie starannie, jak wojsko do decydującej bitwy. Okrzyki bliźniąt na słowo „rozwód” przeszyły jej serce niczym miecz. A jednak jakoś przez to przeszli. Może nie wspaniale i nie cudownie, ale jednak jakoś. Tymczasem, wobec braku ostrzeżenia, braku terminów rozpraw, braku list za i przeciw, nie było sposobu, by Evie mogła przygotować siebie czy dzieci na śmierć Richarda. W ciemną i śnieżną grudniową noc jego samochód wpadł w poślizg na oblodzonej nawierzchni drogi prowadzącej przez północną część Lake Country i na ostrym zakręcie roztrzaskał się o barierkę.

– Nawet nie miał czasu się zorientować – powiedział policjant.

– Zginął w momencie zderzenia w wyniku wstrząsu – dodał lekarz.

Faktycznie był to wstrząs.

Z koszyka wiszącego na kuchennej ścianie wysypywała się tygodniowa poczta. Evie wyciągnęła rękę, po czym ją cofnęła. Listy mogły poczekać. Nie zamierzała psuć sobie chwili oddechu przy kawie otwieraniem rachunków. Skoro przyklejone do swoich gier dzieci nie wypełzły jeszcze z jej łóżka, chciała w ciszy i spokoju podelektować się kawą. Posegreguje ten bałagan później, kiedy już do pełna zatankuje swój zbiornik kofeiną. Na razie wyciągnęła kilka katalogów i wrzuciła je do kosza na papiery. Bez nich cała ta sterta była nieco mniej onieśmielająca.

Dokładnie w tej samej chwili, jakby tylko czekała na sygnał, do kuchennych drzwi zapukała Beth. Wciąż były zamknięte, co w tym domu raczej się nie zdarzało. Evie wpuściła ją do środka. Beth zabębniła palcami po pokrywkach plastikowych pojemników i owiniętych folią talerzach, jakby grała na bongosach, co – biorąc pod uwagę jej turystyczną kurtkę i skórzane rękawiczki – byłoby niecodziennym widokiem. Evie uśmiechnęła się szeroko, aż zmarszczyły się jej policzki.

– Mam w domu jeszcze więcej zostawionego dla ciebie jedzenia – powiedziała Beth, ustawiając pojemniki na kuchennym blacie.

Sama śmierć jest wystarczająco przerażająca – śmierć i głód to byłaby już hańba. Ilość dostarczonego jedzenia była wprost proporcjonalna do poziomu strachu ogarniającego każdą rodzinę z Lakewood. Im więcej piekli, gotowali i przynosili, tym mniejsze było prawdopodobieństwo, że nieszczęście przydarzy się jakiejś innej znanej im osobie. Przy tym tempie produkcji posiłków mieszkańcy Lakewood mogli liczyć na nieśmiertelność.

– Usiądziemy? – zaproponowała Evie.

Z holu przy wejściu wyłoniła się Laney. Dzięki niech będą opatrzności za przyjaciółki z własnymi kluczami. Każdego innego dnia Laney weszłaby kuchennymi drzwiami i każdego innego dnia wyglądałaby oszałamiająco. Ale tego dnia miała na sobie spodnie od dresu niepasujące do bluzy, a rozburzone loki podpięła nieporządnie spinką.

Martwy eksmąż i zaniedbana Laney we frontowych drzwiach – prywatna apokalipsa Evie.

– Gdzie są dzieci? – zapytała Laney.

– Na górze, a czemu pytasz?

– Musimy powtórzyć sziwę.

– Nie, nie musimy – odparła Beth.

– Przebywanie tam było dla mnie wystarczającą powtórką – powiedziała Evie.

– Nic w tym złego, że wiele osób przychodziło codziennie. To miłe. O ile, naturalnie, sziwa w ogóle może być miła. – Beth otworzyła pudełko, wkładając w to niepotrzebnie dużo siły. – Dlaczego jesteś zaskoczona? Wiem, że miałaś problemy z Richardem, ale nie wszyscy je mieli. A poza tym w takiej sytuacji ludzie zachowują się stosownie. Jak ty.

– Ja zrobiłam to dla Evie i dzieci – rzuciła Laney.

– Ja również. – Beth była poirytowana. Położyła dłonie na ramionach Evie i odsunęła ją od Laney.

Laney zabębniła w bok pudełka.

– Musisz się stąd zabrać.

– Skąd? – Evie odwróciła się, szeroko, aż do bólu, otwierając oczy.

– Z tego domu.

– Teraz? Nie powiem, żebym miała ochotę dokądkolwiek iść…

– Nie, tak w ogóle. Powinnaś się przeprowadzić.

– Chcesz, żebym zmieniła miejsce zamieszkania?

– Nie, nie chcę, ale może tak byłoby najlepiej. Zmiana otoczenia zawsze pozwala nabrać odpowiedniego dystansu.

A komu potrzebny jest dystans? Ja widzę wszystko bardzo wyraźnie.

– To jest mój dom. I tego mi właśnie trzeba.

– W mniejszym domu łatwiej byłoby ci się zorganizować – powiedziała Beth.

– Organizuję życie tego domu samodzielnie od ponad trzech lat, jakbyś zapomniała. W końcu Richard nie wyprowadził się wczoraj. – Evie aż się skuliła na sugestię Beth i Laney, że ten dom nie jest miejscem, w którym się zestarzeje. Jedną ręką odsunęła włosy z twarzy, a drugą się powachlowała. Jej spojrzenie powędrowało w lewo. Coś liczyła. – Przeżyłam w tym domu ponad dwanaście lat. Nigdzie się nie wyprowadzam. W życiu.

– Oddychaj głęboko – poradziła Laney.

Evie odetchnęła.

– Skończyłaś? To była tylko propozycja – powiedziała Laney nieśmiałym, zupełnie do niej niepodobnym głosem. – Twoi rodzice pomyśleli po prostu…

– Jesteś w zmowie z moimi rodzicami?

– I z twoją siostrą – wyznała Beth, nie patrząc jej w oczy.

– To jest miejsce, w którym chcę zostać – powiedziała Evie.

To jest miejsce, w którym muszę zostać.

– Oczywiście nie chcemy, żebyś się przeprowadzała. Ale czy możesz sobie pozwolić na to, żeby zostać?

– A mogę sobie pozwolić na to, żeby nie zostawać? – Evie wyrzuciła ramiona w powietrze. Jej przyjaciółki zachowywały się niepoważnie. Potrzebowała stabilności; dzieci też. Nawet przenosiny do innej dzielnicy byłyby wstrząsem, a wstrząsów mieli już wystarczająco dużo.

– Rozumiesz: pozwolić – powiedziała z naciskiem Beth.

Evie zamarła. Była tak zajęta doświadczaniem wachlarza emocji po śmierci Richarda, że nie zastanawiała się nad jej finansowymi konsekwencjami. Bez alimentów uzupełniających jej przychody z pracy na część etatu w jednym ze sklepów sieci Third Coast Gifts, jak u diabła miała zapłacić wszystkie rachunki w tym miesiącu? Albo w przyszłym? Albo w ogóle kiedykolwiek? Termin płatności comiesięcznej raty kredytu hipotecznego mijał za dwa tygodnie. Nie, za szesnaście dni. Biorąc pod uwagę, że Richard jeszcze kilka dni wcześniej żył i że w ciągu ostatniego tygodnia mieli tu pogrzeb, sziwę, gości i ognisko z kiełbaskami w pokoju dziennym, szesnaście dni wydawało się długim okresem. Ale wcale nim nie było. Może będzie musiała się przeprowadzić.

– Powinnyśmy już pójść – powiedziała Laney. – Pomyśl po prostu o tym, żeby zadzwonić do rodziców i siostry i z nimi porozmawiać. Po drugiej stronie Lakeview pobudowano nowe, ładne segmenty.

– Nie wychodźcie – powstrzymała ją Evie. – Nie mogę się przeprowadzić. Tego jednego jestem pewna. – Nie miała pojęcia, jak może być pewna czegokolwiek, skoro nie zjadła przyzwoitego posiłku ani nie przespała całej nocy od… jak dawna? I co to był w ogóle za dzień? Środa. Chyba. – Dzieci musiałyby zmienić szkołę i od nowa się ze wszystkimi zaprzyjaźniać, poznawać nowych nauczycieli. Nie mogę tego od nich wymagać. I nie będę.

– Dzieci są elastyczne – powiedziała Laney, skubiąc zmechacony przód swoich spodni.

– Jeśli chodzi o moje bliźnięta, to chyba wyczerpałam już wszystkie pokłady ich elastyczności.

Od czasu rozwodu Evie słyszała to miliony razy: dzieci są elastyczne. Jej były tego potwierdzeniem. Ale ile razy można naciągnąć gumkę, zanim pęknie? Poza tym ona sama nie chciała się przeprowadzać. To był dom, w którym przeformułowała swoją definicję rodziny, godząc się z tym, że ona, Sam i Sophie są kompletną całością – a nie jakąś jednostką, której brakuje części.

– Twoi rodzice powiedzieli nam, że mogliby wziąć pod uwagę przenosiny tutaj – powiedziała Beth.

Słowa skłębiły się w sercu Evie. Jej rodzice nie mogliby zamieszkać w Lakewood. Całe życie czekali na to, by wynieść się z Wilmington i osiąść na stałe na Florydzie. Ale Evie wcale nie myślała o nich. Myślała o sobie, Sophie i Samie. O tym, czego chciała. I o tym, czego chciała dla swoich dzieci. A chciała, żeby wszystko zostało tak normalnie, jak to tylko możliwe. Może to było samolubne: zostać tutaj, polegając na pomocy przyjaciół, i chwytać się wszystkich sposobów nadania sensu temu najnowszemu życiu. Może najlepszą metodą rozpoczęcia nowego życia byłoby porzucenie starego? Może powinna się przenieść do Palm Aire, żeby dzieci miały dziadków w pobliżu? Co mogłoby być nawet miłe, biorąc pod uwagę słońce, baseny i turnieje gry w shuffleboard. No i oczywiście były jeszcze niedrogie posiłki w restauracjach. Tak, to byłoby miłe – gdyby miała osiemdziesiąt lat. Do tego czasu Evie zamierzała się rozkoszować głębokim śniegiem i zimami trwającymi aż do czerwca, domem w stylu kolonialnym z centralnie położonym holem, czerwonymi drzwiami i czarnymi okiennicami, które należałoby pokryć warstwą farby. Albo sześcioma warstwami. Chciała mieć podwórko z huśtawką, której nikt nie używał, i drzwi kuchenne, które skrzypiały znajomo, chociaż opryskiwała zawiasy takimi ilościami WD-40, od których Blaszany Drwal zacząłby śpiewać. Chciała mieć dom, którego wszystkich szpar i pęknięć nauczyła się już na pamięć, w którym jej bliźnięta uczyły się chodzić i w którym ona sama znów stanęła na własnych nogach.

Dom, w którym nauczyła się tego od początku.

Ten stary dom w Lakewood, z błotnistymi kałużami na podwórzu, z wypaczonymi, podwójnie przesuwnymi oknami i leciwymi łazienkami wyłożonymi czarno-różowymi płytkami był jej, włącznie z aktem zrzeczenia się. Dostała go przy rozwodzie, wiedząc, że nigdy nie przeprowadzi planowanego remontu. Nie obchodziło jej to. Odpowiadało jej proste, niemodne już dostojeństwo tego domu. Kilka lat temu był dla niej i dla dzieci najlepszy – a teraz był dla nich jeszcze lepszy.

Chyba że nie zdoła spłacać kredytu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: