Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie Lali przez nią samą opowiedziane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie Lali przez nią samą opowiedziane - ebook

Życie Lali opowiedziane przez nią samą. Zbiór tekstów Lali – opowiadań, słuchowisk i recenzji wybranych przez Jacka Dehnela – i subtelne dopełnienie opowieści o jej życiu.

Życie Lali to kolaż słuchowisk radiowych, opowiadań i miniatur autorstwa Heleny Karpińskiej w redakcji jej wnuka, Jacka Dehnela. Inspiracją do nich były jej własne przeżycia i burzliwa historia minionego stulecia. Czytelnik Lali, nagrodzonej Paszportem „Polityki”, ze wzruszeniem odnajdzie tu kilka znanych historii, ukazanych jednak z zupełnie innej perspektywy.

 

Autor nominowany do wielu nagród: Nagrody Angelus (2007, Lala; 2012, Saturn), Nagrody Literackiej Nike (2009, Balzakiana; 2010, Ekran kontrolny; 2012, Saturn; 2015, Matka Makryna), Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2014, Języki obce). Paszport „Polityki” 2006.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4467-8
Rozmiar pliku: 5,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od redaktora

Historię o tym, że babcia ma napisać powieść, słyszałem – podobnie jak całe mnóstwo innych historii – przez całe dzieciństwo. Ta jedna różniła się od pozostałych tym, że miała pozostać na zawsze w trybie niedokonanym. W rozciągającym się na całą ścianę dużego pokoju regale, zajętym głównie przez kolekcję kolorowych szkieł, była i szafeczka, a w szafeczce – specjalnie na to przeznaczona ryza papieru. Traktowano ją szczególnie: nawet jeśli ktoś potrzebował kartki, nigdy do szafki nie sięgał; do tego były notesy, bloki rysunkowe, perforowane karty komputerowe, przynoszone przez ojca z politechniki, skrawki oddarte z brzegu gazet. I pamiętam do dziś ten moment zaskoczenia, kiedy sama babcia bezceremonialnie sięgnęła do ryzy i wyjęła jedną z lekko już pożółkłych kartek, żeby zapisać na niej coś błahego. Ale wówczas wszyscy już wiedzieliśmy, że książki nie będzie.

Miała się nazywać Klon jest moim drzewem – tak stoi na maszynopisie jednego z opowiadań – albo Jestem spod znaku klonowego liścia. I cóż z tego? Moja miała tytuł Wszyscy moi obcy ludzie i bardzo późno, w trzy lata po napisaniu, po złożeniu jej w wydawnictwie, wpadłem na Lalę – i tak już zostało. Więc kto wie, jak nazywałaby się powieść babci? Jedno jest pewne: gdyby powstała, nigdy nie napisałbym Lali. Stąd dedykacja: Mojej Babci Helenie z podziękowaniem za ryzę nienapisanych opowiadań – dedykacja, którą ostatecznie wyrzuciłem, po pierwsze dlatego, że wydawała mi się nieco pretensjonalna, a po drugie dlatego, że całą książką – co mam nadzieję, i tak widać – dziękowałem za sprawy znacznie większe.

*

Biała – acz stopniowo żółknąca – ryza papieru miała swój negatyw: złożone niżej, w dolnej części kredensu, przywiezionego jeszcze z Kielc (część górna, pomalowana olejną na biało, stanowiła kuchenną szafkę), zaczernione kartki: maszynopisy pisanych całymi latami opowiadań i słuchowisk radiowych. To z nich miała kiedyś powstać powieść, zostać z nich wywołana, bo głos w radiu to jedno, a tekst na papierze to drugie. Trzeba było wszystko posegregować, pociąć, poprzerabiać, zespolić na nowo.

Kiedyś, już dorosły, przejrzałem na wyrywki parę kartek – i zaskoczyło mnie, że osoba obdarzona takim darem opowiadania pisała znacznie mniej barwnie, za to zachowawczo, sztywno, bez błysku, jaki im nadawał jej głos. Dopiero po latach, kiedy po śmierci babci likwidowaliśmy oliwskie mieszkanie – wyrzucając, między innymi, resztę napoczętej, roztrwonionej ryzy papieru – okazało się, że tekstów było znacznie więcej. Poupychane po półeczkach, zakamarkach, pomieszane, każdy niemal w kilku (na ogół niekompletnych) kopiach na cienkim papierze, razem zapełniły wielką walizę. Historie, których korzenie tkwiły w Lisowie, Kielcach i Kijowie, mieszały się z recenzjami wystaw, tekstami interwencyjnymi, a nawet opowiadaniami science fiction. Wszystko to na czas dłuższy trafiło z innymi rzeczami z Oliwy do nowego domu rodziców.

Powoli zaczęła się zbliżać dziesiąta rocznica publikacji Lali i pomyślałem – szczególnie mając na uwadze zagorzałych fanów tej powieści – że warto by może było zrobić jakiś wybór opowiadań, dołożyć go do nowego wydania, dokleić jako kontekst. Zacząłem segregować rękopisy i maszynopisy, dzielić je, scalać na nowo, przebierać. Okazało się, że próbki, które przeczytałem kiedyś na chybił trafił, były zupełnie niereprezentatywne dla całości. Że nie tylko w walizce znajduje się rozproszona książka, ale też że jest to książka mająca wartość większą niż sentymentalna.

Natrafiłem na teksty głęboko poruszające – jasne, napisane językiem nieco staromodnym, bo od ich powstania minęło pół wieku, ale za to żywo pulsujące. Widziałem, jak sama Lala przejawia się w kolejnych opowieściach, jak w różnych opowiadaniach przybiera różne imiona, pozostając równocześnie tą samą fascynującą osobą. Wychwytywałem dawno zapomniane powiedzonka, urywki historii zwykłych ludzi, których nikt nigdy nie opisał, jak Izabella przez dwa el czy milicjant od czapki znacznej na śniegu; w rozmowie pań przy kawie rozpoznawałem legendarne żarty telefoniczne pani Wandy, w ulicy pięknych ekspedientek – dobrze mi znaną Kwietną.

Zadanie, które przede mną stanęło, okazało się wcale niebłahe; znalazłem zbyt dużo wartościowego materiału, by wybrać trzy czy cztery opowiadanka i dokleić je do nowego wydania Lali; trzeba było złożyć nową książkę, wykonać tę pracę, którą swego czasu miała wykonać babcia. Pierwszy wybór, po odsianiu wszystkich tekstów krytyczno-felietonowych i słabszych opowiadań, wypełnił sporą teczkę i po przepisaniu na komputerze miał, jak się przekonałem, objętość niemal równą powieści; druga, nie mniejsza teczka, zawierała ewentualne uzupełnienia, dodatki, konteksty. Do tego doszły ilustracje, bo zdecydowaliśmy z wydawcą, że skoro przez ostatnie lata wypłynęło sporo nieznanych mi wcześniej fotografii rodzinnych, warto podzielić je pomiędzy obie książki – Lalę i Życie Lali przez nią samą opowiedziane – i pokazać, jak naprawdę wyglądali bohaterowie tej opowieści oraz miejsca, w których się toczyła.

Tak oto znalazłem się w osobliwej sytuacji: jako człowiek dorosły, pisarz nieco już okrzepły w swoim rzemiośle, miałem redagować teksty debiutantki starszej ode mnie o lat sześćdziesiąt jeden, w dodatku mojej babci, która swego czasu wprowadzała mnie w świat literatury. Wycinałem to, co wydawało mi się niezręczne lub przestarzałe (czyli przebrzmiałe, ale bez swoistego staromodnego wdzięku), przenosiłem akapity pomiędzy tekstami, dodawałem celne i pasujące urywki z felietonów, które w całości nie pasowały lub nie dostawały poziomem do reszty książki. Czasami decydowałem się pozostawić tekst urwany (wiedząc, że czytelnicy znają pointę z powieści), czasami jakieś powtórzenie.

W ten sposób do rąk Państwa trafia ponad sześćdziesiąt tekstów, powstałych – z przynajmniej jednym wyjątkiem – w dwóch dekadach, pomiędzy rokiem 1962 a 1980. Są to głównie opowiadania: częściowo wspomnieniowe, częściowo wymyślone (choć nie wiem, czy nie oparte na jakichś prawdziwych zdarzeniach), jest również parę tekstów wyrastających z pracy w radiowych interwencjach, w tym reportaż o wiejskim lutniku amatorze (spisany zapewne pod koniec lat pięćdziesiątych), wreszcie cztery lekkie teksty science fiction, czy może raczej używające konwencji science fiction do krytyki społecznej. Są one zatem dość różnorodne. Jeśli widzę tu jakiś rys wspólny, autorską cechę, to – spójne zresztą z całym życiem Lali i jej życiowymi wyborami – konsekwentne opowiadanie się po stronie słabszych, wykluczonych, pogardzanych. Jest to najcenniejszy życiowy – a pewnie i artystyczny – postulat, jaki mi przekazała, który sprawdzał się czterdzieści, pięćdziesiąt czy sto lat temu i sprawdza się również, jak sądzę, teraz.

Jacek DehnelOstatnie garden party

Z dawnej świetności nie zostało już prawie nic. Budynki gospodarskie drzemały pustą jesienią. W obejściu, pomyślanym na stada bydła, leniwie szczypała trawę zdeklasowana para: piękny, choć podstarzały, ogier i łaciata holenderska krowa. Honor wozowni ratował odrapany wolant, w ogromnym pomieszczeniu przeznaczonym na narzędzia rozpierał się stołowy magiel, a gdzieś w kącie czerniała porzucona brona i nadłamana sprężynówka. Skrzynie stały puste. W stodole mieszkały tylko koty w przykładnej zgodzie z myszami, które, z braku ziarna, buszowały w kufrach z książkami.

Ostatnią ostoją broniącą się przed rozkładem była kolatorska ławka w kościele i dom. Wprawdzie wedle słów babki była to tylko chłopska chałupa, bo w tych sześciu pokojach nie można się było obrócić, a o oddzielnej bibliotece nie było nawet mowy (i dlatego lekką ręką dała księgozbiór dziadka, dzieło jego życia, na karmę myszom), ale dom jako symbol, symbol klasy, symbol pewnego stylu życia, trwał jeszcze. Pomagały mu w tym szafy pełne wszelakiego butwiejącego dobra, ułożonej tuzinami cienkiej bielizny, sukien pamiętających czasy Drezna i Abbacji, kredensy naładowane porcelaną, srebrem i pięknie rżniętym szkłem. Było tu na pewno brudniej niż w chłopskich chałupach, bielonych na wszelkie świąteczne okazje, ale przydymione ściany ozdabiał wymyślny fryz, a podłogę, toczoną przez kornika, okrywały puszyste dywany, przywożone ongiś z dalekich podróży.

Póki trwał dom, należało zachować twarz. Zapraszało się więc od wielkiego dzwonu takich samych rozbitków z rozlatujących się gniazd, ludzi, z którymi babki nie łączyło nic prócz sąsiedztwa w kolatorskiej ławce, a dzieliło wszystko: i upodobania, i odległość w kilometrach, i różnica wieku, i chyba wzajemna ukryta niechęć. Ale kilka razy do roku trwały przygotowania jak na sądny dzień, szkoliło się w popłochu jakąś Marysię z sąsiedztwa, przed ganek zajeżdżały odrapane bryczuszki i powozy z połamanymi resorami, by wieczorem babka mogła opłakiwać kolejny stłuczony kielich z weneckiego szkła czy salaterkę z angielskiego fajansu – ofiary, złożone na ołtarzu życia towarzyskiego. Potem wracało wszystko do normy. Kasia serwowała zalewajkę w talerzach z Ćmielowa, stawiając je z rozmachem na cerowanym obrusie.

Dwór w Lisowie, fot. Zygmunt Karpiński (?), ok. 1942.

U schyłku jesieni, kiedy węgierki marszczą się już od pierwszych przymrozków, a wczesnym rankiem babie lato opiera się w mgłach, kiedy kasztany zaczynają pękać, a liście – szeleścić pod stopami, trafiają się piękne, ciepłe popołudnia. W takie to popołudnie, w łagodnych promieniach oglądającego się wstecz słońca, babka urządziła swoje ostatnie garden party.

Nakryła stół pod wielką lipą. Na klombach pachniały werbeny, a z pastwisk niósł się daleki dym pieczonych kartofli. Zapóźnione pszczoły w pośpiechu pobrzękiwały nad bukietami astrów i nic nie zapowiadało katastrofy. Panie, postrojone w niemodne kapelusiki i w spięte resztkami rodowej biżuterii żaboty, sączyły cienką kawę z jeszcze cieńszych filiżanek i pogryzały ciasteczka.

Od łąk ciągnął już chłód i reszta przyjęcia miała odbyć się w domu. Babka, gospodyni metodyczna, nie lubiła improwizacji ani pośpiechu. W jadalni wszystko już było przygotowane na rozstawionym stole (pewnie jakiś klejnocik lub stary obraz powędrował do antykwariatu, żeby sprostać kosztom tej uczty). Przeważały dary jesieni: mięsiwa przystrojone rozrzutnie zieleniną i ułożone w misach stosy soczystych gruszek, granatowych śliw, pokrytych niebieskim nalotem; rumieńce jabłek walczyły o lepsze ze złocistą urodą brzoskwiń, winne grona, ułożone z pozorną niedbałością, wieńczyły tę martwą naturę, godną holenderskiego majstra. Na ogromnych, ciężkich kredensach ustawiono kolorowe sałatki z pomidorów, ogórków, jarzyn, w karafkach wino mieniło się złotem i rubinem.

Jeszcze ostatni rzut oka na przygotowane przyjęcie, jeszcze dziesięć minut rozmowy pod lipą, trochę mizdrzenia, kilka okrzyków: Och tu tak pięknie, że szkoda, doprawdy, iść do domu… na cóż dobrodziejka tak się trudzi, wystarczyłaby ta kawka na świeżym powietrzu! I można było zacząć wielkie entrée.

– Tędy, tędy, łaskawe panie, proszę uprzejmie, korytarz trochę wiejski, mówię przecież, że istna wiejska chałupa, o tutaj. Boże, co to?! Kasia, Marysia, wody! Wody!

Goście nie od razu zorientowali się o co chodzi, bo widok na jadalnię zasłoniła im ogromna bryła; dopiero po chwili zrozumieli, że jest nią zad kasztanka, słynnego ze swoich ekstrawagancji i ludzkiego prawie rozumu. Właśnie kończył degustację sałatek ustawionych na kredensie, pogardliwie omijając płaty mięsa i wędlin, do których nie czuł najmniejszego febliku. Rozmiarów katastrofy dopełniała krowa holenderka wprawdzie, ale z inteligencji zwyczajna krasula, która absolutnie nie umiała zachować się na pokojach: szerokim jęzorem zmiatała z półmisków owoce i pomidory, rozgrzebywała zakąski, roztrącała krzesła i krowim zwyczajem – chwalonym zresztą przez rolników – pozostawiła w kilku miejscach potężne bilety wizytowe. Nie żeby ta para specjalnie wybrała się z wizytą – po prostu, korzystając z nieświadomości którejś z zaproszonych pań, która zapomniała zamknąć na zasuwkę drzwi od drugiego wejścia, najpierw kasztanek postanowił przejść cichcem przez mieszkanie, a za nim .Opisanie świata przez moją babcię

Szafy babci były mroczne, pachnące lawendą i upchane sukniami szytymi w dawnych dobrych czasach. Sądząc po gatunku wełen i jedwabi, wymyślnych fasonach, nieposzlakowanym kroju i wytwornych ozdobach, te czasy, których ja nie znałam, musiały być dla babci rzeczywiście dobre. Dziadka pamiętam mało – był drobniutki, miał piękną twarz i siwą brodę, zawsze siadywał w ukochanym fotelu z książką w ręku. Wszystko, co było pięknego w domu – to dziadek. Dywany przywiezione z Buchary i Persji, japońskie malowidło z gałęzią kwitnącej jabłoni, francuskie i angielskie podkolorowane sztychy, meble łączące wdzięk i wygodę, spatynowane srebra, szkło – to stare, o szlachetnej prostocie, i wymyślne wazony moderne, jak nazywało się wtedy secesję, a przede wszystkim książki: tysiące książek, zapełniających półki w gabinecie i we wszystkich innych pokojach. I uparcie z nich wyrzucane przez babcię, bo to lubi kurz.

Dziadek w tamtych czasach był profesorem, uczonym wielce, i z racji swych obowiązków i zamiłowań zwiedzał świat. Więc pani profesorowa też zwiedzała. Teraz siedziała w dziadkowym fotelu, kreśląc po podłodze esy-floresy nieodłączną laseczką i snuła opowieści.

– Najpiękniejsze jest Drezno. Dziadek latał po tych swoich uniwersytetach, bibliotekach, nie wiem gdzie go tam jeszcze nosiło… pewno do muzeów, w Dreźnie tego pełno… a ja sobie zwiedzałam miasto. Fiakry były wygodne, na gumowych kołach, nie furkotało, nie trzęsło. Nie to, co we Włoszech, okropność. Kapelusze mieli tam w sklepach piękne, z wielkimi rondami, i woalki do wyboru, więc słońce nie paliło. A jakie parasolki! Skocz no, duszko, do komody, tam w środkowej szufladzie… taka różowa w błękitne różyczki… to jest właśnie z Drezna. Od słońca. Do takiej samej sukni. Od deszczu była inna, popielata, do sukni taftowej popielatej, obszytej czarnymi galonami. W mieście wszyscy nas znali, nie potrzeba było nigdzie płacić. Obsługa znakomita, mówię ci: wchodziłaś do sklepu, natychmiast chłopiec wystawiał krzesło, przynosili całe sztuki materii i od razu do tego dobrane trzewiki, pończochy. Skocz no, duszko, w drugiej szufladzie od dołu są po lewej stronie pończochy czarne w białe prążki, to do tej sukni czarnej w białe prążki, którą kupiłam do żałoby po świętej pamięci ciotce Andzi. Wybierałam sobie, wybierałam, a oni to wszystko pakowali i posłali do hotelu, tam dopiero dziadek płacił rachunek. Jak się coś nie podobało, można było odesłać, bez słowa. W hotelach wygoda! Piernaty takie Niemcy mieli z puchu i kołdry puchowe, nam było za gorąco – tylko powiedziałam pokojowej, natychmiast zmienili na włosiane, a kołdry na koce wełniane. Skocz no, duszko, do skrzyni z pościelą gościnną, o, na samym wierzchu leży liliowy koc, to z Drezna.

W Paryżu to dziadek twój przepadał dosłownie całymi dniami. Niekontenta byłam z tego, nudziłam się, bo i gdzie pójść samej młodej damie? W muzeach wszędzie to samo, tam w tym Luwrze to rzeźb starożytnych tysiące sztuk, a jedna w drugą golasy. Wszystkie jednakowe, nie ma co oglądać. Słynna niby Wenus z Milo poobdrapywana, ręce ma utrącone. I za gruba, niegustowna jakaś. Na piętrach mieli malarstwo, nie pamiętam już co, chyba ta Mona Lisa, też nic nadzwyczajnego. A w sklepach tłok. Mówią szybko, dogadać się nie można, rękami machają. Też piękne rzeczy, ale nie takie jak w Dreźnie. Obsługa nie taka. Magazyny mieli takie ogromne, nieopodal pałacu de Beaux Arts, ale trzeba było płacić gotówką, a ja z sobą pieniędzy dużych nie woziłam, więc z Paryża nic nie przywiozłam. Co innego dziadek, on nawiózł jakichś głupot, starych książek, jakichś obrazów tych nowomodnych cudaków, ale w czasie przeprowadzki wszystko, co było zniszczone, powyrzucałam. Szukał kiedyś, to mu powiedziałam, że jak było, to musi być. Później zapomniał.

Wanda Broklowa (zapewne), fot. Franciszek de Mezer, Kijów, ok. 1880.

Strasznie mi się nie podobała południowa Francja. Wystaw sobie ten upał, ten kurz! Same mury, same mury! Wszystko z białego piaskowca: budynki, drogi, płoty, wszystko murowane, od słońca białe, w oczy gryzie. Śmiesznie, wiesz, chłopi róże hodują. Tych róż tysiące! Róże, owszem, podobały mi się, ale nic poza tym.

Jeszcze gorzej we Włoszech! Słońce pali, nawet parasolka nie pomaga, śpi się tam za dnia, nazywa się to sjesta, sklepy zamknięte, wszyscy w domu siedzą, żaluzje zasuwają. Domy mają bardzo zimne. A brudasy! Bieliznę suszą na ulicy, sznury przeciągają od balkonu do balkonu i na tym ineksprymable nad głowami wiszą. W samym Neapolu to widziałam. I siusiają przy ludziach, takie wnęki w murkach mają, w tych wnękach kran z wodą albo pisuar, niczym nieosłonięty. Takie prostaki! Galerie? Jakieś tam są, ale było za gorąco, żeby tam chodzić. W sklepach uprzejmie, tylko straszny krzyk, harmider. Piękne jedwabie mieli i biżuterię, skocz no, duszko, przynieś tę szkatułkę z komody… o, ten łańcuszek, te broszki, te korale, to z Neapolu i Wenecji. Wenecja? Śmierdzi tam strasznie w tych kanałach i wilgoć taka, że człowieka formalnie łamie w kościach. Ale w Rzymie byłam u papieża. Nie z pielgrzymką, nie z całym tłumem. Na herbatce. Kto wpłacił odpowiednią sumę na kościół, był zapraszany na herbatkę i błogosławieństwo, papieża całowało się w haft na pantoflu. Kobiety musiały mieć nakrytą głowę, skocz no, duszko… o, tu jest szal koronkowy, który specjalnie kupiłam na tę wizytę. A tu w tej szufladzie taki dyplom od papieża, odpust zupełny: w godzinie śmierci wystarczy westchnąć… i już jesteś w niebie. W kancelarii papieskiej takie papiery sprzedawali. To znaczy za darmo dawali, a my dawaliśmy ofiarę na kościół. Dziadek złościł się, że to bzdura, ale ja wolałam wziąć. Poza tym w Rzymie ładnie nawet, tylko ruin za dużo. Powinni to byli dawno uprzątnąć, ale Włosi to leniwy naród…

Pod wieczór, gdy wspomnienia wzbierały i puchły, parapet okna, przy którym siedziała w fotelu babcia, zamieniał się w ladę sklepową. Przeciągałyśmy przez obrączkę cieniutki szal kaszmirowy, oglądałyśmy lakowe chińskie puzderko, głaskałyśmy jedwabie i wełny, przymierzałyśmy cieniutkie skórkowe rękawiczki, przywiezione z ukochanego Drezna. Wreszcie babcia powiedziała ze smutkiem:

Leonard Brokl (w białym kapeluszu) na statku wycieczkowym w Abbazii (dziś Opatija), fot. Atelier Betty, 1907.

– I w ten sposób zjeździliśmy całą Europę. Ale jak jechaliśmy przez kanał La Manche, to o mało nie umarłam. Musieli zawrócić statek, a myśmy wrócili do domu. Doktór powiedział, że nie znoszę morskiej podróży. Nie mogłam już dłużej podróżować z dziadkiem, nie zwiedzałam już żadnych obcych krajów, tylko patrzyłam, jak zwozi te wszystkie niepotrzebne książki, które tylko dom zagracają. Odtąd, jak na złość, miał interesy wyłącznie w Anglii i Ameryce…Arkadia

Każdy z nas nosi w sobie arkadię, obszar utraconego dzieciństwa, rządzony nierzeczywistymi prawami nieistniejącego już porządku. Moja arkadia miała wymiar i kształt skromny: wieś okolona wzgórzami, łąki nad wąską rzeczką, sosnowy las, pola poprzecinane groblami usypanymi z kamieni, kamienny dom z drewnianym gankiem, sad z czereśniami, lepkimi od soku.

Tak to wyglądało z pozoru, dla obcego przybysza, który – gdyby w ogóle zechciał się tu fatygować z miasta odległego o dwadzieścia kilometrów – dotarłby zamieniony w białą kukiełkę, wszystko bowiem: i szosa, i pola wzdłuż szosy, przesycone było wapiennym pyłem, który wżerał się w oczy, usta, włosy, a ubranie pokrywał białym płaszczem. Drewniane koła furmanek, okute żelaznymi obręczami, klekotały po nierównej drodze, z daleka zapowiadając gościa.

Mój świat był jednak całkowicie od dźwięków dolatujących z szosy niezależny; wszystko, co dawało szczęście, było na miejscu. A więc, przede wszystkim, trawa. W ogrodzie puszysta i przetykana dzikimi kwiatami – na wiosnę szukałam w niej żółtych gwiazdeczek pięcioramiennych, lśniących jak emalia, płożących się nisko, tak że trzeba było rozchylać źdźbła trawy głęboko, do samej ziemi; można też było tam czasem znaleźć dziką truskawkę, maleńką jak poziomka, o smaku pełnym słońca. Na podwórzu trawa była krótsza, gęstsza, uginała się jak dywan. Spacerowały po niej krowy i piękny koń kasztan, który znał różne cyrkowe sztuki.

Ogród dzieliła od podwórza aleja klonów i akacji. Olbrzymia samotna akacja rosła też na rogu, koło wozowni, obsypana na wiosnę białymi gronami. Czy znacie zapach kwitnącego klonu? Jest to niewątpliwie drzewo męskie, poważne, nawet w porze, kiedy obsypane jest skrzydełkami nosków, ale wczesną wiosną zamienia się w olbrzymi kwiat, złożony z malutkich, żółto-zielonych bukiecików, lepkich od miodowego zapachu. Taka akacja to drzewo pożyteczne: chłopi przychodzili, aby naciąć jej gałęzi na szprychy koła, nawet świeżo ściętą da się palić w piecu, można jeść jej kwiaty, smaczne jak owoce, jest piękna – ale moim najukochańszym drzewem zawsze pozostanie klon. Więc tyle o drzewach. A nie, przecież były jeszcze kasztany, z których wyłuskiwało się lśniące cielątka i źrebaki, i była ogromna lipa, która kradła słońce z południowego okna, a ocieniała krzewy pąsowego bzu. To nic – mówiła babka – za to jak już wszędzie bzy przekwitną, u mnie bukiet przed oknem stoi.

Lala w ogrodzie w Kielcach lub Lisowie, ok. 1924.

W upalne dni można się było ukryć pod ogromnymi parasolami jaśminów. Chowałyśmy się tam z wiejskimi dziećmi, głuche na nawoływania dorosłych. Obok nas grzebały kury, a dzieci opowiadały się w dziwnych sprawach, do których nie miałam dostępu: o kąpielach pod kołem młyńskim, o nocnej pasionce, o pieczeniu kartofli, o wyprawach na cudze jabłka. Konie wyganiało się na błonia, siedziało się przy ognisku, słuchało strasznych bajek o diabłach, księżyc świecił, konie chrupały trawę po nocnej rosie, gdzieś w oddali pies zaszczekał; dzieciaki grzały się starymi kożuszkami, dymem z ogniska i własnymi, ciasno przytulonymi ciałami; jeśli przysnęły, za chwilę budziły się nagle, przerażone parskaniem chrap pasącej się kobyły. Jabłka zaś najlepsze były u księdza i na folwarku, bo poza tym na wsi nie było żadnego sadu, tu i ówdzie rosła tylko niebotyczna, zdziczała jabłonka lub polna grusza, ulęgałka. Więc chłopaki zakradały się na plebański ogród, i to nie był żaden wstyd, ani grzech – oczywiście w pojęciu chłopaków, a nie księdza. Trzeba było znaleźć dziurę w płocie, cichutko przez nią przeleźć i wskoczyć na upatrzoną wczesną jabłonkę. W bluzach z gumką na dole można było zmieścić kilka kilo. Jeden musiał zostać na zewnątrz, na czatach, później sprawiedliwie oddawano mu jego dolę. Jeśli tylko coś im zagroziło – na przykład pies już był spuszczony z łańcucha albo gospodyni coś usłyszała – ten stojący na czatach odwracał uwagę. Mógł barabanić kluką po sztachetach lub inaczej drażnić psa – reszta uciekała na bezpieczną odległość, a księżowy burek aż chrypł od furii.

To były jednak sprawy zakazane, nawet myśleć o tym nie było można. Myśmy chodzili do lasu, nad rzekę do łany, czyli kładki nad rozlewiskiem wśród łąk, o których sąsiedzi mówili: tyle tam kwiatów, że herbatę można parzyć z tego siana. W mieście ludzie nie wiedzą, jak ziemia potrafi pachnieć. Na wiosnę, w czas orania, gdy skiby odwalają się lekko, skruszone przez zimowy mróz, ziemia pachnie jeszcze tym utajonym, głęboko schowanym styczniowym zimnem, świeżym i orzeźwiającym, jak pierwszy śnieg. Potem zagrzewa się i wydobywa z głębi ukryte zapachy: ciepłych zbutwiałych liści, przegniłego dawno nawozu, ziół. W lecie pachnie albo świeżym deszczem, albo, w czas suszy, prażonym kurzem, przywiędłą miętą lub słodką trucizną żółtego łubinu. Jesienią łętami, mchem, a całe pole owiane jest dymem pieczonych kartofli; czasem z pobliskich sadów nadleci powiew smażonych w kotłach powideł lub kwaśny odór psujących się jabłek. Są jeszcze stawy, gdzie butwieje trzcina i zagajniki, w których rosną podgrzybki – one też mają swój zapach.

I ta ziemia narzucała terminy wszystkim, nawet czupurnym młodym kawalerom. Wieczorne wyprawy do sąsiedniej wsi i nocne stamtąd wracanie, swaty, wesela, chrzciny – wszystko to było zawsze uzgodnione z ziemią, która pozwalała chodzić do dziewczyny, dopiero kiedy skończyło się robotę. Jeśli któryś chciał statecznie, w dzień, to późną jesienią i zimą; ale jeżeli rozmarzyło go słonko wiosenne, to mógł tylko kraść godziny nocne – wymieniać pocałunki w długim cieniu drzewa, gdzie pary chowały się przed ostrym światłem księżyca. Ziemia nie dawała zwolnień, za dnia była robota. I z weselem czekało się do zakończenia żniw, z chrzcinami na wolniejszą, zwolnioną przez ziemię chwilę.

Droga do lasu, jak wszystkie drogi w tej okolicy, usiana była kamieniami, na których widniały odciski muszli, paproci, owadów (dopiero po latach dowiedziałam się po jakich skarbach deptaliśmy codziennie); takie same odciski znajdowałam na kamionkach wśród pól, gdzie chodziło się wiosną po fiołki i żółte kluczyki, i po gałęzie tarniny, kwitnące różowo, jak u Prousta. Latem nastawał czas owoców: ciężkie czereśnie pryskały sokiem, spadając z drzew wysokich jak topole, od opadków papierówek i śliwek drętwiał język, na podwórzu trawa żółkła od słońca. Kiedy otwieraliśmy furtkę do ogrodu, koń bezszelestnie zjawiał się za naszymi plecami i odsuwając nas od płotu, podstępem wślizgiwał się do sadu. Tu trawa była bardziej zielona, leżało pełno owoców – on też chciał mieć swoją Arkadię; ostrożnie przechodził koło klombów pełnych pachnącej werbeny, omijał pąsowe piwonie i aleję żółtych lilii, i lekkim kłusem podążał w odległy róg ogrodu, udając, że go w ogóle nie ma. Gorzej, kiedy z zamieszania korzystały krowy, chamki, które nie miały w sobie nic z elegancji kasztanka; przełaziły prosto przez klomb, tratując werbeny, pozostawiając placki nawozu, pakowały się na aleję liliową, i rozpoczynały dzieło zniszczenia. Za krowami zresztą natychmiast lazły kaczki i gęsi. Ale o tym lepiej zamilczeć!

Jesienią były oczywiście jabłka, gruszki, ale to nie było najważniejsze – najważniejsze były żółte, czerwone i pomarańczowe liście klonów, szeleszczące pod stopami. Dymy z palonych kartoflowych łęcin niosły się z daleka, wróżyło się z nich pogodę. Ale najlepiej było wejść wieczorem na dach piwnicy, stojącej w cieniu ogromnej akacji; jeśli widać z niej było ruiny zamku królowej Bony, otoczone lekką mgiełką – pogoda murowana; jeśli zamek rysował się ostro – czekał nas wiatr, a jeśli ukrył się za mgłą – deszcz. O zmierzchaniu można było jeszcze ukraść trochę słońca, siedząc w jadalni na dziadkowym fotelu przy oknie. Wielka kula słońca zachodziła za górę i las, i zapalało się lampę naftową, wiszącą nad ogromnym stołem.

*

Kiedy po latach wróciłam do swojej Arkadii, zrozumiałam jak zwodnicze były ścieżki szczęścia, po których chodziłam w dniach dzieciństwa.

Droga do lasu była kamienistym traktem bez odrobiny cienia, na którym kobiety, niosące w upalne południe dwojaki z jedzeniem dla kosiarzy, i gęsiarki, pędzące gęsi na dalekie błonia, obtłukiwały bose nogi. Kamionki, porośnięte różową Proustowską tarniną, nie wyrosły same. Rokrocznie po orce trzeba było wybierać kamienie z pola i układać je w pryzmy, aby na tej jałowej glebie w ogóle cokolwiek wyrosło. Las, wspaniały las mego dzieciństwa, okazał się karłowatym sosnowym zagajnikiem, dusznym i suchym, rzeka – skąpą strugą, na której nigdy nie zbudowano mostka; nadal trzeba było przechodzić po chybocącej kładce, bo ci zza rzeki twierdzą, że to nie ich grunt, a nasi, że to tamtym potrzebny most, bo chodzą tędy w niedzielę do kościoła. Tylko łąka rodziła zioła, z których herbatę można parzyć.

Gdybym była turystką, mogłabym poprzestać na zachwycaniu się drogą, wijącą się malowniczo wśród omszałych chałup, niebieskimi pasami na bielonych ścianach – znak, że w domu jest panna na wydaniu – strumyczkiem obrośniętym krzewami tarniny, suszącymi się na chwaścianych płotach glinianymi garnkami.

Byłam jednak stamtąd. Widziałam więc drugie dno: trzydziestoletnie staruszki, które zdążyły już pochować czworo, pięcioro dzieci – płakała, płakały, pomarły; widziałam tragiczne lub zapite oczy mężczyzn bez jutra, rozmawiałam z nauczycielem, który rozkładał bezradnie ręce, mówiąc: kolejny rok, że wszyscy powinni iść do miasta na dalszą naukę, tacy zdolni, ale cóż, jak jeden pójdzie, to będzie dobrze; widziałam okienka zasłonięte ściółką, żeby nie zmarznąć w zimie, podwórka z rozlaną gnojówką, w której bawiły się obdarte dzieciaki.

Nic nie zostało z Arkadii. A potem przyszła wojna i zniszczyła nawet klony i akacje.Studium w czerwieni

Kto choćby część życia spędził wśród wiejskich pór roku, nigdy nie zrozumie kalendarza zaczynającego się od stycznia. To jesień zaczyna i kończy rok, to jesienią dojrzewają jabłka i sprawy ludzkie, także miłość, zrodzona wiosną i w upalne czerwcowe noce; jesienią sprząta się zboże do stodół i schnące badyle z pól, suszy się śliwki, smaży powidła, układa na półkach złote gruszki, żeby nie brakło słońca, kiedy zapadniemy w zimowy sen.

W porze smażenia konfitur i powideł, wrzesień jeszcze łudził popołudniowym słońcem. Najcieplej było na przyzbie koło spichrza; osłonięte murem od północy i wschodu, kradłyśmy ostatnie ciepło lata. Można tam było łuskać fasolę lub groch i słuchać opowiadań folwarcznych dziewuch. Mama denerwowała się bardzo tym moim znikaniem, ale o ileż tam było ciekawiej niż na naszym pięknym ganku, oplecionym dzikim winem, wśród pelargonii i bluszczów, i zawsze tych samych wspomnień babki.

Koło spichrza było przede wszystkim straszno. Mówiło się o strzygach i wilkołakach (ale tym się nie przejmowałam, wiedziałam, że to na niby), mówiło się też o rzeczach prawdziwych, ale strasznych: o utopionym nieślubnym dziecku, o chłopaku z sąsiedniej wsi, co się nie chciał żenić, o pieniądzach na posag, który zeżarły myszy, o wisielcu, o kacie. Kat miał czerwone rękawiczki, czerwone buty i wziął się z piosenki:

Pod szerokim jaworem, jaworem, stała lipka zielona,

A pod tą lipką piękna Krakowianka złote włosy czesała –

Król się o tym dowiedział, dowiedział, w osiem koni przyjechał

Ach witaj, witaj piękna Krakowianko, chcesz mię króla na męża?

Nie pamiętam, co tam było o tym niechceniu, ale czemuś Krakowianka króla nie chciała. Może nie zamierzała opuścić szerokiego jaworu? W każdym razie król się rozgniewał i wezwał kata, kat gdy ujrzał piękną Krakowiankę natychmiast się w niej zakochał i chciał żenić. Krakowianka na to: Nie chciałam być królewną, królową, a tym bardziej katową, ach, ścinaj, ścinaj moją białą szyję, niech ja już więcej nie żyję. Dlaczego nie chciała żyć? Czy dlatego, że była zbyt piękna? Krakowiankę ścinali, ścinali, aniołowie płakali… Straszno.

– Czy kat zawsze nosi czerwone buty?

– Zawsze.

– I rękawiczki?

– No, nie wiem, ale w butach musowo chodzi. Boć przecie z miasta.

Kiedy słońce przestawało grzać pod spichrzem, przenosiłyśmy się do sadu, gdzie, w miedzianym kotle zawieszonym nad ogniskiem, smażyły się powidła. Honorka mieszała kopyścią, ale powidła się przypalały, bo Honorka nie miała głowy do powideł. Szła za mąż. Szła za niekochanego, ale trudno, co mąż, to mąż. Babka wyprawiała Honorce wesele na całą wieś. Huczne. Honorka służyła u babki pięć lat, należał się jej ten splendor. Wesel na wsi tej jesieni było kilka – zawsze sprawiało się wesele jesienią, po sprzęcie, pierwszej młócce i siewie ozimin, kiedy kury już tłuste, więc można ubić, a i czasu trochę więcej – ale Honorczyne miało być pierwsze z pierwszych, zapamiętane na lata.

Szron już ściął trawę tego ranka, gdy Honorka stała w bieli w naszej jadalni, a baby przypinały na niej, jak na drzewku wigilijnym, gałązeczki mirtu. Mama przyniosła białe niciane rękawiczki – „Włóż to Honorciu, będzie ci ładniej” – welon spiętrzony falbaniasto otulał jej głowę jak czepiec; oczy, zawsze śmiejące i szafirowe, dziś były czerwone i napuchłe od płaczu.

– Płacz, płacz Honorciu – mówiły baby – bez płaczu ślub nieważny, trza płakać na zamęście, to będzie szczęście.

Potem była muzyka, stoły rozstawione pod kloszami, tańce w starej, wielkiej kuchni, od dawna nieużywanej; pod dom zajeżdżały umajone wstążkami bryczki, koniki strzygły uszami utopionymi w kwiatach, po podwórzu zataczali się nieznajomi parobcy, śpiewając ile sił.

I właśnie wtedy zobaczyłam kata. Szedł z piękną Krakowianką, pomału, statecznie – nie był pijany. Sznury korali z odpustu lśniły na jej gorseciku i brzęczały, buciki sznurowane lśniły, a on, on miał czerwone glansowane buty.

Wtedy dopiero zrozumiałam, jak naprawdę może być straszno.

Z krzykiem zaczęłam uciekać do domu, do mamy, a kat w czerwonych butach, porzuciwszy piękną Krakowiankę, pobiegł za mną. Zdążyłam wpaść na ganek, do przedpokoju i zatrzasnąć drzwi.

Przez całą młodość uciekałam w snach przed tymi czerwonymi butami, wpadałam na ganek i ryglowałam drzwi. Nikt mi nie wierzył. Nikt nie pamiętał kata na Honorczynym weselu.

Aż przyszła pora, gdy o kata było łatwiej niż o śpiewkę i bajkę. Pojechaliśmy do tajnego młyna, żeby zemleć zboże na chleb. Klucząc przed Niemcami, dobrnęliśmy do leśnego strumienia, stareńkie młyńskie koło obracało się z wolna, na ganeczek wyszedł młody jeszcze mężczyzna – i nagle go poznałam.

– Czy pan kiedyś… piętnaście lat temu… miał czerwone buty?

– Miałem, ale skąd pani pamięta? Przecież pani była maleńka…

– A był pan na weselu Honorki?

– Byłem. Byłem. W tych czerwonych butach byłem. Tę skórę czerwoną to se z Saksów przywiezłem. Ale też pani pamięta!

*

Jak już posprzątano w polu i w zagrodzie, można się było wziąć za umieranie. Babki były wprawdzie pożyteczne w czas pasionki i rwania chwastu, lecz w zimie zajmowały tylko miejsce za piecem. Dzieci, owoc czerwcowych, upalnych uniesień, rodziły się zwykle wiosną – wtedy taka babka, najbardziej nawet niedołężna, chwytała świeży powiew marcowego wiatru i zgłaszała się do swego zajęcia: kołysania maluśkiego; ale jesienią, gdy w nudę szarej godziny słońce zaszło za las, a jeszcze nie zapalało się lampy, gdy deszcze zasłoniły okienka chałupy, szargane przez pluchę jesiony stukały w dach, a w kominie pojawiało się ze świstem złe – nic nie zachęcało do dalszego trwania. Babki wyjmowały ze skrzyni świąteczne, alpagowe czarne spódnice, lamowane tasiemką, czarne, przetykane jedwabiem chustki szalinówki, prały koszule, i cerowały pończochy, aby nie dać się zaskoczyć, gdy przyjdzie to, co i tak kiedyś nadejść musi. Przygotowany strój kładły na wierzchu w skrzyni, dawały ostatnie rozporządzenia i czekały, pogodzone z jutrem. I to było zwyczajne. Na pogrzebach trzeba było pozawodzić i popłakać, żeby złożyć hołd odchodzącej duszyczce, ale nikt nie buntował się ani nie dziwił.

Bywało jednak, że jesienią odchodził ktoś młody. Wtedy lament szedł po wsi. A najgorzej, jak zostawały sieroty.

Tamtej jesieni, co Honorka szła za mąż, a kat tańcował na jej weselu, trochę później, może tydzień, może dwa, czekało mnie drugie pożegnanie – smutne i żałobne. W czworakach dopiero co urodził się śliczny chłopczyk, nowa lalka do niańczenia, ale nie zajmowała się nim matka, tylko stara babka. Kąpała go w odlewku z kartofli, a zamiast piersi dawała w szmatkę zawinięty i pogryziony kawałek cukru. Jakoś na tym cukrze i odlewku rósł sobie dobrze, ale w chałupie było coraz smętniej, bo młoda Bronka nie mogła dojść do siebie po tym urodzeniu. Po izbie snuły się umorusane dzieciaki. No i powiedzcie, Bronka zawsze już po dwóch dniach do roboty szła z noworodkiem zawiniętym w chusty, a tu leguje i leguje. Ba, nie tylko leguje, lecz i przedziwnie kaszle, jak dziecko w kokluszu.

Niedługo było tego kaszlu. Z miesiąc minął, i dzwony w kościele ogłosiły, że w czworakach jest nowy wdowiec do wzięcia i nowe sieroty do obrządzania.

Pięknie wyglądała Bronka w trumnie, wyściełanej haftowanymi ręcznikami: warkocze jak u panny po obu stronach twarzy leżały grube, złotawe. Tylko rumieńców brakło i tego leniwego uśmiechu, którym witała odwiedzających w chorobie.

Dzień był rozmazany, kwiaty przekwitły, nawet gałązki mimozy sczerniały od deszczów. Przeszukałyśmy z mamą cały ogród – żadnego kwiatka! Ale na krzaku dzikiej róży – babicy, jak mówiło się w tamtych stronach – czerwieniły się wspaniałe jagody.

Nigdy nie zapomnę tego bukietu, leżącego w nogach młodziutkiej matki, tak kolorowego – i tak kłującego, tak gorzkiego jak krótkie życie wiejskiej kobiety. Mąż, pijany z okazji pogrzebu, już się rozglądał za przyszłą gospodynią, dzieci płakały, nie rozumiejąc jeszcze, baby w mroku szarej godziny szeptały zdrowaśki – i tylko ten bukiet zarył się w ostatnim błysku wpadającego przez okienko światła.Niedziela

Niedziela – sam dźwięk tego słowa dla człowieka pracującego cały tydzień bez chwili wytchnienia ma jakiś urok; wszystkie myśli, wszystkie zamierzenia sumują się wokół tego dnia, w którym każda minuta będzie inna od minut dnia codziennego. W izbie stoją dwie skrzynie: w jednej, starej i nieważnej, walają się parciane serdaki, podszyte pakułami, wypełźnięte zapaski, połatane portki robocze, zgrzebne, pocerowane koszule, bluzy cajgowe i drelichowe. W drugiej, malowanej w kwiaty i kogutki, ułożono starannie wyprasowane spodnie, haftowane koszule, surduty, kwiaciaste chusty z frędzlami: ubranie od niedzieli, od święta.

Już sobotnie popołudnie żyje przedsmakiem dnia jutrzejszego. W stodole gospodarz z synami rżnie podwójną porcję sieczki i ściąga z poddasza ogromne wiązki siana. Dziewczęta przynoszą więcej kartofli, na kominie pyrkoce dwudniowa porcja dla świń. Nad całą wsią unosi się chmura piaszczystego kurzu – to dziewczęta zamiatają brzozowymi witkami podwórka i drogę przed domem.

Zmierzch daleko niesie głos matek, nawołujących dzieci, które zawsze przepadają w głębi cudzych ogrodów i chałup. Czeka już na nie szeroka balia, parująca pod sufit. Potem, kiedy już wszyscy wyszorowani, z czystymi nogami pokładą się do łóżek, gospodyni, obieliwszy wielki, pół izby zajmujący piec i pomywszy podłogi, może na chwilę pomyśleć o sobie. Może siąść w czystej koszuli przy stole, położyć spracowane ręce na podołku i ucieszyć się, że jutro nie pójdzie w pole. Może postawić nadszczerbione lusterko i przyjrzeć się ze zdumieniem mało znajomej twarzy o zmęczonych oczach, spalonej wichrami skórze, i użalić się nad młodością, która niepostrzeżenie odeszła nie wiadomo kiedy.

Lisów, w głębi kościół i droga, po prawej kawałek budynku czworaków, fot. Zygmunt Karpiński (?), ok. 1942.

W niedzielę od rana dziewczęta przebiegają od chałupy do chałupy, pożyczając węgli do żelazka, umawiając się do kościoła, przypominając sobie w ostatniej chwili o jakichś niezmiernie ważnych sprawach, które trzeba natychmiast przekazać przyjaciółce. Jeszcze jedno dotknięcie włosów, rozprostowanie wstążki u warkoczy, przygładzenie spódnicy i ze śmiechami i porozumiewawczym poszturchiwaniem, wybiegają na drogę. Ale tu już trzeba zachować powagę, bo z chałup wysypują się chłopcy. Wypomadowani, w białych koszulach, pobłyskujący cholewami butów, podchodzą do dziewcząt, zastępują im drogę, zaczepiają bardziej lub mniej natarczywie. Wtedy one zbijają się w gromadki, sznurują usta i stąpając z godnością i patrząc prosto przed siebie, udają, że nie widzą gorących spojrzeń, nie słyszą uwag, propozycji, zachwytów. Żadna z nich za nic w świecie nie przyznałaby się nawet przed samą sobą do tego omdlenia, które pęta jej nogi i ciąży w całym ciele, do tego ciepła, które rozlewa się w żyłach od chłopczyńskich zalecanek.

Dzwony biją dopiero po raz pierwszy – to znak dla odległych wsi, by zbierały się do drogi. Jest jeszcze dużo czasu, poranne słońce łagodnie rozprasza mgły, można spacerować po drodze, można też od niechcenia skręcić na cmentarz, gdzie, z dala od spojrzeń dorosłych, chłopcy zachowują się śmielej. Czasem zazdrosnym spojrzeniem złapią parę trzymającą się za ręce – to narzeczeni, już pewno po zapowiedziach.

Ledwo odezwie się jękliwy głos sygnaturki, wychodzą z domów gospodarze. Idą statecznie, odświętnie wygoleni, ciężko stawiając stopy w wyglansowanych butach. Zatrzymują się przed stopniami przed bramą kościelnego muru, witają się wylewnie, skręcają papierosa i rozmawiają o swoich męskich sprawach.

Kobiety nadchodzą ostatnie, już zmęczone porannymi zajęciami, zdyszane.

Kościół żarzy się od migocących świateł, złocone barokowe anioły tańczą u obu boków ołtarza, kwiaty stoją sztywno w glinianych wazonikach. Ze ścian, z sufitu, z witraża patrzą słodkie Matki Boskie, frasobliwi Chrystusi, surowi święci i wleczone za włosy męczennice. Piskliwe głosy zawodzących bab łączą się z pohukiwaniem mężczyzn i unoszą razem wśród dzwonków ministrantów i zapachu kadzidła, aż po strop, gdzie królują sławne na całą okolicę organy. Jak te organy brzmią naprawdę, trudno komukolwiek dziś powiedzieć, bo od lat nikt już nie widział organisty trzeźwego – a jak sobie lepiej popije, to już zupełnie nie wiadomo, co wygrywa, i nawet ksiądz nie bardzo może się w tym połapać.

Arystokraci miejscowi, rzeźnik, sklepikarz, wójt, sołtysi i paru bogatszych gospodarzy z okolicy, nie mieszają się z tłumem głównej nawy. Stoją godnie w zakrystii, a gdy dzwoneczek ministranta rzuca wiernych na klęczki, oni przyklękają tylko na jedno kolano, podkładając pod nie czystą chusteczkę.

Werble

Babka, zawsze niezwykle dbająca o swój wygląd, w swoich czerniach, piórach i aksamitach, w Dniu Zadusznym wkładała kapelusz z woalką, a zamiast złotego łańcuszka ozdabiała suknię czarnymi dżetami, lub różańcem z hebanu. Bo właśnie w Zaduszki, nie pierwszego, jeździliśmy wszyscy – wolantem, który miał już za sobą długą drogę ze wsi – na wojskowy Cmentarz Zasłużonych.

W tamtych stronach w Zaduszki brał już mróz, nadmarznięte liście chrzęściły pod kołami wolantu, było odświętnie i straszno. Mama, ogromnie zdenerwowana, gubiła to rękawiczki, to torebkę, to parasolkę; wtedy na scenę wkraczał ojciec, spokojny i opiekuńczy i wszystko wracało do ładu.

Przyjeżdżaliśmy na cmentarz po obiedzie. Stali już tam szeregiem żołnierze, jeszcze w pozycji „spocznij”, i przytupywali zmarzniętymi nogami, dopóki nie zjawi się kapelan w towarzystwie oficerów.

Orkiestra ustawiała się zawsze niedaleko grobu dziadka. Czekałam w napięciu na marsz żałobny – ale najważniejszy był apel.

– Baczność! Na ramię broń! Prezentuj broń!

No i zaczynało się to najważniejsze: najpierw werble, potem oficer wyczytywał z listy nazwiska, a z grupy występowali kolejno żołnierze i odpowiadali:

– …poległ na polu chwały pod Rokitną 13 czerwca 1915 roku!

I werble.

– …poległ na polu chwały pod Krzywopłotami 17 listopada 1914 roku!

I znów sucha, żołnierska partita werbli.

Minęło prawie pół wieku, a ja wciąż pamiętam tę twardą, zmrożoną ciszę, w którą wpadały słowa oficerów i głuche uderzenia, przeznaczone dla tych, którzy nie mogli już przecież nic usłyszeć.

Leonard Brokl, ok. 1880.

Zawsze dopominałam się o nazwisko dziadka: dlaczego nie wyczytują jego nazwiska, przecież i dla niego to granie? Prawda? Przecież leżał tam, przy innych, wywyższony po śmierci przez tę jedną, jedyną decyzję swojego życia. Tłumaczono mi to corocznie i co roku nie mogłam zrozumieć, że nie grają mu werble dlatego, że wtedy, w 1863 nie zginął; że od tamtego czasu przeżył jeszcze ponad sześćdziesiąt lat życia pełnego sukcesów i zaszczytów, że przypadły mu nie tylko miłość, mądrość i sława, ale nawet – wprawdzie przemijające – bogactwo, stanowiska; że było to życie bujne, może nawet odrobinę awanturnicze.

Podobnie jak Niechcic wrócił z powstania z przestrzeloną burką, ale – jeśli nie liczyć przytępionego słuchu – ominęły go wielkie spustoszenia. Był na to chyba zbyt młody; nie miał – prócz licznych talentów – nic, więc nic mu się skonfiskowano. Na wszelki wypadek pojechał za granicę; za tą granicą był Kraków, gdzie dokończył zaczętych studiów, by, wspinając się błyskawicznie po stopniach kariery naukowej, dojść do stanowiska profesora uniwersytetu. Wtedy mógł już sobie pozwolić na dekonspirację – Rosja potrzebowała fachowców, w Rosji nawet tacy jak on, austriaccy poddani, robili karierę i zdobywali majątki. Przechodził różne koleje losu, wygrywał i przegrywał, zdobywał i tracił, podróżował do wszystkich krajów starego i nowego świata, korespondował z uczonymi Europy, Ameryki i Azji, by pod koniec życia znów wszystko stracić i wrócić do punktu wyjścia.

Wtedy przypomniano sobie, że był powstańcem. Przestrzelona burka dochowała mu wierności – wkładał ją wieczorami, siadując, w źle opalanym pokoju, w fotelu, który potem odziedziczyłam. Renta powstańca pozwoliła i jemu, i babce na skromne utrzymanie, bez potrzeby wyprzedawania biblioteki, mebli, dywanów.

Kiedy doszedł do kresu, wszystko, co w życiu zdziałał, okazało się nieważne lub mało ważne: majątki przepadły, stanowiska przeminęły, prace naukowe przebrzmiały, urwały się kontakty ze światem – została jedna najważniejsza decyzja: któregoś dnia, w styczniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku młodziutki student zdjął ze ściany krócicę i pociągnął w pole, narzuciwszy na plecy burkę. Zupełnie jeszcze nieprzestrzeloną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: