Zostań przy mnie - ebook
Zostań przy mnie - ebook
Megan Pierce wiedzie życie będące ucieleśnieniem American Dream: u boku męża. w domu z ogrodem i basenem, realizując się jako matka nastoletnich dzieci i żona. W jej przypadku stabilizacja nie jest jednak równoznaczna z osobistym szczęściem. Megan tęskni za swoją bujną przeszłością striptizerki w Vegas i Atlantic City, za pełnymi pożądania spojrzeniami mężczyzn, za pulsującą muzyką i migoczącymi światłami sceny. Ray Levine stał kiedyś u progu wielkiej kariery w dziedzinie fotoreportażu, niestety życie dało mu wycisk i zawodowo spadł na samo dno: pracuje jako paparazzi do wynajęcia w agencji świadczącej usługi niedoszłym celebrytom. Swoje frustracje topi w alkoholu. Broome jest detektywem, któremu nie daje spokoju sprawa zagadkowego zniknięcia przykładnego ojca rodziny, Stewarta Greena. Sprawa sprzed lat, której nie udało mu się rozwiązać. Choć niedługo przechodzi na emeryturę, wciąż prowadzi śledztwo i regularnie raz w roku odwiedza rodzinę zaginionego.
Megan, Ray i Broome. Troje ludzi połączonych skrywanymi za fasadą codzienności sekretami, których istnienia nie podejrzewają nawet ich najbliżsi. Wiele lat temu w ich życiu wydarzyło się coś, co teraz może je ostatecznie zrujnować. Kolejne tajemnicze zaginięcie mężczyzny w święto Mardi Gras, dokładnie w siedemnastą rocznicę zniknięcia Greena, doprowadzi do ujawnienia łańcucha zbrodni, których nikt dotąd ze sobą nie powiązał...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-045-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Współczesny pisarz amerykański, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył trzecią książką Bez skrupułów, opublikowaną w 1995. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 od thrillera Nie mów nikomu, bestsellera w USA i Europie (zekranizowanego w 2006 przez Guillaume’a Caneta; obecnie w USA powstaje remake). Kolejne powieści, za które otrzymał wielomilionowe zaliczki od wydawców, m.in. Bez pożegnania, Niewinny, W głębi lasu, Zaginiona, Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Schronienie, Zostań przy mnie i Seconds Away uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. W marcu 2013 ukazał się jego nowy thriller Six Years.Tego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
z Myronem Bolitarem
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
www.HarlanCoben.com1
Czasem, w chwili gdy Ray Levine robił zdjęcie i błyskał flesz jego aparatu, widział krew. Wiedział oczywiście, że widzi ją tylko oczami wyobraźni, ale czasem, tak jak teraz, obraz był tak realny, że musiał odjąć aparat od oka i uważnie obejrzeć ziemię przed sobą. Wspomnienie tamtej okropnej chwili – momentu, który całkowicie zmienił życie Raya, przeobrażając go z człowieka z przyszłością i aspiracjami w przegranego faceta, którego tu widzicie – nigdy nie nawiedzało go w snach ani wtedy, gdy siedział sam w ciemnościach. Przygnębiające wizje czekały, aż będzie zupełnie przytomny, wśród ludzi, zajęty tym, co niektórzy mogli sarkastycznie nazywać dokumentowaniem.
Na szczęście te obrazy znikły teraz, gdy Ray metodycznie robił zdjęcia chłopcu po bar micwie.
– Spójrz tu, Ira! – zawołał zza obiektywu. – U kogo się ubierasz? Czy to prawda, że Jen i Angelina wciąż o ciebie walczą?
Ktoś kopnął Raya w łydkę. Ktoś inny go popchnął. Ray nadal robił zdjęcia Irze.
– Gdzie odbędzie się przyjęcie, Ira? Której szczęściarze przypadnie pierwszy taniec?
Ira Edelstein zmarszczył brwi i zasłonił twarz przed obiektywem aparatu. Ray niezrażony rzucił się naprzód, pstrykając zdjęcia pod różnymi kątami.
– Zejdź z drogi! – zawołał ktoś.
Znów ktoś go popchnął. Ray usiłował złapać równowagę.
Pstryk, pstryk, pstryk.
– Przeklęci paparazzi! – krzyknął Ira. – Czy nie dacie mi chwili spokoju?
Ray przewrócił oczami. Nie cofnął się. Przez obiektyw aparatu znów zobaczył ten krwawy obraz. Próbował odepchnąć go od siebie, ale nie zdołał. Przyciskał palcem spust migawki. Ira – Chłopak po Bar Micwie – poruszał się teraz jak w świetle stroboskopu.
– Pasożyty! – wrzasnął.
Ray zadał sobie pytanie, czy można upaść niżej.
Kolejny kopniak w łydkę przyniósł mu odpowiedź: nie.
„Ochroniarz” Iry – ogromny facet z ogoloną głową, niejaki Fester – odepchnął Raya przedramieniem grubości dębowego pniaka. Zrobił to z nadmiernym entuzjazmem, niemal zwalając go z nóg. Ray posłał Festerowi zdziwione spojrzenie, a ten poruszył wargami w bezgłośnych przeprosinach.
Fester był szefem i przyjacielem Raya oraz właścicielem firmy Celeb Experience: Paparazzi do Wynajęcia, zajmującej się organizowaniem tak zwanych ustawek z celebrytami. Ray nie tropił ich w nadziei zdobycia kompromitujących ujęć, które mógłby sprzedać tabloidom jak prawdziwy paparazzo. Nie, Ray upadł jeszcze niżej – świadczył usługi niedoszłym celebrytom, gotowym za to zapłacić. Krótko mówiąc, klienci, w większości mający skrajnie obniżone poczucie własnej wartości i zapewne problemy z erekcją, zatrudniali paparazzich, żeby podążali za nimi i robili zdjęcia, dostarczając im, zgodnie z tekstem ulotki reklamowej: „poczucie bycia celebrytą mającym własnego paparazzo”.
Ray podejrzewał, że mógłby upaść niżej, ale nie bez nadzwyczajnej boskiej interwencji.
Edelsteinowie wykupili megapakiet klasy A: dwie godziny z trzema paparazzimi, jednym ochroniarzem, jednym dziennikarzem i jednym dźwiękowcem z mikrofonem. Wszyscy oni mieli podążać za „celebrytą” i robić mu zdjęcia, jakby był Charliem Sheenem zakradającym się do klasztoru. Megapakiet klasy A obejmował także pamiątkową płytę DVD bez dodatkowej opłaty oraz umieszczenie zdjęcia klienta na okładce jednego ze szmatławych plotkarskich tabloidów pod krzykliwym nagłówkiem.
Koszt takiego megapakietu klasy A?
Cztery tysiące.
Odpowiedź na nasuwające się pytanie: tak, Ray nienawidził siebie.
Ira przepchnął się przez tłumek i znikł w sali balowej. Ray odjął aparat od oka i spojrzał na dwóch pozostałych paparazzich. Żaden z nich nie miał wytatuowanej na czole litery P jak w słowie „palant” – byłoby to zbyteczne.
Ray spojrzał na zegarek.
– Niech to szlag – powiedział.
Jego koledzy – obaj zaledwie na tyle bystrzy, żeby podpisać się nazwiskiem, a nie krzyżykiem – jęknęli. Jeszcze piętnaście minut. Będą musieli uwiecznić początek imprezy. Coś, czego Ray nienawidził.
Bar micwę świętowano w Wingfield Manor, zaprojektowanej z przepychem sali bankietowej, która – gdyby była odrobinę skromniejsza – mogłaby robić za jeden z pałaców Saddama Husajna. Były tam kandelabry, lustra, okładziny z imitacji kości słoniowej, ozdobna snycerka oraz całe tony błyszczącej złocistej farby.
Obraz krwi powrócił. Ray zamrugał.
Na przyjęciu obowiązywały stroje wieczorowe. Mężczyźni wyglądali na zmęczonych i bogatych. Kobiety były zadbane, ich ciała chirurgicznie poprawione. Ray przecisnął się przez tłum w swoich dżinsach, pomiętym szarym blezerze i czarnych sportowych butach Chuck Taylor Hi-Tops. Kilka osób spojrzało na niego tak, jakby właśnie narobił im na widelec do nakładania sałatki.
Była tam osiemnastoosobowa orkiestra oraz wodzirej, który miał zachęcać gości do wszelkiego rodzaju zabaw. Ktoś taki jak gospodarz kiepskiego telewizyjnego show albo jak mapet Guy Smiley z Ulicy Sezamkowej. Wodzirej złapał mikrofon.
– Panie i panowie – powiedział głosem sędziego na ringu bokserskim – przywitajcie, proszę, owacjami, po raz pierwszy, od kiedy otrzymał Torę i stał się mężczyzną, tego jednego, jedynego… Irę Edelsteina!
Ira pojawił się z dwiema… Ray nie był pewny, jak nazwać towarzyszki chłopaka, ale chyba najlepszym określeniem byłoby „ekskluzywne striptizerki”. Dwie superlaski wprowadziły małego Irę do sali, epatując dekoltami. Ray miał przygotowany aparat; przecisnął się do przodu, kręcąc głową. Ten dzieciak miał trzynaście lat. Gdyby kobiety o takim wyglądzie tuliły się tak do Raya, kiedy był trzynastolatkiem, miałby erekcję przez tydzień.
Ach, młodość.
Aplauz był burzliwy. Ira monarszym gestem pomachał tłumowi.
– Ira! – zawołał Ray. – Czy to twoje nowe boginie? Czy to prawda, że może dodasz trzecią do swojego haremu?
– Proszę – jęknął Ira, wygłaszając wyćwiczony tekst – mam prawo do prywatności!
Rayowi zbierało się na wymioty.
– Ludzie chcą to wiedzieć.
Fester Ochroniarz położył wielkie łapsko na ramieniu Raya, pozwalając Irze przecisnąć się obok niego. Ray pstryknął zdjęcie, flesz aparatu rozświetlił twarz chłopaka. Orkiestra zagrała utwór Club Can’t Handle Me, będący nowym hymnem takich uroczystości. Od kiedy sale na wesele i bar micwy zaczęto nagłaśniać jak stadiony, na których odbywają się koncerty rockowe? Ray „zmylił” Festera, pstryknął kilka zdjęć, spojrzał na zegarek.
Została jeszcze minuta.
– Paparazzi, ty śmieciu!
Kolejny kopniak w goleń od jakiegoś małego kretyna.
– Auu, niech to szlag, to boli!
Kretyn czmychnął. Ray zanotował w myślach, żeby zacząć nosić nagolenniki. Spojrzał na Festera, wzrokiem błagając o litość. Fester ruchem głowy nakazał Rayowi, żeby poszedł za nim w kąt sali, wybawiając go tym samym z opresji. Tam też było za głośno, więc wymknęli się na korytarz.
Fester ogromnym kciukiem wskazał na salę bankietową za plecami.
– Dzieciak nieźle sobie poradził z czytaniem Tory, nie uważasz?
Ray tylko na niego popatrzył.
– Jutro mam dla ciebie robotę – rzekł Fester.
– Super. Jaką?
Fester odwrócił wzrok.
To nie spodobało się Rayowi.
– Oho.
– Chodzi o George’a Quellera.
– Dobry Boże.
– Tak. I chce tego co zwykle.
Ray westchnął. George Queller próbował robić wrażenie na podrywanych dziewczynach, przytłaczając je i przerażając. Wynajmował Celeb Experience, żeby paparazzi nękali go wraz z towarzyszką – na przykład w zeszłym miesiącu była to niejaka Nancy – gdy wchodzi do małej romantycznej kafejki. Kiedy jego towarzyszka była już bezpieczna w środku, otrzymywała – to nie żart – sporządzone na zamówienie menu z nadrukiem „George i Nancy, pierwsza randka z wielu” oraz adresem, miesiącem, dniem i rokiem podanymi poniżej. Kiedy opuszczali restaurację, wynajęci paparazzi pstrykali zdjęcia i pokrzykiwali, że George zrezygnował z weekendu na Karaibach z Jessicą Albą dla uroczej i przerażonej Nancy.
George uważał te romantyczne manewry za preludium do szczęśliwego pożycia. Nancy i jej podobne uważały te romantyczne manewry za preludium do kneblowania i uwięzienia w przechowalni mebli na przedmieściach.
Żadna nigdy nie umówiła się z George’em na drugą randkę.
Fester w końcu zdjął okulary przeciwsłoneczne.
– Chcę, żebyś pokierował tą robotą.
– Kierownik paparazzich – powiedział Ray. – Chyba zadzwonię do matki, żeby mogła pochwalić się przed koleżankami od madżonga.
Fester zachichotał.
– Kocham cię, wiesz?
– To wszystko?
– Tak.
Ray starannie zapakował aparat, oddzielnie korpus i obiektyw, po czym zarzucił torbę na ramię. Poszedł do drzwi, utykając – nie od kopniaków, ale kawałka szrapnela w biodrze, tego szrapnela, który zapoczątkował jego upadek. Nie, to zbyt proste. Szrapnel był tylko wymówką. W pewnym momencie swego nędznego życia Ray miał niemal nieograniczone perspektywy. Ukończył wydział dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia, mając coś, co jeden z profesorów nazwał „niemal nadprzyrodzonym talentem” – obecnie marnowanym – w dziedzinie fotoreportażu. Jednak życie mu się nie ułożyło. Niektórzy ludzie przyciągają kłopoty. Niektórzy ludzie, niezależnie od tego, jak łatwa otworzy się przed nimi droga życia, znajdą sposób, żeby wszystko zepsuć.
Ray Levine należał do takich ludzi.
Było ciemno. Ray zastanawiał się, czy udać się prosto do domu i do łóżka, czy wpaść do baru tak podłego, że nazywano go Tężcem. Trudny wybór, kiedy ma się tyle możliwości.
Znów pomyślał o zwłokach.
Obrazy pojawiały się teraz nagle i były bardzo wyraźne. Wydawało mu się to zupełnie zrozumiałe. Dziś przypadała rocznica dnia, kiedy wszystko się zmieniło, kiedy wszelkie nadzieje na szczęśliwe zakończenie umarły jak… No cóż, oczywista metafora wiązałaby się z tymi obrazami w jego głowie, prawda?
Zmarszczył brwi. Hej, Ray, może dość tego melodramatyzowania? – upomniał się w duchu.
Miał nadzieję, że to idiotyczne dzisiejsze zlecenie pozwoli mu się oderwać od tych myśli. Tak się nie stało. Wspominał swoją bar micwę, moment za pulpitem, kiedy ojciec nachylił się i szeptał mu do ucha. Pamiętał, jak ojciec pachniał wodą toaletową Old Spice, jak delikatnie ujął w dłonie głowę Raya i ze łzami w oczach powiedział tylko: „Tak bardzo cię kocham”.
Ray odepchnął od siebie tę myśl. Mniej bolesne były myśli o zwłokach.
Nie zamierzał płacić za parking, dlatego musiał zostawić samochód trzy przecznice dalej, w bocznej uliczce. Skręcił w nią i wóz tam był – jego zdezelowana dwunastoletnia honda civic bez zderzaka i z boczną szybą sklejoną taśmą naprawczą. Ray potarł brodę. Nieogolona. Zarośnięty, czterdziestoletni, z rzęchowatym samochodem i mieszkaniem w suterenie, które po kapitalnym remoncie nadawałoby się na sracz, bez perspektyw, za często zaglądający do kieliszka. Poużalałby się nad sobą, ale szczerze mówiąc, niewiele go to wszystko obchodziło.
Właśnie wyjmował kluczyki od samochodu, kiedy otrzymał silny cios w tył głowy.
Co jest, do…?
Osunął się na kolana. Pociemniało mu w oczach. Poczuł mrowienie całej skóry na czaszce. Był zdezorientowany. Spróbował potrząsnąć głową, odzyskać jasność widzenia.
Następny cios trafił w skroń.
Coś eksplodowało w jego głowie w rozbłysku jasnego światła. Ray upadł na ziemię, rozciągając się jak długi. Może stracił przytomność – nie był tego pewien – ale nagle poczuł, że ktoś szarpie go za prawe ramię. Przez moment leżał bezwładnie, nie mogąc i nie chcąc stawiać oporu. W głowie wirowało mu z bólu. Ta część jego mózgu, która odpowiadała za instynktowne, zwierzęce odruchy, podpowiadała mu, co ma robić, by przetrwać. Unikaj kolejnych ciosów, mówiła. Zwiń się w kłębek i osłaniaj wrażliwe części ciała.
Następne szarpnięcie prawie wyrwało mu rękę ze stawu. Zaraz potem poczuł, jak coś zsuwa mu się wzdłuż ramienia. Uświadomiwszy sobie to, Ray gwałtownie otworzył oczy.
Ktoś chciał ukraść mu aparat.
Była to klasyczna leica z niedawno dodaną możliwością wysyłania danych. Poczuł, że jego ręka unosi się bezwładnie w powietrze. Za sekundę straci aparat.
Ray nie miał wiele. Ten aparat był jedyną rzeczą, na której mu zależało. Był jego narzędziem pracy, oczywiście, ale także jedynym ogniwem łączącym go z dawnym Rayem, z życiem, jakie wiódł, zanim zaczęły go nawiedzać krwawe obrazy, i niech go licho, jeśli odda go bez walki.
Za późno.
Pasek już zsunął się z jego ręki. Ray zadał sobie pytanie, czy będzie miał jeszcze okazję odzyskać aparat, jeśli rabuś zamierza zabrać mu portfel z czternastoma dolarami. Nie mógł na to czekać.
– Nie! – Poderwał się, chociaż wciąż kręciło mu się w głowie, a nogi miał jak z waty.
Spróbował rzucić się na napastnika. Natrafił na coś – zapewne nogi – i złapał. Nie miał sił, żeby je ścisnąć, ale wystarczył impet zderzenia.
Napastnik upadł. Ray również, lądując na brzuchu. Usłyszał brzęk jakiegoś upadającego przedmiotu i miał cholerną nadzieję, że nie rozbił właśnie aparatu. Zamrugał, usiłując otworzyć oczy, zdołał nieco unieść powieki i parę metrów dalej zobaczył swoją leicę. Spróbował powlec się do niej, lecz zauważył dwie rzeczy, które zmroziły mu krew w żyłach.
Pierwszą był kij bejsbolowy leżący na bruku.
Drugą – znacznie ważniejszą – podnosząca go dłoń w rękawiczce.
Ray próbował spojrzeć w górę, ale na próżno. Myślami wrócił do letniego obozu, który prowadził jego ojciec, kiedy Ray był dzieckiem. Ojciec – wszyscy obozowicze nazywali go wujem Barrym – zwykł urządzać zawody polegające na tym, żeby najpierw kręcić się w kółko, trzymając nad głową piłkę do koszykówki i wpatrując się w nią, a potem, kozłując, przebiec przez całe boisko i umieścić ją w koszu. Problem w tym, że od kręcenia się w kółko tak wirowało ci w głowie, iż mogłeś upaść w jedną stronę, a piłka leciała w drugą. Ray czuł się teraz tak, jakby miał runąć w lewo, a cała reszta świata na prawo.
Złodziej podniósł kij bejsbolowy i ruszył do ataku.
– Pomocy! – zawołał Ray.
Nikt się nie zjawił.
Wpadł w panikę, w ułamku sekundy obudził się w nim instynkt samozachowawczy. Niemal usłyszał głos w swojej głowie: uciekaj. Próbował wstać, ale nie mógł się poruszyć. Był bardzo osłabiony. Jeszcze jeden cios, jeszcze jedno silne uderzenie kijem bejsbolowym…
– Pomocy!
Napastnik zrobił dwa kroki w jego kierunku. Ray nie miał innego wyjścia. Wciąż na brzuchu, odczołgał się jak zraniony krab. No tak, to na pewno zadziała, pomyślał. W ten sposób szybko znajdzie się poza zasięgiem tego przeklętego kija. Dupek z bejsbolem był już praktycznie nad nim. Ray nie miał szans.
Uderzył o coś ramieniem i zdał sobie sprawę z tego, że to jego samochód.
Nad sobą zobaczył unoszący się w powietrze kij bejsbolowy. Za sekundę, może dwie, rozwali mu czaszkę. Ray miał tylko jedną szansę i wykorzystał ją.
Obrócił głowę tak, że prawy policzek był przyciśnięty do bruku, przywarł do ziemi, najmocniej jak mógł, i wsunął się pod samochód.
– Pomocy! – zawołał znowu. A do napastnika krzyknął: – Weź sobie aparat i odejdź!
Napastnik tak właśnie zrobił. Ray usłyszał jego kroki cichnące w głębi uliczki. Cholernie przerażające. Spróbował wysunąć się spod samochodu. Zdołał tego dokonać mimo dojmującego bólu głowy. Usiadł na bruku, plecami oparty o drzwiczki po stronie pasażera. Siedział tak przez jakiś czas. Nie potrafił powiedzieć, jak długo. Może nawet zemdlał na chwilę.
W końcu odzyskał siły na tyle, by wpełznąć do samochodu i uruchomić silnik. Przeklął cały świat.
Dziwne, pomyślał. Dziś przypadała rocznica tamtej tragicznej nocy, a on ledwo uniknął kolejnego rozlewu krwi. Niemal uśmiechnął się na myśl o takim zbiegu okoliczności. Ruszył, gdy uśmiech zaczął znikać z jego twarzy.
Przypadek. Tak, tylko przypadek. Nawet niespecjalnie dziwny, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Od tamtej nocy, kiedy doszło do rozlewu krwi, minęło siedemnaście lat – więc raczej nie były to srebrne gody ani nic podobnego. Ray został już kiedyś obrabowany. W zeszłym roku obrobiono go, kiedy pijany wychodził z klubu ze striptizem o drugiej nad ranem. Dureń ukradł mu portfel i uciekł z siedmioma dolarami i kartą kredytową CVS.
A jednak.
Znalazł wolne miejsce na ulicy przed szeregówką, którą nazywał domem. Wynajmował mieszkanie w suterenie. Właścicielem domu był Amir Baloch, emigrant z Pakistanu, który mieszkał tu z żoną i czterema dość krzykliwymi dzieciakami.
Załóżmy przez sekundę, tylko przez ułamek sekundy, że to nie był przypadek.
Ray wygramolił się z samochodu. Wciąż łupało go w głowie. Jutro będzie jeszcze gorzej. Pokonał dwa stopnie, schodząc obok kubłów na śmieci do drzwi sutereny, i wepchnął klucz do zamka. Przetrząsnął swój obolały umysł, usiłując wyobrazić sobie jakieś powiązanie – najmniejszy, najmarniejszy, najsłabszy, najmniej uchwytny związek pomiędzy tamtą tragiczną nocą sprzed siedemnastu lat i dzisiejszym napadem.
Nic.
Dziś wieczorem był to napad rabunkowy, bez dwóch zdań. Walisz faceta po głowie kijem bejsbolowym, zabierasz mu aparat i uciekasz. Tylko dlaczego napastnik nie zabrał również portfela? A może był to ten sam gość, który w zeszłym roku obrobił Raya przed klubem striptizowym i wiedział, że może się spodziewać zaledwie kilku dolarów? Do licha, może to jednak był zbieg okoliczności. Zapomnij o dacie i rocznicy, pomyślał Ray. Może napastnik był tym samym facetem, który obrabował go rok temu.
O rany, to bez sensu. Gdzie, do cholery, jest vicodin? – przemknęło mu przez głowę.
Włączył telewizor i ruszył do łazienki. Kiedy otworzył drzwi szafki, do umywalki wpadło kilkanaście buteleczek i różnych drobiazgów. Poszperał w tym stosie i znalazł buteleczkę z vicodinem. A przynajmniej miał nadzieję, że to jest vicodin. Kupił go na czarnym rynku od faceta, który twierdził, że przemycił tabletki z Kanady. Z tego, co Ray wiedział, równie dobrze mogła to być witamina C.
Nadawano lokalne wiadomości, w których pokazywano pożar gdzieś w okolicy i wypytywano sąsiadów, co o tym sądzą, ponieważ – jak wiadomo – od nich zawsze można uzyskać naprawdę wnikliwą ocenę sytuacji. Zadzwonił telefon komórkowy Raya. Na wyświetlaczu pojawił się numer Festera.
– Co jest? – zapytał Ray, opadając na kanapę.
– Masz okropnie zmieniony głos.
– Zostałem napadnięty zaraz po wyjściu z bar micwy Iry.
– Naprawdę?
– Mhm. Dostałem w głowę kijem bejsbolowym.
– Ukradli coś?
– Mój aparat.
– Czekaj, więc straciłeś dzisiejsze zdjęcia?
– Nie, nie martw się – powiedział Ray. – Nic mi nie jest, naprawdę.
– W głębi serca umieram z niepokoju. Pytam o zdjęcia, żeby ukryć mój ból.
– Mam je – rzekł Ray.
– Jak to?
Za bardzo bolała go głowa, żeby to wyjaśniać, a ponadto zaczynał odpływać w sen po zażyciu vicodinu.
– Nie martw się o nie. Są bezpieczne.
Kilka lat temu, kiedy Ray pracował jako „prawdziwy” paparazzo, wykonał kilka kompromitujących zdjęć pewnego bardzo popularnego aktora geja, zdradzającego swojego chłopca z… kobietą. Ochroniarz aktora przemocą zabrał Rayowi aparat i zniszczył kartę pamięci. Ray wyposażył swój aparat w możliwość wysyłki danych – opcję podobną do tej, jaką można znaleźć w telefonach komórkowych – automatyczne przesyłanie co dziesięć minut zdjęć z karty pamięci na jego skrzynkę pocztową.
– Właśnie dlatego dzwonię – powiedział Fester. – Są mi potrzebne, i to szybko. Wybierz pięć z nich i prześlij mi jeszcze dziś wieczór e-mailem. Tato Iry chce natychmiast mieć przycisk do papierów z naszymi zdjęciami z bar micwy.
W wiadomościach telewizyjnych kamera skierowała swój obiektyw na „meteorologa” – dziewczynę o bujnych kształtach i w obcisłym czerwonym sweterku. Zwiększanie oglądalności. Rayowi zaczęły opadać powieki, gdy pogodynka zakończyła prognozę i pokazano zdjęcie satelitarne, a na ekranie pojawił się zbyt kunsztownie uczesany prezenter.
– Ray?
– Pięć fotek do przycisku do papieru w kształcie sześcianu.
– Właśnie.
– Sześcian ma sześć boków – przypomniał Ray.
– O, chylę czoło przed matematycznym geniuszem. Szósty bok jest na nazwisko, datę oraz gwiazdę Dawida.
– Rozumiem.
– Potrzebuję ich, najszybciej jak się da.
– Dobrze.
– Zatem wszystko w porządku – rzekł Fester. – Tylko że bez aparatu nie możesz jutro zająć się George’em Quellerem. Nie martw się. Znajdę kogoś innego.
– Teraz będę spał spokojniej.
– Zabawny z ciebie gość, Ray. Przyślij mi te fotki. A potem trochę odpocznij.
– Rozczula mnie twoja troska, Fester.
Rozłączyli się. Ray opadł z powrotem na kanapę. Lek miał cudowne działanie. Ray niemal się uśmiechnął. W telewizji prezenter grobowym głosem rzekł:
„Zaginął Carlton Flynn. Jego samochód z otwartymi drzwiami znaleziono na nabrzeżu…”.
Ray otworzył jedno oko i zerknął. Na ekranie pokazywano wiecznego chłoptasia z jasnymi pasemkami w nastroszonych czarnych włosach i z kolczykiem w uchu. Przesyłał kamerze całusa, a podpis pod zdjęciem głosił: „Zaginiony”, podczas gdy zapewne powinien brzmieć: „Lamer”. Ray zmarszczył brwi, gdy przez głowę przemknęła mu jakaś niejasna, niepokojąca myśl, której nie potrafił teraz uchwycić. Całe jego ciało domagało się snu, ale gdyby nie wysłał tych pięciu zdjęć, Fester zadzwoniłby ponownie, a kto by tego chciał? Ray z trudem podniósł się z kanapy. Powlókł się do kuchennego stołu, uruchomił laptopa i upewnił się, że zdjęcia istotnie znalazły się w jego komputerze.
Były tam.
Dręczył go jakiś podświadomy niepokój, lecz Ray nie mógł określić jego powodu. Może męczyło go coś nieistotnego. A może próbował sobie przypomnieć coś naprawdę ważnego. A może, co najbardziej prawdopodobne, uderzenie kijem bejsbolowym w głowę sprawiło, że maleńkie odpryski kości czaszki dosłownie szatkowały mu mózg.
Zdjęcia z bar micwy pojawiły się w odwrotnej kolejności – zrobione jako ostatnie było teraz pierwsze. Ray pospiesznie przejrzał indeks, wybierając jedno ujęcie tańczących, jedno zdjęcie rodzinne, jedno przy czytaniu Tory, jedno z rabinem oraz to, na którym babcia całowała Irę w policzek.
Miał pięć. Wpisał adres internetowy Festera i przesłał je jako załącznik. Zrobione.
Był tak zmęczony, że nie wiedział, czy zdoła wstać z krzesła i dotrzeć do łóżka. Zastanawiał się, czy położyć głowę na kuchennym stole i zasnąć tutaj, kiedy przypomniał sobie o innych zdjęciach, tych, które zrobił wcześniej tego dnia, przed bar micwą.
Przytłaczający smutek zapierał mu dech.
Ray pojechał do tego przeklętego parku i pstrykał zdjęcia. To głupie, ale robił to co rok. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego. A może potrafił – i to było jeszcze gorsze. Obiektyw aparatu pozwalał mu spojrzeć na wszystko z dystansem, z perspektywy, poczuć się bezpiecznie. Może właśnie o to chodziło. Oglądanie tego okropnego miejsca w pewien sposób uspokajało; miał nadzieję, że dzięki temu zmieni to, czego – oczywiście – nie można zmienić.
Ray obejrzał na ekranie monitora komputerowego zdjęcia, które zrobił wcześniej tego dnia – i teraz przypomniał sobie jeszcze coś.
Faceta z jasnymi pasemkami i kolczykiem.
Dwie minuty później znalazł to, czego szukał. Wtedy coś zrozumiał i nagle zrobiło mu się zimno.
Napastnikowi nie chodziło o aparat. Chciał zdobyć zdjęcie.
To zdjęcie.3
Z ciężkim westchnieniem detektyw Broome podszedł do spisanego na straty domu i zadzwonił. Sarah otworzyła drzwi i ledwie na niego spojrzawszy, powiedziała: „Wejdź”. Broome wytarł buty, czując się głupio. Zdjął stary prochowiec i przewiesił go przez ramię. Nic w tym domu się nie zmieniło przez te wszystkie lata. Niemodne podtynkowe oprawy oświetleniowe, biała skórzana kanapa, stary fotel w kącie – wszystko było takie samo. Nawet zdjęć na półce nad kominkiem nie poprzestawiano. Przez długi czas, co najmniej pięć lat, kapcie męża Sarah leżały przy tym starym fotelu. Teraz ich nie było, ale fotel wciąż tam stał. Broome zastanawiał się, czy ktoś czasem na nim siada.
Było tak, jakby ten dom nie chciał pogodzić się ze stratą, jakby ściany i sufity płakały i czekały. A może tylko tak sobie wyobrażał. Ludzie potrzebują wyjaśnień. Chcą zakończeń. Nadzieja, jak wiedział Broome, może być wspaniałą rzeczą. Może także każdego dnia niszczyć cię na nowo. Nadzieja może być najokrutniejszą rzeczą na świecie.
– Przegapiłeś rocznicę – powiedziała Sarah.
Broome skinął głową, jeszcze niegotowy, żeby jej powiedzieć dlaczego.
– Jak się mają dzieci?
– Dobrze.
Dzieci Sarah były już praktycznie dorosłe. Susie studiowała na pierwszym roku w Bucknell. Brandon kończył liceum. Byli jeszcze mali, kiedy ich ojciec znikł, i żadna z ukochanych przez niego osób więcej go nie zobaczyła. Broome nigdy nie rozwiązał tej sprawy. I nigdy o niej nie zapomniał. Nie powinien się osobiście angażować. Wiedział o tym. A jednak to zrobił. Chodził na recitale taneczne Susie. Uczył Brandona rzucać piłką. A nawet, przed dwunastoma laty, ku swojemu ogromnemu zawstydzeniu, za dużo wypił z Sarah i, no cóż, został na noc.
– Jak nowa praca? – spytał ją Broome.
– Dobrze.
– Czy twoja siostra wkrótce przyjeżdża?
Sarah westchnęła.
– Tak.
Sarah wciąż była atrakcyjną kobietą. Chociaż w kącikach oczu miała już kurze łapki, a bruzdy wokół ust pogłębiły się z wiekiem. Niektóre kobiety ładnie się starzeją. Sarah była jedną z nich.
Przed ponad dwudziestoma laty wygrała walkę z nowotworem. Powiedziała o tym Broome’owi podczas ich pierwszego spotkania, kiedy przyszedł tu, prowadząc sprawę zniknięcia. Zdiagnozowano nowotwór, wyjaśniła mu Sarah, kiedy była w ciąży z Susie. Upierała się, że nie wyzdrowiałaby, gdyby nie jej mąż. Chciała, żeby Broome to zrozumiał. Gdy rokowania były złe, kiedy straciła włosy i urodę, kiedy chemioterapia wyniszczała jej ciało i nikt inny, włącznie z Sarah, nie miał już nadziei – znowu to słowo – on i tylko on stał przy niej.
Co ponownie dowodziło, że nie da się wytłumaczyć złożoności ludzkiej natury. I ludzkiej hipokryzji.
Był przy niej. Trzymał rękę na jej czole do późnej nocy. Podawał jej lekarstwa, całował w policzek, obejmował jej drżące ciało i sprawiał, że czuła się kochana.
Patrzyła Broome’owi w oczy i mówiła o tym wszystkim, ponieważ chciała, żeby nadal prowadził tę sprawę, a nie przyjął, że jej mąż uciekł z domu; żeby zaangażował się osobiście i odnalazł jej ukochanego, ponieważ po prostu nie mogła bez niego żyć.
Siedemnaście lat później, chociaż dowiedział się kilku przykrych rzeczy, Broome wciąż tu był. A los męża, bratniej duszy Sarah, nadal pozostawał zagadką.
Broome spojrzał na Sarah.
– To dobrze – powiedział i usłyszał w swoim głosie bełkotliwy ton. – Mówię o wizycie twojej siostry. Wiem, że lubisz, kiedy ona przyjeżdża.
– Tak, to doskonale – odparła Sarah głosem tak beznamiętnym, jakby wyprano go w pralce. – Broome?
– Tak?
– Mówisz, byle mówić.
Broome spojrzał na swoje dłonie.
– Próbowałem być miły.
– Nie. Widzisz, to do ciebie nie pasuje, Broome. Ty nigdy nie mówisz, byle mówić.
– Słuszna uwaga.
– Więc o co chodzi?
Pomimo całego wystroju – wesołej żółtej farby na ścianach, świeżo ściętych kwiatów w wazonie – Broome widział tylko rozkład. Lata niewiedzy zniszczyły tę rodzinę. Dzieciaki wiele przeszły. Susie dwukrotnie złapano na prowadzeniu pod wpływem alkoholu. Brandona na posiadaniu środków odurzających. Broome pomógł obojgu wykaraskać się z tarapatów. Wszystko tu wciąż wyglądało tak, jakby ich ojciec znikł wczoraj – dom zamrożony w czasie, czekający na jego powrót.
Sarah nieco szerzej otworzyła oczy, jakby uświadomiła sobie bolesny fakt.
– Czy znaleźliście…?
– Nie.
– To o co chodzi?
– Może to nic – rzekł Broome.
– Ale…?
Broome siedział, opierając przedramiona na udach, z głową w dłoniach. Nabrał tchu i spojrzał w jej pełne cierpienia oczy.
– Zniknął kolejny mężczyzna. Może widziałaś komunikat w wiadomościach. Nazywa się Carlton Flynn.
Sarah była zbita z tropu.
– Mówiąc, że zniknął…
– Tak jak… – Urwał. – W jednej chwili Carlton Flynn prowadził swoje życie, a w następnej… puff, już go nie ma. Po prostu zniknął.
Sarah próbowała zrozumieć to, co powiedział.
– Przecież… mówiłeś mi od początku, że ludzie znikają, prawda?
Broome skinął głową.
– Czasem z własnej woli – ciągnęła Sarah. – A czasem nie. Jednak tak bywa.
– Owszem.
– Zatem siedemnaście lat po zniknięciu mojego męża inny człowiek, ten Carlton Flynn, zaginął. Nie widzę związku.
– Może żadnego nie ma – przyznał Broome.
Przysunęła się do niego.
– Jednak?
– Jednak dlatego przegapiłem rocznicę.
– Co to oznacza?
Broome nie wiedział, ile może jej powiedzieć. Jeszcze sam nie był pewny, ile wie. Pracował nad pewną teorią, która gryzła go i nie dawała mu spać, ale na razie nie miał nic konkretnego.
– Ten dzień, kiedy Carlton Flynn znikł… – powiedział.
– Tak?
– Dlatego mnie tu nie było. Zniknął osiemnastego lutego, dokładnie siedemnaście lat po zniknięciu twojego męża.
Sarah przez moment wyglądała na oszołomioną.
– Dokładnie siedemnaście lat – powtórzyła.
– Tak.
– Co to oznacza? Siedemnaście lat. Może to zbieg okoliczności. Gdyby to było pięć, dziesięć lub dwadzieścia lat… Ale siedemnaście?
Nic nie powiedział, pozwalając jej zastanowić się nad tym przez chwilę.
– Zakładam – powiedziała Sarah – że sprawdzałeś okoliczności innych zaginięć? Próbując znaleźć jakieś podobieństwa?
– Właśnie.
– I?
– Są tylko dwie osoby, o których wiemy na pewno, że znikły osiemnastego lutego: twój mąż i Carlton Flynn.
– Wiemy na pewno? – powtórzyła.
Broome ciężko westchnął.
– W zeszłym roku, czternastego marca, zgłoszono zaginięcie kolejnego miejscowego obywatela, Stephena Clarksona. Trzy lata wcześniej, dwudziestego siódmego lutego, zgłoszono zaginięcie innego.
– Żadnego nie znaleziono?
– Zgadza się.
Sarah przełknęła ślinę.
– A więc może nie chodzi o dzień. Może chodzi o luty i marzec.
– Nie sądzę. Przynajmniej jak na razie. Widzisz, ci dwaj mężczyźni, Peter Berman i Gregg Wagman, mogli zniknąć znacznie wcześniej. Jeden był włóczęgą, a drugi kierowcą ciężarówki. Obaj samotni, bez bliskiej rodziny. Jeśli tacy faceci nie wracają do domu przez dwadzieścia cztery godziny, kto to zauważy? Ty zauważyłaś zniknięcie męża, oczywiście. Jeśli jednak facet jest samotny, rozwiedziony albo dużo podróżuje…
– Może minąć kilka dni, zanim ktoś to zgłosi – dokończyła za niego Sarah.
– Albo tygodni.
– Zatem ci dwaj mężczyźni też mogli zaginąć osiemnastego lutego.
– To nie jest takie proste – rzekł Broome.
– Dlaczego?
– Ponieważ im dłużej się temu przyglądam, tym trudniej znaleźć w tym jakąś prawidłowość. Na przykład Wagman nie był miejscowy, mieszkał w Buffalo. Nikt nie wie, gdzie i kiedy znikł, ale z tego czego udało mi się dowiedzieć na temat ostatnich dni jego życia, wynika, że mógł przebywać w Atlantic City w lutym.
Sarah zastanowiła się nad tym.
– Wspomniałeś o pięciu mężczyznach, włącznie ze Stewartem, zaginionych w ciągu ostatnich siedemnastu lat. Byli jeszcze jacyś?
– Tak i nie. Przejrzałem raporty dotyczące dziewięciu mężczyzn, których zaginięcie zgłoszono po osiemnastym lutego. Są jednak przypadki, w których ta teoria bierze w łeb.
– Na przykład?
– Dwa lata temu zaginął niejaki Clyde Horner, mieszkający z matką. Zgłoszenie przyjęto siedemnastego lutego.
– Nie chodzi więc o konkretną datę.
– Zapewne nie.
– Może o luty?
– Może. Na tym polega problem z teoriami i schematami. Potrzeba czasu, żeby je sprawdzić. Wciąż zbieram dowody.
Jej oczy wypełniły się łzami. Zamrugała, powstrzymując je.
– Nie rozumiem. Dlaczego nikt tego nie dostrzegł, skoro tyle osób zaginęło?
– Czego nie dostrzegł? – zapytał Broome. – Do diabła, sam jeszcze nie jestem pewny, czy coś łączy te sprawy. Ludzie wciąż giną. Przeważnie uciekają. Większość tych facetów bankrutuje, mają wierzycieli na karku, tracą wszystko, na co pracowali przez lata, więc zaczynają nowe życie. Przenoszą się na drugi koniec kraju. Czasem zmieniają nazwiska. Czasami nie. Wielu z nich… cóż, nikt ich nie szuka. Nikt nie chce ich odnaleźć. Jedna z żon, z którą rozmawiałem, błagała mnie, żebym nie szukał jej męża. Miała z nim troje dzieci. Uważała, że uciekł z jakąś… jak to ujęła… „wstrętną dziwką” i to najlepsza rzecz, jaka mogła jej się przytrafić.
Milczeli przez długą chwilę.
– A co przedtem? – zapytała Sarah.
Broome wiedział, o co pytała, ale mimo to powtórzył:
– Przedtem?
– Przed Stewartem. Czy ktoś znikł przed moim mężem? Przygładził dłonią włosy i podniósł głowę. Spojrzeli sobie w oczy.
– Nie znalazłem pasującego przypadku – odparł Broome. – Jeśli to jest schemat, to zaczął się od Stewarta.5
Megan leżała w łóżku, czytając gazetę. Dave leżał obok niej, z pilotem w ręku. Dla mężczyzn pilot telewizora jest jak smoczek albo koc ratunkowy. Po prostu nie mogą oglądać telewizji, nie mając go w pobliżu, zawsze gotowego do działania.
Było tuż po dziesiątej wieczór. Jordan już spał. Kaylie to zupełnie inna historia.
– Chcesz spełnić ten zaszczytny obowiązek czy ja mam to zrobić? – zapytał Dave.
– Ostatnie dwa wieczory ty to robiłeś – odparła Megan i westchnęła.
Dave uśmiechnął się, nie odrywając oczu od telewizora.
– Ostatnie trzy wieczory. Ale kto by to liczył?
Odłożyła gazetę. Kaylie miała chodzić spać punktualnie o dziesiątej, ale nigdy nie robiła tego dobrowolnie, czekając, aż któreś z rodziców jej każe. Megan wygramoliła się z łóżka i boso przeszła korytarzem. Mogłaby krzyknąć: „Natychmiast idź spać!”, lecz to było równie wyczerpujące i mogło zbudzić Jordana.
Megan wetknęła głowę do pokoju córki.
– Pora spać.
Kaylie nawet nie oderwała oczu od monitora.
– Jeszcze tylko piętnaście minut, dobrze?
– Nie. Masz kłaść się o dziesiątej. Jest już prawie kwadrans po.