Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życiorysta dwa - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życiorysta dwa - ebook

Powrót zadziornego krytyka i pisarza życiorysty! Zbiór błyskotliwych próz, portretów literackich i recenzji Janusza Rudnickiego

Poprzez komentarze do współczesnej literatury, biografie znanych postaci, jak Hans Frank, Zofia Stryjeńska, Stefania Wilczyńska czy Czesław Miłosz, a także celne obserwacje społeczne i polityczne Rudnicki tworzy wyrazisty, barwny i pasjonujący dyskurs o dzisiejszej Polsce.

Janusz Rudnicki – urodzony w Kędzierzynie-Koźlu w 1956 r. Po internowaniu w 1983 r. wyjechał do Hamburga (studia slawistyki i germanistyki). Dzisiaj jak wahadło, raz mieszka w Niemczech, raz w kraju. Od paru lat jest felietonistą „Gazety Wyborczej”. Za swoją literacką matkę uważa miesięcznik „Twórczość”.
Opublikował: Można żyć (1992, Nagroda im. St. Piętaka za debiut), Cholerny świat (1994), Tam i z powrotem po tęczy (1997), Męka kartoflana (2000 i 2011). W 2004 r. ukazał się Mój Wehrmacht, w 2007 – Chodźcie, idziemy, nominowane do nagrody NIKE i Europejskiej Nagrody Literackiej. Tom Śmierć czeskiego psa (2009) znalazł się w finale nagrody NIKE, był także nominowany do nagrody GDYNIA, „Gwarancji Kultury” TVP Kultura oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS. W 2013 r. Rudnicki wydał tom opowiadań Trzy razy tak!, a rok później zbiór portretów literackich, recenzji i małych próz pt. Życiorysta.
Jego utwory były tłumaczone na język angielski, czeski, japoński, niemiecki i rosyjski. Jest laureatem Nagrody im. Samuela Bogumiła Lindego (2014).

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4399-2
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czuły samobójca

Aleksander Kaczorowski, Hrabal. Słodka apokalipsa

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016

Bohumil Hrabal, Kim jestem

przeł. Andrzej Jagodziński, Wydawnictwo CIS, Warszawa 1994

Korzystałem też z notatek własnych, tam, gdzie pojedyncze sceny z jego opowiadań.

Aleksander Kaczorowski daje się co prawda czasami unieść balonom nadmuchanym retorycznymi pytaniami, ale nigdy nie ponieść. No, raz czy dwa może, w takie bijąc dzwony spiżowe: „Kim byli ci, wśród których żył naprawdę? Jacy nauczyciele pomogli mu stać się tym, kim był – największym czeskim pisarzem? Kim wreszcie był on sam?”.

Ale nic to, mamy całego Hrabala w jednopaku! I o życiu jego dużo, i o jego prozie, co zresztą na jedno wychodzi, jak to w jednopaku właśnie. Dobrá práce, pane Kačorovský, díky!

Tym razem nie będzie to płynna opowieść biograficzna, ale wybór epizodów, zdarzeń i wydarzeń, trochę szkiełek z kalejdoskopu jego życia. Z ominięciem wątku politycznego, bo polityka mnie coś nuży ostatnio. Tyle tylko: komunizował za młodu, to jak najbardziej zrozumiałe. Były czasy, w których komunistą zostawało się ze szlachetnych pobudek, poza tym Czesi przyjęli komunizm w dobrej wierze, poza tym – kto w młodości nie był lewakiem, na starość będzie świnią. Potem ocknął się i wydawał w samizdatach, potem dał dupy, nie podpisał Karty 77, podpisał Antykartę, bał się. Bał się wezwań i przesłuchań, chciał być wydawany. Ceną, jaką za to płacił, była przypięta mu etykietka kolaboranta, pieśniarz Karel Kryl nazwał go dziwką. Ale czyż nie usprawiedliwia go fakt, że „jedna jego książka dała ludziom, ich wolności ducha, więcej niż my wszyscy naszymi gestami protestu i oświadczeniami?”. To ostatnie powiedział Milan Kundera.

Ależ ty się wleczesz do tego nieba, Hrabalku. I to jak, w piżamie i na boso? Na głowę upadłeś?

Upadł, fakt. I wlecze się dziadyga niemiłosiernie, ale dojdzie, dolizie, bo z Pragi do nieba bliżej, sam tak kiedyś napisał.

Nie, nie, nie karmił gołębi, nie wychylił się przy tym za mocno i nie wypadł z okna z piątego piętra, jak podały źródła oficjalne. To legenda stworzona na użytek jej samej. Wyskoczył, bo żyć się już nie chciało. Bo pić się już nie chciało. I pisać też nie, to sam sobie postawił ostatnią kropkę goryczy: wlazł niedołęga cudem jakimś na parapet pokoju w szpitalu i wyskoczył.

I teraz człapie. Policzki ma wklęśnięte, z powodu protez i wyrwanych zębów, w ręku laska, na plecach worek pocztowy. Wygląda jak Święty Mikołaj. Człapie ciężko, bo schorowany cały, ma zwyrodnienie chrząstek międzykręgowych. Nie idzie sam, wokół niego chmara aniołów. Anioły to młode koty, wszystkie, które zabił. Koty w miejscu głów mają w sumie nie wiadomo co, roztrzaskał je młotkiem, ktoś musiał. Ta procesja jest osobliwa, z tej racji, że z wystającymi jego kośćmi policzkowymi sam wygląda jak stary kocur. Sam też zresztą napisał, że ma koci pysk, że to dziedzictwo po Tatarach.

Urodził się dzięki zupie fasolowej, w marcu 1914, w Brnie. Kiedy matka przyznała się rodzicom, że jest w ciąży, a ten, z którym jest, jej nie chce, jego dziadek dostał furii. Babcia nalewała spokojnie zupę do talerzy, a on z szafy wyjął fuzję, wyprowadził córkę na podwórze i tam kazał jej klękać, krzycząc: klękaj, zastrzelę cię! Babcia wyszła za nimi na dwór i spokojnym, ale władczym głosem rzekła: dajcie spokój i chodźcie jeść, bo wystygnie!

Ojca nie pozna, matka nigdy nie powie mu, kto zacz. Nie szkodzi, ten ojciec więcej na tym stracił niż syn. Który – kiedy już sławny – nie będzie chciał go widzieć. Zgłosi się do niego siostra przyrodnia z propozycją spotkania, poznania go, Hrabal odmówi.

Wychowują go dziadkowie, babcię uwielbia, ale idzie w ślady dziadka, dosłownie już w wieku lat czterech. Widzi kondukt pogrzebowy, podąża za nim, naprzód na cmentarz, potem na stypę, tam ukradkiem podpija z kieliszków i wraca do domu pijany jak bela, czyli jak dziadek.

U matki i ojczyma, Nymburk. Z nim ma raczej stosunki poprawne, z nią mocno przerywane. Czuje się niechciany, ignorowany, tym bardziej wtedy, kiedy rodzi drugie dziecko, ona, nie on. Czasami napadają ją wyrzuty sumienia, wtedy jest nagle czuła, ale to go krępuje i czuje się jeszcze gorzej. Jest osamotniony, do tego przewrażliwiony, do tego nieśmiały. Ucieka z domu, jest dzieckiem ulicy, chce zaimponować kolegom i się topi. Raz w studni, jakoś go wyciągają, drugi raz w potoku. Traci przytomność i gdyby nie lekarz, to niedawno zamknięta księgarnia na Powiślu nie nazywałaby się Czuły Barbarzyńca. Będzie taki – z wierzchu twardy, coś jak knajpiany zabijaka, w środku liryczna łąka, nad którą zamiast motyli spazmatycznie fruwały kłębki nerwów.

Znowu w Brnie, u babci, dziadek nie żyje, babcia nie daje sobie z nim rady, więc znowu do Nymburka, ale dalej matoł, potrafi mieć sześć luf na świadectwie. Kiedy patrzy na podręczniki, dostaje drgawek z obrzydzenia, jego książką jest to, co widzi za oknem. I to, co dzieje się na boisku. Ma piętnaście lat i marzy o karierze futbolisty. Gra w juniorkach, łamie sobie rękę w łokciu, potem w wypadku motocyklowym łamie obojczyk. Zrósłby się, gdyby zaraz po ściągnięciu gipsu nie złamał go jeszcze raz, na boisku. Ofiara losu, jego stawy to zrośnięte kawałki kości. Z jednym ramieniem krótszym o parę centymetrów od drugiego poruszać się będzie trochę jak pokraka.

Pierwszy idol to brat ojczyma, stryjek Pepin. Tak, tak, to ta maszynka do gadania z filmu Postrzyżyny. Mówił bezustannie, jeśli nie miał do kogo, sam sobie coś opowiadał. Przychodzili do nich sąsiedzi i prosili ojczyma: panie Hrabal, pożyczy pan nam pana Josefa na sobotę, na niedzielę albo tylko na wieczór! Ten pomyleniec z samorodnym talentem narracyjnym stanie się dla niego prawdziwym ojcem. I to on właśnie daruje mu na Gwiazdkę Gargantuę i Pantagruela. Hrabal powie, że te dziewięćset stron powieści było jego drugim uniwersytetem. I powie, że literatura dla niego to przede wszystkim kapitalna zabawa. Ten czeski, zdrowy i trzeźwy stosunek do prozy poleciłbym naszym polskim wyznawcom misyjnego etosu pisarza, który to pisarz jak koń jakiś ciągnąć powinien za sobą furę pełną głębokich i ważkich treści.

Jest w gimnazjum, z nauką lepiej. Piłka nożna na aucie, jego boiskiem staje się muzyka. Uczy się nawet grać na fortepianie i trąbce, coś tam nieskładnie brzdąka i pogrywa w knajpie, trochę to bez sensu, więcej ma go nauka niemieckiego. Jest jak krzak, który na skrzyżowaniu dróg czeka na wiatr, i nic. Pewnego dnia, kiedy pada, a on siedzi w pokoju sam, nieśmiało stawia pierwsze słowa: „Pada. / Łzy spływają po powiekach okien…”. A potem już idzie, ruchem gąsienicy, jeden obraz napędza drugi: „a dym / zalewa miasto niebieskawym wstydem. / Chce mi się spać. Lecz spójrz! Wóz płynie rozpłataną ulicą cicho / jak barka kanałem / a konie, / dwie gniade krople, / wiosłują w rytm kołyszących się szyj, / podczas gdy kontrapunkt / ulewnego szlochu / bębni nudą”.

Ten pierwszy wiersz, Miasto w deszczu, to pierwszy podmuch, przychodzą następne, a do nich dobijają lektury, od których dostaje znowu drgawek, tym razem zachwytu. Trafiony i zatopiony, Apollinaire, Breton. Czyta i pisze, czekał na wiatr, a tu trąba powietrzna! Teraz już może, to z innego jego wiersza, iść przez świat jak nożyczki krawieckie. Czuje się surrealistą, w niewielkim Nymburku maluje sobie włosy na zielono, chodzi po rynku w mundurze kolejarskim, na boso. Uwielbia chodzić na boso, po babci to ma. Tymi akcjami szokuje mieszkańców. Za duszno mu na prowincji, ma dwadzieścia lat, wyjeżdża do Pragi.

Studiuje prawo i czyta jak opętany. Filozofów (Kant, Schopenhauer – w oryginale) i pisarzy (Kafka, Camus, Babel). Wrzuca w siebie bibliotekę, ma doskonałą pamięć, to jego zdanie trochę natapirowane patosem, ale coś w nim jest: „Myślę, że to, co czytałem, sprawiło, że stałem się tym, kim jestem”. Tęskni za miastem, z którego uciekł. Praga go przytłacza, w weekendy wyjeżdża do Nymburka, to tylko pięćdziesiąt kilometrów. Ma zwyczaj – zanim dojdzie na rynek do restauracji, w każdej knajpie pije setkę. Taki szlak gastronomiczny, takie hobby. Potem pasja, potem nałóg.

Rok 1936, pierwsza podróż za granicę, do Berlina, rowerem. W Berlinie olimpiada, czarnoskóry Jesse Owens wygrywa na sto i dwieście metrów. Hrabal widzi, że Hitler jest niegrzeczny – ani razu nie podaje zwycięzcy ręki. Nie podoba mu się to, wraca do Pragi, ale czas śmiga tak szybko, że kiedy zsiada z roweru, Hitler już tam jest. Więc przerwane studia, wraca do Nymburka i ima się zawodów w liczbie tysiącpięćsetstodziewięćset. Tak, tak, pracuje też na kolei i jasne, że po latach Jiří Menzel (w knajpach Hrabal udawał, że go nie zna, wstydził się za niego, bo zamawiał herbatę) nakręci dzięki temu Pociągi pod specjalnym nadzorem. Film tak popularny, że kiedy odtwórca roli zawiadowcy emigruje w 1968 do Stanów i pracuje tam w myjni samochodowej, kobiety przyjeżdżają specjalnie do niego z pieczątkami, żeby przystawił im je na tyłkach.

Matka namawia, matka przekonuje, matka chce być dumna z syna, to zrozumiałe u matki, niech będzie kimś, niech dojdzie dokądś ten, kto wyszedł z jej brzucha. Matka, sama aktorka prowincjonalnego teatru, chce, żeby syn też stanął na deskach, w jednej z bulwarowych komedii Goldoniego. Jako Don Juan, on właśnie, z jego kompleksami wobec kobiet. Ulega, ona przed premierą lata po mieście i wszem wobec ogłasza, że syn jej już wkrótce objawi światu swój talent, po premierze podnosi się z krzesła i mówi: „Lepiej mi cię było nie urodzić!”.

Ze wszystkich zawodów najbardziej bolesny jest ten, który odnosi w miłości. Po latach pokaże przyjacielowi ślady blizn na przegubach dłoni. Był nieśmiały w stosunku do kobiet, w płciowym również, być może przede wszystkim. Bohater Pociągów pod specjalnym nadzorem ma problem związany z eiaculatio praecox, autobiograficzny charakter prozy nie oznacza, że autor na przedwczesny wytrysk cierpiał również, coś jednak jest tu na rzeczy, sugerował ten problem paru przyjaciołom.

Studia kończy zaraz po wojnie, jest magistrem prawa, i to w zasadzie koniec jego prawniczej kariery. Pisze, jest w twórczej ekstazie, rzeczywistość przecedza przez diamentowe oczko fantazji. Zanim skończy z poezją, taki jeszcze na przykład z niej fragment: „…zeszłam nad samą rzekę, / gdzie miasto chodzi na rękach. Dziwiłam się, dlaczego odwrócone auta jeżdżą brzuchem do góry, / a przewróceni piesi wymieniają ukłony / jakby czerpali kapeluszami wodę”. Proste odbicie w wodzie i jaki efekt. Będzie lubił te u-rzeczone ujęcia, po latach (Pan Rejent) odbicia ludzi w rzece porówna do dolnej części kart, a konie nad nią pić będą same sobie z pyska.

Przepis na danie Hrabalowskie. Dał nam go kiedyś sam jego kucharz. Otóż punkt wyjścia opowiadania jest prawie zawsze autentyczny, początek to zdarzenie, które miało miejsce. Ono pozwala zacząć pruć sweter tekstu, ale skłonność do figli każe mu za pomocą wyobraźni inaczej porządkować dalszy bieg wydarzeń. I tak jak soki zmieniają się w wino lub brzeczka w piwo, tak za pomocą drożdży fantazji zmienia się początkowy autentyk. Tę prawie chemiczną reakcję nazywam bawidulstwem. Dopiero dzięki bawidulstwu tekst zaczyna szumieć. Jeszcze szczypta praskiej ironii tu, czyli wisielczego humoru (uwaga, Hrabal nie dowcipkuje, on jest dowcipny), i voilà, proszę się częstować.

Ten Hrabal, ten Hrabal. Jak on świat postawi na nogi. Jakimi postaciami go zaludni. Jakie sceny, jakie odsłony w nim.

Wieczorna lekcja jazdy. Pole, na nim krążący wokół motor, na nim ojciec i syn, poły płaszcza ojca dostają się w koła, dlatego krążą, nie mogąc się zatrzymać, w końcu podbiega chłop i odcina płaszcz kosą, płaszcz praktyczny ojciec przerobi potem na kurtkę.

Siostra Beatrycze. Zakonnica w zakładzie dla upośledzonych dzieci i młodzieży. Chorzy wcześnie dojrzewają i męczą się, młodziutki debil trzyma w ręku swoje ogromne przyrodzenie niczym cielęcą nóżkę. Długa sala, rzędy łóżek, wzniesione kołdry, siostra Beatrycze idzie z mokrym ręcznikiem i myje, obmywa jak rany, chłodną wodą, nabrzmiałe, chore, cierpiące przyrodzenia. Tak długo, aż nabierają normalnych kształtów, potem głaszcze ich, aż zasną. Matka Boska, która koi.

Zbyt głośna samotność. Ten początek: „trzydzieści pięć lat robię w starym papierze, i to jest moje love story”. I zaraz to: „jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, wystarczy, żebym się lekko nachylił, a ciekną ze mnie piękne myśli”. I Cyganki, które kiedy zadeptują pety, to robią to starannie, dokładnie, jakby miażdżyły łeb żmii. I ta hydrauliczna prasa w epilogu, cała Praga w niej, jej ściany prasują gmachy, kościoły i jego samego. Słyszy, jak pękają tramwaje i samochody, całe miasto jest sprasowane z nim, „ze wszystkimi mymi myślami, ze wszystkimi tekstami, które kiedykolwiek przeczytałem”.

W Barze Świat prażanie siedzą na drzewie, przytrzymując się konarów, wyglądają jak w zatłoczonym tramwaju, a bufetowa, kiedy pluje na szybę, to jej ślina cieknie po szybie jak mleczna łza. W Diamentowym oczku podróżni opowiadają sobie historie, ktoś zaczyna i nie może skończyć, bo musi wysiadać, jest na peronie, słuchająca prosi przez okno, żeby koniecznie dokończył, kończy, biegnąc za pociągiem. W Kafkiadzie wymiotujący robi wrażenie, jakby z ust wypadł mu kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem.

Zakochuje się do szaleństwa. W mieszkaniu, które znalazł na peryferiach Pragi (Libeň). Będzie w nim mieszkał lat dwadzieścia. To przerobiona stara kuźnia kowalska, z wychodkiem na podwórzu. Czuje, że miejsce to jest jego, i będzie tu żył na własny rachunek, z samym sobą, jak niemy trębacz. Wszystkie wcześniejsze jego stacje były jak uniwersytet, a ta dzielnica to prawdziwe życie, tu mieszkają Cyganie, artyści i pijacy, i wszyscy zwracają się do niego czule: Bohoušku.

Nie wszyscy. Kiedy zatrudnia się w składzie makulatury, a pracownicy dowiadują się, że ma wyjść pierwsza jego książka, przestaje być dla nich swój, staje się panem pisarzem. Przydzielają mu najcięższe prace, jego literaccy przyjaciele piszą list. Skutkuje, wkrótce pracuje jako maszynista w teatrze. List przytaczam jako dokument epoki.

„Do Prezydium Związku Pisarzy Czechosłowackich

Pisarz Hrabal, którego książka ma wkrótce wyjść w wydawnictwie Československý spisovatel, zatrudniony jest w przeds. państw. Surowce Wtórne, Praga II, ul. Spalona, jako pakowacz i ładowacz makulatury. W ostatnim czasie przeniesiono go z tej ciężkiej pracy do innej, jeszcze trudniejszej i niebezpieczniejszej, która wyczerpuje go całkowicie jak fizycznie, tak i psychicznie, wskutek czego nie może on kontynuować działalności literackiej. Prosimy Związek Pisarzy Czechosłowackich, ażeby zajął się tą sprawą i użył swoich wpływów w celu zapewnienia dr. praw Bohumilowi Hrabalowi w przeds. państw. Surowce Wtórne stanowiska odpowiadającego jego kwalifikacjom i umożliwienia mu w ten sposób kontynuowania działalności literackiej”.

Eliška Plevová czyli Pipsi, tak ją nazywali rodzice, Niemcy sudeccy. Brunetka średniego wzrostu, konkretna, praktyczna, kiedy się poznają, pracuje jako kasjerka w hotelu. Nie, to nie wybuch wielkiej miłości. Zakochany śmiertelnie był wcześniej, cztery razy, ale żadna nie chciała go za męża. Bo taki jakiś z niego wieczny marzyciel, więcej wyda, niż zarobi. Miał też paroletni dramatyczny romans z żoną przyjaciela z Nymburka. Ukrywali się, nie mogli być razem ze względu na przyjaciela właśnie, skończyło się, kiedy musiała usunąć ciążę – dziecko byłoby jego. Targały więc nim burzliwe, spiętrzone fale namiętności, ale tu, z Pipsi, nie. Tu stykają się ze sobą na gładkiej tafli dwie samotne łodzie.

On, łysiejący czterdziestodwulatek, nieznany jeszcze pisarz, potrzebuje kogoś na dzień powszedni. Ona, z trzydziestką na karku, po nieudanej próbie samobójczej na tle uczuciowym, wychodzi zapewne z założenia, że teraz albo nigdy. Biorą ślub. Po którym małżonek niezłym jest skurwysynem. To nie ja o nim, to on o sobie, w którymś z wywiadów. Zamiast w domu na dupie siedzieć, włóczy się i chleje z aktorkami, dostaje ultimatum – albo rezygnuje z pracy w teatrze, albo ona z niego. Matkować mu będzie, trochę zrzędzić. Idź i kup to i to, bądź w domu po południu, spiżarnię pomaluj, zęby sobie wylecz, ty myjesz ręce, jak wychodzisz z ubikacji? Dlaczego nie zmieniasz gaci, dlaczego gapisz się tak bezmyślnie przez okno? Do tej mantry Hrabal się przyzwyczai, mężem będzie potulnym, a potem, kiedy Pipsi umrze, dowie się, co stracił, ale tak to już jest.

Dzieci mieć nie będą, Hrabal zasłoni prawdę banałami w stylu: jak i kiedy miałbym pisać, jeśli byłyby dzieci? Tymczasem Pipsi wskutek doznanych obrażeń w ciążę zajść nie mogła. Bezdzietność załatwili jej sowieccy żołnierze, którzy dzielili się wszystkim, dlatego gwałty uprawiali zawsze zbiorowo.

„Ty świnio nieparzona, sklerotyczny dziadygo, ty obleśna świnio, ty świński ryju”. Lub takie zdanie kogoś, kto nie wyrabia się z czasem: „Żałuję, że nie mam czasu, żeby wieczorem móc z rozkoszą napluć w twoją zakazaną gębę”. Lub: „Ty stary, zachlany pijusie”. Jeszcze łajdak, pedał, impotent. To nie są cytaty z dzisiejszych hejterskich komentarzy pod tekstem Adama Michnika, to anonimowe listy oburzonych po publikacji poematu Bambini di Praga. Za śmiały obyczajowo.

„Z nogami w górze i z miednicą na schodku / biłaś głową o mur”. Czeski kołtun w latach sześćdziesiątych miał się dobrze, Hrabal wziął i uwiecznił go, listy te zmieszał z pochwalnymi i mieszankę tę wybuchową wydał pod tytułem Krwawa ballada.

Nie umiał odmawiać zaproszeń na spotkania autorskie, nie mógł się od nich opędzić. Kiedy zobaczył raz czekającego pod drzwiami mężczyznę, wpadł w popłoch, chciał uciekać. I kiedy tenże okazał się esbekiem, który chce go przesłuchać, objął go serdecznie i powiedział, że cieszy się, bo myślał, że chodzi o kolejne zaproszenie na spotkanie z czytelnikami.

Polskie akcenty, jeśli w ogóle, bo rzadko, to raczej te stereotypowe. Lubimy płakać, mamy do tego powody, z drugiej strony jesteśmy dumni i choć zawsze przegrywamy, to czujemy się zwycięzcami. Z pisarzy naszych uwielbia Schulza, musi przerywać lekturę, słabo mu się robi z zachwytu, jego nowym domem stanie się Drohobycz: „Od czasu, jak przeczytałem Sklepy cynamonowe, przeprowadziłem się tam i mieszkam tam do dziś, choć nigdy tam nie byłem, ale co z tego?”.

Letnisko niedaleko Pragi, lata siedemdziesiąte, mieszkają z Pipsi w domku w lesie, do Pragi jeździ rzadko, choć mają nowe mieszkanie, z ubikacją i ciepłą wodą. Hrabal go nienawidzi, wolał starą kuźnię. Z dala od praskich knajp pisze dużo. Używa starej niemieckiej maszyny. Kiedy Pipsi kupuje mu nową, starą przykrywa pierzyną, żeby nie widziała, że jest jej niewierny, żeby nie była zazdrosna.

Kersko staje się stolicą bezdomnych kotów. Powie: „Myślę, że nawet kobietom nie dałem z siebie tyle, co kotom”. Dokarmiają je, coraz ich więcej, z całej okolicy, w domu też są wszędzie i wszędzie czuć ich odchody. Pipsi traci nerwy, tym bardziej że ciągle rodzą się nowe koty, więc ktoś to musi zrobić, więc ktoś musi je zabić, więc Hrabal łapie je do pocztowego worka i zabija. Uderzeniem o drzewo lub młotkiem, parę razy, bo ciężko trafić od razu w głowę. Jakie barbarzyństwo. Pokaja się w opowiadaniu Auteczko, liryczna spowiedź brutalnego mordercy.

Rok 1987, 31 sierpnia. Siedzi przy oknie, cisza. Nikt nie mówi, znowu gapisz się w pustkę, zróbże coś. Nie będzie już masował Pipsi ani trzymał za palec, inaczej nie umiała zasnąć. Przed śmiercią (rak wątroby) powiedziała mu, cicho i pięknie, „dziękuję ci, Bogusiu”. Wcześniej umarł brat, rodzice, przyjaciele, został sam, z kotami i pocztowym workiem.

Aksamitna rewolucja, w jej trakcie pójdzie z siatką na plac Wacława, da ją demonstrującym studentom, w środku sto tysięcy koron. Pojedzie jeszcze do Stanów, z samolotu wysiądzie pijany i potłuczony, będzie bełkotał, że zaatakował go pies, będzie ukrywał, że się przewraca. W ostatnich paru latach skończą się wyjazdy i spotkania, każdy dzień będzie taki sam.

Rano autobusem z Pragi do Kerska, po drodze zakup mięsa dla kotów, w Kersku te wybiegające naprzeciwko niego koty, wspólny z nimi posiłek, po południu z powrotem do Pragi, w Pradze do Pod Złotym Tygrysem (gdziekolwiek usiądę, tam moje towarzystwo), w nocy pijany taksówką do domu, na drugi dzień tak samo. Codziennie kac, rozbitek na morzu piwa, z bojami mocnych trunków. Porusza się tylko o lasce, „nogi zbyt oddalone ode mnie, jak drewniane marionetki”. Przy goleniu nie wystoi, goli się na siedząco, grozi mu wózek inwalidzki.

Jego popularność maleje, młodzi go nie czytają, spada do rangi knajpianego gawędziarza. I mimo to potrafi napisać: „Ten świat jest piękny do obłędu. Nie żeby taki był, ale ja go takim widzę”.

Próba samobójcza, chce wyskoczyć przez okno, jedną nogą jest już po drugiej stronie, zahacza butem o Sklepy cynamonowe, wywraca się, wstaje, patrzy przez okno, widzi ludzi idących na zakupy, idących z psami, idących na spacer, wracających z pracy, boi się, że spadnie na kogoś z nich, nie skacze.

W grudniu 1996 upadek, na lodzie. W szpitalu leży sam, mało kto go odwiedza. Potworne bóle stawów, nie może chodzić, przełyka wstyd, musi wołać siostrę i korzystać z kaczki.

3 lutego 1997 na ziemi leży pisarz, na którego – powiedział jeden z krytyków – Czesi być może wcale nie zasłużyli. Nadeszła ta godzina, o której pisał w Kim jestem. Ostatnia godzina, w której zobaczę to moje konto, moją hipotekę, ten mój rachunek z gigantycznej knajpy, którą jest dla mnie świat. Leży twarzą do ziemi z rękoma rozrzuconymi na boki. Śmierć na miejscu, taka lepsza niż na wynos. Na nadgarstkach ma białe tenisowe frotki, prezent od Pipsi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: