Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zwodne światło: Powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwodne światło: Powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 378 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść.

Prze­ło­żył z an­giel­skie­go

Ana­tol Krzy­ża­now­ski.

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem księ­gar­ni

Teo­do­ra Pa­proc­kie­go i S-ki.

41. Nowy-Świat 41.

1893.

DE­DY­KA­CYA.

Gdy­bym na strycz­ku za­wisł szu­bie­nic,

Mat­ko ty moja – o, moja Mat­ko!

Wiem, czy­ja mi­łość, łzy czy­ich źre­nic

Śmierć mi osło­dzą – o, moja Mat­ko!

Gdy­bym się w mor­skiej po­grą­żył głę­bi,

Mat­ko ty moja – o, moja Mat­ko!

Wiem, czy­je łka­nie, czyj płacz go­łę­bi

Za­brzmi nade mną – o, moja Mat­ko!

Gdy­bym prze­klę­ty był jak gad pod­ły,

Mat­ko ty moja – o, moja Mat­ko!

Z pie­kieł cze­lu­ści wiem czy­je mo­dły

Wy­rwą mą du­szę – o, moja Mat­ko!

Po­świad­czam, iż ni­niej­sze wy­da­nie po­wie­ści "Zwod­ne świa­tło" zgod­ne jest z pier­wot­nym, ory­gi­nal­nym mym po­my­słem.

Ru­dy­ard Ki­pling.ROZ­DZIAŁ I.

– Jak my­ślisz? coby też zro­bi­ła, schwy­ciw­szy nas na go­rą­cym uczyn­ku?– py­ta­ła Ma­isie. – No, bo wiesz do­brze, że nam prze­cie ta­kich rze­czy mieć nie wol­no.

– Coby zro­bi­ła? Mnie obi­ła­by z pew­no­ścią: cie­bie zaś go­to­wa za­mknąć za karę w sy­pial­nym po­ko­ju – od­parł Ry­szard bez wa­ha­nia.– Czy wzię­łaś przy­najm­niej na­bo­je?

– Wzię­łam, scho­wa­łam je do kie­sze­ni; pod­ska­ku­ją tam na­wet i brzę­czą strasz­nie za każ­dem po­ru­sze­niem. Słu­chaj, a może one mogą same wy­strze­lić?

– Nie wiem. Je­że­li się lę­kasz, to bierz i trzy­maj re­wol­wer; ła­dun­ki zaś ja mieć będę.

– Wła­śnie, że się wca­le nie boję.

I z od­po­wie­dzią tą Ma­isie po­pę­dzi­ła na przód. Ręka za­nu­rzo­na w kie­sze­ni pod­trzy­my­wa­ła na­bo­je, głów­ka pod­nie­sio­na do góry mia­ła być wy­ra­zem od­wa­gi.

Dick po­śpie­szał za nią z nie­du­żym re­wol­we­rem w ręku.

Od daw­na już bo­wiem do­szli do prze­ko­na­nia, że strze­la­nie jest im nie­zbęd­nie do ży­cia po­trzeb­ne. Po dłu­gich więc na­my­słach Dick, mocą drob­nych oszczęd­no­ści, prak­ty­ko­wa­nych z ist­nem za­par­ciem się sie­bie, odło­żył siedm szy­lin­gów i sześć pen­sów, za któ­re na­był źle zbu­do­wa­ny bel­gij­ski re­wol­wer. Ma­isie zdo­ła­ła przy­nieść do spół­ki pół ko­ro­ny tyl­ko; za sumę tę więc za­ku­pio­no sto ła­dun­ków.

– To­bie ła­twiej oszczę­dzić coś­kol­wiek – tłó­ma­czy­la.– Nie dbasz wca­le o ła­ko­cie, mnie zaś tak cięż­ko obyć się bez nich. Zresz­tą… zresz­tą re­wol­wer to rzecz chłop­ca.

Dick sar­kał tro­chę, lecz nie­mniej zdo­był broń wy­ma­rzo­ną; te­raz zaś szli ją wy­pró­bo­wać po raz pierw­szy. Strze­la­nie z re­wol­we­ru nie le­ża­ło by­najm­niej w pla­nie co­dzien­nych ich za­jęć, w sze­re­gu za­trud­nień, do­zwo­lo­nych przez tę, któ­ra naj­niew­ła­ści­wiej oboj­gu sie­ro­tom mat­kę za­stę­po­wa­ła.

Chło­piec od lat sze­ściu już był pod jej opie­ką. Przez czas ten sto­su­nek ich wza­jem­ny jej tyl­ko przy­no­sił ko­rzy­ści. Przy­swa­ja­jąc so­bie bo­wiem fun­dusz, przy­sy­ła­ny na drob­ne wy­dat­ki jego i na ubra­nie, da­wa­ła mu za­miast po­bła­ża­nia i mi­ło­ści, któ­rej dziec­ko ocze­ki­wa­ło, naj­pierw nie­chęć, a póź­niej wstręt i nie­wy­tłó­ma­czo­ną ni­czem nie­na­wiść. Być może, iż czy­ni­ła to wię­cej bez­myśl­nie, niż z chę­ci do­ku­cze­nia mu; była to bo­wiem wdo­wa w pew­nym już wie­ku, za­ję­ta głów­nie po­wtór­nem wy­da­niem się za mąż; nie­mniej jed­nak po­stę­po­wa­nie ta­kie przy­no­si­ło Ry­szar­do­wi szko­dę rze­czy­wi­stą. Tam bo­wiem, gdzie chło­piec, wzra­sta­jąc, szu­kał współ­czu­cia, gdzie trze­ba było sło­wa życz­li­we­go, spo­ty­kał szy­der­stwo tyl­ko.

Po­nie­waż nie­du­że go­spo­dar­stwo mało za­bie­ra­ło jej cza­su, go­dzi­ny więc wol­ne od za­jęć po­świę­ca­ła tak zwa­ne­mu do­mo­we­mu wy­cho­wa­niu Ry­szar­da. Głów­ną w tem po­mo­cą mia­ła jej być re­li­gia, ufor­mo­wa­na po więk­szej czę­ści we­dług wła­snych po­jęć, a po­par­ta ba­da­niem Pi­sma Świę­te­go. Je­że­li w chwi­lach po­dob­nych nie była sama z Dic­ka nie­za­do­wo­lo­na, na­ten­czas sta­ra­ła się prze­ko­nać chłop­ca, że ma on cięż­kie ra­chun­ki do za­ła­twie­nia ze swo­im Stwo­rzy­cie­lem. Dzię­ki tak­ty­ce tej, sta­le wzglę­dem dziec­ka przy­bie­ra­nej, Dick na­uczył się mieć taki sam wstręt do Boga, ja­kie­go do­zna­wał na wi­dok pani Jen­nett.

Wa­run­ki po­dob­ne nie mo­gły wpły­wać do­dat­nio na roz­wój mło­de­go umy­słu. Od­kąd za­czę­ła go uwa­żać za nie­po­praw­ne­go klam­ce, od­tąd chło­piec… w oba­wie przed bó­lem kary cie­le­snej, na se­ryo kła­mać za­czął. Roz­wi­nę­ło się to na­wet w pe­wien sys­tem, na za­sa­dach oszczęd­no­ści opar­ty. Nie po­wie­dział nig­dy praw­dy, je­że­li zdo­łał się bez niej obejść; w ra­zie jed­nak po­trze­by nic co­fał się przed naj­czar­niej­szem zmy­śle­niem, gdy tyl­ko mo­gło mu ono ży­cic lżej­szem uczy­nić. Tak­ty­ka po­wyż­sza na­uczy­ła go za­my­kać się w so­bie; zdol­ność tę zaś po­więk­szył jesz­cze po­byt w szko­le pu­blicz­nej, gdzie ko­le­dzy szy­dzi­li z nie­do­sta­tecz­nych i moc­no po­dar­tych jego su­kien. Świę­ta i wa­ka­cye za­ję­te były przez pry­wat­ne na­ucza­nie mrs. Jen­nett. Aby zaś za­sa­da dys­cy­pli­ny nic osła­bła przy ze­tknię­ciu ze świa­tem, Dick, w kil­ka go­dzin po przy­by­ciu pod dach jej go­ścin­ny, by­wał za­zwy­czaj uczci­wie zbi­ty pod ja­kim­kol­wiek po­zo­rem.

Jed­ne­go roku wresz­cie je­sień przy­nio­sła mu to­wa­rzysz­kę nie­wo­li. Był to atom drob­ny, o dłu­gich wło­sach i si­wych źre­ni­cach, ci­chy, i, jak on, wcze­śnie w so­bie za­mknię­ty. Po­ru­sza­ła się tak spo­koj­nie, że nie było jej sły­chać w domu, a przez kil­ka pierw­szych ty­go­dni mó­wi­ła tyl­ko do kozy, pa­są­cej się w koń­cu ogro­du, sta­no­wią­cej zaś je­dy­ną jej przy­ja­ciół­kę na zie­mi.

Mrs. Jen­nett jed­nak po­sta­no­wi­ła po­ło­żyć ko­niec tej za­ży­ło­ści. Nie może prze­cież po­zwo­lić, aby koza, zwie­rzę nie­chrze­ści­jań­skie (wtem mia­ła ra­cyę), zie­mię jej wy­dep­ty­wa­ła. W ato­mie ob­ja­wi­ła się opor­ność, nie­zna­na do­tąd.

– W ta­kim ra­zie – mó­wi­ła, do­bie­ra­jąc słów z na­my­słem, – na­pi­szę na­tych­miast do opie­ku­nów, do­no­sząc, że pani je­steś bar­dzo złą ko­bie­tą. Amom­ma jest moją, moją, moją!

Mrs. Jen­nett uczy­ni­ła ruch wy­mow­ny w. stro­nę przed­po­ko­ju, gdzie sta­ły pew­ne la­ski i pa­ra­so­le, zna­ne do­brze sie­ro­tom. Atom po­jął w lot jej za­my­sły.

– Uprze­dzam – mó­wi­ło dziec­ko tym sa­mym bez­na­mięt­nym, spo­koj­nym gło­sem, – że by­łam już nie­raz bitą, że bito mnie wię­cej i sil­niej, niż pani to kie­dy­kol­wiek uczy­nić zdo­łasz. Je­że­li więc ude­rzysz mię choć­by raz je­den, za­wia­do­mię mych opie­ku­nów, że nie do­sta­ję jeść… że je­stem gło­dem mo­rzo­na… O, ja się pani wca­le nie boję!

Mrs. Jen­nett nie po­szła do przed­po­ko­ju: atom zaś, po­cze­kaw­szy chwil­kę jesz­cze, dla upew­nie­nia się, iż wszel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo woj­ny mi­nę­ło, po­biegł do ogro­du, by tam na szyi uko­cha­nej Amom­my cały swój żal gorz­ki wy­pła­kać.

Ma­leń­stwo to, któ­re na­zy­wa­no Ma­isie, bu­dzi­ło z po­cząt­ku w Ry­szar­dzie uczu­cie głę­bo­kiej nie­uf­no­ści. Lę­kał się, aby dziew­czyn­ka nie krę­po­wa­ła ma­łej i tak swo­bo­dy dzia­ła­nia, jaką mu po­zo­sta­wia­no do­tąd. Próż­na to jed­nak była oba­wa. Ma­isie trzy­ma­ła się z da­le­ka, tak, iż pierw­sze życz­liw­sze kro­ki od chłop­ca wyjść mu­sia­ły.

Za­nim jed­nak mi­nę­ły wa­ka­cye, cię­żar kar, wspól­nie dźwi­ga­ny zbli­żył dzie­ci ku so­bie, zbli­żył choć­by dla­te­go, aby wspie­ra­jąc się wza­jem, ła­twiej mo­gli fa­bry­ko­wać kłam­stwa, ku zmy­le­niu czuj­no­ści pani Jen­nett. Gdy Dick od­jeż­dżał do szkół, Ma­isie szep­nę­ła tyl­ko:

– Te­raz będę mu­sia­ła sama opie­ko­wać się sobą. Ale to nic – do­da­ła, wstrzą­sa­jąc głów­ką po­waż­nie, – dam so­bie radę. Pa­mię­taj tyl­ko, żeś mi obie­cał ob­ro­żę dla Amom­my. Przy­ślij­że ją pręd­ko.

W ty­dzień póź­niej pi­sa­ła z żą­da­niem, aby do­star­czył ową ob­ro­żę od­wrot­ną pocz­tą. Zwło­ka nie­cier­pli­wi­ła ją; po­mi­mo tego, gdy Dick na­de­słał na­resz­cie tak go­rą­co upra­gnio­ny po­da­rek, Ma­isie za­po­mnia­ła po­dzię­ko­wać mu za nie­go.

Od chwi­li tej nie jed­ne już mi­nę­ły wa­ka­cye. Ry­szard wy­rósł na wy­smu­kłe­go mło­dzie­niasz­ka, któ­ry sil­niej jesz­cze niż daw­niej od – czu­wal nie­do­sta­tecz­ny stan swej za­nie­dba­nej gar­de­ro­by. Nie­stru­dzo­na mrs. Jen­nett tą samą za­wsze, tkli­wą, ota­cza­ła go pie­czą. Pla­gi wszak­że, ja­kie Dick od­bie­rał w szko­le (zda­rza­ło się to prze­cię­cio­wo trzy razy na… mie­siąc) nie tyl­ko za­har­to­wa­ły skó­rę chłop­ca, lecz przej­mo­wa­ły go pew­ną po­gar­dą dla siły jej ude­rzeń.

– To nie boli na­wet – tló­ma­czył Ma­isie, któ­ra go do bun­tu pod­nie­ca­ła.– A przy­tem ile razy mnie wy­bi­je, ile razy złość swą wy­wrze, tyle razy, uwa­ża­łem, sta­je się ła­god­niej­szą dla cie­bie.

Wzra­stał więc Dick w za­nie­po­ko­je­niu fi­zycz­nem i mo­ral­nem, co w du­szy jego dzi­kie nie­raz bu­dzi­ło in­stynk­ta. Prze­ko­ny­wa­li się o tem, wła­snym kosz­tem, młod­si ko­le­dzy, któ­rych, gdy go zły hu­mor na­padł, ude­rzał bo­le­śnie a umie­jęt­nie. Ten sam duch prze­ko­ry, czy zło­śli­wo­ści, ka­zał mu nie­raz draż­nić Ma­isie; dziew­czę jed­nak nie bra­ło tego do ser­ca.

– Po co mamy so­bie wza­jem­nie do­ku­czać? – mó­wi­ła.– Wszak i bez tego do­syć je­ste­śmy nie­szczę­śli­wi. Le­piej wy­najdź­my jaką roz­ryw­kę, któ­ra nam po­zwo­li za­po­mnieć o do­zna­wa­nych przy­kro­ściach.

I wy­na­leź­li – pi­sto­let. Nie­ste­ty, mo­gli go uży­wać tyl­ko na naj­bar­dziej błot­ni­stej czę­ści wy­brze­ża, ka­wał dro­gi za ła­zien­ka­mi, a po­ni­żej mu­ra­wą po­kry­tych sto­ków for­tu Ke­eling. Przy­pływ mo­rza się­gał w tem miej­scu o dwie mile pra­wie, – cof­nąw­szy się zaś, po­zo­sta­wiał róż­no­ko­lo­ro­we po­kła­dy bło­ta i mułu, któ­re pod dzia­ła­niem słoń­ca wy­da­wa­ły na­stęp­nie wstręt­ną woń gni­ją­cych ro­ślin.

Póź­no już było owe­go po­po­łu­dnia, gdy Dick i Ma­isie uda­li się na zwy­kle pole swych po­pi­sów, z Amom­mą, drep­czą­cą cier­pli­wie za nimi.

– Uf! – za­wo­ła­ła Ma­isie, wcią­ga­jąc po­wie­trze. – A to mo­rze czuć dzi­siaj! Nie lu­bię go za ten za­pach.

– Bo ty nig­dy nie lu­bisz rze­czy, nie­do­stęp­nych dla cie­bie – od­parł chło­pak szorst­ko. – Da­waj na­bo­je; ja strze­lę pierw­szy. Nie wiesz cza­dem, jak da­le­ko taki mały re­wol­wer nie­sie?

– O, z pół mili – od­rze­kła Ma­isie bez wa­ha­nia. – A przy­najm­niej dużo robi ha­ła­su. Ostroż­nie tyl­ko z na­bo­ja­mi. Dla­cze­go tak od­szar­pu­jesz brze­gi? Dick, uwa­żaj prze­cież!

– No, no, już ja umiem na­bi­jać. Patrz, strze­lę do tego pala w wo­dzie.

Po­cią­gnął za cyn­giel, wraz z hu­kiem zaś roz­le­gło się be­cze­nie ucie­ka­ją­cej Amom­my. Kula pod­rzu­ci­ła ka­wał bło­ta, po pra­wej stro­nie drze­wa, po­kry­te­go mor­skie­mi ro­śli­na­mi.

– Nie­sie w górę i szar­pie na pra­wo. Te­raz ty, Ma­isie. Pa­mię­taj, że na­bi­ty do­ko­ła.

Dziew­czę, ująw­szy re­wol­wer, po­su­nę­ło się de­li­kat­nie na sam skraj bło­ta. Dłoń jej trzy­ma­ła sil­nie rę­ko­jeść: usta i lewe oko za­ci­snę­ły się mi­mo­wo­li.

Ry­szard przy­siadł na kę­pie tra­wy i śmiał się szcze­rze. Amom­ma na­wet po­wró­ci­ła, skra­da­jąc się ostroż­nie; a że przy­wy­kła od daw­na do róż­nych cie­ka­wych do­świad­czeń w cza­sie po­obied­nich tych prze­cha­dzek, więc zo­ba­czyw­szy pu­deł­ko z na­bo­ja­mi, wsa­dzi­ła w nic nos, ba­da­jąc, czy są ja­dal­ne. Ma­isie strze­li­ła wresz­cie, lecz nie mo­gła doj­rzeć, w ja­kim kie­run­ku kula po­szła.

– Zda­je mi się… że tra­fi­łam do celu – mó­wi­ła, przy­sła­nia­jąc rącz­ką oczy i pa­trząc na bez­miar żad­nym ża­glem nie­za­kłó­co­ne­go mo­rza.

– Aha, a ja wiem, że kula po­le­cia­ła w kie­run­ku Ma­ra­zion-Bell – za­śmiał się Ry­szard.– Ce­luj niz­ko i na lewo, to może tra­fisz. Och, spoj­rzyj tyl­ko na Amom­mę! Patrz, ależ ona zja­da na­bo­je!

Ma­isie od­wró­ci­ła się z re­wol­we­rem w ręku, po to już tyl­ko, aby uj­rzeć zwie­rzę, ucie­ka­ją­ce od grod­ki zie­mi, jaką Dick za nią rzu­cił. Nie­ma jed­nak nic świę­te­go dla ła­kom­stwa kozy, szcze­gól­niej kozy, roz­piesz­czo­nej przez pa – nią, a przy­smacz­ka­mi ży­wio­nej. Amom­ma więc po­zwo­li­ła so­bie po­łknąć dwa na­bo­je. Po­sły­szaw­szy to, Ma­isie po­bie­gła prze­li­czyć po­zo­sta­łe, w na­dziei, że Dick po­my­lił się może.

– Tak, zja­dła dwa ła­dun­ki.

– Szka­rad­ne zwie­rzę! Te­raz będą pod­ska­ki­wa­ły w niej do­pó­ty, aż same wy­buch­ną i wy­strze­lą. Do­brze jej tak…

– Och, Dic­ku! Czy ja cię za­bi­łam? Re­wol­we­ry nie są bez­piecz­ną za­baw­ką dla ma­łych rą­czek. Ma­isie nie wie­dzia­ła, jak się to sta­ło; na­raz jed­nak ob­łok dymu od­dzie­lił ją od Ry­szar­da i wte­dy to była pew­ną, że lufa wy­strze­li­ła wprost w jego oczy. Rów­no­cze­śnie po­sły­sza­ła plu­cie gwał­tow­ne i prze­ra­żo­na osu­nę­ła się przy nim na ko­la­na.

– Dic­ku! – wo­ła­ła z pła­czem – czy ja cię zra­ni­łam? – Dic­ku, ja nie chcia­łam, to nie­umyśl­nie!

– Wiem prze­cież, że nie­umyśl­nie! – ofuk­nął, wy­nu­rza­jąc się z dymu i ocie­ra­jąc uczer­nio­ne po­licz­ki.– Ośle­pi­łaś mnie pra­wie z tem wszyst­kiem. Tfu! jak ten proch czuć obrzy­dli­wie!…

Błysz­czą­cy ka­wa­łek sza­re­go oło­wiu, spłasz­czo­ny o ka­mień po­bliz­ki, wska­zy­wał, gdzie po­szła kula, któ­ra o mały włos chłop­ca nie za­bi­ła.

Ma­isie za­czę­ła po­pła­ki­wać.

– Daj­że po­kój – mó­wił Ry­szard po­wsta­jąc i otrzą­sa­jąc się z wra­że­nia.–Wi­dzisz prze­cie, że mi nic nie jest.

– Ale mo­głam cię za­bić – tłó­ma­czy­ła usta­mi, zło­żo­ne­mi w ża­ło­sną pod­ków­kę.– I cóż­by się wten­czas sta­ło? co­bym zro­bi­ła?

– Po­szła­byś do domu i opo­wie­dzia­ła wszyst­ko mrs. Jen­nett – rzu­cił, zgrzyt­nąw­szy zę­ba­mi na myśl tę samą; ła­god­nie­jąc zaś, do­dał: – No, nie martw się już. Zresz­tą, wi­dzisz, tra­ci­my czas na próż­no, a nie­dłu­go trze­ba wra­cać na her­ba­tę. Daj re­wol­wer, te­raz ja spró­bu­ję.

Ma­isie by­ła­by się roz­pła­ka­ła rzew­nie przy naj­lżej­szem sło­wie za­chę­ty lub współ­czu­cia. Zim­na jed­nak krew Dic­ka po­wstrzy­my­wa­ła łzy jej. Chło­piec ręką, któ­ra drża­ła jesz­cze, chwy­cił za­bój­cze na­rzę­dzie i pod­czas gdy Ma­isie, cięż­ko od­dy­cha­jąc, le­ża­ła na wy­brze­żu, on bom­bar­do­wał strza­ła­mi pal, wy­sta­ją­cy z mo­rza.

– Tra­fi­łem! – za­wo­łał z try­um­fem, gdy ka­wał drza­zgi od­le­ciał w tej chwi­li od ob­ra­ne­go celu.

– Daj mi re­wol­wer, te­raz na mnie ko­lej – roz­ka­za­ła Ma­isie; – wi­dzisz, że już zu­peł­nie przy­szłam do sie­bie.

I strze­la­li tak dłu­go, aż ów mały, tan­det­ny re­wol­wer na ka­wał­ki roz­le­ciał się pra­wie. Amom­ma, trzy­ma­na z dala, w oba­wie, aby po­chło­nię­te przez nią ła­dun­ki nie wy­buch­nę­ły, pa­sła się tym­cza­sem, sku­biąc mor­skie ro­śli­ny i dzi­wiąc się, dla­cze­go rzu­ca­ją na nią ka­my­ka­mi i od­pę­dza­ją ją cią­gle.

Póź­niej nie­co zna­leź­li bel­kę, pły­wa­ją­cą wśród ma­łej sa­dzaw­ki, i ura­do­wa­ni usie­dli obo­je na­wprost no­we­go tego celu. Zruj­no­wa­ny re­wol­wer szar­pał te­raz gwał­tow­nie rękę Dic­ka.

– Na przy­szłe wa­ka­cye – mó­wił chło­piec – zdo­bę­dzie­my so­bie praw­dzi­wy pi­sto­let, taki, któ­ry po­nie­sie kule o wie­le da­lej.

– Dla mnie nie bę­dzie już wa­ka­cyi – przy­po­mnia­ła Ma­isie. – Wy­jeż­dżam prze­cież.

– Do­kąd?

– Nie wiem. Opie­kun mój pi­sał do mrs. Jen­nett, że mam nadal wy­cho­wy­wać się gdzie­in­dziej. Chcą mię po­siać na do­koń­cze­nie edu­ka­cyi do Fran­cyi po­dob­no, czy do… Nie pa­mię­tam, co praw­da, gdzie; wszyst­ko mi to jed­no zresz­tą. Cie­szę się tyl­ko, że tu nic będę.

– Ja tam wca­le się z tego nie cie­szę. Tem wię­cej, że mnie po­zo­sta­wią pew­no nadal. Słu­chaj, Ma­isie, czy ty na­praw­dę wy­jeż­dżasz? Ostat­nie więc wa­ka­cye spę­dza­my ra­zem? A tu na przy­szły ty­dzień trze­ba już wra­cać do szko­ły. Chciał­bym…

Krew mło­da ude­rzy­ła mu na­gle do gło­wy, a lica pur­pu­rą się po­kry­ły. Ma­isic zbie­ra­ła tym­cza­sem kęp­ki tra­wy, rzu­ca­jąc je za­wzię­cie w stro­nę żół­tej li­lii wod­nej, któ­ra wy­chy­la­ła się po­nad bez­mier­ną płasz­czy­zną bło­ta i mlecz­no­srebr­nym ogro­mem ob­le­wa­ją­ce­go ją mo­rza.

– Chcia­ła­bym – pod­ję­ła nie­do­koń­czo­ne przez nie­go zda­nie – wi­dy­wać cię póź­niej nie­kie­dy. Czy i ty mia­łeś za­miar po­wie­dzieć to samo?

– Tak. Tyl­ko… tyl­ko… sko­ro masz wy­je­chać, trze­ba było le­piej… tam… przed­tem… kulę pro­sto w łeb mi wpa­ko­wać.

Ma­isie pa­trzy­ła na nie­go sze­ro­ko otwo­rzo­ne­mi oczy­ma. Był­że to ten sam wy­ro­stek, któ­ry przed dzie­się­ciu dnia­mi jesz­cze przy­stro­ił rogi Amom­my strzę­pa­mi pa­pie­ru, z szyn­ki zdję­ty­mi, i ska­ry­ka­tu­ro­waw­szy w ten spo­sób bied­ne zwie­rzę bro­da­te, wy­pę­dził je na tra­ki pu­blicz­ny, ku ucie­sze ga­wie­dzi? Źre­ni­ce jej opa­dły po chwi­li. Nie – to nie jest już Dick daw­ny.

– Ogłu­pia­łeś! – obu­rzy­ła się i, in­stynk­tem wie­dzio­na, ude­rzy­ła w sła­bą jego stro­nę. – Jaki z cie­bie sa­mo­lub! Po­myśl tyl­ko, coby się ze mną było dzia­ło, gdy­by ten obrzy­dli­wy gru­chot za­bił cię na miej­scu. Są­dzę, że i tak już je­stem do­syć nie­szczę­śli­wa.

– Nie­szczę­śli­wa? Dla­cze­go? Czy dla­te­go, że od­jeż­dżasz od mrs. Jen­nett?

– Nie.

– Więc… że roz­sta­jesz się ze mną?

Dłuż­sze mil­cze­nie je­dy­ną było od­po­wie­dzią. Dick nie miał od­wa­gi spoj­rzeć na dziew­czy­nę. Czuł w tej chwi­li, czem te ubie­głe czte­ry lata były dla nie­go; czuł tem sil­niej, że nie umiał my­śli, tło­czą­cych mu się tłum­nie, w sza­tę słów przy­brać.

– Nie wiem… – za­brzmia­ło wresz­cie ci­cho. – Być może, że zga­dłeś.

– Ma­isie, mu­sisz prze­cież wie­dzieć? Ja uczuć mych nie przy­pusz­czam , ani nie zga­du­ję , lecz pew­ny ich je­stem.

– Chodź­my do domu – za­pro­po­no­wa­ła wy­mi­ja­ją­co.

– Nie umiem wy­ra­zić tego, co my­ślę – pro­sił. – Ża­łu­ję jed­nak, żem ci zro­bił przy­krość, draż­niąc się wte­dy z Amom­mą. Te­raz wszyst­ko się zmie­nia. Cze­muż jed­nak nie uprze­dzi­łaś mię, Ma­isie, że wy­jeż­dżasz wkrót­ce? Cze­mu ukry­wa­łaś to przede mną?

– Prze­cież po­wie­dzia­łam ci sama. Zresz­tą, co tu po­mo­że ma­ru­dze­nie?

Wiem, że nic nie po­mo­że. Ale, wi­dzisz, by­li­śmy z sobą lata, lata całe; obec­nie więc do­pie­ro poj­mu­ję, co tra­cę, i żal mi…

– E, nie wie­rzę, aby cię to ob­cho­dzi­ło.

Nie lu­bi­łeś mię na­wet.

– Praw­da, nie lu­bi­łem, lecz te­raz zato, te­raz ko­cham, strasz­nie ko­cham! – wy­rzu­cił tchem jed­nym.– Ma­isie, moja naj­droż­sza, pro­szę cię, po­wiedz, że i ty mnie lu­bisz.

– Sam wiesz o tem – wy­zna­ła.– Ale cóż, to się na nic nie zda.

– Dla­cze­go?

– No, bo ja już wy­jeż­dżam nie­dłu­go.

– To nic, by­łeś tyl­ko przy­rze­kła, za­nim się roz­sta­nie­my. Po­wiedz, że zga­dzasz się, naj­droż­sza!

Dru­ga piesz­czo­ta ła­twiej już na usta mu przy­szła. Dick tak nie­wie­le w ży­ciu swem sły­szał słów tkli­wych, że nie znał ich pra­wie. W chwi­li więc wzru­sze­nia mu­siał je od­szu­ki­wać i stwa­rzać nie­le­d­wie. Dło­nie jego uję­ły rów­no­cze­śnie drob­ne rącz­ki dziew­czę­cia, po­czer­nio­ne jesz­cze od dymu, wy­do­sta­ją­ce­go się z re­wol­we­ru.

– Do­brze, przy­rze­kam – od­par­ła uro­czy­ście. – Wo­bec jed­nak uczuć mych wszel­kie obiet­ni­ce są tu zby­tecz­ne.

– Więc ci nie je­stem obo­jęt­ny?

I po raz pierw­szy od za­czę­cia roz­mo­wy oczy ich spo­tka­ły się w spoj­rze­niu dłu­giem, głę­bo­kiem, a mó­wią­cem to wszyst­ko, cze­go usta nie­wpraw­ne wy­po­wie­dzieć jesz­cze nie ii mia­ły.

– Och, Dick'u, pro­szę cię, daj po­kój, daj po­kój!… Mo­głeś to ro­bić rano, mó­wiąc mi dzień do­bry… ale te­raz… te­raz to już zu­peł­nie co in­ne­go.

Amom­ma mie­rzy­ła ich z da­le­ka okiem zdzi­wio­nem. Nie­raz już wi­dzia­ła swych wład­ców, kłó­cą­cych się za­wzię­cie, po­ca­łun­ki jed­nak zda­rzy­ło się jej spo­strzedz po raz pierw­szy do­pie­ro. Żół­ty kwiat, mę­dr­szy znacz­nie, ki­wał po­chwal­nie głów­ką. Po­ca­łu­nek to był do­ryw­czy, może i nie­uda­ny, lecz nie­mniej, jako pierw­szy do­bro­wol­ny, zło­żo­ny bez obo­wiąz­ko­we­go przy­mu­su, otwo­rzył on nowe świa­ty przed nimi. Ho­ry­zont sfer tych, do­tąd nie­zna­nych, był tak pod­nio­sły, o tyle wyż­szy od drob­nych wzglę­dów zie­mi, iż za­po­mnie­li o her­ba­cie i, za­pa­trze­ni w nie­go, sie­dzie­li ręka w rękę, jed­ne­go na­wet nie mó­wiąc sło­wa.

– Te­raz wie­rzę już, że mnie nie za­po­mnisz – wy­rzekł Dick wresz­cie pod wra­że­niem piesz­czo­ty, któ­ra sto­kroć sil­niej od pro­chu strzel­ni­cze­go wpi­ła się w jego po­li­czek.

I tak­bym nie za­po­mnia­ła – za­pew­ni­ło dziew­czę.

Spoj­rze­li po­wtór­nie na sie­bie. Rzecz dziw­na, zda­wa­ło im się w tej chwi­li, iż każ­de z nich było isto­tą inną, niż przed go­dzi­ną, że za­mie­ni­ło się w ja­kiś cud ta­jem­ni­czy, do zro­zu­mie­nia nie­ła­twy. Słoń­ce chy­li­ło się tym­cza­sem ku za­cho­do­wi, ostry zaś po­wiew wie­czor­ny pod­no­sił się od mo­rza.

– Wra­caj­my już, bo się bar­dzo spóź­ni­my na wie­cze­rzę – zwró­ci­ła uwa­gę Ma­isie.

– Trze­ba wpierw wy­strze­lić resz­tę ła­dun­ków – pod­su­nął chło­piec.

Pod­nie­śli się, przy­czem chciał jej po­módz, pierw­szy raz w ży­ciu, w wej­ściu na odar­nio­wa­ny stok for­tu, jak­kol­wiek zwy­kła ona prze­strzeń tę w peł­nym prze­by­wać bie­gu. Ma­isie przy­ję­ła z po­wa­gą jego za­bło­co­ną rękę. Chło­pak jed­nak po­chy­lił się nie­zgrab­nie, dziew­czę więc cof­nę­ło dłoń swą, co lica jego falą krwi po­kry­ło.

– Bar­dzo ład­ny czas dzi­siaj – prze­mó­wił wresz­cie.

– Phi! – za­śmia­ła się Ma­isie z wy­ra­zem za­do­wo­lo­nej mi­ło­ści wła­snej.

Sta­ła tuż przy nim, gdy na­biw­szy ostat­nim ła­dun­kiem re­wol­wer, po­sy­łał kulę w bez­mier­ny ob­szar mo­rza. Chło­piec, strze­la­jąc na­wet, do­zna­wał nie­okre­ślo­ne­go wra­że­nia dumy.

Na dnie bo­wiem gło­wy jego po­wsta­wa­ła myśl, iż bro­ni on i ochra­nia Ma­isie od wszyst­kich nie­bez­pie­czeństw świa­ta. Ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca od­bi­ły się w tej chwi­li w wiel­kiej, le­żą­cej wśród bło­ta ka­łu­ży i za­mie­ni­ły ją w ol­brzy­mią, krwa­wą tar­czę. Świa­tło to przy­ku­ło uwa­gę chłop­ca; za­trzy­mał się więc, za­pa­trzo­ny w nie z pod­nie­sio­nym re­wol­we­rem w ręku i po raz wtó­ry do­znał wra­że­nia cze­goś cu­dow­ne­go, a tem po­tęż­niej­sze­go, że prze­cież sta­ła obok Ma­isie – Ma­isie, któ­ra przy­rze­kła sprzy­jać mu przez czas nie­ogra­ni­czo­ny, aż do chwi­li, gdy…

Sil­niej­szy po­wiew wia­tru uniósł w tej chwi­li dłu­gie, czar­ne wło­sy dziew­czę­cia i, oplą­taw­szy nimi szy­ję Dic­ka, przy­sło­nił mu twarz i oczy tą masą splo­tów je­dwa­bi­stych, po­grą­żył go w ja­kiejś dziw­nej ciem­no­ści, któ­ra mu ból spra­wia­ła. Ręka jego drgnę­ła, a kula bie­gła bez celu na pu­sty ob­szar mo­rza.

– Chy­bi­łem! – za­wo­łał, otrzą­sa­jąc się z wra­że­nia. Ostat­ni to był na­bój, chodź­my wiec do domu.

Ale nie po­szli. Prze­cha­dza­li się da­lej, z wol­na, ra­mię w ra­mię. Obo­jęt­ne mu na­wet było, czy za­nie­dba­na a idą­ca za nimi Amom­ma ro­ze­rwa­ną zo­sta­nie przez wy­buch pęk­nię­tych ła­dun­ków; sami bo­wiem po­sie­dli skarb zło­ty, skarb, któ­rym pil­no im było roz­po­rzą­dzić, sto­sow­nie do wie­dzy i do­świad­cze­nia lat wła­snych.

– Zo­ba­czysz – mó­wił Dick z wia­rą mło­do­ści, – gdy tyl­ko zo­sta­nę… – Wtem za­trzy­mał – Co praw­da, nie wiem, czem zo­sta­nę. Do­tąd nie by­łem w sta­nie zdać żad­ne­go eg­za­mi­nu, ale zato umiem ro­bić pa­rad­ne ka­ry­ka­tu­ry z mo­ich pro­fe­so­rów. Ho, ho!

– Kształć się więc na ar­ty­stę – pod­su­nę­ła Ma­isie. – Są­dzę, że ci to ła­two przyj­dzie; wszak śmie­jesz się za­wsze z mo­ich prób ry­sun­ko­wych.

– Nie będę już nig­dy żar­to­wał z żad­nej two­jej ro­bo­ty – za­pew­nił go­rą­co. – Wiesz – do­dał, – może ty masz ra­cyę; zo­sta­nę ar­ty­stą.

– Tak, ale ar­ty­stom za­wsze po­dob­no brak pie­nię­dzy.

– Mam wła­sne­go fun­du­szu sto dwa­dzie­ścia fun­tów rocz­nie. Pro­cent ten, jak mi mó­wił opie­kun, po­bie­rać mogę z dniem doj­ścia do peł­no­let­no­ści. Bę­dzie więc czem za­cząć na ra­zie.

– O, ja je­stem bo­gat­sza – chwa­li­ła się Ma­isie. – Po­sia­dam trzy­sta fun­tów rocz­nie. Do­sta­nę je do roz­po­rzą­dze­nia, gdy tyl­ko ukoń­czę lat dwa­dzie­ścia je­den. To głów­ny po­wód, dzię­ki któ­re­mu mrs. Jen­nett ła­god­niej­szą jest dla mnie, niż dla cie­bie. Gdy­bym też mia­ła ko­go­kol­wiek z bliz­kich, mat­kę lub ojca, wszyst­kie pra­gnie­nia moje by­ły­by speł­nio­ne.

– Masz mnie – wy­szep­tał Dick, – na za­wsze, na ży­cie całe!

– Tak, bę­dzie­my na­le­żeć do sie­bie… na za­wsze! jak to do­brze!

Po­gła­ska­ła go piesz­czo­tli­wie po ra­mie­niu. Ruch ten i ciem­ność, pa­nu­ją­ca już do­ko­ła, ośmie­li­ły Dick'a. Te­raz, gdy wi­dział tyl­ko pro­fil Ma­isie i dłu­gie rzę­sy, przy­sła­nia­ją­ce siwe jej oczy, czul się od­waż­niej­szym. Przy drzwiach domu więc wy­krztu­sił na­resz­cie sło­wa, któ­re go od dwóch go­dzin w gar­dle dła­wi­ły.

– Ma­isie, ja… ja ko­cham cię – wy­rzekł szep­tem, któ­ry zda­wał mu się dźwię­kiem swym przej­mo­wać świat cały, ów świat, cze­ka­ją­cy tyl­ko, by on, Dick Hel­dar, ju­tro lub po­ju­trze, po­bił go i opa­no­wał.

Jaka po po­wro­cie do domu na­stą­pi­ła sce­na, tego po­wtó­rzyć nie po­dob­na. Mrs. Jen­net gnie­wa­ła się tym ra­zem nie tyl­ko o bez­wstyd­ną nie­punk­tu­al­ność, lecz i o strze­la­nie… bro­ni za­ka­za­nej, któ­ra go o mało nie za­bi­ła.

Po­nie­waż po­li­czek, pro­chem osma­lo­ny, nie dał się ukryć, Dick więc nie pró­bo­wał prze­czyć na­wet.

– Ba­wi­łem się re­wol­we­rem, ku­rek spadł i wy­strze­li­ło samo – tłó­ma­czył. – Je­że­li pani jed­nak my­ślisz, że mnie za to obi­jesz, to się sro­dze my­lisz. Nie po­zwo­lę się do­tknąć nig­dy wię­cej. A te­raz pro­szę sia­dać i dać nam her­ba­ty. Z tego jed­ne­go prze­cież nie wy­kwi­tu­jesz nas pani.

Mrs. Jen­nett zbla­dła śmier­tel­nie. Ma­isie nie od­zy­wa­ła się wpraw­dzie, lecz wzro­kiem za­chę­ca­ła Ry­szar­da, któ­ry przez cały wie­czór naj­nie­go­dzi­wiej się za­cho­wy­wał. Mrs. Jen­nett, do­pro­wa­dzo­na do osta­tecz­no­ści, prze­po­wia­da­ła mu na­tych­mia­sto­wą karę nie­bios, w przy­szło­ści zaś za­prze­pasz­cze­nie du­szy w ot­chła­niach pie­kiel­nych. Chło­pak, roz­ra­do­wa­ny ra­jem, jaki w ser­cu no­sił, drwił z tych ży­czeń po­boż­nych. Gdy się roz­sta­wa­li na do­bra­noc, cna wdo­wa od­zy­ska­ła do­pie­ro pa­no­wa­nie nad sobą, a wi­dząc, iż Dick kła­nia się Ma­isie z da­le­ka i to ze spusz­czo­ne­mi ocza­mi, za­wo­ła­ła zło­śli­wie:

– Je­że­li nie je­steś dżen­tel­ma­nem, mógł­byś się przy­najm­niej za­cho­wy­wać jak czło­wiek do­brze wy­cho­wa­ny. Tym­cza­sem wi­dzę, że znów kłó­ci­łeś się z Ma­isie.

Zna­czy­ło to, iż po­wi­nien, jak zwy­kle, po­ca­ło­wać ją na do­bra­noc. Dziew­czę zbla­dło gwał­tow­nie, lecz nie­mniej z min­ką wspa­nia­le obo­jęt­ną nad­sta­wi­ło po­li­czek. Dick dziob­nął go wy­cią­gnię­te­mi usta­mi i, czer­wo­ny po biał­ka, jak kula wy­padł z po­ko­ju.

Nocy tej dzi­kie sny go tra­pi­ły. Zdo­był świat cały i, zło­żyw­szy go w pu­deł­ku od ła­dun­ków, przy­niósł Ma­isie w ofie­rze. Ona jed­nak; za­miast po­dzię­ko­wać, od­trą­ci­ła skarb ów nóż­ką, wo­ła­jąc:

– Gdzie jest ob­ro­ża, któ­rą mi obie­ca­łeś dla Amom­my? Och, ja­kiż z cie­bie sa­mo­lub!ROZ­DZIAŁ II.

– Nie je­stem w roz­ter­ce z pu­blicz­no­ścią an­giel­ską, a jed­nak z całą przy­jem­no­ścią roz­sy­pał­bym kil­ka ty­się­cy god­nych jej przed­sta­wi­cie­li wśród tych skał na­gich. Może wte­dy nie by­ło­by im tak pil­no do po­ran­nych dzien­ni­ków. I cóż ty na to? Wy­obraź so­bie tyl­ko, jak­by tu roz­ma­ite gło­wy domu: "Mi­ło­śnik spra­wie­dli­wo­ści," "Sta­ły czy­tel­nik," "Pa­ter­fa­mi­lias" i inni, kur­czy­li się na tym żwi­rze roz­pa­lo­nym.

– Z nie­bie­ską za­sło­ną nad czo­łem, a ubra­niem ca­łem w strzę­pach. Ład­ny wi­dok! Nie ma tam któ­ry z was igły? Uda­ło mi się do­stać ka­wał sta­re­go wor­ka.

– Do­brze, po­ży­czę ci gru­bą igli­cę od pa­ko­wa­nia, ale dasz mi w za­mian sześć cali kwa­dra­to­wych płót­na z owe­go wor­ka. Ko­la­na mi już na wierzch wy­la­zły.

– Pa­trz­cie go! Sześć cali! Cze­mu nie sześć akrów, kie­dyś taki hoj­ny?… No, daj wresz­cie igłę, a zo­ba­czę, może ci zo­sta­wię ka­wa­łek kraj­ki. Cho­ciaż, co praw­da, nie wiem, czy wy­star­czy jej na­wet, aby okryć kró­lew­skie me cia­ło przed tym wi­chrem zim­nym. Dick, co tam znów ba­zgrzesz w nie­śmier­tel­nym two­im al­bu­mie?

– Nic. Szki­cu­ję tyl­ko "Spe­cy­al­ne­go ko­re­spon­den­ta" przy na­pra­wia­niu po­dar­tej gar­de­ro­by – brzmia­ła po­waż­na od­po­wiedź.

Tam­ten, nic sły­sząc zło­śli­wej tej uwa­gi, zdjął tym­cza­sem parę sro­dze po­szar­pa­nych spodni i za­czął przy­kła­dać kwa­dra­to­wy ka­wa­łek gru­be­go płót­na do naj­więk­szej dziu­ry, któ­ra czar­ną swą pasz­czę otwie­ra­ła przed nim. Po­jąw­szy wresz­cie całą roz­le­głość znisz­cze­nia i przyj­rzaw­szy się strzę­pa­mi ob­ra­mo­wa­nej próż­ni tam, gdzie suk­no nie­gdyś było, za­fra­so­wał się, mru­cząc gniew­nie:

– Sta­ry wo­rek! Aha! Phi, słu­chaj-no, pa­nie ster­ni­ku, nie mógł­byś mi cza­sem po­ży­czyć wszyst­kich ża­gli z tego stat­ku?

Na gło­śny ten okrzyk w tyle okrę­tu uka­za­ła się gło­wa, czer­wo­nym fe­zem ozdo­bio­na, i po­ki­waw­szy na pra­wo i na lewo z dziw­nem ja­kiemś skrzy­wie­niem, znik­nę­ła za­raz na­po­wrót.

Czło­wiek, trzy­ma­ją­cy w gar­ści po­dar­te spodnie, nie zwa­żał na to, a ubra­ny tyl­ko w ka­ftan i sza­rą fla­ne­lo­wą ko­szu­lę, po­chy­lał się da­lej nad nie­zdar­nem swem szy­ciem. Dick ry­so­wał go cią­gle, za­no­sząc się od śmie­chu.

Ze dwa­dzie­ścia ło­dzi, uży­wa­nych za­zwy­czaj do po­ło­wu wie­lo­ry­bów, roz­ło­ży­ło się w po­bli­żu do­ko­ła piasz­czy­ste­go wy­brze­ża, na­je­żo­ne­go żoł­nier­stwem an­giel­skiem. Po­zbie­ra­ni z kil­ku kor­pu­sów, uży­wa­li wy­wcza­su, ką­piąc się, lub pio­rąc swe szma­ty. Kupy cale sznu­rów, że­laz­twa, be­czek od cu­kru, skrzy­nek od mąki, bro­ni ręcz­nej i amu­ni­cyi, wska­zy­wa­ły miej­sce, gdzie uszko­dze­nie na­głe zmu­si­ło do nie­spo­dzia­ne­go wy­ła­do­wa­nia stat­ku. Cie­śla puł­ko­wy klął wła­śnie gło­śno nad nie­do­sta­tecz­ną ilo­ścią cyny, jaką ka­za­no mu za­le­wać sze­ro­ką szpa­rę w boku prze­chy­lo­nej ło­dzi.

– Tak – mru­czał, od­wo­łu­jąc się do świa­ta wo­gó­le, – naj­wpierw pry­ska so­bie ster, otwie­ra się, niby kwia­tek; po­tem idzie maszt, a w koń­cu, gdy jej już nic in­ne­go nie zo­sta­ło, roz­pę­ka się sama, jak lo­tus na chiń­skich wo­dach.

– Prę­dzej, jak moje spodnie; po­zwól, ko­chan­ku, że cię po­pra­wię, choć nie wiem, kto je­steś – ode­zwał się za­im­pro­wi­zo­wa­ny kra­wiec, nie pod­no­sząc gło­wy od ro­bo­ty. – Dick – do­dał na­gle, – po­wiedz, mój chłop­cze, kie­dy ja znów spo­tkam się z ja­kim przy­zwo­itym skle­pem, czy ma­ga­zy­nem?

Nie było od­po­wie­dzi. Sta­no­wił ją tyl­ko gniew­ny szum Nilu, któ­ry pę­dząc wśród ścian ba­zal­to­wych, roz­bi­jał się da­lej nie­co o grzbiet skał nad­brzeż­nych i z wście­kło­ści pia­ną je po­kry­wał. Zda­wa­ło się, iż bru­nat­ny prąd wody chce po­rwać tych lu­dzi bia­łych, by unieść ich do od­da­lo­nej oj­czy­zny. Wła­ści­wa mie­li­znom ni­lo­wym, a nie­da­ją­ca się opi­sać, ostra woń bło­ta wska­zy­wa­ła wy­raź­nie, że wody, opadł­szy w tem miej­scu, uczy­nią prze­jazd dla stat­ków cięż­kim bar­dzo na prze­strze­ni mil kil­ku. Pu­sty­nia do­cho­dzi­ła tu­taj do sa­me­go pra­wie ko­ry­ta rze­ki; stąd też sta­do wiel­błą­dów umiesz­czo­ne zo­sta­ło tuż u jej brze­gów, wśród drob­nych wzgó­rzy, mie­nią­cych się bar­wą sza­rą, czer­wo­ną i czar­ną.

Jak­kol­wiek od wie­lu ty­go­dni żad­na nie za­szła utarcz­ka, Nil we wście­kłym swym bie­gu tak bar­dzo nie oszczę­dzał lu­dzi, iż dzi­siaj ża­den już nie ośmie­lał się od­da­lić na dzień je­den od flo­tyl­li, zło­żo­nej z tych ol­brzy­mich ło­dzi ry­bac­kich. Wir na­stę­po­wał za wi­rem, ska­ła za ska­łą, gru­pa wysp za rafą pod­wod­ną, tak, że wśród prze­szkód tych cią­głych stra­co­no już i po­rzą­dek wy­pra­wy, i kie­ru­nek i ra­chu­bę cza­su na­wet. Pły­nę­li, nie wie­dząc gdzie; po­su­wa­li się na przód, nie zda­jąc so­bie spra­wy, dla­cze­go. Przed nimi Nil to­czył groź­ne swe fale, a tam na dru­gim ich koń­cu ja­kiś Gor­don wal­czył prze­cież o ży­cie w mie­ście Khar­tum zwa­nem. Ko­lum­ny wojsk bry­tań­skich uwi­ja­ły się po pu­sty­ni, a ra­czej po wie­lu pu­sty­niach; ko­lum­ny ich ro­iły się na wo­dzie, ko­lum­ny sta­ły n wy­brze­ża, by wsiąść na stat­ki, idą­ce w dół rze­ki; nowe wresz­cie po­sił­ki cze­ka­ły w As­su­anie. Po­nie­waż zaś rów­no­cze­śnie opo­wia­da­no nie­stwo­rzo­ne rze­czy o bez­na­dziej­nej, dzi­kiej po­wierzch­ni zie­mi mię­dzy Su­aki­mem a szó­stą ka­ta­rak­tą, lu­dzie ci więc byli pew­ni, iż na cze­le wy­pra­wy musi stać wła­dza ja­kaś, któ­ra kie­ru­je pla­nem głów­nym i roz­licz­ny­mi ru­cha­mi.

Obo­wiąz­ki owej ko­lum­ny Ni­lo­wej bar­dzo były pro­ste: Mia­ła ona utrzy­my­wać flo­tyl­lę na rze­ce, – prze­cią­ga­jąc zaś stat­ki ry­bac­kie przez mie­li­zny, win­na była nie nisz­czyć i nie dep­tać zbo­ża miej­sco­wych wie­śnia­ków. Poza tem mo­gli żoł­nie­rze spać i jeść, ile się po­do­ba­ło, byk tyl­ko szli co­raz da­lej, w sama pasz­czę hu­czą­ce­go Nilu.

Wraz z woj­skiem pra­co­wa­li w krwa­wym po­cie ko­re­spon­den­ci ga­zet. Przy­szłość i los wy­pra­wy były dla nich rów­nież za­kry­te. Na­ra­ża­li jed­nak ży­cie, kie­ro­wa! bo­wiem nimi cel wyż­szej wagi. Oto An­glia mu­sia­ła być za­ba­wia­na; mu­sia­ła przy każ­dem śnia­da­niu drżeć z cie­ka­wo­ści, czy Gor­don żyje lub umarł, czy po­ło­wa ar­mii bry­tań­skiej nic wy­gi­nę­ła wśród go­rą­cych pia­sków pu­sty­ni.

Kam­pa­nia su­dań­ska, jako bar­dzo ma­low­ni­cza, nada­wa­ła się do­sko­na­le do ży­wych opi­sów, do ob­ra­zów, sło­wa­mi od­twa­rza­nych. Od cza­su do cza­su zra­nio­no ja­kie­goś spe­cy­al­ne­go ko­re­spon­den­ta, co nie przy­no­si by­najm­niej stra­ty pi­smu, któ­re go wy­sła­ło. Czę­ściej wal­ka w bliz­kich star­ciach, cia­ło o cia­ło, po­zwa­la­ła na cu­dow­ne oca­le­nie, za­słu­gu­ją­ce na to, aby je ob­wie­ścić świa­tu w te­le­gra­mie umyśl­nym, pła­co­nym po ośm­na­ście pen­sów za wy­raz. Ko­re­spon­den­tów tych wresz­cie moc była nie­zli­czo­na. Każ­dy kor­pus, każ­da ko­lum­na, po­sia­da­ły od­dziel­nych. Star­si, we­te­ra­ni, po­stę­po­wa­li za ka­wa­le­ryą, któ­ra za­jąw­szy w.r. 82-im Kair, po­zwo­li­ła Ara­bi'emu-Pa­szy kró­lem się ogło­sić. Inni ota­cza­li Su­akim, pa­trząc na cią­głe nie­po­wo­dze­nia i co­noc­ne wy­ci­na­nie stra­ży. Naj­młod­si wresz­cie szli na koń­cu, cze­pia­li się te­le­gra­fu, w ocze­ki­wa­niu, aż śmierć lub rana cięż­ka bliź­nie­go po­zwo­li im miej­sce jego za­jąć.

Wśród naj­star­szych tych je­dy­nym, któ­ry znał wszyst­kie wy­bie­gi i zdu­mie­wa­ją­ce zmia­ny urzą­dzeń pocz­to­wych, – je­dy­nym, świa­do­mym rze­czy­wi­stej war­to­ści rze­czy, wy­sta­wio­nych na sprze­daż w Ka­irze lub Alek­san­dryi, – je­dy­nym wresz­cie, któ­ry umiał zmu­sić do uprzej­mo­ści urzęd­ni­ka te­le­gra­fu, lub ugła­skać mi­łość wła­sną świe­żo na­zna­czo­ne­go ofi­ce­ra szta­bu ge­ne­ral­ne­go tam, gdzie wy­ma­ga­nia pra­sy sta­wa­ły się nie­co uciąż­li­we, – je­dy­nym czło­wie­kiem ta­kim był ów Tor­pen­how, przy­bra­ny we fla­ne­lo­wą ko­szu­lę tyl­ko.

Pod­czas, kam­pa­nii tej, jak pod­czas woj­ny egip­skiej i in­nych, sta­no­wił on głów­ne­go przed­sta­wi­cie­la Cen­tral­ne­go Po­łu­dnio­we­go Syn­dy­ka­tu pra­sy.

Syn­dy­kat ów nic trosz­czył się by­najm­niej ani o kry­ty­ko­wa­nie wy­pra­wy, ani o jej po­wo­dze­nie. Cho­dzi­ło mu głów­nie o do­star­cza­nie ma­som zaj­mu­ją­cych szcze­gó­łów wo­jen­nych, o ma­low­ni­czość ich i ob­fi­tość. Zna­jąc bo­wiem pu­blicz­ność swą, wie­dzie­li, że An­glia cała wię­cej do­zna po­cie­chy i ra­do­ści nad nie­po­słu­szeń­stwem żoł­nie­rza, wy­stę­pu­ją­ce­go z sze­re­gu, by po­dać dłoń po­moc­ną to­wa­rzy­szo­wi, niż nad nie­wol­ni­czą służ­bą dwu­dzie­stu ge­ne­ra­łów, któ­rzy wśród tro­ski o szcze­gó­ły do­staw i trans­por­tów po­tęż­nej do­cze­ka­li się ły­si­ny.

On to spo­tkał w Su­aki­mie mło­de­go czło­wie­ka, sie­dzą­ce­go na skra­ju świe­żo opusz­czo­nej re­du­ty, tak wiel­kiej, jak do­bre pu­deł­ko od ka­pe­lu­sza. Nie­zna­jo­my ów szki­co­wał wła­śnie gru­pę ciał, po­rwa­nych na strzę­py, a za­sty­głych na żwi­rze twar­dym.

– Po co tu przy­sze­dłeś? – za­py­tał Tor­pen­how.. Po­wi­ta­nie bo­wiem ko­re­spon­den­ta rów­na się za­zdro­snej in­da­ga­cyi kup­ca, gdy spo­tka ko­goś na dro­dze swe­go han­dlu. – Co cię tu spro­wa­dza?

– Wła­sna fan­ta­zya – brzmia­ła od­po­wiedź.

I nie pod­no­sząc gło­wy, mło­dy czło­wiek do­dał:

– Nic masz tam ty­tu­niu?

Tor­pen­how po­cze­kał, aż szkic bę­dzie skoń­czo­nym, po­czem przyj­rzaw­szy mu się do­brze, za­py­tał raz jesz­cze:

– Co tu ro­bisz?

– Nic. Po­sły­sza­łem strza­ły, więc przy­bie­głem przyj­rzeć się utarcz­ce. Chcesz wie­dzieć, kim je­stem? A to mam za­ję­cie przy ma­lo­wa­niu stat­ków; na­le­żę do za­ło­gi jed­ne­go z nich, nie wiem na­wet któ­re­go.

– Czy czę­sto tak ry­su­jesz? – pod­jął Tor­pen­how, zbli­ża­jąc się do no­wej zna­jo­mo­ści.

Mio­dy czło­wiek prze­wró­cił kar­ty al­bu­mu, po­ka­zu­jąc inne szki­ce.

– Wy­pra­wa na chiń­skim okrę­cie – ob­ja­śniał, po­da­jąc mu je­den ry­su­nek po dru­gim.– Za­szty­le­to­wa­nie do­wo­dzą­ce­go. Prze­wod­nik mu­łów pod ba­ta­mi. Na­pad na obóz w Ber­be­ryi. Żoł­nie­rze, za­mor­do­wa­ni u bram Su­aki­mu, le­żą­cy w świe­tle księ­ży­ca. Pod­rzy­na­nie gar­deł…

– Hm – prze­rwał Tor­pen­how, – nie mogę po­wie­dzieć, abym prze­pa­dał za sztu­ką w ro­dza­ju We­resz­cza­gi­na. Za gu­sta jed­nak nikt nie od­po­wia­da. Czy wy­koń­czasz co więk­sze­go te­raz?

– Nie. Ba­wię się tu­taj. Tor­pen­how spoj­rzał do­ko­ła, na pust­kę, roz­pacz­ne czy­nią­cą wra­że­nie.

– No, nie wie­le ci, wi­dać, do za­ba­wy po­trze­ba. Czy masz przy­najm­niej pie­nią­dze?

– Do­syć, jak na moje wy­dat­ki. Słu­chaj, chcesz, abym się za­cią­gnął do pra­cy wo­jen­nej?

– Ja? Ani my­ślę! Mój syn­dy­kat jed­nak to co in­ne­go. Ry­su­jesz nie­źle, co praw­da, a przy­tem są­dzę, iż nie bę­dziesz dbał o wy­so­ką za­pła­tę.

– Tym ra­zem… być może. Cho­dzi mi bo­wiem o spo­sob­ność wy­bi­cia się.

Tor­pen­how przej­rzał po­now­nie szki­ce, a ki­wa­jąc nad nimi gło­wą, za­uwa­żył:

– Masz ra­cyę, iż chcesz się dać po­znać, i do­brze czy­nisz, chwy­ta­jąc za pierw­szą ku temu oka­zyę.

Od­je­chał szyb­ko, kie­ru­jąc się przez bra­mę Dwóch wo­jen­nych okrę­tów; mi­nąw­szy zaś szo­sę, wpadł do mia­sta, gdzie w chwi­lę póź­niej te­le­gra­fo­wał do swe­go syn­dy­ka­tu:

"Od­kry­łem ry­sow­ni­ka. Do­bry i tani. Czy za­wrzeć układ? Szki­ce z opi­sa­mi, wiel­kie wra­że­nie."

Ów czło­wiek sie­dział tym­cza­sem da­lej na swej re­du­cie, a bu­ja­jąc no­ga­mi, mó­wił w za­my­śle­niu:

– Wie­dzia­łem, że wcze­śniej czy póź­niej spo­sob­ność zna­leźć się musi. Na sza­ta­na! je­że­li ze spra­wy tej żyw wyj­dę, bę­dzie­cie wy mnie pro­sić w po­cie czo­ła o świ­stek każ­dy!

Te­goż jesz­cze wie­czo­ra Tor­pen­how mógł za­wia­do­mić no­we­go swe­go przy­ja­cie­la, iż Cen­tral­na Agen­cya Po­łu­dnio­wa zga­dza się przy­jąć go na pró­bę trzy­mie­sięcz­ną, pła­cąc przez czas ten wszel­kie po­nie­sio­ne przez nie­go wy­dat­ki.

– Sko­ro zaś tak rze­czy sta­nę­ły, po­wiedz mi, jak się na­zy­wasz – do­rzu­cił Tor­pen­how.

– Hel­dar. Czy zo­sta­wia­ją mi peł­ną swo­bo­dę?

– Wzię­li cię na pró­bę. Two­ja rzecz wy­bór uspra­wie­dli­wić. Ra­dzę, za­miast swo­bo­dy, trzy­maj się le­piej mo­jej oso­by. Idę wła­śnie w głąb kra­ju z prze­zna­czo­ną tam ko­lum­ną, uczy­nię więc dla cie­bie, co bę­dzie w mej mocy. Daj mi kil­ka szki­ców, tu już wy­ko­na­nych, a po­ślę im od razu.

W my­śli zaś do­dał:

– Naj­lep­szy to in­te­res, jaki Cen­tral­nej Agen­cyi uda­ło się za­wrzeć kie­dy­kol­wiek, nic li­cząc, że i mnie prze­cież mają za psie pie­nią­dze.

W ten więc spo­sób Dick, po od­ku­pie­niu się za po­mo­cą koń­skie­go mię­sa i roz­ma­itych fi­nan­so­wo-po­li­tycz­nych ukła­dów, za­li­czo­ny zo­stał do No­we­go a Czci­god­ne­go Brac­twa ko­re­spon­den­tów wo­jen­nych. Człon­ko­wie jego po­sia­da­li nie­za­prze­czo­ne pra­wo pra­co­wa­nia, ile tyl­ko siły ludz­kie wy­do­łać mogą, oraz otrzy­my­wa­nia w za­mian ta­kiej za­pła­ty, jaką się Opatrz­no­ści i wła­ści­cie­lom Syn­dy­ka­tu wy­dzie­lić im spodo­ba.

Do przy­wi­le­jów tych przy­by­wa­ją jesz­cze z cza­sem, o ile druh oka­że się tego god­nym, in – ne skar­by. A więc wol­no mu po­siąść wy­mo­wę, któ­rej żad­na ludz­ka isto­ta oprzeć się nie zdo­ła, szcze­gól­niej je­że­li cho­dzi o tro­chę po­ży­wie­nia lub miej­sce do wy­cią­gnię­cia ko­ści stru­dzo­nych. Da­lej wi­nien on wy­ro­bić so­bie: oczy ko­nio­kra­da, zdol­no­ści ku­cha­rza, siły wołu, straw­ność stru­sia i nie­skoń­czo­ną po­dat­ność w sto­so­wa­niu się do wsze­la­kich oko­licz­no­ści. Wie­lu z nich jed­nak umie­ra, nie do­się­gnąw­szy, nie­ste­ty, tego stop­nia do­sko­na­ło­ści. Wy­trwal­si zaś, po­wró­ciw­szy do An­glii, cho­dzą w zwy­czaj­nych tu­żur­kach, tak, że sła­wa ich i wspa­nia­łość nie zo­sta­je na­le­ży­cie oce­nio­ną przez tłu­my.

Dick po­zwo­lił, aby Tor­pen­how wiódł go i sobą wszę­dzie, gdzie mu się tyl­ko po­do­ba­ło. Wspól­ne­mi si­ła­mi zdo­ła­li oni do­ko­nać rze­czy, któ­re ich pra­wie za­da­wal­nia­ły. Ży­cie, ja­kie tu pę­dzi­li, nie było ła­twem by­najm­niej; trud­no­ści zaś prze­zwy­cię­ża­ne mu­sia­ły ich zbli­żyć ku so­bie.

Nie mo­gło być zresz­tą In­a­czej. Je­dli z jed­nej mi­ski, pili wodę z tej sa­mej bu­tel­ki, dzie­li­li wszyst­ko, dolę i nie­do­lę, a co naj­waż­niej­sza, we wspól­nej ko­per­cie od­sy­ła­li swe pra­ce. Dick to, jako wię­cej przed­się­bior­czy, upo­ił te­le­gra­fi­stę w pal­mo­wej chat­ce, da­le­ko poza dru­gą ka­ta­rak­tą, i pod­czas gdy urzęd­nik spał na pod­ło­dze snem bło­go­sła­wio­nych, on do­brał się do in­for­ma­cyi, z tru­dem zdo­by­tych, prze­sy­ła­nych zaś przez in­ne­go ko­re­spon­den­ta wro­gie­mu a współ­za­wod­ni­czą­ce­mu z nimi syn­dy­ka­to­wi. Dick rów­nież, sko­pio­waw­szy pa­pie­ry te sta­ran­nie, przy­niósł je Tor­pen­ho­wo­wi. A że na woj­nie i w mi­ło­ści pod­stęp ucho­dzi, pu­blicz­ność więc an­giel­ska czy­ta­ła wkrót­ce do­sko­na­ły ar­ty­kuł, opar­ty na fak­tach, zdo­by­tych przez ry­wa­la.

Tor­pen­how znów, – ale nie, trud­no opo­wia­dać; dzie­je bo­wiem wspól­nych ich wy­praw, od Phi­lac do dzi­kich pu­stek He­ra­vi i Mu­el­la, to­my­by całe za­peł­ni­ły. Uwię­zie­ni i za­mknię­ci ra­zem, drże­li, aby wzbu­rzo­ne żoł­dac­two nie roz­strze­la­ło ich na miej­scu. In­nym ra­zem wal­czy­li wspól­nie, w sza­rem świe­tle po­ran­ku, z jucz­ny­mi wiel­błą­da­mi; prze­bie­ga­li wiel­kie prze­strze­nie, na nie­stru­dzo­nych egip­skich ku­cach, wśród ci­szy gnę­bią­cej, a pod pro­mie­nia­mi słoń­ca, któ­re zda­wa­ły się mózg wy­pa­lać; plu­ska­li się wresz­cie ra­zem w fa­lach Nilu, gdy stat­ko­wi ry­bac­kie­mu, na któ­rym ob­ra­li so­bie schro­nie­nie, po­do­ba­ło się ro­ze­rwać boki o ska­łę ukry­tą.

Wsku­tek przy­go­dy tej wła­śnie sie­dzie­li te­raz obaj na wy­brze­żu piasz­czy­stem, pod­czas gdy ło­dzie prze­wo­zi­ły resz­tę ko­lum­ny woj­sko­wej.

– No – za­wo­łał Tor­pen­how, do­daw­szy ostat­ni ścieg do zbyt dłu­go za­nie­dba­ne­go ubra­nia, – trze­ba przy­znać, że się uda­ła.

– Co? Łata, czy kam­pa­nia? Bo co do mnie, nie za­chwy­cam się ani jed­ną, ani dru­gą.

– Je­steś wy­ma­ga­ją­cy. Chciał­byś może prze­nieść Eu­ry­alus'a przez trze­cią ka­ta­rak­tę, lub mieć już w Jak­dul z ośm­dzie­siąt je­den tonn bro­ni? Ja tam umiem być zu­peł­nie ze spodni mych za­do­wo­lo­ny.

I ob­ra­cał się z po­wa­gą clow­na, po­ka­zu­jąc je na wsze stro­ny.

– Ślicz­na łata! Szcze­gól­niej po­do­ba­ją mi się li­te­ry, w po­środ­ku niej wy­ry­te: G. B. T. Je­że­li się nie mylę, ozna­cza­ją one po an­giel­sku: Rzą­do­we sta­da cie­ląt. Wo­rek mu­siał z In­dyi po­cho­dzić.

– Bar­dzo pro­szę, to moje ini­cy­ały, moje cy­fry; G. B. T. zna­czy: Gil­bert-Bel­ling-Tor­pen­how. Dla mi­ło­ści ich na­wet płót­no to ukra­dłem. Patrz­no, co te wiel­błą­dy wy­ra­bia­ją!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: