Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zostały po niej sekrety - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zostały po niej sekrety - ebook

Sara Weston wychodzi do sklepu i… znika. Dlaczego samotna matka porzuciła swojego poparzonego syna? Odtąd siedemnastoletni Keith sam musi się zmagać z demonami przeszłości i bolesnymi sekretami, które zostawiła mu w spuściźnie.

Keith otarł się o śmierć w pożarze, któremu winna była Maggie. To potworne przeżycie okaleczyło go fizycznie i emocjonalnie. Pozbawiony środków do życia, z bólem radzi sobie tylko dzięki bardzo silnym lekom. Jest odcięty od świata, przepełniony gniewem.

Dziewiętnastoletnia Maggie spędziła rok w więzieniu za spowodowanie pożaru, w którym zginęły trzy osoby, a wiele innych ucierpiało. Wraca do domu, ale wciąż dręczą ją wyrzuty sumienia. Znała Keitha od dziecka, był jej towarzyszem zabaw, a niedawno okazało się… że mają wspólnego ojca.

I właśnie ta dziewczyna, której Keith nienawidzi, jest teraz jedyną rodziną, jaka mu pozostała. Tak będzie, dopóki Sara nie wróci. Jeśli wróci…

Diane Chamberlain to Jodi Picoult Południa.

Mary Alice Monroe, autorka bestsellerów z listy "New York Timesa"

Narracja, rozpięta między przeszłością a teraźniejszością, nadaje powieści idealnie wyważone tempo.

"Publishers Weekly"

Diane Chamberlain jest nagradzaną autorką powieści obyczajowych, w tym "Sekretnego życia CeeCee Wilkes" i "Prawa matki". Mieszka w Karolinie Północnej.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-586-2
Rozmiar pliku: 676 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Andy

Siedziałem u pani Sary i grałem w Mega Warriors. W domu idzie mi lepiej, załatwiam tych wojowników, jak chcę, ale my mamy o wiele większy telewizor, a poza tym akurat byłem chory. Dlatego właśnie siedziałem u pani Sary. Pani Sara mieszka w przyczepie kempingowej. Tylko że mam nie mówić „przyczepa”.

– To jest dom, domek kempingowy – przypomniała mi mama, kiedy jechaliśmy tutaj rano. Ale ona sama też czasem mówiła „przyczepa”.

Po pożarze wiele się zmieniło. Mama kazała mi mówić do Sary „proszę pani”, tak jak wtedy, kiedy byłem mały. Bo „proszę pani” jest grzeczniej. Dawniej pani Sara przytulała mnie, była bardzo miła i przyjaźniła się z mamą. A od czasu pożaru prawie w ogóle się do siebie nie odzywają. Byłem u niej tylko dlatego, że mama nie miała innego wyjścia. Powiedziała tak rano wujkowi Marcusowi.

Leżałem jeszcze w łóżku, niewyspany, bo całą noc miałem wymioty i biegunkę. Wujek Marcus nocował u nas. Często nocuje. Słyszałem, jak mama mówi: „Obdzwoniłam już wszystkich. Nie mam innego wyjścia. Muszę poprosić Sarę”. Wujek powiedział, że on może zostać w domu i mnie popilnować, ale mama zawołała: „Nie! Jedźmy razem, Marcus. Musisz być ze mną”.

– Mogę zostać sam! – chciałem krzyknąć, ale przez tę chorobę wyszło za cicho. Miałem już szesnaście lat i nie potrzebowałem żadnej opiekunki. Wymioty minęły. Nie mogłem dłużej chorować, bo przecież to dzień powrotu Maggie do domu. Chciało mi się skakać i krzyczeć: „Maggie dzisiaj wraca!”, ale nie miałem siły. Mogłem sobie co najwyżej pomarzyć, że skaczę.

Słyszałem, jak mama rozmawia z panią Sarą przez telefon.

– Saro, zgódź się. To tylko zwykłe zatrucie, jestem pewna. Wiem, że proszę o wiele, ale nie może zostać sam. Za kilka godzin go zabiorę.

Kiedyś, przed pożarem, mama pytała po prostu: „Posiedzisz dzisiaj z Andym?”, a pani Sara odpowiadała: „Jasne! Nie ma sprawy!”. Ale to było kiedyś, a teraz jest teraz.

– Dziękuję! Bardzo ci dziękuję – powiedziała mama chwilę później. – Przywiozę go do was o wpół do jedenastej.

Schowałem głowę pod kołdrę. Nie chciało mi się wstawać, ubierać i jechać do pani Sary. Wolałbym spać i obudzić się, kiedy Maggie wróci.

* * *

Zabrałem ze sobą moją poduszkę. W samochodzie oparłem ją o szybę i trzymałem na niej głowę. Mama co chwilę odwracała się do mnie.

– Dobrze się czujesz, Andy?

– Mhm. – To miało znaczyć „tak”, ale nie miałem siły otworzyć ust. Wiedziałem, co chciała zrobić: wyciągnąć do tyłu rękę i dotknąć mojego czoła. Mama jest pielęgniarką i umie w ten sposób sprawdzić, czy ktoś ma gorączkę. Pielęgniarki mają takie rzeczy w jednym palcu.

– Andy, tylko pomyśl – odezwał się wujek Marcus. – Kiedy po południu przyjedziemy po ciebie do Sary… do pani Sary… Maggie będzie już z nami.

Wolna, dodałem w myśli. Nareszcie Maggie wychodzi na wolność. Nie znosiłem odwiedzać jej w tym głupim więzieniu.

W przyczepie położyłem się na kanapie z moją poduszką, a pani Sara przyniosła koc. Mama przykryła mnie i wtedy mogła dotknąć mojego czoła. Zostawiła dla mnie krakersy i napój imbirowy. Zanim zasnąłem, usłyszałem jeszcze, jak mówi: „Nie wiem, jak ci dziękować, Saro” i takie tam.

Potem wyszła, a ja długo spałem. Po przebudzeniu zobaczyłem panią Sarę. Szła przez pokój, przyglądając mi się uważnie. Niosła duże pudło, na którym był obrazek, a na tym obrazku garnek. Widząc, że nie śpię, zatrzymała się i postawiła je na podłodze.

– Jak się czujesz? – zapytała. Na czole i przy oczach miała zmarszczki, tak jak mama, tylko więcej.

– Dobrze – odpowiedziałem. Język kleił mi się do podniebienia.

– Chcesz krakersy i napój? Nie zwymiotujesz?

Pokręciłem głową. Czułem się zmęczony i trochę się trząsłem, ale poza tym wszystko było w porządku. Mogli mnie spokojnie zostawić w domu.

Usiadłem na kanapie, a pani Sara przyniosła mi szklankę napoju imbirowego z lodem i krakersy na talerzyku. Oczy miała czerwone, jakby płakała. Bo takie się robią, kiedy się płacze. Uśmiechnęła się do mnie jakoś tak dziwnie. Ja też się do niej uśmiechnąłem. Na pewno płakała z radości, bo to się czasem zdarza. Mama przez cały tydzień chodziła z czerwonymi oczami. Pani Sara pewnie też się cieszyła, że Maggie wraca, tak jak my wszyscy.

Wypiłem trochę napoju imbirowego. Bardzo mi smakował. Pani Sara wyniosła pudło na dwór, a potem wróciła i zapytała, czy włączyć mi jakąś grę Keitha. I tak zacząłem grać w Mega Warriors.

Zastrzeliłem następnego Mega Warriora, a potem Super Mega Warriora. Super Mega Warrior ma na głowie takie coś ze strzałami. Przynajmniej dobrze, że to nie był weekend, bo Keith siedział w szkole. Keith to jeden z tych ludzi, których nie dałem rady uratować z pożaru. Mama mówiła, że mógł zginąć jako pierwszy. Nie zginął, ale zostały mu blizny. Jego ręce i dłonie wyglądają jak mapa drogowa, tylko bez żadnych nazw, a jedna dłoń jest do tego jakby pognieciona. Na twarzy też ma trochę tej mapy. Teraz obaj jesteśmy w przedostatniej klasie, bo musiał zostać na drugi rok. Nie znosi mnie od dawna – to, że go nie uratowałem, nic nie zmieniło, ale i tak mi go szkoda przez te blizny.

W kuchni zadzwonił telefon. Z kanapy widziałem, jak pani Sara odbiera.

– Mówiłaś, że najpóźniej wpół do drugiej, Laurel! – Skrzywiła się. Laurel to moja mama.

Jakiś zwykły warrior załatwił najmniejszego gościa z mojej drużyny. Tak to się kończy, kiedy nie uważasz, a ja właśnie przestałem skupiać się na grze, bo chciałem wiedzieć, co mówi mama.

– W porządku – powiedziała po chwili pani Sara i odłożyła słuchawkę, nie mówiąc nawet „Do widzenia”. Niegrzecznie.

Szło mi coraz gorzej w Mega Warriors, ale zawziąłem się i próbowałem dalej.

Pani Sara wróciła do pokoju.

– Twoja mama powiedziała, że przyjedzie dopiero o wpół do piątej – oznajmiła.

– Spoko. – Załatwiłem dwóch Super Mega Warriorów z rzędu. Bang! I bang! Oberwałem.

– Andy, spójrz na mnie.

Uniosłem oczy, nie przestając naciskać klawiszy.

– Muszę pojechać do sklepu – powiedziała pani Sara. – Niedługo wróci Keith. Chcę, żebyś dał mu ten list, kiedy przyjedzie, dobrze?

Położyła na stoliku podłużną białą kopertę. Było na niej napisane „Keith”.

– Spoko. – Przekrzywiłem głowę, bo zasłaniała mi telewizor.

– Andy! Spójrz na mnie! – powtórzyła pani Sara.

Słysząc, że mówi do mnie takim poważnym tonem, przestałem naciskać klawisze.

– Co ja powiedziałam? – zapytała. – Pamiętasz?

– Że mama przyjedzie dopiero… później. – Nie mogłem sobie przypomnieć godziny.

– I co jeszcze? – Pani Sara kiedyś była taka kochana. Przez ten ostatni rok zupełnie się zmieniła.

– Pani jedzie do sklepu.

– A to, Andy? – Wzięła kopertę i jakoś tak pomachała mi nią przed nosem. – Co ci o tym mówiłam?

– Mam dać list Keithowi.

– To bardzo ważne.

– Dam mu go.

Spojrzała na zegarek.

– Dobrze, nieważne. Położę to w takim miejscu, żeby sam znalazł.

– Spoko.

Pani Sara wyszła do kuchni i po chwili wróciła.

– W porządku – powiedziała. – To ja jadę.

– Do widzenia. – Chciałem, żeby już jej nie było.

Kiedy wyszła, zacząłem grać od nowa. Potem zachciało mi się pić, ale w mojej szklance nic już nie zostało. Poszedłem do kuchni, żeby dolać sobie napoju. Na stole leżała koperta z imieniem Keitha. Pani Sara mówiła, że to ważne. A co, jeśli Keith jej nie znajdzie?

Zabrałem list i schowałem do mojego szkolnego plecaka, który przyjechał ze mną. Dzięki temu na pewno będę pamiętał, żeby go oddać Keithowi. Potem usiadłem z powrotem na kanapie i zabrałem się do rozwalania Mega Warriorów.2

Maggie

Wyprowadzili mnie z celi kilka godzin później, niż myślałam, bo powstał jakiś bałagan z papierami i mama musiała to załatwić. Już się bałam, że w ogóle mnie nie puszczą. Myślałam, że to wszystko jedna wielka pomyłka, że zaraz przyjdzie jakiś urzędnik z więzienia i powie: „Niestety, źle odczytaliśmy wyrok. Sądziliśmy, że dostałaś dwanaście miesięcy, ale masz odsiedzieć dwanaście lat”. To niesamowite, co przychodzi do głowy, kiedy człowiek siedzi samotnie w celi.

Czekałam na tej wąskiej pryczy z dłońmi złożonymi na kolanach i sercem tłukącym się w piersi. I czekałam. Godzinę. Dwie godziny. Nie byłam w stanie nawet drgnąć. Otworzyć książki z biblioteki. Siedziałam i czekałam, aż ktoś przyjdzie powiedzieć mi, że ten dwunastomiesięczny wyrok to była pomyłka i nie wyjdę dzisiaj na wolność. Tak, zasłużyłam na dwanaście lat. Wszyscy o tym wiedzieli, ja też.

Ale w końcu zjawiła się Letitia, moja ulubiona strażniczka. Westchnęłam tak głęboko, jakbym przez te dwie godziny wstrzymywała oddech, i się rozpłakałam. Twarz stojącej za kratami strażniczki była ciemną, rozmazaną plamą.

Letitia pokręciła głową. Domyśliłam się, że ma na ustach ten lekko drwiący uśmieszek, który, jak rozszyfrowałam dopiero po kilku miesiącach odsiadki, oznaczał u niej sympatię.

– Płaczesz? – zapytała. – No co ty. Pierwszego dnia płakałaś, a dzisiaj wychodzisz i też płaczesz? Zdecyduj się może, co, mała?

Chciałam się roześmiać, ale tylko zakwiliłam.

– Idziemy – zakomenderowała Letitia. Obróciła klucz w zamku i odsunęła kratę na lewo. Ostatni raz słyszę ten zgrzyt, pomyślałam. Ruszyłyśmy razem przez dużą salę centralną, ramię w ramię, jak równe sobie. Dwie wolne kobiety. Wolne, powtórzyłam w myśli. Ciekło mi z nosa, ale nie miałam chusteczki, więc otarłam go wierzchem dłoni.

– Jeszcze tu wrócisz! – zawołała do mnie jedna z kobiet siedzących w celach. Inne zaczęły pohukiwać, krzyczeć. Klęły i wrzeszczały: „Ej, suko! Znowu idziesz puścić z dymem jakieś dzieci?”.

Nazywano mnie w więzieniu „K.D.”, od skrótu „kat dzieci”, chociaż w pożarze, oprócz dwojga nastolatków, zginął jeden dorosły. Nie pasowałam tutaj. Bynajmniej nie tylko dlatego, że byłam biała. Mnóstwo białych kobiet siedzi za kratkami. Nie chodziło też o młody wiek. W Karolinie Północnej szesnastolatki sądzi się już jak dorosłych, więc przebywało tutaj wiele dziewczyn młodszych ode mnie. Powód był inny. Letitia zdradziła mi go już w pierwszym tygodniu odsiadki: „Czuć cię forsą, mała”. W jaki sposób to czuć – nie umiałam zrozumieć. Wyglądałam tak samo jak one, ale zdaje się, że wszystkie wiedziały, co zrobiłam. Rozlałam benzynę wokół kościoła, żeby mój chłopak, który był strażakiem, mógł wykazać się w akcji. Nie podpaliłam jej, bo okazało się, że w kościele są dzieci, ale Keith Weston, który wyszedł na papierosa, rzucił zapałkę na ziemię, nie wiedząc, że wszędzie wokół jest benzyna. Pożar zabił troje ludzi, kilka osób wyszło z poparzeniami, a wiele innych – ze zrujnowanym życiem. Wiedziały wszystko ze szczegółami i chociaż niektóre miały na sumieniu ludzkie życie – ta zadźgała nożem najlepszą przyjaciółkę, tamta sprzedawała narkotyki dzieciakom z liceum, inna napadła na sklep – to trzymały się razem, a ja byłam „obca”.

W pierwszych miesiącach dużo myślałam o Marcie Stewart, która była biała i bogata, ale mimo to jakoś dała radę zaprzyjaźnić się ze współwięźniarkami. Pokochały ją. Wręcz uwielbiały. Wyszła z tej sytuacji zwycięsko. Powtarzałam sobie, że może i mnie się uda.

Kiedy szłyśmy korytarzem i mijałyśmy cele, przypomniało mi się, jak pierwszy raz musiałam pokonać tę długą drogę. W uszach znów zabrzmiały mi krzyki, gwizdy i wyzwiska. Nie widziałam wtedy w tych kobietach ludzi, ale zgraję zdziczałych psów; bałam się, że któryś wydostanie się z klatki i rzuci na mnie. Teraz wiedziałam już, jak tutaj jest. Nie mogły wyrwać się z klatek. Dopóki siedziały w celach, nic mi nie groziło. Inaczej było na spacerniaku. Dwa razy dostałam wycisk. Potworne przeżycie, zwłaszcza że jeszcze nigdy nikt mnie nie uderzył. Za każdym razem to była ta sama dziewczyna. Miała ksywę Jaszczurka. Wysoka, ponad metr osiemdziesiąt, cienkie, potargane, bezbarwne włosy. Szczupła i lekko nieproporcjonalna przez długie nogi i ręce, które oplatały przeciwnika niczym stalowe liny. Biła mnie, zdaje się, bez powodu, chyba po prostu z czystej nienawiści. Zresztą nie ona jedna mnie nienawidziła. Ciężko to zniosłam. Nie umiałam się bronić ani oddać. Kuliłam się tylko, zasłaniając twarz, a ona okładała mnie po żebrach i wyrywała mi garściami włosy, a z zaciśniętych pięści sterczały jej pęki moich czarnych kosmyków. Przez cały czas dźwięczała mi przy tym w głowie jedna myśl: Należy mi się. Przecież tyle razy widuje się na filmach i w telewizji, jak ktoś kogoś bije. Wiadomo, będą skaleczenia i trochę krwi, ale dopóki to się dzieje, człowiek nie odczuwa strachu, bo nie wie, jak to się skończy. Nie spodziewa się, że będzie bolało jeszcze przez wiele dni. Letitia mnie uratowała. Za pierwszym i za drugim razem. Odtąd byłam „dziewczynką Letitii”, czyli „D.L.”. One na wszystko miały własny skrótowy szyfr. Wiele z tych skrótów na zawsze pozostało dla mnie tajemnicą, bo byłam „obca”. Nie byłam jedynym wyrzutkiem. Czepiały się nie tylko mnie. Było wiele dziewczyn słabszych ode mnie, a one wybierały sobie te najbardziej bezbronne i nie miały dla nich litości. Mogłam tylko dziękować Bogu, że to ja trafiłam do więzienia, a nie Andy. Bo on nie wyszedłby stąd żywy.

Fantazje o byciu drugą Marthą Stewart szybko się skończyły. Już po pierwszych kilku dniach odechciało mi się nawiązywać znajomości. Trzymałam się na uboczu, dużo czytałam, myśląc przy tym, że w tym roku miałam zacząć studia na UNC Wilmington. Kierunek? Może zarządzanie? Teraz ten pomysł wydawał mi się niedorzeczny. Zarządzanie? Co by to dało? Kto by miał ze mnie pożytek po takich studiach, oprócz mnie samej i może jakiejś firmy pijawki? Zaczęłam pisać dziennik, ale po kilku miesiącach wylądował w koszu, bo wciąż wracałam do tych pierwszych kartek, gdzie napisałam, że wciąż kocham Bena, chociaż wiem, że mnie zdradził. Jak mogłam zrobić coś tak bezgranicznie głupiego z miłości do faceta? Przeze mnie zginęli ludzie. Mam krew na rękach. Zapisałam tym zdaniem ze cztery albo pięć stron, tak jak pisało się w podstawówce za karę. Dotykając śladów po pięściach Jaszczurki – świeżo pękniętej wargi, siniaków na nogach, myślałam sobie: To nic.

Letitia zaprowadziła mnie do pomieszczenia, w którym po raz pierwszy od roku poczułam coś na kształt wolności. Tutaj mnie przyjmowali, kiedy zaczynałam odsiadkę, ale teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej, bo stałam twarzą do okien, a drzwi prowadzące na blok, do cel, miałam za plecami. Pomieszczenie przecinała długa, wysoka lada recepcyjna, a za nią stały biurka, przy których pracowało kilka osób. Pod jedną ścianą ciągnął się rząd pomarańczowych krzeseł z plastiku. Przez okna widziałam niebo, tak błękitne, że prawie nie zwróciłam uwagi na wysoki płot z siatki zwieńczony pętlami drutu kolczastego. Widziałam też coś jeszcze: tłum kłębiący się za płotem. Wozy transmisyjne. Dziennikarzy z mikrofonami. Ludzi z transparentami. Z tej odległości nie byłam w stanie przeczytać, co jest na nich napisane, ani usłyszeć, co krzyczą, wymachując nimi w powietrzu. Wiedziałam tylko, że stoją tam z mojego powodu, ale bynajmniej nie po, żeby powitać mnie po wyjściu na wolność.

– Hej, mała – mruknęła Letitia, wyglądając przez okno. – Może wolisz zostać? Tutaj przynajmniej wiesz, co cię czeka.

Czytała w moich myślach. Wpadłam w taki dygot, że aż dzwoniłam zębami. To prawda, cela zapewniała mi bezpieczeństwo, na które nie mogłam liczyć za murami więzienia.

– Podpisz tutaj, Lockwood. – Facet za ladą recepcyjną podsunął mi jakąś kartkę. Nie zawracając sobie nawet głowy czytaniem, nabazgrałam drżącą dłonią swoje nazwisko.

Na chodniku pod wejściem do budynku zobaczyłam mamę i wujka Marcusa. Była z nimi też moja adwokatka, Delia Martinez, niepozorna, ale nie do zdarcia. Dwóch strażników prowadziło ich przez gęsty tłum. Sięgnęłam do klamki.

– Zamknięte, mała – powstrzymała mnie Letitia. – Jak przyjdą, to ich wpuszczą. Wytrzymaj.

Po chwili rozległ się brzęczący sygnał. Jeden ze strażników otworzył drzwi, a mama i wujek wpadli do środka. Delia szła za nimi.

– Mamusia! – zawołałam, chociaż jeszcze nigdy w życiu tak jej nie nazwałam. Padłyśmy sobie w ramiona i wtedy dopiero rozpłakałam się na dobre. Uwiesiłam się na niej kurczowo, rozszlochana, z całej siły zaciskając oczy. Było mi wszystko jedno, czy ktoś patrzy i pomyśli, że za długo nie mogę się od niej odczepić. Nie obchodziło mnie, że zachowuję się jak dziewięciolatka, chociaż mam już dziewiętnaście. Nie zastanawiałam się, że mama może mieć już dość, ale czułam, że ona też nie zawraca sobie głowy takimi bzdurami. To cudowne uczucie, wiedzieć, że mogę przytulać się do niej tak długo, jak tego potrzebuję.

Kiedy w końcu oderwałyśmy się od siebie, wujek też mnie uściskał. Owionął mnie jego zapach. Cudowny! Gdyby ktoś zapytał, jak pachnie wujek Marcus, nie umiałabym odpowiedzieć. Może to była woda po goleniu, a może szampon, nieważne; teraz zrozumiałam, że ten zapach towarzyszył mi przez całe życie. Poczułam przez włosy, że wujek kładzie mi dłoń na karku.

– Jak dobrze, że już wracasz do domu, kochana – szepnął mi do ucha, a ja znów się rozpłakałam.

– Maggie, zaraz stąd wychodzimy – powiedziała Delia, kiedy w końcu puściłam wujka. – Nie odzywaj się, dobrze? Patrz prosto przed siebie. Ludzie będą mówić różne rzeczy. Zadawać ci mnóstwo pytań. Nic nie mów. Jasne?

– Jasne. – Obejrzałam się na Letitię, a ona skrzywiła się po swojemu.

– Nie chcę cię tutaj więcej widzieć, słyszysz? – oznajmiła, a ja przytaknęłam.

– No, dobrze – zakomenderowała Delia. – Idziemy.

Strażnicy wyprowadzili nas z budynku, a gdy tylko postawiłam nogę za progiem, ludzie wpadli w szał. Teraz widać już było hasła na transparentach: „Dożywocie dla Lockwood”, „Maggie morderczyni”.

– Patrz prosto przed siebie – powtórzyła Delia, prowadząc mnie pod rękę.

Mama zostawiła samochód tuż pod bramą, żebym nie musiała przedzierać się przez tłum, ale kiedy wsiadaliśmy, dźwiękowcy z ekip telewizyjnych podstawili nam pod nosy mikrofony na długich drążkach. Dziennikarze jeden przez drugiego wykrzykiwali pytania. Trudno było cokolwiek zrozumieć, zresztą i tak nie miałam zamiaru im odpowiadać. Otworzywszy drzwi auta, dałam nura do środka. Mama szybko dołączyła do mnie. Delia usiadła z przodu, a wujek Marcus wskoczył za kierownicę.

Powoli wjechaliśmy w tłum, a ludzie naparli na samochód, który zaczął się trząść i kołysać. Przestraszyłam się, że za chwilę dziesiątki rąk chwycą go z boku, wywrócą do góry nogami i zginiemy, zmiażdżeni. Zgięłam się wpół, osłaniając głowę ramionami, tak jak trzeba zrobić w samolocie przy awaryjnym lądowaniu. Mama objęła mnie, okrywając własnym ciałem jak kocem.

– Czysto! – zawołał wujek Marcus, kiedy wyjechaliśmy na szosę.

Uniosłam głowę. Głosy wściekłego tłumu ucichły. Czy pojadą za nami do North Topsail, na naszą ślepą uliczkę? Otoczą dom? Kto mnie wtedy obroni?

Delia i wujek rozmawiali ze sobą, ale tak cicho, że nie słyszałam, o czym mówią. Mniej więcej półtora kilometra dalej zjechaliśmy na pobocze, gdzie stało czarne audi.

Delia odwróciła się na siedzeniu, wzięła mnie za rękę.

– Ja tutaj wysiadam – powiedziała. – Gdybyś mnie potrzebowała, zadzwoń. Bądź dzielna.

– Dobrze – wyszeptałam, myśląc sobie, że jeśli jest tutaj ktoś dzielny, to właśnie ona. Posiedziałabym dłużej niż te głupie dwanaście miesięcy, gdyby nie Delia. Dzięki niej sąd oddalił albo złagodził wiele zarzutów, które mi postawiono. Teraz czekały mnie jeszcze obowiązkowe spotkania z psychologiem, chyba po to, żebym zrozumiała, co mną kierowało, i żeby to się już nigdy nie powtórzyło. Ale ja wiem, że niczego więcej nie podpalę. To nie ulega wątp­liwości. Nie mam najmniejszej ochoty z nikim gadać o tej cholernej katastrofie. Trudno powiedzieć, co by mi pomogło, ale czuję, że nadaję się do kapitalnego remontu i kilka sesji z psychologiem nie załatwi sprawy. Mam też odbyć trzysta godzin prac społecznych. Studia na razie muszą poczekać. Odszkodowanie dla rodzin ofiar wypłaciła mama z mojego spadku po tacie. Jak można zapłacić za śmierć dziecka?

Wydawałoby się, że po roku rozłąki będziemy mieli sobie mnóstwo rzeczy do powiedzenia, ale nie; droga do domu upłynęła w milczeniu. Czasami tyle słów ciśnie się na usta, że człowiek nie wie, od czego zacząć.

W trakcie odsiadki mama i wujek Marcus odwiedzali mnie dwa razy w miesiącu. Patrząc na nich przez stół w sali widzeń, zauważyłam, że siadają coraz bliżej siebie. Wujek kochał się w mamie od lat; dobrze, że przestała być taka niedostępna. Pewnie już nawet ze sobą sypiali, ale to mnie nie interesowało. Dość, że związała się z rodzonym bratem mojego ojca.

– Jak tam Andy? – zapytałam. Mój brat przyjeżdżał na widzenia mniej więcej raz na miesiąc, więc zauważyłam, że urósł w tym roku ze trzy centymetry. Nie jest, co prawda, imponującego wzrostu, ma raptem metr pięćdziesiąt pięć, ale ostatnio nabrał trochę ciała. Należy do pływackiej drużyny paraolimpijskiej w Wilmington i ma już dziewczynę. Nazywa się Kimmie. Nie poznałam jej, ale trochę mnie niepokoi, że w życiu mojego chorego na płodowy zespół alkoholowy brata pojawił się ktoś, kto może go skrzywdzić.

– Andy wczoraj się czymś zatruł, całą noc wymiotował – powiedziała mama.

– Och, nie – zasmuciłam się.

– Obyśmy wszyscy teraz tego nie złapali – wtrącił wujek Marcus. – Zwłaszcza ty, Mags. Ładne byś miała powitanie.

– Został sam w domu? – pytałam dalej mamę.

– Zawiozłam go do Sary – wyjaśniła. – Będziemy musieli wpaść tam po niego.

Dziwniej chyba już być nie mogło: Sara siedziała z Andym, kiedy mama pojechała odebrać mnie z więzienia. Jej słowa zawisły w kompletnej ciszy.

– To znaczy, że znowu się z nią przyjaźnisz? – odezwałam się wreszcie.

Mama westchnęła.

– Trochę się między nami poprawiło – przyznała. – Choć przyjaźnią bym tego nie nazwała. Obdzwoniłam z rana wszystkich znajomych, ale nikt nie mógł mi pomóc, a Andy był naprawdę bardzo chory i nie chciałam zostawić go samego. Sara nie była zachwycona, ale się zgodziła.

Miałam wrażenie, że mama się postarzała. Na widzeniach jakoś mi to umknęło, ale teraz zauważyłam, że powieki lekko jej opadają. Obcięła się za to na krótko i dobrze jej było w takiej fryzurze. Dodała jej sporo luzu. Mamy takie same ciemne włosy, ale moje są znacznie gęstsze i niesforne, jak u taty. Przez cały rok w więzieniu nosiłam długi kucyk.

– Chyba już nigdy nie będziemy z Sarą tak blisko jak kiedyś – ciągnęła mama. – Ale pogodziłam się z tym. Z tym wszystkim, co mnie dotyczy.

Wiedziałam, o co jej chodzi. O to, że Sara miała romans z moim ojcem. Ponadto okazało się, że Keith jest jego synem. No proszę, kto by pomyślał. Ale Andy o niczym nie wiedział.

– Sara wciąż jeszcze ma żal – powiedziała mama. – Rozumiesz.

Tak, rozumiałam. Żal o Keitha, poparzonego w pożarze. Wcale mnie to nie dziwiło. Płakałam za każdym razem, kiedy mi się przypomniało, jak wielką krzywdę mu wyrządziłam.

– Kiedy do nich przyjedziemy, zostanę w samochodzie, dobrze? – Nie miałam ochoty widzieć się z Sarą, a tym bardziej z Keithem.

– Oczywiście. – Mama odetchnęła z ulgą. A może tylko mi się wydawało.

Dotarliśmy już do mostu obrotowego wybudowanego ponad szerokim, lśniącym pasem Przybrzeżnej Drogi Wodnej.

– Ach, ocean! – westchnęłam głośno, spoglądając w kierunku horyzontu. Woda miała szaroniebieską barwę, a do tego lekko się chmurzyło, ale widok i tak był cudowny. Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie zapomnę, ile uroków ma życie na wyspie.

Oprócz nas na moście nie było innych samochodów. Do tej pory zawsze lubiłam wyspę Topsail we wrześniu, kiedy jest już mało turystów i można się poczuć bardziej jak w domu, ale teraz widok pustej drogi – oznaczający brak ludzi – uświadomił mi, że będę rzucać się w oczy. Że tutaj wszyscy znają wszystkich. Na myśl o tym, jaka byłam przed rokiem, aż mnie zemdliło. Nie chciałam pamiętać o tamtej dziewczynie, która zrobiła sobie kryjówkę w swoim starym rodzinnym domu o nazwie Morski Strażnik. Która była gotowa na każde szaleństwo w imię miłości. Która prowadziła podwójne życie.

– Mamo?

– Co, kochanie? – Położyła dłoń na mojej dłoni.

– Na początku będę nie do wytrzymania – powiedziałam. – Chodzi o to, że chcę wam mówić o tym, co myślę. O wszystkim, dobrze? Ktoś musi mnie ostrzec, jeśli znowu zacznie mi odbijać.

– Zawsze cię wysłucham – zapewniła mama.

– Pamiętaj, Mags. – Wujek Marcus zerknął na mnie w lusterku. – Będziesz też miała psycholożkę. Możesz jej powiedzieć wszystko, co chcesz.

Skręciliśmy na osiedle kempingowe. Wujek Marcus zaparkował pod podwójnym domkiem Westonów, a ja skuliłam się na tylnym siedzeniu, widząc te wyblakłe złote ściany.

– Zostanę z Maggie – powiedział.

– Za chwilę wracamy. – Mama wysiadła z samochodu.

Wujek odwrócił się do mnie.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił z uśmiechem. Jeszcze nigdy tak krótko nie strzygł swoich brązowych włosów. Jego oczy mają niesamowity odcień błękitu. Zachwycałam się tymi oczami, odkąd pamiętam. To wspaniały człowiek, jeden z najlepszych, jakich dane mi było poznać. Mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji; choćbym zrobiła nie wiem jaką głupotę, zawsze trzyma moją stronę. Łzy zakręciły mi się w oczach, kiedy o tym pomyślałam.

– Mam nadzieję – mruknęłam, przygryzając wargę.

– Idzie Andy.

Wyprostowałam się na siedzeniu, spoglądając w okno. Mój brat sfrunął po schodkach z małej werandy i puścił się pędem przez piaszczyste podwórko, a gdy dopadł samochodu, szarpnął za klamkę i rzucił mi się na szyję. Ze śmiechem wyciągnęłam ręce, żeby go złapać.

– Jesteś wolna! – zawołał.

– Aha – przytaknęłam. Ależ on urósł. Odgarnęłam mu grzywkę z czoła. Włosy ma gęste jak ja. – I wiesz co, Pandusiu? Teraz już się mnie nie pozbędziesz.

Mama wsiadła do auta, tym razem z przodu.

– Jak tam Sara, w porządku? – zagadnął wujek Marcus.

– Nie ma jej w domu.

– Musiała pojechać do sklepu – wyjaśnił Andy.

– Napisałam kartkę, że dziękuję – dodała mama.

Nikt nie powiedział tego na głos, ale ja wiedziałam, że wyszła, bo nie miała najmniejszej ochoty mnie widzieć.3

Keith

Na matematyce obok mnie siedziała Bridget Hammett. Z lewej strony. Z lewej. To istotne. Nie lubię, kiedy ktoś siedzi po tej stronie. W każdej sali zawsze staram się usiąść pod oknem, żeby z lewej nie mieć nikogo, ale spóźniłem się na szóstą lekcję i pod oknem wszystko było już zajęte. Skończyło się więc tak, że na matmie z lewej miałem Bridget, największą laskę w przedostatniej klasie – a może nawet w całej szkole, w tym naszym liceum Douglasa – a z prawej Sophie Tapper. Pisały do siebie esemesy, a ja wiedziałem, że mnie obgadują. Zawsze czuję, kiedy ludzie o mnie mówią.

Lewa ręka bolała jak diabli. Potrzebna mi była jeszcze jedna tabletka percocetu. Dziesięć minut do dzwonka. Wyrwać się stąd, nie tylko z tej lekcji, ale z całej cholernej budy. Byłem wypompowany, bo rano przyszedłem wcześniej na ten debilny egzamin poprawkowy. Kiedyś dawałem radę wysiedzieć w szkole siedem godzin. Teraz z siedmiu zrobiło się sześć, a niedługo pewnie będę wychodził po piątej lekcji. Nie mogłem już tam wytrzymać. Musiałem powtarzać klasę. Siedemnastolatek w przedostatniej klasie, kurna. A wszyscy udają, że się nie gapią. Przed pożarem laski się za mną oglądały. Wtedy to było fajne: czułem na sobie ich spojrzenia, wiedziałem, że pisały o mnie z kumpelami. Dostawałem mejle z opisami, co chętnie by ze mną zrobiły. Szczegółowe były te opisy. Ale wszystko się zmieniło. Mejle przestały przychodzić. Wiedziałem, co laski teraz o mnie mówią: że z prawej strony, jeśli tylko nie widać rąk, wyglądam dobrze, niezłe ciacho. A z lewej – jak potwór z horroru. Kiedy czułem, jak się gapią, w końcu nadchodził taki moment, że miałem dość i najchętniej bym powyrzucał wszystkie krzesła przez okno.

Nareszcie dzwonek. Dałem w długą, nie oglądając się za siebie, prosto na parking. Wsiadłem do samochodu. Dostałem go po wyjściu ze szpitala, od właściciela jakiegoś salonu motoryzacyjnego w Jacksonville. Totalny rzęch, chciałem go sprzedać i kupić motor, ale mama powiedziała, że nie można obrazić dobroczyńcy, trzeba być wdzięcznym i tak dalej, bla, bla, bla.

Popiłem tabletkę percocetu ostatnim łykiem dr peppera z puszki, która została w uchwycie na kubek, a potem ruszyłem z kopyta, aż zaśmierdziało paloną gumą. Na most i dalej, w stronę plaży. Ale nie do domu, nie. Po pierwsze, mama jest w domu. Nie wiedziała, że codziennie zrywam się z lekcji. Musiałbym tylko wysłuchiwać jej trucia. A po drugie, nie wiadomo, jakim kijowym zrządzeniem losu, siedzi u nas Andy. Akurat tego dnia, kiedy Maggie wychodzi z pierdla. Kiedy najbardziej chciałbym zapomnieć o Lockwoodach, o całej ich rodzinie. Mama nagrała mi się na pocztę głosową, stąd wiedziałem, że Andy jest u nas. Podobno ma go już nie być, kiedy wrócę ze szkoły. Powiedziała jeszcze, żebym jechał prosto do domu; pewnie się domyśliła, że będę świrował przez Maggie.

– Jeśli zobaczysz jakichś dziennikarzy, najlepiej miń ich bez słowa – ostrzegła. – Nie daj się wciągnąć w rozmowę. Nie musisz.

Dziennikarze? Kurna, niech lepiej nie wchodzą mi w drogę.

Musiałem poczekać, aż Andy się wyniesie. Nie zamierzam ryzykować spotkania z którymkolwiek z Lockwoodów. Ani z Andym, ani z Laurel, ani z tą suką, która spaliła mi twarz. Tak było dla niej lepiej. Gdybym ją zobaczył, chybabym zabił. Za pieniądze można kupić wszystko, nawet krótki wyrok. Zanim ją zamknęli, odwiedziła mnie w szpitalu. Przysięgam, gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, nic by jej nie uratowało, chociaż ręce miałem zabandażowane aż po pachy. Nachodzi mnie często taka smakowita wizja, że przyglądam się, jak ją palą – niestety, zapałkę musiałby rzucić ktoś inny, bo ja przestałem lubić się z ogniem. Miło jednak wyobrazić sobie, jak ta suka płonie na stosie. Tak kiedyś robili z czarownicami, a z niej była wiedźma pierwszej wody. Naprawdę chore są takie wymysły, ale to nic w porównaniu z podpaleniem kościoła pełnego dzieci.

Zaparkowałem obok molo, gdzie spotykają się surferzy. Mimo słabej fali trzech chłopaków zeszło na wodę. Znałem ich z widzenia. Najfajniejsze w surfingu jest to, że można być blisko ludzi, a jednocześnie trzymać się z daleka. Na tyle, że nie musisz się do nich odzywać, a oni nie mogą się na ciebie gapić. Woda była jeszcze całkiem ciepła, ale włożyłem górę od kombinezonu, żeby osłonić ręce i ramiona przed słońcem. Poparzoną gębę wysmarowałem kremem do opalania i odpłynąłem od brzegu, czekając na falę. Fizjoterapeuta, do którego regularnie chodzę, mówi, że surfing dobrze mi robi, tylko muszę „uważać na siebie”, czyli nie pływać, jeśli poparzona lewa dłoń odmówi posłuszeństwa albo ręce mi zesztywnieją. Pracujemy nad tym na zajęciach. Boli jak cholera, ale muszę wykonywać te ćwiczenia codziennie, bo inaczej będzie jeszcze gorzej.

Z wody widziałem osiedle, na którym mieszkamy, z tym że nasza przyczepa stoi w głębi, trzecia od drogi i tylko jeden bladożółty narożnik wychyla się trochę. Czy Andy jeszcze tam jest? Ten mój przyrodni brat? Nikomu bym się nie przyznał, że jestem krewnym takiego leszcza.

Tamci trzej, którzy pływali niedaleko, zaczęli ze sobą rozmawiać. Ich głosy niosły się po wodzie, ale trudno było zrozumieć, co mówią. Po chwili położyli się na deskach i wiosłowali rękami w kierunku brzegu. Pewnie znudziło ich czekanie na porządną falę. Ciekawe, czy wybierali się teraz dokądś razem. Może na hamburgera. Będą jeść i gadać o dziewczynach. Ja zostałem sam na wodzie, kręcąc się w miejscu i wypatrując ledwie widocznego narożnika naszej przyczepy. Szkoda, że nie miałem dokąd pójść.4

Sara

Kaplica Wolnych Poszukiwaczy

1988

Najpierw rzuciła mi się w oczy przepiękna prostota tego niewielkiego drewnianego budynku zbudowanego na planie pięciokąta. Zapach drewna był tak intensywny, że aż kręciło mi się w głowie. Dawał mocne oparcie, poczucie więzi z ziemią, poruszał pokłady pierwotnej pamięci. Przez olbrzymie panoramiczne okna widać było ocean otaczający tę skromną kaplicę. Czułam się jak na pokładzie statku o pięciu burtach, którym razem ze mną podróżowało jeszcze dwanaścioro żeglarzy.

Potem dostrzegłam mężczyznę w dżinsach i skórzanej kurtce. Nie powiedział jeszcze ani słowa, ale było widać, że to on tutaj rządzi. Ten człowiek o imponującej posturze, wysoki i postawny, miał w sobie coś więcej. Moc. Czarodziejską siłę. Nawet dzisiaj, po tylu latach, pisząc o nim, czuję silniejsze uderzenia serca. Jednym przelotnym spojrzeniem rzucił na mnie urok, mistyczny, upojny, a także – jeśli mam być całkiem szczera – zmysłowy. Nagle uświadomiłam sobie, że już od dawna brakuje mi dwóch rzeczy: otóż nie miałam absolutnie żadnego życia duchowego i bardzo skromne życie intymne. Co więc właściwie mi pozostało?

Siedzieliśmy w uroczystym milczeniu, aż w końcu ten mężczyzna w skórze wstał. Blask porannego słońca, wpadający przez podłużne okno, za którym lśnił ocean, obmył mu twarz, przejrzał się w jego ciemnych, łagodnych oczach. Mężczyzna potoczył spojrzeniem dookoła, po kolei zatrzymując się na każdym z zebranych, aż wreszcie dotarł do mnie. Nie mogłam odwrócić wzroku. Nie chciałam. Ten człowiek wejrzał w moją duszę, zobaczył jej przejmującą pustkę. Wypełnij ją, prosiłam w myślach. Pomóż mi.

Po chwili mężczyzna oderwał ode mnie oczy i powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych w kaplicy.

– Gdzie w tym tygodniu doświadczyliście obecności Boga? – zapytał.

Nigdzie, pomyślałam, choć nie bardzo nawet rozumiałam, o co mu chodzi. Wiedziałam tylko tyle, że czuję się jak w domu, po raz pierwszy, odkąd Steve wywiózł mnie z Michigan do bazy Camp Lejeune w Karolinie Północnej. To nie było moje miejsce, ta niewielka południowa enklawa, gdzie są setki kościołów, a w nich tysiące ludzi, z którymi nic mnie nie łączy. Nie odróżniłabym kaszy kukurydzianej od przecieru pomidorowego i lukrowanych markiz od chipsów ziemniaczanych. Próbowałam zaprzyjaźnić się z innymi żonami żołnierzy, ale trudno nam było nawiązać kontakt. One tęskniły za mężami na służbowych wyjazdach, a ja, wstyd się przyznać, tylko czekałam, żeby Steve’a dokądś wysłali. Wiele z nich było w moim wieku – dwadzieścia jeden lat – a mimo to czułam, że dzieli nas jakaś przepaść, nawet na zakupach w kantynie, kiedy one napełniały koszyki jedzeniem, bez przerwy trajlując przy tym o swoich facetach. Coś chyba było ze mną nie tak, i to bardzo. Czegoś mi brakowało. Tymczasem znalazłam się w prawdziwym kościele – powiedzmy, że prawdziwym – i nagle poczułam się jak w domu.

Po pytaniu o Boga na długą chwilę zapadła cisza, ale nie było to krępujące milczenie, w każdym razie nie dla mnie. W końcu wstała kobieta siedząca obok tamtego mężczyzny w skórze. To jego żona, pomyślałam, widząc na jej palcu lśniącą obrączkę. Szczęściara, nie ma co.

– Byłam wczoraj wieczorem na plaży – powiedziała. – I gdy leżałam na piasku, ogarnął mnie głęboki spokój.

Była ładna. Ładna, ale nie piękna. Bo jest różnica pomiędzy urodą a pięknem. Szczupła, smukła jak trzcina. Jej włosy, zalane blaskiem słońca, wyglądały niesamowicie. Sięgały daleko poniżej ramion i delikatnie falowały, tylko tyle, żeby nie wyglądać jak proste. Były bardzo ciemne i lśniące, jak u Azjatki, przeciwieństwo moich, bo ja jestem blondynką i strzygę się krótko. W jej twarzy o wykroju serca ciemniały brązowe oczy, podkreślające jasną cerę. Kiedy patrzyła na swojego męża, te oczy, bardzo zwyczajne, nagle zaczynały lśnić. Poczułam ukłucie zazdrości. Nie, nie zazdrościłam niczego tej konkretnej kobiecie, ale raczej wszystkim kobietom, którym dane było przeżywać takie uczucia. Bezgraniczną miłość. Uwielbienie, które taki mężczyzna potrafi odwzajemnić po stokroć.

Próbowałam wyobrazić sobie Steve’a na jego miejscu. Czy umiałby tak wstać i zapytać ludzi o Boga? Czy ma w swoim życiu coś, co tak bardzo leży mu na sercu? Czy potrafiłby stworzyć coś takiego jak ta kaplica, maleńki cud architektury? Tak, stworzyć, bo, jak słusznie się domyśliłam, facet w skórze jest tym narwańcem na motorze, który zbudował własną kaplicę. Wszyscy o nim mówią. Nie, Steve nie byłby zdolny do takich rzeczy. Nie potrafiłby nawet uśmiechnąć się do mnie tak, jak ten narwaniec do swojej żony, kiedy siadała z powrotem. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, co się dzieje w głowie mojego męża. Przyjęłam oświadczyny obcego mężczyzny, bo wydawało mi się, że to jedyne wyjście. Młody człowiek ma przed sobą mnóstwo dróg do wyboru; już nigdy w życiu nie będzie ich tak dużo, ale on czasem nie potrafi dostrzec żadnej. Byłam ślepa, naprawdę ślepa.

W dniu ślubu Steve wyglądał zabójczo przystojnie w mundurze. Wmówiłam sobie, że to wspaniały człowiek, bo zaproponował mi małżeństwo, kiedy powiedziałam mu o dziecku. Przyjęłam oświadczyny, chociaż żadne z nas nie uroniło nawet słowa o miłości; odpowiedzialność, tylko o tym była mowa. Powtarzałam sobie, że miłość przyjdzie później.

Ale patrząc na tego mężczyznę o oczach pełnych słońca, nagle pomyślałam, że chyba już nigdy nie pokocham Steve’a. Może gdybym nie trafiła do tej kaplicy, wszystko by się jakoś ułożyło. Nauczyłabym się cieszyć tym, co mam. Kiedy jednak wstawałam z ławki po skończonej ceremonii, dotarło do mnie, że jest już za późno. Dalszy bieg zdarzeń był tylko pokłosiem tamtego poranka. Stało się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: