Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 grudnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim - ebook

To ja napisałem tę książkę, tak samo, jak poprzednią. Ta jest dalszym ciągiem tamtej. Tamta jest starszą siostrą tej, jej kuratorką, jej dojną krową. Zdaniem Tomasza Dalasińskiego tamta to powieść awanturniczo-erotyczna. Ta jest taka sama, ale inna. Magda nazwała ten rodzaj prozą wywrotową. 

Pisałem tę książkę, jak Bóg dał: w rowie przydrożnym, w zajazdach, na zjazdach, w kokosowym lesie, w klasie szkolnej przerobionej na noclegownię, z niedźwiedziem w ramionach, z duszą na ramieniu i z bronią pod pledem, na wozie i pod podwoziem, czasem co dzień na bieżąco, czasem spoglądając wstecz na przejechany szmat Drogi. 

Nie będę na tych kartach nużył czytelnika czczą gadaniną o sztukach pięknych, położeniu i oso¬bliwościach światowych stolic. Nie będę też zabawiać go intryżkami i swawolnymi przygoda¬mi, jakie się zdarzają na przyjęciach, gdzie pani domu częstuje gościa wódką i całusem. Godniejsze jego uwagi zdają mi się przedmioty bardziej szlachetne, tyczące się koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a także opowiem co nieco o lisach, wilkach i niedźwiedziach.

Wszelkie podobieństwo zwierząt i zdarzeń opisywanych w tej książce do zwierząt i zdarzeń nie występujących w książce poprzedniej, należy złożyć na karb naiwności autora.

Jacek Podsiadło

Szukał Podsiadło swojego miejsca na marginesie literatury. I w końcu je znalazł. Tyle, że nie na marginesie ale w centrum.

Piotr Kępiński

Dużo się ostatnio mówi i pisze o wąchaniu książek. Bo papierowy świat, nasz kolos na nogach z celulozy, zawalił się. Ludzie przestali czytać książki. Ludzie przestali nosić wstążki. Stali się ludźmi sztucznymi, nakupowali sobie tabletów, czytników, ajpadów i innych przyrządów, popodłączali się do swoich sieci i wciągają teraz literaturę nosem. A pogrobowcy dawnego świata wyczołgują się spod zwałów makulatury, poranieni i obrażeni, i jęczą, jak to ocaleni mają w zwyczaju: świat się skończył, ojojoj. Nie ma już książek, ajajaj. A myśmy te książki kochali. A myśmy te książki wąchali. A one tak pięknie pachniały. I nigdy nas nie oszukały.

Fragment książki

Jacek Podsiadło  – (1964) poeta, prozaik, tłumacz, dziennikarz, felietonista. W 1992 r. został laureatem Grand Prix w konkursie na brulion poetycki im. M.M. Morawskiej. Laureat licznych nagród literackich, m.in. nagrody im. Georga Trakla (1994), Nagrody Kościelskich (1998), nagrody Czesława Miłosza (2000), czterokrotnie nominowany do nagrody Nike. Od 1993 do 2008 roku prowadził audycję "Studnia" w Radiu Opole. Od 2009 roku prowadzi własne Domowe Radio "Studnia" w internecie. W latach 2000 - 2007 był stałym felietonistą Tygodnika Powszechnego. W 2015 roku otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za całokształt twórczości.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-956-4
Rozmiar pliku: 600 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy odpadnie tynk, ukażą się freski małpoludów

Kiedy wreszcie pojedziemy do Dziwnych Rzeczy? – spytał Pięć Szybkich Żyraf, wlokąc za sobą dwa miliony lat historii człowieka i zbiegając po pięć stopni naraz w przedwiośniu swego życia. Schody szły nie wprost, były pokrętne, niekonkretne i pozbawione poręczeń, ale jemu to nie przeszkadzało.

– Kiedy opadnie mgła niewiedzy – odparłem.

– Już opadła.

– Kiedy wszystko, co żyje na lądzie, nurkuje w wodzie lub plądruje powietrze, pomiarkuje się i wyrośnie z rajtuz biologicznego desygnatu.

– Już wyrosło. Ja na przykład przestałem być żyrafami, widzisz?

– Kiedy cioteczka Autosugestia wstanie.

Błogosławieni ubodzy, albowiem ich królestwo jest niebieskie.

– Kiedy wreszcie pojedziemy do Dziwnych Rzeczy?! – wrzasnął Pięć Szybkich Żyraf, wbiegłszy po schodach na sosnę swego życia i stanąwszy w drzwiach sypialni ciotuchny Autosugestii. W sypialni nie było nikogo. Pusto w niej było i panował tu porządek jak w sennych koszarach. Łóżko pościelone bez żadnych dyskusji. Zasłony odciągnięte. Sny przewietrzone.

W drzwiach stanęła ciotunia.

Ciotunia stanęła w drzwiach.

Przyszła tyłem.

– Ja od dawna jestem gotowa – powiedziała i ziewnęła.

– A dlaczego chodzisz tyłem?

– Żeby być przodem do wyjścia.

Znacie ten stan? Możecie go pamiętać jedynie z dzieciństwa. Chyba, że pamiętacie ewolucję, poranek człowieczeństwa, kiedy byliście jeszcze małpą. Bowiem doświadczają tego stanu dzieci tylko i zwierzęta. Powietrza jest za dużo, a kłębi się w nim tyle zapachów, że i ich wydaje się za dużo. Przenośne są góry i miasta, niebo skłania się ku partiom chłopskim, malcom chce się biegać, czytać i nie rachować, a dziewczynkom wyszywać, wyszywać, wyszywać. Jest sobotni poranek i świeci słońce. Jest beztroska, ale taka, która nie ma nazwy, bo troski jeszcze się na świecie nie pojawiły. Świat przeddualistyczny. Świat sprzed dwóch milionów lat. Ja pamiętam.

Zewnętrzne objawy tego stanu zaobserwowane przez pediatrów to wzmożona ruchliwość, słowotok, podskoki bez sensu, bieganie, mówienie skrótami lub przeciwnie, długimi objazdami języka. U psów, kiedy im się przypomni bycie małpą, obserwuje się niekontrolowane tarzanie się po ziemi, łapanie pcheł tam, gdzie ich nie ma, prychanie, udawanie zająca i jedzenie marchwi. I psy, i dzieci, dostają tej korby na przykład na widok pierwszego śniegu, ale nader często pojawia się ona bez widocznego powodu. Najczęściej wystarcza właśnie trochę słońca o poranku. Perspektywa wycieczki także stanowi okoliczność sprzyjającą wystąpieniu powyższych objawów.

Zatem pojechaliśmy. Było nas tyle, że nie chciało mi się liczyć dokładnie, ile nas jest, w każdym razie ledwie się upchnęliśmy w samochodzie, który jest duży. Wiadomo, rodzina. Droga do Dziwnych Rzeczy wiedzie prosto jak strzelił, ale potem, koło drogowskazu DZIWNE RZECZY, GOLGOTA ZAPRASZA 4 KM nagle trzeba skręcić. I od tego miejsca nie jest to już wycieczka, ale Droga Krzyżowa. Trzeba się zatrzymywać przy kolejnych stacjach z malowidłami. Na jednym z pierwszych Pan Jezus upada po raz pierwszy. Chyba w deszczu. Ale może to taki poin­tylizm. Potem Pan Jezus pociesza niewiasty płaczące w stylu dziewiętnastowiecznego realizmu. Potem Pan Jezus impresjonistycznie upada po raz drugi jak długi. Potem pociesza niewiasty po raz drugi. Nie, pudło, to Weronika z chustą. Taki hiperrealizm, że i rozpoznać trudno. Potem Pan Jezus wisi na kubistycznym krzyżu z elementami iluzjonizmu.

– O, jaki dziwny kościół!

Tak, wyłaniający się z otchłani kościół jest dziwny. Ma kształt piramidy, której budowniczowie w dwóch trzecich roboty zdecydowali się jednak na gotyckie zamczysko. W połowie wysokości widać semafor kolejowy wmontowany w ścianę. Wygląda to nietypowo, trochę jak antena satelitarna, ale jednak widać, że to semafor. Już wiem, że warto było tu przyjechać. Potem się wyjaśni, skąd semafor: stoi on przed wejściem do Kaplicy Kolejarzy.

– O, balony!

– To nie balony, chłopczyku. To papież.

Sprzedawca nie poprzestaje na tym wyjaśnieniu. Prezentuje szeroką ofertę dużych papieży do nadmuchania. To znaczy, na razie papieże są mali, skurczeni jak Niemcy po wojnie, ale po nadmuchaniu mają stać się wielcy i prawdziwi. Sprzedawca zapewnia, że jego papieże są dziełem sztuki rękodzielniczej, jako dowód pokazuje kilku pierwszych z brzegu, jeszcze nienadmuchanych, zwracając uwagę, jak bardzo są do siebie niepodobni. Z tego wszystkiego kupuję u niego biografię Karoliny Kózki i wchodzimy do środka Dziwnych Rzeczy.

Zaraz za wejściem otaczają nas święte obrazy.

– O, jacy dziwni ludzie!

– To nie ludzie, tylko postacie, chłopcze – poprawia nobliwa, kostyczna dama, kontemplująca jeden z obrazów. – O, jest pani, pani Halinko. I co, znalazła pani toaletę?

– Tak, tylko oczywiście bez papieru toaletowego, pani Helenko. Ale od czegóż fantazja i młodzieńczy polot!

Przeszliśmy dalej, do Kaplicy Akowskiej.

– O, jaki dziwny różaniec!

Różaniec jest duży, zrobiony z ziemniaków. Jest tu też krzyż z fasoli. Jest papież z czterech zbóż. I jest Polska z ryżu.

Kaplica NSZ przywitała nas poezją naskalną. Zaczynało się obiecująco, trochę jak „120 przygód Koziołka Matołka”:

W miejscu tym, przechodniu – zatrzymaj się chwilę.

Wykreśl z swej pamięci spaczoną historię.

Tu prostymi słowy i niezbyt zawile

losy Narodowych Żołnierzy opowiem.

Potem było jednak gorzej. Oplfano. Rubierze. Autorem poematu jest A. M. „Żbik”. Tak wynika z podpisu.

Nie ma kaplicy GL ani kaplicy BCh. Wszystkie mądre polskie kozy na naradę się zebrały.

– A wie pani, pani Helenko, słyszałam o jednym takim pisarzu, co zwariował i przez pół książki liczył strzały w westernach.

– Nie, nie, to ja inaczej słyszałam. On je liczył, żeby nie zwariować.

– No to mu się nie udało.

Ciekawie było w Kaplicy Głuchych. Były tam uwiecznione głuche na wszystko postacie w różnych sytuacjach życiowych. „Sport i turystyka – główna forma rehabilitacji wśród głuchych”. „Głusi w dorobku kultury polskiej”. „Głusi patrioci w walce o niepodległość ojczyzny”.

Co ciekawe, nigdzie nie znaleźliśmy Kaplicy Ślepych.

Byliśmy ślepi.

Byliśmy ślepi, a popchnąłeś nas.

– O, samochód!

Pięć Szybkich Żyraf rozglądał się już po Kaplicy Męczeństwa Księdza Jerzego. Stał tam fiat 125p. „Ten samochód to osobista własność ks. Jerzego Popiełuszki”.

W Kaplicy Księdza Romana Kotlarza, Męczennika, znaleźliśmy przód karoserii wózka akumulatorowego oraz sutannę księdza w gablocie. Napis na marmurowej tablicy głosi:

„CZŁOWIEK CHCE BYĆ CZŁOWIEKIEM

– ks. R. Kotlarz”.

Człowiek jest karykaturą małpy.

A ja jestem psem, który je marchew.

Mark Twain poprzedził „Przygody Hucka Finna” ostrzeżeniem, które usunięto z polskich wydań jego książki: „Osoby usiłujące doszukać się w tej historii motywu, będą ścigane; osoby usiłujące znaleźć w niej morał, zostaną skazane na banicję; osoby usiłujące wykryć w niej intrygę, zostaną rozstrzelane”. Pragnę powtórzyć to za wielkim amerykańskim pisarzem. Historie są historiami. Od siebie dodam tylko, że zwłoki osób usiłujących doszukać się w mojej historii ukrytego porządku, wystawiane będą w bibliotekach na widok publiczny, bez jakichkolwiek uprzednich zabiegów kosmetycznych. Żyjemy w kraju zrobionym z ryżu, godnym pióra Jerome’a Klapki Jerome’a i niech to wystarczy za całą naukę płynącą z niniejszej historii.

W Kaplicy Lwowskiej natknąłem się na zdanie, które zapamiętam do końca życia, o ile oczywiście wcześniej nie umrę. Dowiedziałem się z owego zdania, że miasto Lwów nie miało usytuowania strategicznego, dlatego też wielokroć musiało stawiać opór najeźdźcom i ponosić konsekwencje swego położenia. Sprawiło to, że Lwów stał mi się nagle bliski. Ja też muszę ponosić konsekwencje położenia, w jakim się aktualnie znajduję. Na przykład teraz przyspieszam kroku, bo z jaskini za nami dochodzą już znajome głosy.

– Pani Halinko kochana, nie odczuwa pani w związku z tym wszystkim pewnego, hmm, dyskomfortu płciowego?

Jestem lwowiakiem. Prędzej, do Kaplicy Błogosławionej Karoliny Kózki.

– Wie pani co, pani Helenko? Znamy się już z tysiąc lat, na niejednych rekolekcjach odmawiałyśmy pacierz w jednym łóżku, ale czasem pani postawa różni się od tej oczekiwanej przeze mnie.

Błogosławiona Karolina Kózka zginęła w obronie cnoty 18 listopada 1914 roku. Była bliską współpracowniczką proboszcza parafii w Zabawie, przy czym należy podkreślić, że Zabawa jest to nazwa wsi.Oko za oko, chwost za chwost czyli Go to Sea No More czyli „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać” II

Do wypadku jednak wojny domowéj obracam pióro. Jak z początku, tak i do końca Pan Bóg przy niewinności stawał. Wyszły wojska w pole, ustępował Lubomirski jako panu, królowi, ale się przecie bronił, kiedy bardzo nacierano; my téż gonili, kiedy przed nami uciekał. Na Montwach zeszły się wojska; stacyi od siebie było przez przeprawę więcéj, niżeli mila. Nazajutrz kazał król przeprawiać się na tamtę stronę. Przeprawiły się dragonie konnego wojska, część Litwinów miała się już przeprawiać, aż tu leci kommunik Lubomirskiego, już nie sprawą, nie chorągwiami, ale tak modą tatarską. Wsiedli zrazu na chorągiew naszą rozumiejąc, że Litwini; zerwą się zrazu po­tężnie, poczną z koni gęsto lecieć, aż dopiero pomiarkowawszy się, że tu jeden brat, tam drugi; tu syn, tam ojciec, dali sobie pokój. (...) Była to ta po­trzeba wielce pomieszana, gdzie trudno było rozróżnić, kto nieprzyjaciel i kogo uderzyć, bo jeździli mię­dzy sobą, a nie znali się; który którego napadł, to się wprzód pytali: „ty z którego wojska?” „A ty z którego?” Jeżeli przeciwnicy, to: „bijmy się”. „Jedź do diabła”. „Jedź téż ty do dwóch”. I tak sobie dali pokój. A jeżeli znajomy na znajomego napadł, to się powitali i rozjechali; było bowiem tak, że jeden brat zostawał przy królu, a drugi przy Lubomirskim; ojciec tam, syn tu; nie wiedziano zatém, jako się bić. Prawda, że oni mieli znaki, to jest lewą rękę chustką związaną, aleśmy to nierychło postrzegli. (...) Ale po wszystkiéj okazyi przyjechał z boku towarzysz z tamtego wojska, a Czop, pułkownik kozacki, stoi na koniu i nie strzeże się go, rozumiejąc, że swój; ów pomalusieńku człapiąc, przyjechał do niego, strzelił mu w ucho z pistoletu i zabił. Taka wojna zdradliwa, kiedy to tenże sam strój i taż mo­da. Bogdajby do tego w naszéj Polsce więcéj nie przyszło!

„Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska.

Z czasów panowania Jana Kazimierza,

Michała Korybuta i Jana III”, pod rokiem 1666.

Gołe oko spostrzegawczego czytelnika odnotowało zapewne dziesięć różnic, jakie wystąpiły wśród dzieci maszerujących w Wielką Sobotę z koszyczkami do kościołów od czasu napisania przeze mnie poprzedniej książki. Na sielskim obrazku powtarzającym się wiosną na ulicy każdego polskiego miasta i każdej polskiej wsi widać, że z roku na rok dzieci i koszyczków ubywa. To zaś sprawia, że coraz mniej jest także jaj w koszyczkach. Te zaś, które są, zamiast pseudokurpiowskimi wzorami coraz częściej zdobione są hasłami wolnościowymi lub karykaturami osób, których kiedyś nie wolno było karykaturować. Księża biją w dzwony na trwogę, okadzają się dymem i skaczą z ambon w trybie alarmowym: „Tradycja ginie! Przybędzie anioł na niby-rarogu na czele zastępu łotrów i wysiecze w pień grzeszników, aż kury będą fruwały do góry nogami! Na kolana! Króloowej anieeelskiej śpiewaajmy, różaami uwieńczmy Jej skroooooń!”. Są bowiem w zmowie religijnej ze Związkiem Jajczarskim.

Coś wam powiem. Nie chciałbym mieć róż na skroniach. Wolę wawrzyn albo klasycznie, listek figowy. Róża bez kolców nie została chyba jeszcze wykrzyżowana, hę?

Niechaj zatem będzie wiadomym zarówno we dnie, jak i w nocy, tak w Apeninach, jak w Andach, że my nie jesteśmy wrogami tradycji. Wręcz przeciwnie, jesteśmy obrońcami tradycji i tradycyjnych wartości. Ich rycerzami. Tyle tylko, że skupiliśmy się na strzeżeniu skarbów swej własnej tradycji, a że dzieciaki z koszykami co roku wchodzą nam w Drogę, to już nie nasza wina. My też musimy jeść. Każdy sąd to przyzna, jeśli mu się odpowiednio zapłaci.

Oficjalna propaganda mówi o kryzysie wiary, spadku powołań i akcji ateizacji. Ale to nie to. To nasz Kryzys Wieku Coraz Bardziej Średniego. Upadek wielkanocnego zwyczaju chodzenia ze święconką wypływa bowiem z dwu źródeł. Po pierwsze, opowieści o tym, że w Wielką Sobotę w dowolnym zakątku kraju mogą się pojawić na dowolnym środku lokomocji straszliwe, nieludzkie głodomory, gotowe schrupać jaja w barwnych skorupkach, baranka, sól i chrzan razem z koszyczkiem, jakkolwiek przesadzone, nie są przecież wyssane z palca. Może tylko przymiotnik „nieludzkie” w odniesieniu do nas nie bardzo mi się podoba, wolałbym „zezwierzęcone”. Po drugie, fama, jaka zaczęła towarzyszyć naszym wielkanocnym wyprawom, ich zasłużona zła sława, spowodowała, że dzieci, zamiast grzecznie dreptać do kościółków, coraz częściej próbują nas naśladować i na święta uciekają z domów, grupowo, a nawet masowo. Policja ma portki pełne roboty.

My zaś wciąż jeździmy na nasze wielkanocne wyprawy, ale to już nie to samo, co kiedyś. Może nawet to już zupełnie co innego. Ja na przykład w ogóle nie szukam przygód. Nasyciłem się. Po co przeżywać nowe przygody, skoro można powspominać stare? Przyjemność ta sama, a nie namęczy się człowiek tyle. Tylko pamięć trzeba mieć, ewentualnie zapiski. I fotel, i pled.

Poza tym: jakoś dziwnie nam się namnożyło potomstwa. Teraz wszystko się kręci wokół niego. Na jakie przygody może liczyć turnus starców, za którym ciągnie się długi, rozcapierzony jak u smoka ogon rozwrzeszczanych bachorów? Trzeba to stado ubrać, nakarmić, napoić i jeszcze zagospodarować jakoś czas, żeby się dzieciarnia z nudów nie potopiła albo nie podpaliła czegoś. Na przykład dzisiaj. Tak się składa, że po obiedzie w rękach Śliwy pozostają dwie puste szklanki. I on to wykorzystuje.

– Filipku, coś ci pokażę – mówi do syna, który już się rozglądał za zapalniczką. – Zamknij oczy.

Filip posłusznie zamyka. W ogóle nie jest przerażony, jego oczy przed zamknięciem nie wyrażają niemego, sierocego pytania, co ten stary znowu wymyślił. Nie. Filip oczekuje jakiejś fajnej przygody.

– Morze – mówi Śliwa i przystawia Filipowi szklanki do uszu. – Wyobraź sobie morze, synu. Widzisz je?

Filip kiwa uwięzioną między szklankami głową, że widzi.

– Słyszysz, jak szumi?

Filip potakuje. Morze szumi. Czas leczy rany. Fala sunie za falą i szturcha ją, żeby sunęła szybciej.

– Widzisz molo? Taki taras wysunięty w morze? Możesz się po nim przespacerować – Śliwa hipnotyzuje syna, nieznacznie manewrując szklankami, żeby szum morza to cichł, to narastał.

Dziecko ufnie stąpa po skrzypiącym molo. Widzi mewę trącającą w locie skrzydłami grzywy fal. Jego zniekształcone uszy w szklankach robią się czerwone z emocji. Załapuje fazę, więc kiedy ojciec dopytuje się, czy widzi mewę, Filip bez otwierania oczu relacjonuje:

– Już od dawna. Ale co tam mewa. Wieloryb – mówi. – Wielki jak koń. I statek rozbitków. Nie, dwa statki. Dziurawe, morze się wlewa do środka. Ludzie się topią. Zapomnieli nadmuchać koła ratunkowe. Rekiny.

To doświadczenie natchnęło Tysię i Śliwę do napisania w przyszłości wspólnej książki „Tanim kosztem. Czas wolny dzieci z rodzin dysfunkcyjnych a skromne możliwości zagospodarowania go”. To na jej podstawie Ministerstwo Szkolnictwa i Więziennictwa opracuje metodę zapewniania wakacji dzieciom z biednych domów i z domów dziecka. Jeśli natkniecie się kiedyś na dziecko skrępowane sznurami, przymocowane do krzesła z zawiązanymi oczami i ze szklankami przyklejonymi do uszu taśmą klejącą, nie ruszajcie go. Bowiem to dziecko przebywa właśnie na ministerialnych wakacjach w Łebie i zbiera na plaży muszelki na pamiątkę. Minister natomiast bawi w tym samym czasie na egzogennych wyspach, gdzie przepuszcza na kurwy Fundusz Wakacyjny Dzieci z Rodzin Uboższych i Dysfunkcyjnych. Nazwy wysp nie podaję, żeby nie urazić tych ich mieszkanek, które nie uchyliły jeszcze rąbka tajemnicy nawet etnografom i antropologom.

Podążamy więc rokrocznie, sami nie wiedząc, dokąd, jak widma nie z tego świata głodne swojego miejsca. Bo to jest tak, że każdy ma albo chociaż pragnie mieć jakąś duchową ojczyznę. Tym zaś, którzy jej nie mają, potrzeba przynajmniej miejsca duchowego wygnania. Istniejemy. I poprzez tę barierę snu można sobie o tym zakomunikować, jak napisał Arnold Słucki do Elżbiety i Jerzego Ficowskich. Słucki, poeta pozbawiony wszystkich swoich ojczyzn.

Wszystkie Drogi prowadzą do Międzygórza. Możemy się umawiać, że wrzucamy na luz i dajemy sobie z nim spokój, ale to daremne. Mówimy na przykład tak: rzygam już tym Międzygórzem. Ja tak samo. Jedźmy w tym roku w jakieś inne miejsce. Tak, koniecznie, jedźmy gdzieś, gdzie jeszcze nie byliśmy. O, pojedźmy do Gierałtowa. Tak, do Gierałtowa! Słuchajcie, dziewczyny, klamka zapadła: w tym roku jedziemy do Gierałtowa! I jedziemy do Gierałtowa, i lądujemy w Międzygórzu, w naszym Nigdzie, gdzie wszystko się powtarza, póki może. Znowu odwiedzają nas znajomi Śliwy, którzy teraz są już też naszymi znajomymi: eks-mąż Jolandy, Grzesiek i Siwy. To dziwne, ale ludzie lubią nas odwiedzać. Mimo, że jesteśmy zezwierzęceni i że trzeba wleźć na górę, żeby nas spotkać. Siwy znowu zostawia przez zapomnienie marihuanę, tym razem nie w puzderku, ale w fajce zrobionej z korzenia. Znowu przesiadujemy przy kominku prowadząc długie, szczere rozmowy. Ale włosek, na którym wisi wszystko, co się powtarza, a więc stodoła Siwego, góry wokół i nasze sny, jest coraz cieńszy.

Zaczęło się od tego, że Śliwa powiedział przez telefon Patisonowi, że on, Śliwa, już nie będzie z nami uciekał na Wielkanoc. Że każda rzecz ma swoje miejsce i swój czas, a każda tradycja ma swój kres. Patison, jak to usłyszał, od razu poszedł do kopalni strzelić samobója. Całkowicie się załamał. Stanął obok windy, ale nie razem ze swoimi górnikami, tylko w pewnym oddaleniu. Po prostu trzymał się na uboczu. Górnicy palili swoje papierosy, a Patison bił się ze swoimi myślami. Były to wyłącznie czarne myśli. O czarnym Chlebie, o czarnej kawie i o opętaniu samotnością. I któryś z górników powiedział: „Co sztygar taki smutny dzisiaj?”. Spytał tak po ludzku, bez złośliwości. Z życzliwości. A Patison odpowiedział: „Człowiek musi sobie czasem polatać”. I hop! Wyskoczył z siebie i wskoczył do szybu. Leciał sześćset metrów w dół obijając się po Drodze o podziemne rusztowania, konstrukcje samobieżne, kombajny węglowe i ślepe oczy nie istniejących już koni. To dziwne, że tak skoczył. I nic dziwnego, że kiedy wylądował na samym dnie, miał całkowicie połamaną nogę.

Zatem nie ma z nami Patisona, bo ma nogę w gipsie. Na wszelki wypadek, żeby nie mógł uciec z domu, do nogi ma jeszcze przygipsowaną żelazną szynę. Nie ma z nami Alvaro, który przygód potrzebuje tylko od święta. Nie ma z nami Koronkiewicza; powiedział, że skoro nie dajemy już rady na rowerach, to on bardzo dziękuje. Myślałby kto. Za to jest Śliwa, bo wtedy pomyliło mu się: miał na myśli, że każda rzecz ma swój kres, a każda tradycja swoje miejsce i swój czas. A miejsce i czas są jasno i z góry określone: stodoła Siwego i święta wielkanocne. Są też z nami Justyna i Młody.

Tak naprawdę to Patisona nie ma z nami z innych powodów. Żelazna szyna jest tylko symbolem. Symbolem jego osobowości, ciężaru, jaki Patison dźwiga w sobie.

No i zaczynają się te niby-święta. Telewizor opowiada, że wiceprezydent zwariował i rząd wypłaci mu odszkodowanie, a potem coś pokazuje. Czy to nie most w Srebrnej Górze, pyta ktoś, ja jednak, jeszcze zanim pokazali go w całej okazałości, rozpoznałem, że to akwedukt w Stańczykach. Spacerowaliśmy po nim dawno temu z Ederą i psem, w wielkiej ciszy, a teraz młodzi ludzie uprawiali tam skoki na bungee. I zobaczyłem wśród nich Klarę, znajomą z warszawskiej załogi. Nie widziałem jej lata, ale lata jej nie zmieniły, dzięki temu łatwo ją rozpoznałem. Zapytana przez dziennikarza, który nigdy nie skoczył nawet ze stołeczka, dlaczego to robi, zamieniła się w słup soli i powiedziała: „Czuję wtedy, że żyję”. Chyba wiem, co ja bym czuł, gdybym tak skoczył w przepaść rozciągliwą jak guma. Poczułbym, że umieram.

Od początku odczuwamy pewien niepokój. Nie jest to ten niepokój, który nazywa się twórczym i który, gdyby dało się go sprzedawać, byłby wart każdych pieniędzy. Nie. Chodzi o coś innego. Jakieś skryte niedopowiedzenie albo coś. Objawia się to w tematach naszych rozmów i w ogólnym podenerwowaniu, takim, jak w połowie kryminału, o którym wiadomo, że jest kryminałem, a w którym jeszcze nikt nikogo nie zamordował. Objawia się też choćby w sposobie, w jaki Tysia łuska ze skorup jajka. Łuska je machinalnie, nerwowo, jak słonecznik.

Rozmawiamy sobie o śmierci. Jak to będzie, kiedy już umrzemy. Kto umrze pierwszy i co pozostali mają mu przynosić na grób. „Byłem niedawno u lekarza” – kłamię. „Nie chciałbym was zmartwić, ale przebadał mnie gruntownie i stwierdził, że zjadłem dopiero trzy pająki”. Mówię to w związku z teorią znalezioną przez Młodego w internecie, według której człowiek zjada w ciągu życia około siedmiu pająków. Przez sen. Młody chce mieć na grobie tulipana, takiego z butelki. „Masz załatwione”, mówi Śliwa.

Klara uśmiechnęła się na koniec i dodała: „Teraz muszę jeszcze tylko przestać się bać pająków”. To był jej pierwszy skok.

Tła ujdą cało, napisał Słucki.

Czyżby utajone tło międzygórskiego pejzażu stanowił brak Patisona? Czyżby to on nie dawał nam spokoju? Jeśli tak, to nie tylko nam. Parę tygodni wcześniej dostałem list. My, pisarze, dostajemy dużo listów od czytelników naszych książek. To właściwie był zaledwie liścik, przytoczę go w całości: „W książce »Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé« jest jedna niepokojąca sprawa, mianowicie brak Patisona podczas wyprawy do Egona Bondy’ego. Mamy nadzieję, że po tym apelu autor, a także wydawnictwo, wydadzą rychło wydanie drugie, POPRAWIONE, z uwzględnieniem ulubionego naszego bohatera (Patisona) w tejże przygodzie.

Podpisano: Fan club Patisona”.

À propos Patisona. Mieczysław Moczar w pięknej powieści, bogatej pod względem składni i w ogóle, zatytułowanej „Barwy walki” i opisującej różne barwy partyzanckiej walki zamieścił następujące wspomnienie: „Pewnego razu zdarzył się bardzo przykry wypadek. Bolek, podpiwszy sobie pięćset gramów za wiele, naruszył normy, które nas wszystkich bezwzględnie i bez wyjątku obowiązywały. Naruszył je zaś w takim stopniu, że choć lubiliśmy go za jego prostotę i odwagę, oddaliśmy go pod sąd. Tylko interwencja mieszkańców wsi, którzy uprzednio wnieśli na niego skargę, a teraz widząc, że tolerować chuligaństwa nie będziemy w żadnym wypadku, uratowała go przed najsurowszym wymiarem kary. Najważniejsze było to, że po tym incydencie nie straciliśmy zaufania u tych, którzy nas żywili, którzy nieśli nam pomoc, którzy nas kochali. Bolek zaś bardzo mocno przeżył to, co się stało. Począł zmagać się ze swym złym duchem i w konsekwencji zwyciężył”.

Kochany fan clubie Patisona, współczesny odpowiedniku Interwencji Mieszkańców Wsi! Zamiast tego, o co prosiłeś, opiszę uczciwie w dalszej części, jak się miały sprawy z legendarnymi, samobieżnymi butami Patisona. Opiszę też niezwykłe losy książki „Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé”. Może nawet założę partyzantkę.

CIĄG DALSZY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJIPEŁNY SPIS TREŚCI:

Kiedy odpadnie tynk, ukażą się freski małpoludów

Oko za oko, chwost za chwost czyli Go to Sea No More czyli „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać” II

Życie, a zwłaszcza śmierć „Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé”

Drugie życie Angeliki de Sancé, podejrzane, okrojone i poprawione

Dwa tygodnie niewygodnie

Kokosza Nel spotyka Laurę Biagiotti, czyli najważniejsza jest nieuchwytność

W porządnej powieści powinien być choć jeden opis przyrody

Trudno się porozumieć z drugim człowiekiem, chyba, że już nie żyje

„Gdy byłem jeszcze chłopcem, z wrażenia nie mogłem usnąć po lekcji geografii”

Widział kto kiedy „Zniknięcie” Hitchcocka w kinie pod gołym niebem?

Dzwoni Dorota i w ostatniej chwili przed zerwaniem połączenia mówi: „A wracaliśmy śpiewając” II

Spaleni słońcem II czyli ujrzę to czyli wakacyjny zeszycik dla Magdy

Osiemnastu generałów czyli dziennik podróży do Estów II

Historia płaszcza i szpady, szarży i rejterady oraz Miłości i zdrady, czyli jak Księżniczka Pankroka w moich myślach szperała

Zamiast tych nowoczesnych pierdół, dobrze jest czasem napisać przy świecach staromodną historię z dziejów Rycerzy Okrągłego Stołu

Nocne opowiadanie sobie samemu o czterech kobietach, to jest lament Tristana nad rozlanym mlekiem

Przypis do „Zamiast tych nowoczesnych pierdół, dobrze jest czasem napisać przy świecach staromodną historię z dziejów Rycerzy Okrągłego Stołu”

Liryka to epika, a epika to dramat

Legenda o samobieżnych butach Patisona czyli historia jednej znajomości

Słyszeliście na pewno o zwolnieniach z powodu choroby
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: