Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie i przygody Wiktora Gruena - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 maja 2020
Ebook
7,99 zł
Audiobook
12,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie i przygody Wiktora Gruena - ebook

Oparta na faktach opowieść o jednym z barwniejszych pracowników warszawskiego Urzędu Śledczego z przełomu XIX i XX wieku. Wiktor Gruen był synem majętnego warszawskiego Żyda. Jego ojciec był lekarzem, a także właścicielem dużej kamienicy. Wiktor swoją karierę w policji rozpoczął jeszcze w XIX wieku. Jego postać od początku wzbudzała wiele kontrowersji. Za sprawą niezwykle błyskotliwego umysłu wprawiał w strach najgroźniejszych lokalnych przestępców. Miał jednak swoje słabości – nie raz uczestniczył w suto zakrapianych libacjach, a po wyjściu na jaw jego łapówkarskich interesów musiał opuścić Urząd Śledczy, skąd trafił do policji politycznej. Stał się znany za sprawą licznych aresztowań młodych socjalistów, co przyporzyło mu niechęć sporej części polskich obywateli. Scharakteryzowany przez wieloletniego współpracownika – Kurnatowskiego wraca na karty powieści jako bohater, którego nie sposób jednoznacznie zaszufladkować.

Opowiadanie kryminalne oparte na faktach. Wieloletni nadkomisarz Policji Śledczej Ludwik Kurnatowski dzieli się z czytelnikami wspomnieniami z pracy. Zdradza, jakimi prawami rządził się ówczesny świat kryminalny i kim byli jego przedstawiciele

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Ludwik Marian Kurnatowski (1868-1940) – polski pisarz, wysoki urzędnik Policji Państwowej. Karierę śledczego zaczął jeszcze przed I wojną światową, kierując Kancelarią Urzędu Śledczego w Warszawie. Podczas I wojny światowej służył w policji moskiewskiej. Po odzyskaniu niepodległości wrócił do Warszawy, gdzie pełnił funkcję nadkomisarza i zastępcy naczelnika Urzędu Śledczego. W międzywojniu prowadził wiele znanych spraw kryminalnych. Z jego udziałem rozbito kilka lokalnych gangów. Swoje wspomnienia z pracy w policji zebrał i opublikował na początku lat 30. XX wieku. Jego opowiadania oparte na faktach ukazywały się także w prasie. Zmarł 23 stycznia 1940 roku, spoczywa na Powązkach w Warszawie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42598-7
Rozmiar pliku: 350 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Życie i przygody Wiktora Grüna

Jedną z najbardziej charakterystycznych cech natury ludzkiej jest radość z powodu nieszczęścia czy też upadku moralnego bliźniego. Uczucie to jest tak właściwe psychologii każdego przeciętnego człowieka, że przy zetknięciu się z nim nie budzi żadnego zdziwienia i uważanym jest za objaw zupełnie normalny, aczkolwiek przeczy ono zasadom, głoszonym przez wyraziciela etyki najwyższej – Chrystusa.

Ileż to razy, Czytelniku, możemy obserwować zjawisko bardzo smutne: oto komuś, skądinąd zasługującemu na powszechny szacunek, już to przez swój patriotyzm, pracę społeczną, czy też na niwie naukowej – nagle podwija się noga. Po prostu pewnego dnia popełnia fakt, który koliduje, powiedzmy, z etyką, a który w oczach niechętnych i zawistnych uchodzić może za czyn karygodny. Jak się do tego ustosunkowuje społeczeństwo? Logicznie rzecz biorąc, powinno wniknąć w powody, które „wykoleiły” tę jednostkę, „zepchnęły” ją z drogi prawej, a następnie w imię położonych zasług, rozgrzeszyć „winowajcę” i przejść nad wszystkim do porządku dziennego. Niestety – dzieje się tak jedynie w dziedzinie abstrakcji. W codziennym życiu sprawa ma się wręcz przeciwnie. Na wieść, że ten a ten popełnił czyn, który, nawiasem mówiąc, został wyolbrzymiony – szał radości ogarnia ludzi. Zewsząd dają się słyszeć głosy jak najsurowszego potępienia. Jak to? – wołają ludziska, zacierając w złośliwej uciesze ręce. – Taki rycerz bez skazy, który przez całe życie udawał świętoszka, wreszcie wpadł? Przez tyle lat tak zręcznie maskował się przed nami, aby teraz złapać się? Dobrze mu tak! Będzie miał na przyszłość nauczkę, że nie wolno bezkarnie drwić ze społeczeństwa!

Cała, jak najlepsza przeszłość ofiary zostaje przekreślona i zmazana, jego zasługi z zawrotną szybkością zostają zapomniane i delikwent po chwili leży położony na obie łopatki, oplwany, wzgardzony, wyśmiany. Lecz co dziwniejsze, że sędziami w podobnych wypadkach stają się ludzie, którzy na sumieniu mają setki popełnionych gałgaństw, szwindli i szwindelków, a którzy do niedawna udawali najserdeczniejszych przyjaciół ofiary.

Ze wszystkich narodów najbardziej w tym celują Słowianie, a z pośród tych ostatnich – my, Polacy. Czy pamiętasz, Czytelniku, jakiegokolwiek bądź z naszych wielkich ludzi, dowódców, ministrów, lub w ogóle jednostek, piastujących w społeczeństwie czołowe stanowisko, który by przy pierwszym uchybieniu życiowym, nie został pogrążony, zdeptany zupełnie w opinii. Chwilami mam wrażenie, że ludzi celowo wznosi się na piedestał, aby tym dotkliwszym było strącenie zeń i tym boleśniejszym poniżenie.

Jako człowiek, który przez całe życie miał do czynienia z wadami i ułomnościami ludzkimi, dziś łatwo mogę znaleźć wytłumaczenie tego ponurego zjawiska. Powodem tym jest w pierwszym rzędzie zazdrość, a w drugim? A w drugim fakt, że ludzi bez grzechu nie ma, że każdy człowiek gdzieś, na dnie sumienia, kryje mniejsze lub większe przewinienia życiowe, które go podświadomie gnębią. Skoro więc jednostka taka dowie się, iż jego bliźni popełnił jakiś czyn nieetyczny – cieszy się, raduje z całej duszy: – To nie ja jeden jestem grzeszny! Cóż znaczą przewinienia moje, przewinienia małego człowieka, skoro taki luminarz, zajmujący tak wysokie stanowisko, postępuje w ten sposób?

Tego rodzaju rozumowanie jest bezsprzecznie bardzo wygodne z egoistycznego punktu widzenia, lecz pytam się, czy na płaszczyźnie sprawiedliwości ogólnoludzkiej jest ono słuszne? Czy godne człowieka, mianującego się być królem stworzenia, istotę obdarzoną duszą i rozumem?

Wszystkie te mniej lub więcej smutne refleksje obudziło we mnie zetknięcie z pewnym b. przykrym faktem. Nie wiem, czy wielu z Czytelników pamięta jedną ze znanych postaci warszawskiego Urzędu Śledczego przed dwudziestu z górą laty? Postacią tą był niejaki Wiktor Grün, ówczesny zastępca naczelnika tegoż urzędu. Była to niepoślednia siła policyjna, z tego więc tytułu posiadał dużo wrogów. Przyznać jednak należy, że ten wybitny fachowiec miał wiele wad, być może znacznie więcej od przeciętnego śmiertelnika i to mu właśnie zjednało jak najgorszą opinię. Lecz na równi z wadami posiadał Grün wiele stron dodatnich, słuszną więc jest rzeczą, aby autorzy, pisząc jego biografię, jeśli nie chcą nawet przytrzymywać się zasady łacińskiej de mortuis nihil nisi bene, to winni chociażby uwzględnić obie strony medalu. Niestety u nas dzieje się wręcz przeciwnie – do opisywania działalności ludzi dawno zmarłych biorą się jednostki, które o życiu bohatera swej pracy nie mają zielonego pojęcia, oprócz kilku bajeczek, jakie dotarły do nich pocztą pantoflową, lub zaczerpniętych z opowiadań w maglu naszych Kaś i Marysiek. Twierdzenie moje opieram na następującym fakcie: niedawno wyszły z druku dwie broszurki, traktujące o Grünie i przytaczające szereg zdarzeń z życia tego człowieka. Ja Grüna znałem osobiście, stykałem się z nim przez szereg lat, więc biorąc rzecz logicznie, powinienem znać również czyny, przypisywane mu przez autorów obu broszur. Jednak z przykrością stwierdzić muszę, że większość tych czynów, to są fakty od a do z wyssane z palca, które nie tylko nigdy nie miały miejsca, lecz nie mogły z tych lub innych powodów istnieć, a zostały przez autorów stworzone gwoli pogoni za sensacją.

Nie chciałbym być fałszywie przez Czytelnika zrozumianym – zamiarem mym bowiem nie jest wybielanie Grüna, uniewinnianie go z zarzutów na nim ciążących. Raz jeszcze powtarzam, że Grün był człowiekiem o wielu, wielu wadach. Ponieważ znałem go lepiej, niż wszelkiego rodzaju domorośli historycy, więc nie od rzeczy jest, abym zabrał w tej materii głos i z całą bezstronnością i bez zatajania faktów, przed oczami Czytelnika roztoczył parę obrazów z życia tej legendarnej dziś, postaci.1) Ojciec Grün z ul. Dzikiej -Rodzina Grüna - Krnąbrny Wiktor - Jak synalek sprzedał dach kamienicy ojca? - Szeroka natura i duże pieniądze - Kredyt 150.000 rubli - Osobliwe otoczenie - Co dalej? - Do Urzędu Śledczego

Wkońcu ubiegłego stulecia, jako że wspomnienia moje tego okresu sięgają, mieszkał w Warszawie b. zamożny i b. znany lekarz Grün, pochodzący z Żydów. Był to człowiek wielce majętny – jego kamienica przy ulicy Dzikiej, posiadająca tyleż mieszkańców, co niewielkie miasteczko żydowskie, warta była w tych czasach 600.000 rubli, jego stanowisko doktora – członka komisji lekarskiej dla poborowych, też było wielce intratne i dawało spore dochody, gdyż zapewniało mu szeroką klientelę: jedni przychodzili się leczyć rzeczywiście, inni pragnęli posiadać świadectwo przeprowadzonej kuracji lub przebytej choroby.

Stary Grün miał dość liczną rodzinę. Składała się ona z żony i pięciorga dzieci – dwóch córek i trzech synów. Córki wcześnie wyszły za mąż, robiąc jak na ówczesne czasy świetne partie – jedna wyszła za nadwornego lekarza warszawskiego generał-gubernatora, druga zaś za pułkownika Melcera, służącego w żandarmerii kolejowej na dworcu Gdańskim. Co się zaś tyczy synów, to dwóch z nich wdało się całkowicie w ojca – uczyli się dobrze i wcześnie pokończyli zakłady naukowe, natomiast najmłodszy Wiktor, był od wczesnych lat utrapieniem całej rodziny, a przede wszystkim ojca. Od małego zdradzał wyraźną niechęć do nauki, natomiast umiarkowane zamiłowanie do złośliwych psot, którymi do rozpaczy doprowadzał otoczenie i sąsiadów. Zewsząd sypały się skargi na urwisa, w szkole niechętnym okiem nań patrzono, jako że wybitnie zdolny i obdarzony nadzwyczajną pamięcią chłopak, zupełnie uczyć się nie chciał. Jedną tylko miał pasję Wiktor, a był nią nadzwyczajny pociąg do języków obcych. Stary Grün umiejętnie to zamiłowanie rozwijał i w rezultacie młody nygus mówił b. poprawnie i biegle kilkoma językami europejskimi.

Gdy Wiktor skończył siedemnaście lat, oświadczył ojcu z całą stanowczością, że nauki ma już powyżej uszu i porzuca zupełnie szkołę. Wprawdzie posiadane przez niego świadectwo z sześciu klas nie rokowało młodemu chłopakowi nadziei na poważne stanowisko w przyszłości, jednak stary lekarz zgodził się, acz niechętnie, na zamiar syna. – Po co właściwie mu nauka? – myślał – pieniądze ma, stosunki jakie takie posiadam, posadę mu wyrobię, a że Wiktor włada językami, to kto wie czy jeszcze nie wybije się i nie będą z niego ludzie?

Tak też się stało. Wiktor porzucił szkołę, ojciec wyrobił mu posadę w magistracie, a żeby chłopaka nauczyć pracy – powierzył mu zarząd swym domem przy ul. Dzikiej. Przez pewien czas syn sprawował się bez zarzutu, aż wreszcie przyszedł dzień gdy nolens-volens musiał zrezygnować z rządcostwa. Powodem tego był fakt wielce charakterystyczny i nie pozbawiony komizmu.

Pewnego dnia dozorca kamienicy Grüna spojrzał na dach domu i zdumiał się. Ujrzał tam czarne, brodate postacie, krzątające się gorączkowo nad rozbieraniem dachu. Że praca trwała od dawna, świadczyła połowa dachu pozbawiona kompletnie blachy. Zaintrygowany stróż, nie omieszkał zapytać się, co to znaczy, i dowiedział się od pracujących żydków, że syn właściciela, a zarazem rządca, sprzedał im ulicznym handlarzom, blachę z całego dachu.

Stróżowi wydało, się to wielce podejrzane, toteż, nie tracąc chwili czasu, udał się do starego Grüna i opowiedział o wszystkim. Cała historia wyszła na jaw, handlarzy ściągnięto z dachu, Wiktorowi odebrano rządcostwo i wszystko skończyło się pomyślnie, aczkolwiek z dużymi stratami materialnymi dla właściciela domu – ojca pomysłowego syna.

Podobnymi „psotami” Wiktor urozmaicał życie rodzicom, na każdym kroku narażając ich na poważne wydatki z racji zamiłowania do trwonienia pieniędzy.

A te ostatnie trwonił pełnymi garściami. Jego nieokiełzana, nie znająca w niczym umiarkowania, natura, nie znała go zwłaszcza w hulankach i pijatykach. Na ogół pracować umiał, lecz przychodziły nagle chwile i znikał na całe dnie z domu. Gdzie się znajdował? Co robił? Było to dla otoczenia i bliskich tajemnicą. Zresztą domyślano się, że młodzieniec szaleje z kompanami u „Stempka” na pl. Teatralnym, gdzie miał stale zarezerwowany gabinet siódmy, lub w jakiejkolwiek bądź podmiejskiej restauracji, czy też w wynajętej li tylko w tym celu willi w okolicach Warszawy.

Przyjaciół miał wielu. Miły i wesoły chłopak o dobrym sercu i, co najważniejsze, grubo wypchanym portfelu, cieszył się ogromną sympatią pośród młodzieży. Lubiano go powszechnie i zabiegano o jego względy, gdyż przyjaźń z Wiktorem była synonimem uczestniczenia w wytwornych libacjach i wyuzdanych bachanaliach, jakie odbywały się zazwyczaj przy śpiewie chóru młodych chłopców litewskiego pułku lub dźwiękach mandolin, na których grali muzykanci tegoż pułku. Szampan lał się strumieniami, kokoty warszawskie zbijały majątki, a fortuna młodego amfi-triona topniała w zawrotnym tempie. Muszę bowiem zaznaczyć, że zmęczony ciągłym molestowaniem o pieniądze, stary Grün oświadczył synowi, że otwiera mu kredyt do wysokości 150.000 rubli, czyli do sumy wynoszącej jedną czwartą wartości kamienicy, przyszłego spadku po lekarzu. Otaczała Wiktora zgraja złotej młodzieży, niebieskich ptaków wszelkiego autoramentu, w gardło których lał szampana, a kieszenie hojnie napełniał rublami. Zapytasz się Czytelniku, w jakim celu? Trudno mi będzie Ci na to odpowiedzieć: być może, czynił to przez dobre serce, a może, by okazać szeroki pański gest. Dużą w tym zapewne rolę grała również dzika, nieokiełznana fantazja.

Gdy myślę o kompanach Grüna od kieliszka z tych czasów, nie mogę wstrzymać się od zgryźliwej uwagi na temat niewdzięczności ludzkiej. Toż przecież te wszystkie indywidua, dziś ludzie stateczni, żonaci, dzieciaci, gdy zejdzie rozmowa na temat ich dawnego towarzysza hulanek, pierwsi weń ciskają kamieniem. Chodzą „biali i czyści, jako puch łabędzi”, potępiając tego „łobuza” Grüna, zapominając, że w większości wypadków swe ówczesne stanowisko, a obecny majątek zawdzięczają właśnie temu pogardzanemu i potępionemu Wiktorowi. Wolę zamilczeć o nich, bo ci ludzie zajmują w Odrodzonej Polsce czołowe miejsca i kto wie, może pracą swą przynoszą Ojczyźnie naszej korzyść.

Mówiąc o otoczeniu Grüna, nie od rzeczy byłoby wspomnieć również i o szumowinach społecznych, które go otaczały. Jeśli bowiem cisnęła się doń złota młodzież i niebieskie ptaki, zmamione szelestem banknotów i brzękiem złota, to sam Grün wyszukiwał dla się przyjaciół pomiędzy jak najgorszego gatunku wyrzutkami społeczeństwa. Prym w tym towarzystwie wodzili przeważnie Żydzi, jak Fischgifter, Szaftman, Żaglogóra, byli tam jednak i Polacy, jak Janek, „Lutek” i inni. Grün nie wybierał tych ludzi z własnej woli, albo dla swej przyjemności – raczej rzec można, że był do tego zmuszony całym splotem przeróżnych okoliczności. Pierwsi trzej wymienieni służyli mu jako pośrednicy w przeróżnych ciemnych interesach lub jako konfidenci. Lutek zaś i inni tworzyli coś na kształt obrony osobistej, która w razie potrzeby mogłaby zareagować z bronią w ręku.

Wiktor Grün nie cierpiał jednak na manię prześladowczą, lecz w rzeczywistości na życie jego czynione były zakusy. Dla wyjaśnienia muszę zaznaczyć, że w okresie tym w życiu Wiktora zaszły poważne zmiany. Przede wszystkim odumarł go ojciec i młody człowiek niejako stanął o własnych siłach. Pierwszym jego czynem samodzielnym było porzucenie posady skromnego urzędnika magistrackiego. Teraz stanął wobec problemu – co ze sobą robić? Żywot przeciętnego biuralisty lub kancelisty nie uśmiechał się mu bynajmniej, a o inną posadę trudno się było ubiegać ze względu na brak odpowiedniego cenzusu naukowego. Początkowo myślał o wojsku – tam żywiołowa jego burzliwa natura czułaby się jak najlepiej – tam oddychałby pełną piersią. Lecz wtem czoło Wiktora zasępiło się – przypomniał sobie, że w wojsku trzeba przede wszystkim słuchać, a do tego narwany młodzieniec nie nawykł. Wreszcie wpadł na pomysł wstąpienia do Urzędu Śledczego – zaiste świetny to był zamiar. Tu w wirze ciągłych niebezpieczeństw, w bezustannej walce z żywiołami przestępczymi będzie się czuł najlepiej i najswobodniej.2) Grün zastĘpcą naczelnika UrzĘdu Śledczego – NienawiŚć i… uznanie w Świecie przestĘpców – MałŻeŃstwo z woltyŻerką – Piekło w domu – Śmierć czyha… – Grün w walce.

Jak pomyślał, tak też i zrobił. Został początkowo przyjęty do Urzędu w charakterze skromnego funkcjonariusza, lecz niedługo dał siebie poznać jako pierwszorzędną siłę policyjną. Posuwając się coraz szybciej w hierarchii urzędniczej, został wreszcie zastępcą naczelnika warszawskiego Urzędu Śledczego. Na tym stanowisku zabrał się do pracy z cała energią i przyznać należy, że z zadania wywiązywał się chlubnie. Każde, prowadzone przez niego śledztwo, kończyło się wykryciem i ukaraniem winnych. Z błyskawiczną szybkością zjawiał się zawsze na miejscu zbrodni i nim zbierający się do odwrotu zbrodniarz zdążył opuścić Warszawę – czuł już na rękach zimno żelaznych kajdanek, zakładanych mu przez agentów Grüna. Toteż imię Wiktora zasłynęło w świecie przestępczym, powtarzane z nienawiścią.

W tym czasie, będąc już na stanowisku, Grün postanowił założyć własne ognisko domowe. Rozejrzał się za żoną i wybór jego padł na artystkę cyrkową, której uroda wynagradzała brak obycia i kompletne ograniczenie umysłowe. Młody narwaniec, nie namyślając się długo – złożył deklarację o rękę pięknej woltyżerki, rzecz prosta, został przyjęty i młode stadło zamieszkało przy ulicy Senatorskiej Nr. 22, gdzie w apartamencie na trzecim piętrze Wiktor urządził dla swej lubej eleganckie gniazdko.

Jednak gdy minął okres uniesień miłosnych, poczęła wydobywać się na wierzch prawda życiowa i ukazywać odwrotna strona medalu. Grün przekonał się, że źle jest przystępować do sakramentu małżeńskiego bez uprzedniego dokładnego poznania swej wybranej. Żona jego okazała się w pożyciu bardzo przykrą. Przede wszystkim była to niewiasta cierpiąca na bardzo rozwiniętą histerię, alkoholiczka i osoba wielce nerwowa. Była ogromnie zazdrosna i na tym tle pomiędzy nią, a mężem dochodziło do ciągłych awantur. Obiektem tej zazdrości nie były bynajmniej kobiety, jako że Wiktor swe sympatie w sposób całkiem zdecydowany kierował w stronę płci brzydkiej, lecz zabawy i pijatyki. Pani Grün bowiem lubiła ogromnie bawić się i pić, toteż była wielce zazdrosną i knajpy, w których małżonek jej spędzał czas. Bardzo często zdarzało się, że Grünowa szukała męża po wszystkich restauracjach warszawskich, aby przyjąć udział w libacji. Jeśli poszukiwania kończyły się fiaskiem, wówczas w domu na Wiktora czekało cofao kwiatowe – skoro tylko uchylał drzwi swego dominium – na głowę jego sypały się wszystkie doniczki z kwiatami, jakie tylko były w mieszkaniu. Przyznać jednak należy, że te wszystkie objawy złego humoru połowicy Grün przyjmował z rzadko u niego spotykaną flegmą. Czasami tylko, znudzony godzinną awanturą, odzywał się spokojnie:

– Dałabyś spokój, stara wariatko. Lepiej zajmuj się domem, abyśmy nie byli zmuszeni truć się po knajpach.

Wiele w tym było prawdy. Niezaradna i niegospodarna małżonka, nie umiała się wziąć do prowadzenia domu, skutkiem czego małżeństwo zmuszone było stołować się na mieście, uczęszczając oddzielnie do restauracji. Ten tryb życia dokuczył wreszcie Wiktorowi i postanowił jadać stale w domu. Ponieważ zaś w domu nie gotowano obiadu, więc wszedł w porozumienie z zarządem baru amerykańskiego na ul. Senatorskiej, skąd miano mu codziennie przynosić obiad.

I ten właśnie szczegół został wykorzystany przez wrogów Grüna. Pewnego dnia o zwykłej godzinie chłopak restauracyjny, przyniósł Wiktorowi kotlet cielęcy. Nie wiem czy przez nieuwagę, czy też przez potknięcie się, chłopak nagle stracił równowagę i upuścił na ziemię talerz, który potłukł się. Mruczący i łasząc się pod stołem kot – pieszczoch domowy, ucieszył się wielce z tak nieoczekiwanej gratki. Porwał smakowity kotlet i począł zajadać z wielkim apetytem, w czym mu zresztą nikt nie przeszkadzał.

Zirytowany Grün zwymyślał niezgrabnego chłopaka i oświadczył, że sam pójdzie do baru i tam zje obiad. Jednak niespodziewana wizyta przeszkodziła mu to uczynić. Pozostał w domu, gdzie czekało nań b. przykre odkrycie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: