Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Związek Żydowskich Policjantów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Związek Żydowskich Policjantów - ebook

 

Przewrotny czarny kryminał osadzony w żydowskiej kolonii na zaśnieżonej Alasce! Do jego ekranizacji przymierzają się sami bracia Cohen.

Żydowscy wygnańcy z Europy ogarniętej drugą wojną światową osiedlili się na Alasce. W 1948 roku dołączyli do nich Żydzi, którzy przegrali walkę o Erec Israel i zostali wyrzuceni z Palestyny. Amerykański Kongres przyznał jednak Żydom prawa do Kolonii Sitka tylko na 60 lat, który to termin właśnie upływa i niebawem alaskańscy Żydzi znów staną się bezdomni.

W okręgu Sitka dochodzi do tajemniczego morderstwa. Śledztwo prowadzi detektyw Landsman, a tropy wiodą do zdumiewającego spisku, wykraczającego daleko poza Alaskę i Amerykę. Zgodnie z klasycznymi regułami gatunku kryminał Chabona pełen jest zwrotów akcji, tajemniczych kobiet, gangsterów, strzelanin i miejsc będących czymś innym niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Ale Chabon to pisarz na wskroś oryginalny, który te ramy wypełnia po swojemu, tworząc niepowtarzalną galerię postaci. Dowcipnie i ze swadą opowiada przy tym zarówno o niezwykłej kolonii Sitka, jak i o całym narodzie wybranym, przypominając przewrotnie, że robienie na złość sobie, innym i światu jest ulubioną rozrywką i dziedzictwem Landsmana oraz jego ludu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5584-1
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Od dziewięciu miesięcy Landsman gnieździ się w hotelu Zamenhof i jak dotąd żaden ze współmieszkańców nie padł ofiarą morderstwa. A teraz ktoś wpakował kulę w łeb gościowi z 208, żydkowi, który podawał się za Emanuela Laskera.

– Nie podnosił słuchawki, nie otwierał drzwi – skarży się nocny portier Tenenbojm, który przyszedł obudzić Landsmana. Landsman mieszka w numerze 505 z widokiem na neon hotelu po drugiej stronie ulicy Maksa Nordaua. Tamten hotel nazywa się Blackpool; to słowo często występuje w koszmarach Landsmana. – Musiałem sobie otworzyć jego pokój.

Nocny portier jest byłym żołnierzem amerykańskiej piechoty morskiej, który samodzielnie uwolnił się z heroinowego nałogu jeszcze w latach sześćdziesiątych, po powrocie z żałosnej wojny na Kubie. Populację gości Zamenhofa otacza wręcz macierzyńską troską – udziela im kredytu i pilnuje, by mieli spokój, kiedy naprawdę tego potrzebują.

– Ruszał pan coś w jego pokoju? – pyta Landsman.

– Tylko gotówkę i biżuterię – odpowiada Tenenbojm.

Landsman wkłada spodnie i buty, po czym naciąga szelki. Obaj z Tenenbojmem odwracają się i patrzą na klamkę, z której zwisa czerwony krawat w szerokie rude paski, już zawiązany, żeby oszczędzić na czasie. Do następnej zmiany Landsmanowi zostało osiem godzin – osiem godzin życia szczura przyssanego do butelki, uwięzionego w szklanym boksie, wysłanym wiórami. Landsman wzdycha i idzie po krawat, wkłada go przez głowę i podciąga węzeł pod kołnierzyk. Następnie narzuca marynarkę, maca portfel i odznakę w wewnętrznej kieszeni, po czym głaszcze szolema w kaburze pod pachą – obcięty smith & wesson, model 39.

– Nie znoszę pana budzić, panie śledczy – mówi Tenenbojm. – Ale zauważyłem, że właściwie pan nie sypia.

– Sypiam – odpowiada Landsman. Podnosi pamiątkę z Wystawy Światowej 1977 roku, szklankę z opalizującego szkła, z którą ostatnio miewa regularne randki. – Tyle że w koszuli i gaciach. – Wznosi szklanką toast za trzydziestolecie Wystawy Światowej w Sitka. Szczytowe osiągnięcie cywilizacji żydowskiej na północy, tak powiadają, i kimże on jest, żeby się spierać? Tamtego lata Mejer Landsman miał czternaście lat i właśnie odkrywał wspaniałość żydowskich kobiet, dla których rok 1977 też stanowił swego rodzaju szczyt. – Siedząc w fotelu. – Wychyla szklankę do końca. – Z szolemem pod pachą.

Zdaniem lekarzy, terapeutów oraz byłej żony Landsman pije w celach leczniczych, strojąc diody i kryształki swego ducha tępym młotkiem stuprocentowej śliwowicy. Ale prawda jest taka, że duch Landsmana zna tylko dwa stany: pracę i śmierć. Mejer Landsman to najbardziej odznaczony szames w Okręgu Sitka, człowiek, który rozwiązał zagadkę śmierci pięknej Fromy Lefkowic, zamordowanej przez męża kuśnierza, oraz schwytał Podolskiego, Szpitalnego Zabójcę. To dzięki jego zeznaniom zdołano skazać Hajmana Czarnego na dożywocie w więzieniu federalnym – pierwszy i ostatni raz, gdy udało się przygwoździć jednego z tych cwaniaków, wierzbowerów. Ma pamięć recydywisty, jaja strażaka i wzrok włamywacza. Kiedy trzeba zwalczać jakąś przestępczość, Landsman gania po Sitka, jakby petarda wpadła mu w nogawkę; wręcz słychać w tle ścieżkę dźwiękową z przewagą kastanietów. Problem stanowią godziny, gdy Landsman nie pracuje. Wtedy jego myśli wylatują przez otwarte okno niczym luźne kartki z notatnika i czasem trzeba nie lada przycisku, by je zatrzymać.

– Nie znoszę przysparzać panu pracy – mówi Tenenbojm.

Kiedy Landsman służył jeszcze w brygadzie antynarkotykowej, pięciokrotnie wsadzał Tenenbojma do aresztu. To cała podstawa ich przyjaźni. Niemal wystarczająca.

– To nie praca, Tenenbojm – mówi Landsman. – Robię to z miłości.

– Ja tak samo – odpowiada nocny portier. – Z miłości robię jako nocny portier w tym zasranym hotelu.

Landsman kładzie dłoń na ramieniu Tenenbojma i razem jadą ciasną windą przyjrzeć się zmarłemu. To jedyna winda w Zamenhofie: ELEVATORO, jeśli wierzyć napisowi na mosiężnej tabliczce nad drzwiami. Pięćdziesiąt lat temu, kiedy powstawał hotel, wszystkie informacje, zakazy i ostrzeżenia wyryto w mosiądzu w języku esperanto, jednak większość tablic dawno padła ofiarą zaniedbań, wandalizmu albo przepisów przeciwpożarowych.

Ani drzwi pokoju 208, ani futryna nie noszą śladów włamania. Landsman owija klamkę chusteczką i delikatnie trąca drzwi czubkiem mokasyna.

– Miałem dziwne uczucie – mówi Tenenbojm, wchodząc za nim do środka – od razu, kiedy zobaczyłem tego gościa. Słyszał pan określenie „człowiek złamany”?

Landsman przyznaje, że sformułowanie wydaje mu się znajome.

– Większość ludzi, których się tak określa, naprawdę na to nie zasługuje – ciągnie Tenenbojm. – Przede wszystkim, moim zdaniem, większość ludzi nie ma nic, co można by złamać. Ale ten Lasker? Był niczym patyk, który jak się przełamie, to on zaczyna świecić. Nu, pan wie? Przez parę godzin. I w środku słychać chrzęst tłuczonego szkła. Dobra, dajmy spokój. To tylko takie dziwne uczucie.

– Ostatnio wszyscy mają dziwne uczucia – mruczy Landsman, który w swoim czarnym notesie opisuje sytuację w pokoju, chociaż jest to kompletnie zbędne, bo rzadko zdarza mu się zapomnieć jakiś szczegół. Wspomniana już nieformalna federacja lekarzy, psychologów oraz byłej małżonki wielokrotnie przepowiadała Landsmanowi, że alkohol zabije w nim dar pamięci, lecz jak dotąd, ku jego ubolewaniu, prognoza się nie sprawdziła. Na razie nic nie mąci wizji przeszłości. – Musieliśmy założyć osobny telefon, żeby obsłużyć skargi.

– Przyszły dziwne czasy dla Żydów – zgadza się Tenenbojm. – Bez dwóch zdań.

Na toaletce z laminatu leży stosik książek w miękkiej oprawie. Przy łóżku Lasker rozstawił szachownicę; wygląda na to, że przeglądał partię, niechlujną grę środkową z królem czarnych pod atakiem na środku deski i przewagą dwóch figur u białych. To tani komplet – tekturowa szachownica składa się na pół, a bierki są wydrążone, zatkane od spodu plastikowymi koreczkami.

Stojąca lampa przy telewizorze ma trzy klosze, lecz tylko jedna żarówka się pali. Poza tym, jeśli nie liczyć świetlówki w łazience, wszystkie żarówki w numerze są wykręcone lub przepalone. Na parapecie leży opakowanie popularnego środka przeczyszczającego, dostępnego bez recepty. Okno jest uchylone o dopuszczalny cal i metalowe żaluzje szczękają co kilka sekund w ostrych podmuchach wiatru znad zatoki Alaska, niosących kwaśny odór drewnianej pulpy, woń paliwa okrętowego oraz zarzynanego i puszkowanego łososia. Wedle słów Noch Amol, pieśni, której Landsman, tak jak każdy alaskański Żyd z jego pokolenia, nauczył się w szkole, woń wiatru znad zatoki to dla żydowskich nosów zwiastun obietnicy, szansy, świeżego startu. Noch Amol – Jeszcze Raz – pochodzi z początku lat czterdziestych, z epoki Niedźwiedzi Polarnych, i podobno jest wyrazem wdzięczności za kolejne cudowne ocalenie, jednak ostatnio sitkańscy Żydzi zaczęli w niej słyszeć głównie nutę ironii, obecną przecież od początku.

– Znałem sporo żydowskich szachistów, którzy brali herę – mówi Tenenbojm.

– Ja też – przytakuje Landsman, spoglądając na zmarłego, i uświadamia sobie, że widywał go w Zamenhofie.

Istny ptaszek. Drobny. Jasne oczko, zadarty dzióbek. Rumieniec na policzkach i szyi, być może trądzik różowaty. Nie beznadziejny przypadek, nie śmieć, nie całkiem na straty – po prostu żydek, właściwie niewiele się różniący od Landsmana, tylko narkotyk wybrał sobie inny. Czyste paznokcie. Zawsze krawat i kapelusz. Raz nawet czytał książkę zaopatrzoną w przypisy. Teraz leży na brzuchu na rozkładanym tapczanie, zwrócony twarzą do ściany, ubrany jedynie w przepisowe białe gatki. Rude włosy, rude piegi, policzki pokryte złocistą szczeciną trzydniowego zarostu. Cień podwójnego podbródka – pozostałość, sądzi Landsman, po tłustym chłopczyku, który bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Oczy wychodzące z przekrwionych orbit. Na potylicy widoczny mały, przypalony otwór i kropla krwi. Żadnych śladów walki. Nic, co by wskazywało, że wiedział, czego się spodziewać, lub choćby rozpoznał chwilę, gdy to coś nadeszło. Na łóżku, zauważa Landsman, nie ma poduszki.

– Gdybym go spotkał, może zagrałbym partyjkę.

– Nie wiedziałem, że gra pan w szachy.

– Słabo – mówi Landsman. Obok szafy, na grubym dywanie zielonożółtej, aptekarskiej barwy dropsów na gardło, dostrzega maleńkie białe piórko. Szarpnięciem otwiera szafę i widzi na dnie poduszkę przestrzeloną na wylot, aby wyciszyć wybuch rozprężających się gazów odrzutowych. – Nie czuję gry środkowej.

– Doświadczenie mnie nauczyło, panie śledczy – mówi Tenenbojm – że wszystko jest grą środkową.

– Wiem o tym aż za dobrze – mówi Landsman.

Dzwoni, żeby obudzić swego partnera, Miśka Szemeca.

– Detektywie Szemec – skanduje w słuchawkę służbowej komórki marki Szojfer AT. – Mówi twój partner.

– Mejer, błagałem cię, żebyś tego więcej nie robił – jęczy Miśko. Nie trzeba dodawać, że on również za osiem godzin zaczyna kolejną zmianę.

– Masz prawo się wściekać – mówi Landsman. – Ale pomyślałem, że może jeszcze nie śpisz.

– Nie spałem.

Inaczej niż Landsman Miśko nie spieprzył swego małżeństwa ani życia osobistego. Co noc zasypia w ramionach wspaniałej żony, której uczucie jest ze wszech miar zasłużone, odwzajemniane i doceniane przez męża, człowieka statecznego, niedającego jej najmniejszego powodu do smutku czy niepokoju.

– Bądź przeklęty, Mejer – mówi Miśko, a potem, po amerykańsku: – Niech to diabli wezmą.

– Wygląda na to, że mam w hotelu zabójstwo – mówi Landsman. – Jeden z gości. Strzał w potylicę. Wytłumiony poduszką. Bardzo schludny.

– Zabójstwo na zlecenie.

– Tylko dlatego zawracam ci głowę. Ze względu na nietypowy charakter zbrodni.

W Sitka, gdzie trzy miliony dwieście tysięcy mieszkańców tłoczy się na długim, nieregularnym pasie obszaru miejskiego, zdarza się średnio siedemdziesiąt pięć zabójstw rocznie. Część z nich to porachunki gangsterskie: rosyjscy sztarkierzy rozwalają się nawzajem, jak popadnie. Pozostałe zabójstwa to tak zwane zbrodnie w afekcie – skrót wyrażający arytmetyczny iloczyn alkoholu i broni palnej. Egzekucje z zimną krwią są tyleż rzadkie, co trudne do wykrycia; na białej tablicy w sali odpraw figuruje długi spis niezakończonych spraw.

– Mejer, nie jesteś na służbie. Zgłoś to w centrali. Niech Tabacznik i Karpas się tym zajmą.

Tabacznik i Karpas, również oficerowie śledczy w brygadzie B wydziału zabójstw Komendy Głównej Policji Okręgu Sitka, pracują w tym miesiącu na nocną zmianę. Landsman musi przyznać, że pomysł, by ten konkretny ptaszek obesrał im kapelusze, nie jest pozbawiony uroku.

– Tak bym zrobił – mówi – gdyby nie fakt, że ten hotel to moje miejsce zamieszkania.

– Znałeś go? – pyta Miśko łagodniejszym tonem.

– Nie – odpowiada Landsman. – Nie znałem.

Odwraca wzrok od bladych, piegowatych zwłok na rozkładanym tapczanie. Czasem nie potrafi pohamować współczucia, ale lepiej się nie przyzwyczajać.

– Słuchaj – mówi – wracaj do łóżka. Możemy porozmawiać o tym jutro. Przepraszam, że zawracałem ci głowę. Dobranoc. Powiedz Ester-Malke, że mi przykro.

– Mejer, masz jakiś dziwny głos – zauważa Miśko. – Dobrze się czujesz?

W ciągu ostatnich kilku miesięcy Landsman wielokrotnie dzwonił do swego partnera o dziwnych nocnych porach, aby wylewać żale i pretensje formułowane w alkoholowym dialekcie smutku. Dwa lata temu małżeństwo Landsmana ostatecznie się rozpadło, a w kwietniu zeszłego roku samolot Piper Super Cub, pilotowany przez jego młodszą siostrę, roztrzaskał się o zbocze góry Dunkenbluma, wysoko wśród kosówki. Ale teraz Landsman nie myśli o śmierci Naomi ani o hańbie rozwodu. Poraziła go wizja, że oto siedzi w zapyziałym holu hotelu Zamenhof na ongiś białej kanapie i gra w szachy z Emanuelem Laskerem czy jak mu tam naprawdę było. Obaj roztaczają wokół resztki gasnącej poświaty i nasłuchują słodkiej wewnętrznej melodii tłuczonego szkła. Fakt, że Landsman nie znosi grać w szachy, nie czyni tej sceny ani o jotę mniej wzruszającą.

– Facet grał w szachy, Miśko. Nic o tym nie wiedziałem. To wszystko.

– Mejer, proszę – mówi Miśko – ja ciebie proszę, ja błagam, tylko nie zaczynaj z tym jojczeniem.

– Wszystko w porządku – uspokaja Landsman. – Dobranoc.

Landsman dzwoni do dyżurnego, aby przydzielono mu sprawę Laskera. Kolejne gówniane zabójstwo raczej nie obniży poziomu wykrywalności w prowadzonych przezeń śledztwach. Zwłaszcza że to już i tak nie ma znaczenia. Pierwszego stycznia władzę nad całym Federalnym Okręgiem Sitka, pasem skalistego lądu, jak nawias okalającym zachodnie wybrzeża Wysp Baranowa i Cziczagowa, przejmie ponownie stan Alaska. Policja Okręgowa, której od dwudziestu lat Landsman poświęca się duszą, głową i ciałem, zostanie rozwiązana i wcale nie jest jasne, czy Landsman, Miśko Szemec bądź ktokolwiek inny utrzyma pracę. Nic w kwestii zbliżającego się Przejęcia nie jest jasne i dlatego są to dziwne czasy dla Żydów.2

Czekając, aż zjawi się mundurowy platfus, Landsman puka do drzwi pokojów. Większość lokatorów Zamenhofa jest duchowo lub fizycznie nieobecna, a z pozostałych udaje się wyciągnąć tak niewiele, że mógłby równie dobrze dobijać się do wrót Szkoły dla Głuchych Hirszkowicza. Goście hotelu Zamenhof to kupa narwanych, przygłupich, śmierdzących i stukniętych żydków, ale tej nocy żaden nie wygląda na bardziej walniętego niż zwykle. I żaden, według Landsmana, nie jest typem człowieka, który umiałby przytknąć komuś do karku pistolet dużego kalibru i z kamiennym spokojem zastrzelić gościa.

– Tylko tracę czas na tych bawołów – mówi Landsman do Tenenbojma. – A ty jesteś pewien, że nie widziałeś nic niezwykłego?

– Przykro mi, panie śledczy.

– Też jesteś bawół, Tenenbojm.

– Nie zamierzam się spierać.

– Tylne wejście?

– Wchodzili tamtędy dilerzy – odpowiada Tenenbojm. – Musieliśmy założyć alarm. Usłyszałbym.

Landsman zmusza Tenenbojma, żeby zadzwonił do dziennego portiera i do weekendowego recepcjonisty, którzy od dawna leżą w ciepłych łóżkach. Obaj panowie potwierdzają słowa Tenenbojma: o ile im wiadomo, nikt nie telefonował do zmarłego ani o niego nie pytał. Ani razu, przez cały jego pobyt w Zamenhofie. Żadnych gości, znajomych, nawet dostawcy z Perły Manili. A więc, myśli Landsman, jednak była między nim a Laskerem jakaś różnica – Landsmana czasem odwiedza Romel, przynosząc naleśniki lumpia w brązowej papierowej torbie.

– Pójdę sprawdzić dach – mówi Landsman. – Dopilnuj, żeby nikt nie wychodził, i zadzwoń, kiedy wreszcie mundurowi raczą się zjawić.

Landsman jedzie windą na ósme piętro i po dudniących żelbetowych schodkach wchodzi na dach Zamenhofa. Idzie wzdłuż krawędzi, spoglądając na drugą stronę ulicy Maksa Nordaua, ku dachowi hotelu Blackpool, po czym wychyla się za gzymsy po północnej, wschodniej i południowej stronie, aby zerknąć na sąsiednie budynki sześć i siedem pięter niżej. Noc nad Sitka to pomarańczowa plama, mikstura mgły i poświaty ulicznych latarni sodowych o przejrzystości cebuli duszonej na kurzym smalcu. Szeregi żydowskich latarni ciągną się od Mount Edgecombe na zachodzie wzdłuż siedemdziesięciu dwóch wysp zatoki, przez Szwarcer-Jam, Cypel Halibuta, Południowe Sitka, Nachtasyl, Harkawy i Untersztat, aż wreszcie giną na wschodzie, zdławione cieniem Gór Baranowa. Na wyspie Ojssztelung błysk latarni na szczycie Agrafki – jedynej pozostałości po Wystawie Światowej – śle ostrzeżenie samolotom i żydkom. Landsman wyczuwa odór flaków z fabryk konserw, swąd oleju z frytkownic Perły Manili, spalinowe wyziewy taksówek i upajający bukiet świeżych kapeluszy z Zakładów Foluszniczych Grynszpana dwie przecznice dalej.

– Ładnie tam na górze – mówi, wróciwszy do holu, kuszącego urodą popielniczek, pożółkłych kanap oraz stolików, przy których niekiedy widuje się starszych mieszkańców hotelu, zabijających godzinkę lub dwie partyjką bezika. – Powinienem częściej tam bywać.

– A piwnice? – pyta Tenenbojm. – Do nich też zajrzysz?

– Piwnice – powtarza Landsman, a serce skacze mu w piersi nagłym ruchem konia szachowego. – Chyba powinienem.

Landsman to na swój sposób twardziel, skłonny do podejmowania dzikiego ryzyka. Mówiono o nim, że jest cyniczny i lekkomyślny, że to momzer i zwariowany skurwysyn. Patrzył w oczy sztarkierom i psychopatom, był ostrzeliwany, topiony, bity, przypalany i podtapiany. Ścigał podejrzanych w ogniu walk ulicznych i daleko w kraju niedźwiedzi. Wysokości, tłumy, węże, pożary, psy tresowane w nienawiści do policjantów – wszystko to zbywał wzruszeniem ramion i robił swoje. Lecz w miejscach ciasnych i pozbawionych światła najgłębsza, zwierzęca jaźń Mejera Landsmana doznaje skurczu. To coś, o czym wie tylko jego była żona: detektyw Landsman boi się ciemności.

– Chce pan, żebym z panem poszedł? – proponuje Tenenbojm, niby od niechcenia, choć z taką wrażliwą starą przekupką jak on nigdy nie wiadomo.

Landsman udaje, że wzgardził ofertą.

– Tylko daj mi tę cholerną latarkę.

Piwnice tchną zwykłą wonią kamfory, oleju grzewczego i zimnego kurzu. Landsman szarpie za łańcuszek, zapalając gołą żarówkę, wstrzymuje oddech i daje nura w głąb.

U stóp schodów znajduje się wyłożony korkiem pokój rzeczy znalezionych, gdzie pod ścianami stoją regały i półki wypełnione tysiącem pozostawionych w hotelu przedmiotów. Buty bez pary, futrzane czapki, trąbka, nakręcany zeppelin. Zbiór woskowych wałków do gramofonu z kompletnym nagraniem dorobku orkiestry Orfeon ze Stambułu. Topór drwala, dwa rowery, proteza dentystyczna w hotelowej szklance. Peruki, laski, szklane oko, sztuczne dłonie, zapomniane przez sprzedawcę manekinów. Modlitewniki, tałesy w aksamitnych, zapinanych na suwak futerałach, dziwaczny idol o ciele tłustego dziecka i głowie słonia. Stoi tu drewniana skrzynka po napojach, pełna kluczy, i druga, z szerokim asortymentem akcesoriów fryzjerskich, od żelazek po zalotki. Oprawione rodzinne fotografie z lepszych czasów. Tajemniczy gumowy ślimak, być może zabawka erotyczna, wkładka antykoncepcyjna albo sekretny patent bieliźniany. Jakiś żydek zostawił nawet wypchaną kunę, lśniącą i szyderczą, z koralikowym oczkiem, twardym i czarnym jak atrament.

Landsman grzebie ołówkiem w skrzynce z kluczami. Zagląda do każdej czapki, obmacuje półki za rzędami zakurzonych czytadeł. Słyszy bicie własnego serca, czuje swój aldehydowy oddech; po kilku minutach takiej ciszy pulsowanie krwi w uszach zaczyna przypominać rozmowę. Sprawdza też bojlery, spięte metalową taśmą niczym towarzysze w jakiejś skazanej na klęskę przygodzie.

Dalej mieści się pralnia. Landsman chce włączyć światło, lecz nic się nie dzieje. Jest tu co najmniej o dziesięć procent ciemniej, ale też nie ma co oglądać, oprócz pustych ścian, zerwanych kabli i otworów ściekowych w podłodze – w Zamenhofie od lat nie piorą bielizny. Landsman zagląda do ścieków, w których zalega gęsta i oleista ciemność, czując trzepotanie, mrowienie w żołądku. Prostuje palce, rozluźnia mięśnie karku. Widoczne w głębi drzwiczki zbite z trzech desek, połączonych ukośną listwą, prowadzą do niskiego przejścia. Zamknięte są na pętlę ze sznurka założoną na drewniany kołek.

Przejście techniczne. Sama nazwa napawa Landsmana lękiem.

Ciekawe, myśli Landsman, jaka jest szansa, że zabójca pewnego typu – nie zawodowiec, nie całkiem amator, nawet nie pospolity maniak – ukrywa się w takiej norze. To możliwe, ale drań raczej nie założyłby od wewnątrz pętli na kołek. Samo to rozumowanie niemal przekonuje Landsmana, żeby nie zawracać sobie głowy. W końcu jednak zapala latarkę, chwyta ją w zęby, podciąga nogawki i klęka. Po prostu żeby zrobić sobie na złość – albowiem robienie na złość sobie, innym i światu jest ulubioną rozrywką i dziedzictwem Landsmana oraz jego ludu. Jedną ręką wyjmuje z kabury małego wielkiego smitha & wessona, drugą sięga do sznurkowej pętli i szarpnięciem otwiera drzwiczki.

– Wychodzić – chrypi przez spękane usta jak jakiś przerażony stary pierdziel.

Uniesienie, jakie przeżył na dachu, stygnie niczym pęknięty żarnik. Jego noce idą na marne, życie i kariera to jeden ciąg pomyłek, nawet jego miasto przypomina żarówkę, która zaraz się przepali.

Wpycha w przejście techniczne górną część ciała. Powietrze wionie chłodem i gorzkim zapachem mysich bobków. Promień latarki sączy się niemrawo, rzucając więcej cienia niż światła. Betonowe ściany, gliniana podłoga, na suficie paskudna plątanina przewodów i pianki izolacyjnej. Na samym końcu, równo z podłogą, widnieje klapa z surowej sklejki w okrągłej metalowej obręczy. Landsman wstrzymuje oddech i mimo paniki pełznie ku otworowi, zdecydowany zostać tu, na dole, jak długo wytrzyma. Wokół otworu nie ma żadnych śladów, drewno i metal pokrywa jednakowa, równa warstwa kurzu, bez smug i plam. Nie ma powodu sądzić, że ktoś się tu kręcił. Landsman wbija paznokcie między szorstką sklejkę i ramę, po czym unosi klapę. W świetle latarki ukazuje się biegnąca w głąb ziemi gwintowana aluminiowa rura, wyszywana stalowymi prętami drabinki. Najwyraźniej obręcz to zarazem górna krawędź rury, w której akurat zmieściłby się dorodny psychopata. Albo żydowski policjant, mniej nękany fobiami niż Landsman.

Landsman trzyma się szolema niczym ostatniej deski ratunku, walcząc z szaleńczym odruchem oddania strzału w czarną gardziel. W końcu spuszcza klapę z trzaskiem. Nie ma mowy, żeby tam zszedł.

Ciemność wlecze się za nim po schodach aż do holu, ciągnie za kołnierz, szarpie za rękaw.

– Nic – mówi Landsman do Tenenbojma, biorąc się w garść. Stara się nadać temu słowu pogodne brzmienie. Być może zapowiada ono wynik śledztwa w sprawie morderstwa Emanuela Laskera; być może definiuje sprawę, dla jakiej, zdaniem Landsmana, Lasker żył i umarł; a może jest wyrazem świadomości, co po Przejęciu pozostanie z rodzinnego miasta Landsmana. – Nic.

– Wie pan, co mówi Kohn? – odzywa się Tenenbojm. – Kohn mówi, że w tym budynku straszy duch. – Kohn to dzienny portier. – Zabiera różne graty albo je przesuwa. Kohn myśli, że to duch profesora Zamenhofa.

– Gdyby ktoś nazwał moim nazwiskiem taką ruderę – mówi Landsman – też bym w niej straszył.

– Nigdy nic nie wiadomo – wzdycha Tenenbojm. – Zwłaszcza ostatnio.

Ostatnio faktycznie nic nie wiadomo. Na przedmieściu Poworotny kot sparzył się z królikiem, wskutek czego urodziły się urocze potworki, których zdjęcia zamieścił na pierwszej stronie dziennik „Sitka Tog”. W lutym pięć tysięcy świadków z różnych miejsc w Okręgu zeznało, że przez dwie noce z rzędu poświata zorzy polarnej układała się w zarys męskiej twarzy z brodą i pejsami. Tożsamość brodatego mędrca na niebie stała się przyczyną gwałtownych kłótni, spierano się też o to, czy twarz się uśmiechała (czy po prostu cierpiała na łagodne wzdęcie), jak również o znaczenie tego osobliwego zjawiska. A zaledwie przed tygodniem pośród piór i zamętu koszernej rzeźni w alei Żytlowskiego kurczak zwrócił się do szojcheta, który wznosił nad nim rytualny nóż, i w płynnym języku aramejskim zapowiedział rychłe nadejście Mesjasza. Według relacji „Tog” cudowny kurczak wygłosił szereg zdumiewających przepowiedni, nie wspomniał jednakże o zupie, w której zamilknąwszy wreszcie niczym Bóg Wszechmogący, zajął później poczesne miejsce. Nawet najbardziej pobieżna lektura kronik, myśli Landsman, dostarcza dowodów, że dziwne czasy dla Żydów to prawie zawsze również dziwne czasy dla kurczaków.3

Na ulicy wiatr strząsa z płaszcza krople deszczu. Landsman kuli się w drzwiach hotelu. Dwaj mężczyźni, jeden z futerałem wiolonczeli na plecach, drugi ze skrzypcami bądź altówką przy piersi, walczą z żywiołem w drodze do Perły Manili. Filharmonia znajduje się dziesięć przecznic stąd; od tego końca ulicy Maksa Nordaua dzieli ją cały świat, lecz tęsknota Żyda za wieprzowiną, zwłaszcza smażoną w głębokim tłuszczu, jest silniejsza niż noc i lodowaty wicher znad zatoki Alaska. Landsman również z trudem opiera się pragnieniu powrotu do pokoju 505, gdzie czeka nań butelka śliwowicy i pamiątkowa szklanka z Wystawy Światowej.

Zamiast tego zapala papierosa. Po dziesięciu latach abstynencji niespełna trzy lata temu wrócił do nałogu. Jego ówczesna żona zaszła wtedy w ciążę. Był to stan po wielekroć omawiany, a w pewnych kręgach od dawna pożądany, ale nieplanowany, i jak w wypadku wielu ciąż, o których zbyt wiele się mówi, ciągnęła się za nią długa i niejednoznaczna historia postawy przyszłego ojca. Siedemnaście tygodni i jeden dzień później – owego dnia Landsman pierwszy raz od dziesięciu lat kupił paczkę broadwayów – dostali wynik badań. Był niekorzystny. Niektóre – nie wszystkie – komórki, składające się na płód (kryptonim Dżango), posiadały dodatkowy chromosom w dwudziestej parze. Nazywało się to mozaikowatość. Mogło spowodować poważne anomalie, mogło też nie wywołać żadnych skutków. Ktoś wierzący zapewne doznałby pociechy, czytając literaturę na ten temat, lecz dla osoby niewierzącej lektura stanowiła idealne źródło wątpliwości. W końcu punkt widzenia Landsmana – niezdecydowanego, wątpiącego, bez wiary – przeważył i lekarz wyposażony w pół tuzina rozszerzaczy macicznych złamał pieczęć żywota Dżango Landsmana. Trzy miesiące później Landsman zabrał swoje papierosy i opuścił dom na wyspie Czerniowce, który dzielił z Biną przez niemal piętnaście lat małżeństwa. Nie chodziło o to, że nie mógł żyć z poczuciem winy. Po prostu nie mógł żyć z nim i z Biną naraz.

Starzec pchający własne ciało niczym rozklekotany wózek bierze chwiejny kurs na drzwi hotelu. Jest to nieduży człowieczek, niecałe metr pięćdziesiąt wzrostu, wlokący za sobą ogromną wypchaną walizę. Uwagę Landsmana zwraca długi, rozpięty biały płaszcz, pod nim biały garnitur z kamizelką, oraz biały kapelusz z szerokim rondem, naciągnięty nisko na uszy. Biała broda i pejsy, wystrzępione i zarazem bujne. Waliza to starożytna chimera ze splamionego brokatu i wytartej skóry, zawierająca bodajże kolekcję ołowianych sztabek; pod jej ciężarem ciało starego przegina się w prawo co najmniej o pięć stopni. W pewnej chwili dziadek przystaje i podnosi palec, jakby chciał zadać Landsmanowi pytanie. Wiatr szarpie go za wąsy i rondo kapelusza, przynosząc z brody, pach, ust i skóry mocny, gęsty odór zastałego tytoniu, mokrej flaneli oraz potu stałego mieszkańca ulicy. Landsman odnotowuje staromodne buty, barwy, jak broda, pożółkłej kości słoniowej, ze spiczastymi czubkami i rzędami guziczków po bokach.

Landsman przypomina sobie, że spotykał tego wariata za każdym razem, gdy aresztował Tenenbojma za drobne kradzieże i posiadanie narkotyków. Dziadek nie wyglądał wtedy na młodszego, tak jak obecnie nie wydaje się starszy. Ludzie zwą go Eliasz, bo ze swoją puszke na datki pojawia się w najmniej spodziewanych miejscach, roztaczając nieuchwytną aurę kogoś, kto ma do powiedzenia coś ważnego.

– Darling – pyta teraz Landsmana – tu jest hotel Zamenhof, nie?

Dla Zamenhofa ta wersja żydowskiego brzmi egzotycznie, jakby przyprawiona sosem holenderskim. Staruszek jest przygarbiony i wątły, lecz gdyby pominąć kurze łapki wokół błękitnych oczu, jego twarz wygląda gładko i młodzieńczo. W oczach tli się płomyk entuzjazmu, który trochę zaskakuje Landsmana; perspektywa zanocowania w Zamenhofie nieczęsto budzi taki zapał.

– Owszem. – Landsman częstuje Eliasza broadwayem. Prorok bierze dwa papierosy i wtyka jeden do relikwiarza kieszonki na piersiach. – Ciepła i zimna bieżąca woda. Licencjonowany szames na terenie.

– Ty jesteś kierownik, cukiereczku?

Słysząc to, Landsman nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Odsuwa się i gestem wskazuje drzwi.

– Kierownik jest w środku.

Lecz stary po prostu stoi i moknie na deszczu z brodą powiewającą niczym biała flaga. Spogląda w górę na bezokie oblicze Zamenhofa, szare w mętnym świetle latarni. Wąski blok z brudnobiałej cegły z przecinkami okien ma tyle wdzięku co nawilżacz powietrza; neon na jego szczycie zapala się i gaśnie, dręcząc nieudaczników śpiących w hotelu Blackpool po drugiej stronie ulicy.

– Zamenhof – powtarza stary, jakby przedrzeźniał błyskanie neonu. – Nie ma Zamenhof. Jest Zamenhof.

Mundurowy, nowicjusz nazwiskiem Necki, zbliża się truchtem, kurczowo przytrzymując płaski, szerokoskrzydły policyjny kapelusz.

– Witam, panie śledczy – dyszy zasapany, po czym zerka z ukosa na starego i kiwa mu głową. – Czołem, dziadku. No więc, ee, panie śledczy, przepraszam, ale dopiero przed chwilą dostałem wezwanie i coś mnie na moment zatrzymało. – Oddech Neckiego pachnie kawą, a rękaw granatowego munduru powalany jest cukrem pudrem. – Gdzie ten martwy żydek?

– W dwieście osiem – mówi Landsman, otwierając mu drzwi, a następnie zwraca się do staruszka: – Dziadku, wchodzisz?

– Nie – odpowiada Eliasz łagodnym tonem, jakby powściągając uczucie, którego Landsman nie umie do końca rozpoznać. Może to żal albo ulga, a może ponura satysfakcja człowieka gustującego w rozczarowaniach? Płomyk w źrenicach starego ustępuje łzawej mgiełce. – Tylko byłem ciekaw. Dziękuję, posterunkowy Landsman.

– Teraz już detektyw – poprawia Landsman, zaskoczony, że staruszek wydobył z pamięci jego nazwisko. – Dziadku, ty mnie pamiętasz?

– Ja wszystko pamiętam, darling. – Eliasz sięga do kieszeni przyżółconego płaszcza i wyciąga puszke, pomalowaną na czarno drewnianą skrzyneczkę wielkości mniej więcej szufladki na fiszki. Z przodu widnieje hebrajski napis L’EREC ISRAEL; w pokrywce skrzynka ma wąski otwór, w którym zmieści się moneta lub zwinięty banknot dolarowy. – Mały datek? – zachęca stary.

Chyba znikąd na świecie Ziemia Święta nie wydaje się bardziej odległa i nieosiągalna niż z perspektywy Żyda w Sitka. Leży po drugiej stronie globu – nieszczęsna kraina, rządzona przez ludzi zjednoczonych pragnieniem pozbycia się wszystkich Żydów, z wyjątkiem symbolicznej, zużytej, nic nieznaczącej garstki niedobitków. Od pół wieku arabscy dyktatorzy, muzułmańscy rebelianci, Persowie i Egipcjanie, socjaliści, nacjonaliści, monarchiści, panarabiści, panislamiści, szyici i sunnici szarpią ostrymi kłami Erec Israel, z którego zostały już tylko kości i ochłapy. Jerozolima to miasto krwi i haseł wypisanych na murach, miasto głów zatkniętych na słupach telefonicznych. Rzecz jasna, prawowierni Żydzi z całego świata nie porzucili nadziei, że pewnego dnia powrócą na ziemię Syjonu. Ale wypędzano ich stamtąd już trzykrotnie: w 586 roku p.n.e., w 70 roku n.e. oraz brutalnie i ostatecznie, w roku 1948. Toteż nawet wiernym trudno bez zniechęcenia rozważać myśl, że kiedyś jeszcze uda się wsadzić nogę w drzwi.

Landsman wyjmuje portfel i wsuwa do puszki Eliasza zwiniętą dwudziestkę.

– Powodzenia – mówi.

Mały człowieczek z wysiłkiem unosi walizę i oddala się ciężkim krokiem. Landsman wyciąga rękę i chwyta go za rękaw; w jego sercu wzbiera pytanie, dziecięce pytanie o dom, za którym od zawsze tęskni jego lud. Eliasz odwraca się i obrzuca go wyćwiczonym, czujnym spojrzeniem: może Landsman to jakiś wichrzyciel? Landsman czuje, jak pytanie klęśnie i opada niczym poziom nikotyny we krwi.

– Co tam masz w walizce, dziadku? – pyta Landsman. – Chyba jest ciężka.

– Książkę.

– Jedną?

– Bardzo dużą.

– Grubą?

– Bardzo grubą.

– O czym?

– O Mesjaszu – rzecze Eliasz. – A teraz, czy mógłbyś zabrać rękę?

Landsman puszcza rękaw. Stary prostuje się i unosi głowę. Mgiełka znika z jego oczu; wygląda w tej chwili na gniewnego, wzgardliwego, z pewnością niestarego.

– Mesjasz nadchodzi – mówi. Właściwie nie jest to ostrzeżenie, a przecież wypowiedzi tej, gdyby potraktować ją jak obietnicę odkupienia, trochę brakuje ciepła.

– Dobrze się składa – mówi Landsman, wskazując kciukiem hol hotelowy. – Od dzisiaj mamy wolny pokój.

Eliasz robi zranioną, a może tylko zdegustowaną minę. Otwiera czarną skrzynkę, zagląda do środka, wyjmuje dwudziestodolarówkę i zwraca ją Landsmanowi. Następnie chwyta walizę, wciska na głowę oklapły biały kapelusz i człapiąc, odchodzi w deszcz.

Landsman mnie banknot i wciska go do tylnej kieszeni. Następnie miażdży butem niedopałek i wraca do hotelu.

– Ten świr to kto? – pyta Necki.

– Nazywają go Eliasz. Jest nieszkodliwy – rzuca Tenenbojm zza stalowej siatki okienka w recepcji. – Kiedyś często się tu kręcił. Stręczył Mesjaszowi klientów. – Stuka złotą wykałaczką o zęby trzonowe. – Niech pan posłucha, panie śledczy. Właściwie nie powinienem nic mówić, ale kierownictwo zamierza jutro rozesłać list.

– Wprost nie mogę się doczekać – mówi Landsman.

– Sprzedali interes jakiemuś koncernowi z Kansas City.

– Wyrzucają nas.

– Może – mówi Tenenbojm – a może nie. Sytuacja jest niejasna. Ale niewykluczone, że faktycznie będzie pan się musiał wyprowadzić.

– I właśnie o tym piszą w liście?

– List jest w żargonie prawniczym.

Landsman odsyła posterunkowego Neckiego do drzwi wejściowych.

– Tylko nie mów ludziom, co twoim zdaniem widzieli albo słyszeli – upomina go. – I nie wrzeszcz na nich, nawet jeśli wyglądają, jakby im się należało.

Menasze Szpringer, technik kryminalistyczny, obsługujący nocną zmianę, wpada do holu w czarnym płaszczu i futrzanej czapce, niosąc ze sobą podmuch wiatru i łoskot deszczu. W jednej dłoni trzyma ociekający wodą parasol, drugą ciągnie chromowany wózek, do którego nylonową linką przywiązane są czarna plastikowa walizeczka na narzędzia oraz takiż pojemnik z dziurami zamiast uchwytów. Szpringer wygląda jak hydrant na pałąkowatych nogach, małpie ręce wyrastają mu prosto z szyi bez pośrednictwa ramion. Jego twarz składa się głównie z obwisłych policzków, a poorane zmarszczkami czoło przywodzi na myśl owe kopulaste ule, które widuje się na średniowiecznych drzeworytach jako symbole Trudu. Niebieskie litery na pojemniku układają się w słowo DOWODY.

– Wyjeżdżasz z miasta? – pyta Szpringer.

To nierzadkie powitanie ostatnimi czasy. Przez minione dwa lata wielu mieszkańców opuściło Sitka; wyjechali z Okręgu do jednej z nielicznych miejscowości, w których wciąż są mile widziani, bądź takich, których ludność znudziła się słuchaniem o pogromach i ma nadzieję urządzić sobie własny. Landsman odpowiada, że o ile mu wiadomo, to nigdzie się nie wybiera. Większość miast zgadza się przyjąć Żydów tylko pod warunkiem, że mają tam bliskich krewnych, a wszyscy bliscy krewni Landsmana albo zmarli, albo sami muszą stawić czoło Przejęciu.

– Pozwól więc, że pożegnam się na zawsze – mówi Szpringer. – Jutro wieczorem o tej porze będę się wygrzewał w słońcu Saskatchewan.

– W Saskatoon? – domyśla się Landsman.

– Dzisiaj mieli trzydzieści poniżej zera – mówi Szpringer. – I to temperatury maksymalnej.

– Spójrz na to z innej strony – mówi Landsman. – Mógłbyś gnieździć się w tej ruderze.

– Zamenhof. – Szpringer w myślach wyciąga akta Landsmana i marszcząc czoło, studiuje ich zawartość. – Faktycznie. Nie ma jak w domu, co?

– Bardzo stosowny lokal, zważywszy na mój obecny styl życia.

Na wargi Szpringera wypływa cienki uśmieszek, z którego usunięto niemal wszystkie ślady litości.

– Którędy do trupa? – pyta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: