Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żyd. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żyd. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­znań, czcion­ka­mi M. Zo­er­na.

Na­za­jutrz zbu­dził po­dróż­nych szmer przed go­spo­dą w któ­rej spo­czy­wa­li i ryk osieł­ka przy­po­mi­na­ją­cy nie­mi­le kon­cer­ta wir­tu­ozów ge­nu­eń­skich, któ­re co­dzień do wcze­sne­go wsta­wa­nia w Ho­te­lu Fe­de­ra zmu­sza­ły, roz­pacz­li­we­mi ry­ka­mi bied­nych par­jów zwie­rzę­ce­go spo­łe­czeń­stwa. – Po­trze­ba było ko­rzy­stać z po­ran­ka, nim­by słoń­ce do­pie­kać za­czę­ło; a dnia ze­szłe­go nie wie­le też zro­bi­li dro­gi i pie­sza ta prze­chadz­ka do Pizy obie­cy­wa­ła po­trwać dość dłu­go.

Ale w tym kra­ju uro­czym, ze swo­bo­dą mło­dzień­czą, z za­du­mą wio­śnia­ną, moż­na­by prze­wę­dro­wać lata nie za­tę­sk­niw­szy za spo­czyn­kiem, nie ob­li­czyw­szy się z dnia­mi.

Ja­kób był smut­ny i mil­czą­cy. Iwaś za­du­ma­ny tak­że, dłu­go szli nie mó­wiąc sło­wa do sie­bie.

– No cóż, czyś skoń­czył hi­sto­ryą swo­ją? za­py­tał wre­ście Iwaś… ja, nie wiem, znam już jej treść pra­wie całą, jak mi się zda­je, a jed­nak szcze­gó­łów żąd­ny je­stem… czu­ję że wie­le mieć bę­dziesz do wy­po­wie­dze­nia mi jesz­cze, je­śli ze­chcesz… a, nie śmiem się na­pie­rać…

– W isto­cie, od­po­wie­dział Ja­kób, ści­śle bio­rąc mógł­bym ją skoń­czyć w dwóch sło­wach lub mó­wić o niej dwa lata a nie wy­po­wie­dzieć i po­ło­wy tego co dla mnie czło­wie­ka no­we­go, ów świat inny, nie­zna­ny przed­sta­wił za­dzi­wia­ją­cych fe­no­me­nów!

Nie­tyl­ko w na­szem spo­łe­czeń­stwie, ale w ogól­nym sta­nie kra­ju ła­two mi było do­strzedz za­ro­dów fer­men­ta­cyi zwia­stu­ją­cych pra­cę prze­twa­rza­ją­cą, re­for­mu­ją­cą, nie­unik­nio­nych a nie ob­ra­cho­wa­nych skut­ków.

Wszę­dzie spo­ty­ka­łem ru­iny… ogrom bez­ład­ne­go ma­te­ry­ału na przy­szłą bu­do­wę, nig­dzie nic po­czę­te­go, nig­dzie na­wet pla­nu ani idei no­we­go gma­chu. Jed­ni pra­gnę­li tyl­ko sta­re mury po­pod­pie­rać, dru­dzy je nie­co prze­ro­bić z góry, oba­lić jed­no pię­tro, po­bie­lić po wierz­chu; inni zbu­rzyć ze szczę­tem choć nie wie­dząc speł­na jesz­cze co na ich miej­sce po­sta­wią.

Tak, gdy wy­bi­je owa go­dzi­na wie­ków, nie­po­kój na­pa­da ludz­kość, rzu­ca się ona i mio­ta, a bądź co bądź sta­nie się prę­dzej czy póź­niej, co chce mieć wie­ku­iste pra­wo Boże…

Z po­zio­me­go wszak­że sta­no­wi­ska ludz­kie­go, rze­czy te smut­nie wy­glą­da­ją – jam wi­dział po­cząt­ki cha­osu. Fi­zio­gno­mia ze­wnętrz­na kra­ju jesz­cze za­cho­wy­wa­ła rysy daw­ne, tra­dy­cyj­ne, lu­dzie jesz­cze no­si­li my­śli i mie­li mowę pra­sta­rą, ale i tu… w głę­bi, w głę­bi było zwąt­pie­nie.

No­wa­to­rów było peł­no, prze­czą­cych i bluź­nią­cych prze­szło­ści bez liku; am­bit­ni i szar­la­ta­ni na cze­le jak za­wsze… naj­wy­dat­niej­si, naj­ha­ła­śli­wiej krzy­czą­cy w imie praw­dy któ­rej ko­niec sztan­da­ru spusz­cza­li do swo­jej kie­sze­ni… Prze­lą­kłem się pra­wie wcho­dząc w tę ciż­bę roz­go­rącz­ko­wa­ną i nie ochło­ną­łem ażem się z tą nową dla mnie tem­pe­ra­tu­rą oswo­ił.

Do cha­rak­te­ry­sty­ki cza­su i spo­łecz­no­ści na­le­żą i do­brzy, ko­cha­ni lu­dzie, któ­rych spo­tka­łem po dro­dze – peł­no…

Prze­waż­na ich licz­ba ogrom­ną ode­gry­wa­ła rolę. Żad­nych za­sad… ale po­wol­ność naj­więk­sza i wy­ro­zu­mia­łość nie­zrów­na­na dla cu­dzych grze­chów, aby wy­jed­nać swo­im po­bła­ża­nie, uśmiech w ustach, sło­dycz w mo­wie, ser­decz­ność w wy­ra­że­niach nie­zmier­na, po­kry­wa­ją­ca chłód i prze­wrot­ność… Wszak­że mie­nio­no ich do­bry­mi, bar­dzo do­bry­mi ludź­mi; szcze­gól­niej przy kie­lisz­ku i w we­so­łem gro­nie… Do­broć za­wi­sła na­tem by im wszyst­ko ucho­dzi­ło bez­kar­nie… a oni za to pusz­cza­li pła­zem winy bliź­nie­go.

Tą do­bro­cią po­czci­wych i ko­cha­nych współ­bra­ci, ziom­ków, to­wa­rzy­szów, przy­ja­ciół, spo­łecz­ność po­wo­li ruj­no­wa­ła się mo­ral­nie… Na­paść na nad­uży­cie było to tar­gnąć się na uświę­co­ną po­czci­wość, na uzy­ska­ną po­pu­lar­ność, na uzna­ną cno­tę…

Da­ruj mi ten ustęp, rzekł Ja­kób, ale z po­mię­dzy wiel­kich i sła­wio­nych lu­dzi owych lat w War­sza­wie, więk­sza część, naj­po­pu­lar­niej­sza na­le­ża­ła do tych po­czciw­ców o ja­kich mó­wię.

Choć­byś ojca ro­dzo­ne­go za­bił, by­łeś uści­skał z usza­no­wa­niem jed­ne­go z tych do­stoj­nych mę­żów i nie zbun­to­wał się prze­ciw jego wiel­ko­ści – mo­głeś być pe­wien bez­kar­no­ści. Ale niech Bóg ucho­wa byś się miał tar­gnąć na jaką uzna­ną za­słu­gę! na­ów­czas cały so­li­dar­ny or­szak tych bo­ha­te­rów rzu­cał na cię ka­mie­niem…

Tkną­łeś świę­tość spo­łecz­ną… wi­nie­neś był śmier­ci jak So­kra­tes. co się tar­gnął na bał­wa­ny atheń­skie. Spo­kój rzecz­po­spo­li­tej wy­ma­gał by cię w śmierć po­jo­no cy­ku­tą. Za to kto ujął so­bie owych wiel­kich łu­dzi, mógł bro­ić w dzień bia­ły… było mu wol­no, na­le­żał już do tych… po­czci­wych! ko­cha­nych!! Mój opie­kun pa­trzał na mnie z uwa­gą i wnio­sko­wał za­pew­ne ze znaj­do­wa­nia się wśród no­wych ży­wio­łów o na­tu­rze mo­jej… Nie są­dzę by mu po­wścią­gli­wość po­cząt­ko­wa nie przy­pa­dła do sma­ku; zda­wał się owszem ze mnie za­do­wol­nio­ny jak na po­czą­tek. Nie wiem cze­mu lu­bił mnie ba­dać gdy­śmy zo­sta­li sam na sam; uwa­gi moje po­do­ba­ły mu się w ogó­le… cho­ciaż cza­sem się z nich uśmie­chał. Zna­lazł mnie tyl­ko nad­to ży­dem, że się tak wy­ra­żę… w sto­sun­ku do sie­bie. Gdym w So­bo­tę oświad­czył mu, że we­dle oby­cza­ju re­li­gij­ne­go pójść chcę do sy­na­go­gi, z po­cząt­ku się za­dzi­wił, po­my­ślał, po­tem za­py­tał mnie:

– Cóż to? chcesz po­zo­stać wier­nym sta­rym tym i bred­niom i prze­są­dom? – Da­ruj mi pan, od­po­wie­dzia­łem, ale ja ży­dem by­łem, je­stem i chcę po­zo­stać… – No! no! jak wola Two­ja, rzekł, ale dziś już nie ma tu ży­dów, przedew­szyst­kiem czło­wie­kiem być po­trze­ba. Ży­dow­stwo to może cię po­wstrzy­mać na dro­dze, wi­kłać, trze­ba się otrząść z tego lub przy­go­to­wać na wie­le nie­po­trzeb­nych trud­no­ści.

Za­mil­kłem, on do­dał.

– Zresz­tą, zu­peł­na w tym wzglę­dzie wol­ność, uczy­nisz, pa­nie Ja­kó­bie, jak ze­chcesz… roz­pa­trzyw­szy się tu le­piej.

– Od tej chwi­li, zda­je mi się ten esprit fort osą­dził mnie jako dość sła­be­go czło­wie­ka, na któ­re­go wie­le ra­cho­wać nie było moż­na… do­tknął gra­ni­cy po za któ­rą czuł że nie przej­dę… Nie chcąc wi­dać aże­bym uległ ja­kie­mu wpły­wo­wi ob­ce­mu, sam mi w roz­mo­wie wska­zał swo­je­go przy­ja­cie­la, któ­ry, jak się wy­ra­ził, po­dob­nym mi był w prze­ko­na­niach. Był to bar­dzo ma­jęt­ny ku­piec, czło­wiek już sta­ry, któ­re­go zna­łem z wi­dze­nia… a sły­sza­łem o nim wie­le, jako o wi­do­mej gło­wie na­sze­go spo­łe­czeń­stwa, któ­ra wszak­że była tyl­ko wi­do­mą, gdyż inni nią kie­ro­wa­li i rzą­dzi­li, po­słu­gu­jąc się wiel­ką am­bi­cyą ma­łe­go czło­wie­ka.

Chcąc bli­żej po­znać pana Lo­uis Mann, po­sze­dłem do nie­go na­za­jutrz z usza­no­wa­niem. Wie­dział już kto by­łem, bo mnie u mo­je­go opie­ku­na wi­dział parę razy i roz­ma­wiał ze mną, alem się tam do nie­go zbli­żyć nie mógł, wy­dał mi się bo­wiem dum­nym, nie­przy­stęp­nym i opry­skli­wym. Wy­braw­szy go­dzi­nę w któ­rej go za­stać by­łem pew­nym, uda­łem się do jego po­miesz­ka­nia. Zaj­mo­wał on do­syć pa­rad­nie urzą­dzo­ne pierw­sze pię­tro, w któ­rem się mie­ścił z żoną i trze­ma cór­ka­mi. Syn już miał dom osob­ny…

Za­dzwo­ni­łem u drzwi, zna­la­złem przy nich lo­ka­ja, któ­ry mnie za­mel­do­wał w są­sied­nim sa­lo­nie, gdzie były pan­ny, kil­ku męż­czyzn, ba­wio­no się, śmia­no i roz­ma­wia­no we­so­ło. Mann ka­zaw­szy mi wszak­że na sie­bie wy­cze­kać do­bry kwa­drans, wy­szedł do pierw­sze­go po­ko­ju i nie znaj­du­jąc sto­sow­nem wpro­wa­dzać w swe to­wa­rzy­stwo przy­jął tu jako in­te­res­sen­ta tyl­ko, dość grzecz­nie ale pro­tek­cy­onal­nie i jak­by co naj­ry­chlej pra­gnąc się mnie po­zbyć. Oczy­wi­ście da­wał mi do zro­zu­mie­nia że hołd so­bie na­leż­ny od współ­wy­znaw­cy przyj­mu­je, ale zbyt się zbli­żać nie ma ocho­ty. Po­ło­że­nie moje było do­syć am­ba­ra­su­ją­ce; prze­ze drzwi otwar­te wi­dzia­łem prze­su­wa­ją­ce się po­stro­jo­ne pan­ny, samą pa­nią tak­że bar­dzo wspa­nia­le przy­bra­ną, wresz­cie kil­ku ele­gan­tów, a sta­łem tu jak­by że­brak, nie­pro­szo­ny na­wet bym usiadł przed pa­nem Man­nem, któ­ry jed­ną nogę wsparł­szy na ka­nap­ce, ręce po­wkła­daw­szy w kie­sze­nie, pa­trzał prze­bą­ku­jąc coś do mnie przez okno… dłu­biąc od nie­chce­nia w zę­bach.

Jeź­li mi­tem przy­ję­ciem chciał dać do zro­zu­mie­nia że by­łem dlań na­der ma­leń­ką fi­gu­rą, nie do­ka­zał cze­go pra­gnął, bom się przy mo­jem ubó­stwie, ni­co­ści, ma­ło­ści, uczuł wiel­kim po­czu­ciem wła­snej god­no­ści i po­li­to­wa­nie mia­łem tyl­ko dla nie­go. Nie ob­ra­zi­łem się na­wet i nie po­gnie­wa­łem, w du­szy spo­koj­nie przy­pa­tru­jąc się tej nie­zręcz­nej du­mie do­rob­ko­wi­cza. Od pierw­sze­go sło­wa za­czął mi da­wać na­uki i prze­stro­gi, do któ­rych ja­koś dziw­nie mię­sza­ły się przy­po­mnie­nia to zna­ko­mi­to­ści izra­el­skich, to dy­gni­ta­rzy kra­jo­wych, to osób wy­so­kie­go dwo­ru z któ­re­mi żył w po­ufa­łych sto­sun­kach. Co mnie to ob­cho­dzić mo­gło? Chciał ko­niecz­nie olśnić… dla mnie były to pstro­ci­zny nie bla­ski. Przy ran­nym sur­du­cie spo­strze­głem trzy or­de­ro­we wstą­żecz­ki… – Mło­dzień­cze, rzekł do mnie, bar­dzo się cie­szę, że ten po­czci­wy mój przy­ja­ciel po­dał ci rękę, uczyń­że mu po­cie­chę swą pra­cą, a na­ro­do­wi na­sze­mu chlu­bę. Po­mo­że­my ci wszy­scy, ale się po­trze­ba tego stać god­nym.

Wśród roz­mo­wy, przez ciąg któ­rej pa­trzał nie­prze­rwa­nie w okno nie ra­cząc na­wet obej­rzeć się na mnie, wy­szła bar­dzo ład­na pa­nien­ka, stroj­na, z przy­mru­żo­ne­mi oczka­mi, jak­by tyl­ko obej­rzeć mnie chcia­ła, zbli­ży­ła się do ojca, po­ło­ży­ła mu rękę na ra­mie­niu i nie kiw­nąw­szy mi na­wet gło­wą, coś mu po­szep­ta­ła śmie­jąc się do ucha. Był to dla mnie znak aże­bym co ry­chlej wy­szedł, czu­łem się już nad mia­rę na­tręt­nym i za­bie­ra­łem do od­wro­tu, sa­me­mu pil­no mi było.

Mann wca­le nie my­ślał wstrzy­my­wać; lek­ko bar­dzo po­że­gnał mnie i po­wró­cił do sa­lo­nu, do któ­re­go znać było mu spiesz­no. Do­wie­dzia­łem się póź­niej o wie­lu jego do­brych uczyn­kach, ale, słusz­nie czy nie, wszyst­kie one tłu­ma­czo­no nie­zmier­ną próż­no­ścią tego czło­wie­ka. Miał­by w isto­cie za­słu­gę, że w naj­trud­niej­szych cza­sach wszę­dzie otwar­cie sta­wał za ży­dów i za ży­da­mi jaw­nie się uj­mo­wał, że się po­cho­dze­nia nie wy­pie­rał, chlu­bił niem na­wet, ale za to sam chciał wszę­dzie re­pre­zen­to­wać swój na­ród i wci­skać się gdzie tyl­ko było moż­na w jego imie­niu. Czę­sto ro­bił to i nie­po­trzeb­nie i nie­zręcz­nie.

Był on, ja­kem już po­wie­dział, wi­do­mym wo­dzem, ale ota­cza­ła go nie­wi­do­ma fa­lan­ga do­radź­ców zręcz­nych, któ­rzy już zna­li środ­ki ja­kie­mi pro­wa­dzić go było po­trze­ba, i jak mu wła­sne zda­nie pod­su­nąć, by je przy­jął za swo­je. Prze­ze drzwi, za­wsze otwar­te próż­no­ści, wnijść było moż­na je­dy­nie do wnę­trza ukło­niw­szy się ni­sko na pro­gu;

uzna­ny jako wódz, uży­wa­ny do ro­bo­ty jako na­rzę­dzie błysz­czą­ce za­do­wol­nio­ny był z sie­bie. Nig­dy po­wierz­chow­ność le­piej nie ma­lo­wa­ła czło­wie­ka; mały, przy­sa­dzi­sty, sze­ro­kich ra­mion, ogrom­nie oty­ły, roz­ro­sły, zda­wał się za­wsze nie­kon­tent, za­wsze na­dą­sa­ny lub przy­gnie­cio­ny pra­cy na­wa­łem, któ­ra na gło­wę jego spa­da­ła, zda­wał się na ra­mio­nach dźwi­gać świat cały i chcieć dać uczuć wszyst­kim że tyl­ko taka po­tę­ga jak jego, brze­mie­nio­wi temu po­do­łać mo­gła. W pry­wat­nem ży­ciu grał rolę zna­ną w te­atrze fran­cuz­kim du bonr­ru bien­fa­isant. W grun­cie był to to wca­le nie­zły czło­wiek, ale bli­żej z nim ob­cu­jąc, prze­ko­na­łem się, że jego or­tho­do­xja izra­el­ska nie była szcze­rą, uży­wał jej za na­rzę­dzie tyl­ko… w isto­cie tak do­brze w nic na świe­cie nie wie­rzył jak inni to­wa­rzy­sze tej sa­mej sfe­ry…

Oba z moim opie­ku­nem, cho­ciaż każ­dy na swój spo­sób, nie­na­wi­dzi­li za­rów­no szlach­tę pol­ską…. Ja nie po­dzie­la­jąc wca­le tego uczu­cia, wi­dzia­łem w niem tyl­ko ja­kąś na­mięt­ną za­zdrość, któ­rej po­wo­dy były dla mnie ukry­te; zda­wa­ła mi się po­ni­ża­ją­cą nas. Nie oka­zy­wa­li oni tego uczu­cia jaw­nie, żyli bar­dzo do­brze z wie­lu oby­wa­te­la­mi jak naj­wy­bit­niej no­szą­cy­mi swe szla­chec­two, przy­jaź­ni­li sięz nimi… ale, nie­ste­ty! z obu stron po­dob­no pod ta, przy­jaź­nią zwierzch­nią, go­rza­ła ro­do­wa, wie­ko­wa, nie­prze­jed­na­na, dzie­cin­na nie­na­wiść. Chcieć było po­znać wady i śmiesz­ność ży­dów, trze­ba o nie spy­tać szlach­ty – i od­wrot­nie. Nikt sła­bych stron obu obo­zów nie znał le­piej nad skry­tych an­ta­go­ni­stów; gdy nie moż­na było ude­rzyć na co in­ne­go, bito z obu stron w nie­zli­czo­ne drob­nost­ki, śmiesz­ne, małe, któ­rych na­tu­ral­nie wszę­dzie peł­no…

Dla cie­ka­we­go, jak ja, chci­we­go po­strze­ga­cza, mia­sto tak lud­ne i oży­wio­ne przed­sta­wia­ło are­nę wiel­ce zaj­mu­ją­cą, przedew­szyst­kiem jed­nak sta­ra­łem się po­znać to co mnie naj­moc­niej ob­cho­dzi­ło, współ­bra­ci mo­ich, mój na­ród. Od dzie­ciń­stwa wy­ra­bia­ło się we mnie go­rą­ce doń przy­wią­za­nie i pra­gnie­nie dlań do­bra; nie mó­głem so­bie po­chle­biać bym ja sła­by, nie­zna­ny, bez wpły­wu, bez na­uki, mógł mu być uży­tecz­nym, a jed­nak głos ja­kiś we­wnętrz­ny mó­wił mi, pę­dził mnie abym się o to sta­rał. Śni­łem nie­raz by być dla mo­ich pol­skich współ­bra­ci dru­gim Bar Maj­mo­nem, by ich po­dźwi­gnąć z upad­ku… cho­dzi­łem piesz­cząc się z tą my­ślą, alem jesz­cze nie wy­obra­żał so­bie żeby istot­nie re­for­ma była tak po­trzeb­ną i by się­gnąć mia­ła w te sfe­ry wyż­sze, od któ­rych spo­dzie­wa­łem się po­par­cia, a w nich zna­la­złem strasz­niej­szą nad te prze­są­dy z któ­re­mi wal­czyć za­mie­rza­łem – obo­jęt­ność na wszyst­ko i nie­wia­rę.

Nie rzu­ca­jąc mej ulu­bio­nej my­śli, (mo­żesz się z niej śmiać, do­dał Ja­kób) my­śli sta­nia się czemś w Izra­elu, tu do­pie­ro, na tym grun­cie, zro­zu­mia­łem jak za­da­nie było trud­nem, jak się doń przy­go­to­wy­wać na­le­ża­ło. Peł­niąc moje obo­wiąz­ki, sta­ra­jąc się po­zna­wać świat i lu­dzi, od­da­łem się zno­wu ze świe­żym umy­słem czy­ta­niu bi­blii i roz­my­śla­niom nad za­ko­nem. Czas ten spę­dzo­ny w sto­li­cy, da­jąc mi po­znać ogrom tego na co się wa­ży­łem, był dla mnie pe­łen na­uki i ma­rzeń naj­słod­szych. Spo­ty­ka­łem co­dzień pra­wie lu­dzi no­wych, wy­zy­wa­łem roz­mo­wy, prze­ko­ny­wa­łem się że ta re­for­ma, któ­rą wy­sta­wia­łem so­bie jako oczysz­cze­nie tal­mu­du i sfor­mu­ło­wa­nie sys­te­ma­tycz­ne na­szej na­uki, z od­rzu­ce­niem i z niej tego, co wie­ki ciem­no­ty i upad­ku w nią wrzu­ci­ły, głów­nie i naj­pil­niej była po­trzeb­ną, bo pod po­zo­rem prze­są­dów, za­bo­bo­nów itp. od­rzu­ca­no już na­wet bi­blią, któ­rej po­wa­ga za­chwia­ną zo­sta­ła. Z ludź­mi jak mój opie­kun, jak ty­sią­ce jemu po­dob­nych i więk­sza część ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści, w któ­rej już wszel­kie uczu­cie re­li­gij­ne wy­ga­sło, nie­skoń­cze­nie było trud­niej po­cząć niż z fa­na­ty­ka­mi przy­wią­zu­ją­cy­mi prze­sa­dzo­ną waż­ność do form, ob­rzę­dów itp.

Czło­wie­ka wie­rzą­ce­go w nad­to wie­le rze­czy, ale sza­nu­ją­ce­go po­wa­gę, tra­dy­cye i ma­ją­ce­go w du­szy ja­kieś zia­ren­ko wia­ry, sto­kroć ła­twiej na­wró­cić przy­cho­dzi, niż tego któ­ry wy­śmiaw­szy wszyst­ko od­rzu­ca i zim­nym ro­zu­mem chce za­gad­kę ży­cia roz­plą­tać.

Zkąd mi, drob­nej isto­cie, przy­szły te za­mia­ry ol­brzy­mie, nie wiem; ma­łym jesz­cze bę­dąc, pra­gną­łem się umy­słem wzbić nad in­nych, nie dla pa­no­wa­nia im, ale dla po­dźwi­gnię­cia. Upa­dek mo­je­go na­ro­du był głów­ną ma­rzeń po­bud­ką, ale gdy się zmie­ni­ła sce­na, roz­sze­rzy­ło pole, gdym jesz­cze mniej­szym uj­rzał się wpo­śród tego po­tęg świa­ta, nie zwąt­pi­łem o so­bie, owszem roz­sze­rzył się za­kres, wy­ro­sły chę­ci, cały ze­bra­łem się w du­szy mo­jej, by do­piąć celu.

Nie chcia­łem się tyl­ko spie­szyć ani ob­ja­wiać za­wcze­śnie, pó­ki­bym sie­bie pew­nym nie był, a sła­bej stro­ny tego świa­ta nie zba­dał.

Nie uląkł­bym się był ni­cze­go, prze­ra­zi­łem się chło­dem i ab­so­lut­ną nie­wia­rą… ate­usze sta­no­wi­li ogrom­ną więk­szość, nie z ży­da­mi mia­łem do czy­nie­nia, ale z ludź­mi co wszel­ki na­ro­do­wy i re­li­gij­ny star­li i stra­ci­li cha­rak­ter. Nie­zra­żo­ny po­zna­niem jed­ne­go z ko­ry­fe­uszów na­szych, pana Man­na, sze­dłem da­lej usi­łu­jąc się zbli­żyć do tych, któ­rych opi­nia, roz­są­dek, przy mio­ty, sto­sun­ki roz­le­głej­sze wska­zy­wa­ły mi jako przo­du­ją­cych. Z ma­łe­mi róż­ni­ca­mi ogła­dy lub gbu­ro­stwa, były to typu jed­ne­go wa­ry­an­ty nie­skoń­czo­ne. Znu­żo­ny nie­mi zsze­dłem już z praw­dzi­wą po­cie­chą do niż­szych klass, u któ­rych je­śli nie wia­ra, to jej for­my żyły jesz­cze… Tu zno­wu po­mię­dzy ży­ciem a wia­rą była – prze­paść. Ze­psu­cie strasz­li­we, sys­te­ma­tycz­ne, zim­ne, trą­dy­cy­onal­ne, wszech­stron­ne i wpo­śród tłu­mu lu­dzi le­d­wie gdzie wy­brań­sza isto­ta. To wszyst­ko do­wo­dzi­ło mi co­raz moc­niej, że myśl re­for­my moja była na do­bie, że przy­cho­dzi­łem z nią w czas, że… (da­ruj) mó­głem być na­rzę­dziem Bo­żem, acz nie­god­nem dla po­dźwi­gnię­cia Izra­ela. Iwaś uśmiech­nął się po­glą­da­jąc na Ja­kó­ba, któ­re­go twarz wy­po­go­dzo­na, ja­sna, po­waż­na, pro­mie­nia­ła szcze­rem, głę­bo­kiem na­tchnie­niem.

– Jak to? spy­tał, nie zgu­bi­łeś tej mrzon­ki na bru­ku war­szaw­skim?

Nie, od­parł Ja­kób, przy­sze­dłem z nią, cho­dzi­łem, wy­nio­słem i po­wra­cam nio­sąc na­zad, myśl ta jest ca­łem ży­ciem mo­jem.

– Nie­ste­ty! od­parł Iwaś, przy­sze­dłeś bar­dzo nie w porę! mi­nę­ły dni pro­ro­ków i pra­wo­daw­ców, prze­szły te wie­ki, gdy czło­wiek ener­gicz­ny po­cią­gał za sobą tłu­my…. Pro­ze­li­tyzm wszel­ki jest nie­mo­żeb­no­ścią w spo­łe­czeń­stwie, w któ­rem in­dy­wi­du­um tak sa­mo­ist­ną gra rolę, gdzie każ­dy czu­je się sobą i rów­no z wami upraw­nio­nym do ro­zu­mo­wa­nia, re­for­mo­wa­nia, po­stę­po­wa­nia we­dle swo­je­go wła­sne­go we­wnętrz­ne­go gło­su.

– Tak­by było jak mó­wisz, za­wo­łał Ja­kób, gdy­by w mia­rę jak się ogól­ne wy­kształ­ce­nie pod­no­si, nie wi­nien był ów pro­rok nowy umy­słem też i cno­tą dźwi­gnąć się jesz­cze wy­żej nad oświe­co­ne tłu­my. Po­strze­że­nie twe traf­ne, ale wszyst­ko się roz­strzy­ga mia­rą tego czło­wie­ka, któ­ry ma wy­wrzeć wpływ sta­now­czy….

– Ma­szże ty na­dzie­ję do­ro­snąć do tej żą­da­nej wiel­ko­ści? spy­tał nie­do­wie­rza­ją­co Iwaś.

– Ja nie wiem, rzekł Ja­kób spo­koj­nie, ale samo po­czu­cie po­słan­nic­twa jest dla mnie jego do­wo­dem, mogę upaść z mo­jej winy… no­szę jed­nak w pier­si tchnie­nie Boże, któ­re mi, cho­ciaż­bym upaśdź miał, iść każe……

– O! bied­ny sza­leń­cze! szep­nął ci­cho to­wa­rzysz dro­gi, ja­kież cię cze­ka­ją losy?

– Cię­żar tego co po­dźwi­gnąć mogę, znam do­brze, mó­wił da­lej Ja­kób, o so­bie nie my­ślę wca­le, idzie mi o cel wiel­ki, o za­da­nie tak po­tęż­ne, iż war­to­by być pod niem zgru­cho­ta­nym…. Ty wca­le, do­dał z wes­tchnie­niem, ty mnie nie ro­zu­miesz! – Uczyń, bym choć obcy wam, mógł cię zro­zu­mieć, ode­zwał się Iwaś, bo już nie poj­mu­jąc cię wiel­bię…. I ści­snął ser­decz­nie dłoń to­wa­rzy­sza. Mało znam ży­dów i ich na­ukę, ale mam współ­czu­cie dla wa­sze­go na­ro­du… jego losy są w czę­ści na­sze­mi.

W jed­nym z tych pod­ręcz­ni­ków szkol­nych z któ­rych nam nie­gdyś po­cząt­ko­wą hi­sto­ryą wy­kła­da­no spo­so­bem ka­te­chi­zmo­wym przez py­ta­nia i od­po­wie­dzi, mo­skiew­ski dow­cip­ny pe­da­gog, po­sta­wił ucznio­wi py­ta­nie: Ja­kie są na­ro­dy nie ma­ją­ce oj­czy­zny? Od­po­wie­dzią na nie urzę­do­wą jest: Ży­dzi, Cy­ga­nie i Po­la­cy. Głup­stwo to niby zło­śli­we ja­kie­goś mo­skiew­skie­go diacz­ka utkwi­ło w mo­jej pa­mię­ci od cza­su ja­kem je usły­szał…. Jest w isto­cie po – mię­dzy lo­sem na­szym a wa­szym nie jed­no po­do­bień­stwo, ale i nie jed­na róż­ni­ca. Wa­sze nie­szczę­ście się­ga tych wie­ków, gdy je dzi­ko­ścią walk róż­no­ple­mien­nych po­nie­kąd unie­win­nić moż­na, na­sze do­peł­ni­ło się i speł­nia w epo­ce, któ­ra na swej cho­rą­gwi za­pi­sa­ła bra­ter­stwo, pra­wo, po­kój, swo­bo­dę! W lo­sach na­szych ze stro­ny nie­przy­ja­ciół jest wię­cej cy­ni­zmu, do­le­gliw­sza sprzecz­no­ścią z ca­łym świa­tem XIX. wie­ku iro­nia losu!… Ale po­wra­caj do ży­dów.

– Znasz mnie więc te­raz co­raz le­piej, mó­wił po­wo­li Ja­kób, wi­dzisz przed sobą, jeź­li chcesz, fa­na­ty­ka, wy­słań­ca… czło­wie­ka co wie­rzy, spo­dzie­wa się… i ma wiel­ki, ja­sny przed sobą cel ży­cia…

Po­dróż tę moją, nie dla cze­go in­ne­go przed­się­wzią­łem tyl­ko dla lep­sze­go przy­go­to­wa­nia się do speł­nie­nia tego mo­je­go po­sta­no­wie­nia. Wra­cam z niej moc­niej niż kie­dy prze­świad­czo­ny o po­trze­bie tego co do­peł­nić pra­gną­łem i pra­gnę. Wi­dzia­łem ży­dów nie­mal wszyst­kich kra­jów; wszę­dzie zna­la­złem też same dwie cho­ro­by tra­wią­ce na­szą spo­łecz­ność – obo­jęt­ność i nie­wia­rę któ­ra nas czy­ni ko­smo­po­li­ta­mi lub fa­na­tyzm i ciem­no­tę któ­ra od­dzie­la, od­py­cha i od­ci­na od ludz­ko­ści.

Pod dzia­ła­niem tych dwoj­ga roz­czyn­ni­ków bę­dzie­my mu­sie­li zgi­nąć – roz­pro­szo­ny Izra­el wsiąk­nie w zie­mię,… bo na­ro­dy bez wia­ry i tra­dy­cyi na­ro­da­mi być prze­sta­ją; – a na­ro­dy od­cię­te od ma­cie­rzyń­skie­go łona ludz­ko­ści, ży­ją­ce zu­peł­nie od­ręb­nem ży­wo­tem w so­bie tyl­ko, wy­czer­pu­ją się, kosz­la­wie­ją, ka­le­cze­ją i giną… Tego coby nas dziś jesz­cze istot­nie na­ro­dem, z po­słan­nic­twem od­ręb­nem uczy­nić mo­gło – nie mamy, stra­ci­li­śmy, od­zy­skać to mu­si­my bądź co bądź… lub śmierć…

– I ty chcesz tego do­ko­nać??

– Chcę przy­najm­niej wska­zać co jest do wy­ko­na­nia… A dla cze­goż­bym i sam do dzie­ła ręki nie miał przy­ło­żyć, gdy­bym spo­tęż­niał tak abym był zdol­nym głos pod­nieść! od­parł Ja­kób. Czło­wiek któ­ry chce, ma wolę sil­ną, po­siadł już po­ło­wę po­tę­gi po­trzeb­nej do czy­nu, jeź­li nie całą. – Nie całą, do­dał Iwaś, bo ro­zum co wska­zu­je cel ja­sno, lub in­stynkt któ­ry ku nie­mu cią­gnie gwał­tow­nie, sta­no­wią dru­gą…

– Masz słusz­ność, od­parł żyd po­wo­li.

– Mów­że da­lej, pro­szę, po chwi­li mil­cze­nia ode­zwał się Iwaś, je­stem roz­ją­trzo­ny i cie­ka­wy, jak so­bie po­czą­łeś w War­sza­wie.

– Nic lub bar­dzo nie­wie­le mó­głem tam uczy – nić, mó­wił da­lej pierw­szy – jako bacz­ny go­spo­darz opa­trzy­łem tyl­ko rolę… do po­sie­wu, ba­da­łem ją… Treść mych po­strze­żeń już ci po czę­ści wia­do­ma; ale mi się one ob­ja­wi­ły z taką roz­ma­ito­ścią form, że jej nie po­tra­fię ob­jąć ca­łej w kil­ku sło­wach. Oko­ło tych głów­nych dwóch ty­pów, mo­je­go krew­ne­go i jego przy­ja­cie­la Man­na, krę­ci­ło się ty­sią­ce­go mniej wię­cej róż­nych, choć w głów­nych ry­sach do nich po­dob­nych.

Za­raz po mych od­wie­dzi­nach u pana Mann, za­py­tał mnie cie­ka­wie o nie­go opie­kun, za­pew­ne z wra­że­nia mego o tym czło­wie­ku, któ­re­go znał do­sko­na­le, chcąc są­dzić nie tak o nim jak ra­czej o mnie. By­łeś u Man­na?

– By­łem, od­rze­kłem krót­ko i su­cho. Spoj­rzał ba­da­ją­co na mnie.

– I cóż? jak­że go znaj­du­jesz? do­dał. Uśmiech­ną­łem się. – Zna­la­złem go, rze­kłem, tak za­ję­tym, że nie bar­dzom się do nie­go mógł przy­bli­żyć.

Opie­kun zno­wu po­pa­trzył na mnie by­stro i ze zwy­kłą so­bie traf­no­ścią od­gadł wra­że­nie. – Cóż? spy­tał, czy cię źle przy­jął? zim­no?

– Ale nie… był za­ję­ty…

– Nie uwa­żaj na to, rzekł żywo – to gbur.

Zresz­tą gbur­stwo to może jest tro­chę umyśl­ne… no! ale w grun­cie człek bar­dzo do­bry… po­czci­wy… Wsta­wa­li­śmy od sto­łu, ko­bie­ty ode­szły do sa­lo­nu, on mnie po­cią­gnął za sobą do swe­go po­ko­ju. – Jak­że to było? po­czął do­py­ty­wać cie­ka­wie, mów bo…

Opo­wie­dzia­łem mu całą moją byt­ność i roz­pra­wę u Man­na szcze­gó­ło­wie, ale nie da­jąc po so­bie po­znać żad­nej ura­zy, bom jéj w isto­cie nie miał. – Je­stem mło­dy, do­da­łem, nie mam pra­wa nic wy­ma­gać… wszak­że dru­gi raz tam iść zbyt­niej ocho­ty nie czu­ję.

– Owszem, owszem, marsz­cząc się rzekł mój opie­kun, pójść po­wi­nie­neś, ale zrzu­cić zbyt­nią i prze­sa­dzo­ną po­ko­rę… Z ludź­mi w ogó­le śmia­łym być po­trze­ba uni­ka­jąc im­per­ty­nen­cyi, pew­nym sie­bie. Im się ich wię­cej lek­ce­wa­ży, tśm oni ce­nią wy­żej czło­wie­ka… to pra­wi­dło po­wszech­ne. Zniż się tyl­ko, dep­tać cię będą.

– Tak, od­po­wie­dzia­łem, być to bar­dzo może, ale ja nie umiem być in­a­czej tyl­ko tak jak mi dyk­tu­je uspo­so­bie­nie; nie je­stem nig­dy ani śmia­łym przez ro­zum i ra­chu­bę, ani po­kor­nym dla ja­kie­goś celu… tyl­ko ta­kim ja­kim mnie w da­nej chwi­li czy­ni na­tu­ra moja. Jest to za­pew­ne źle tak mało pa­no­wać nad sobą" ale ja in­a­czej nie po­tra­fię.

– Za­tem, nig­dy so­bie WPan w świe­cie rady nie dasz, za­wo­łał uśmie­cha­jąc się mój na­uczy­ciel. Czło­wiek któ­ry chce mieć wpływ na lu­dzi i prze­bić się przez nich, musi grać z nie­mi ko­me­dyą nie­ustan­ną, po­ko­rę uda­wać gdy w nim wre duma, śmia­łość ode­gry­wać kie­dy drży naj­moc­niej. In­a­czej lu­dzie go po­de­pczą, opa­nu­ją i mio­tać nim będą, jak sami ze­chcą.

– Smut­ne to jest pra­wi­dło, rze­kłem, wąt­pię że­bym się do nie­go za­sto­so­wać po­tra­fił. Róż­ni­my się w za­sa­dzie, ja ży­cie mam za mis­sya po­waż­ną, wy – prze­bacz­cie, za rolę w dra­ma­cie.

– Tak Wać­pan o lu­dziach za­nad­to do­brze trzy­masz i ztąd cała róż­ni­ca sys­te­mu, za­wo­łał krew­ny mój. Ale sys­tem wasz pięk­ny na oko, zły w skut­kach. Otwie­rać pierś, od­sła­niać myśl, jest to da­wać się do­bro­wol­nie na łup lu­dziom, któ­rych ro­zum in­a­czej jak za nie­przy­ja­ciół uwa­żać nie do­pusz­cza.

– Ja z uczu­cia i z prze­ko­na­nia, z za­sa­dy, rze­kłem, wo­lał­bym w nich wi­dzieć bra­ci. Sta­ry roz­śmiał się szy­der­sko i po­gła­skał mnie pod bro­dę.

– Ko­chan­ku mój, do­dał, nie idzie o to co ty byś wo­lał, ale co jest w isto­cie… Nie wy­obra­ża­łem so­bie, mó­wił z po­li­to­wa­niem pra­wie, aże­byś był tak dzie­cin­nym. Wszyst­kie te sie­lan­ko­we ob­ra­zy ludz­ko­ści ład­ne są w ma­lo­wa­niu, na obi­ciach i pa­ra­wa­nach, ale w ży­ciu prak­tycz­nem kto na uto­piach opie­ra ra­chu­by myli się za­wsze. Czło­wiek chwi­la­mi jest do­bry i bywa po­czci­wy, ale w grun­cie skłon­niej­szym jest do złe­go; chy­bi więc kto li­czy na mo­men­ta wy­jąt­ko­we, a nie na stan nor­mal­ny.

– Ale ludz­kość się udo­sko­na­la! za­wo­ła­łem.

– Gdzie? jak? za­py­tał marsz­cząc się mój men­tor – i to bred­nia! Udo­sko­na­la się warsz­tat, na­rzę­dzie, ja­dło, odzież, han­del… ale nie czło­wiek… udo­sko­na­li się to co mu ży­cie uła­twia, ale za­cho­dzi py­ta­nie jesz­cze czy te uła­twie­nia psu­ją go czy na­pra­wia­ją? Tego nikt nie roz­strzy­gnął…

Lu­dzi, do­dał po chwi­li marsz­cząc brew, lu­dzi uży­wać po­trze­ba jako na­rzę­dzi ale się w nich nie roz­mi­ło­wy­wać. To za­śle­pia, a idąc dro­gą trze­ba wi­dzieć ja­sno… Nie­uży­tecz­nych precz z dro­gi… bez li­to­ści… Zdat­nych wy­po­trze­bo­wy­wać umie­jęt­nie… to moja teo­rya… czu­łość nie pro­wa­dzi do ni­cze­go… jest cho­ro­bą.

Jak­kol­wiek teo­rya mo­je­go krew­nia­ka była strasz­ną, nie prze­ra­zi­ła mnie na ten raz, by­łem już do niej do­brze przy­go­to­wa­ny. Roz­mo­wę tę przy­wo­dzę tyl­ko w tre­ści, abym ci le­piej dał po­znać czło­wie­ka… Był to dzień dla mnie sta­now­czy i pa­mięt­ny, zbli­żył on nas i od­da­lił od sie­bie; po chwi­li bo­wiem, sta­nął przedem­ną, i wpa­tru­jąc się we mnie rzekł ci­szej.

– Po­nie­waż ci do­brze ży­czę, nie przez cho­ro­bli­wą czu­łość – po­pra­wił się, ale chcąc z cie­bie po­ży­tecz­ne­go dla mnie uczy­nić czło­wie­ka – wi­nie­nem ci jesz­cze radę jed­ną… W to­wa­rzy­stwach.. do zbyt­ku wi­docz­nie i jak­by dla po­pi­su ja­kie­goś chwa­lisz się, przy­po­mi­nasz nie­ustan­nie, że je­steś ży­dem… Na­przód to śmiesz­ność, po­wtó­re u nas to nie w oby­cza­ju i szko­dzić ci może…

– Już­ciż za­pie­rać się tego by­ło­by gor­szą śmiesz­no­ścią, rze­kłem – a tego nie uczy­nię nig­dy, bom przy­wią­za­ny do mo­je­go na­ro­du i wia­ry… Sto­kroć na­wet przez pro­stą ra­chu­bę, le­piej jest wy­znać sa­me­mu szcze­rze po­cho­dze­nie swo­je niż się z niem taić na­próż­no… aby nam je po­tem dru­dzy w oczy rzu­ca­li.

– Ale po cóż to tak czę­sto przy­po­mi­nać? spy­tał.

– Jam tém istot­nie dum­ny, rze­kłem.

– Dum­ny! pod­chwy­cił ru­sza­jąc ra­mio­na­mi –

no! tego nie ro­zu­miem. Ży­dow­stwo to wa­sze mia­ło swój czas, do­pó­ki było prze­śla­do­wa­nym; było ono zbro­ją na­szą i pu­kle­rzem, a dziś do cze­go to się zda­ło?

– Ależ wia­ra na­sza… po­czą­łem…

– Co! wia­ra! Co wia­ra!! prze­rwał mi ma­cha­jąc ręką po­gar­dli­wie – co to jest? Wszyst­kie one są jed­na­kie – to mlecz­ko dla nie­mow­ląt! Wie­rzysz więc, do­dał z uśmie­chem, że osłem i wo­łem ra­zem za­przę­żo­ne­mu orać się nie go­dzi, ani krwi mię­szać z mle­kiem… i je­dwa­biu z weł­ną?? i że kto w szko­le nie od­po­wie, Amen, ten pój­dzie do pie­kła?

– Sza­nu­ję, za­wo­ła­łem, na­wet te prze­pi­sy mo­jej wia­ry, cho­ciaż dziś mi je trud­no so­bie wy­tłu­ma­czyć. W pra­wie Moj­że­szo­wem że na polu ziarn mię­szać nie do­zwo­lo­no, tłu­ma­czę so­bie wszak­że, pro­stym, zdro­wym prze­pi­sem go­spo­dar­kim; że orać słab­szem wraz z moc­niej­szem stwo­rze­niem nie do­pusz­cza­no, wi­dzę w tem opie­kę nad zwie­rzę­ciem, a w mie­sza­niu krwi z mle­kiem prze­pis die­te­tycz­ny po­trzeb­ny zdro­wiu może, w odzie­ży lex sump­tu­aria bro­nią­cą zbyt­ków itp. W ogó­le cały ten za­kaz mie­sza­nin wsze­la­kich kry­je myśl Izra­elo­wi po­trzeb­ną aby róż­no­rod­nych pier­wiast­ków za­bro­nić po­łą­cze­nia i wpo­ić tę praw­dę lu­do­wi, któ­ry sam też z in­ne­mi mię­szać się nie był po­wi­nien. Wszyst­ko to sza­nu­ję, choć­bym nie ro­zu­miał, a szkol­ne Amen, znaj­du­ję obo­wiąz­ko­wem, boć kto od­po­wia­dać nie chciał, wy­łą­czał się z na­ro­du, z ogó­łu, lek­ce­wa­żył pra­wo…

Opie­kun mój stał, chwi­lę słu­chał, zdzi­wił się nie­co moim za­pa­łem, po­tem do­dał ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Trze­ba się po­zbyć prze­są­dów.

– Nie prze­czę, rze­kłem, ale od prze­są­dów od­dzie­lić na­le­ży tra­dy­cye po­sza­no­wa­nia god­ne i – wia­rę…

– Ale co tam ta wia­ra! Ru­szył śmie­jąc się ra­mio­na­mi…

– Rzecz któ­rej się nie okre­śla… od­par­łem, kto nie czu­je jej po­trze­by, nie zro­zu­mie nig­dy den­ni­cy!

– Znać na to­bie pierw­szych twych na­uczy­cie­li i mło­dość przy fa­na­ty­ku bel­fe­rze spę­dzo­ną – ode­zwał się, umysł jesz­cze nie wy­trzeź­wio­ny.

– Nie pra­gnę się wca­le otrzą­snąć z tego co mnie czy­ni wy­bra­ne­go na­ro­du człon­kiem, od­po­wie­dzia­łem, zo­staw­cie mnie z tem…

– Daj­my temu po­kój, prze­rwał opie­kun, samo to przej­dzie po­wo­li; ży­czę tyl­ko i pro­szę nie od­zy­waj się zbyt­nio z tem, nie prze­chwa­laj nad­to. To­le­ru­je dzi­siej­sza spo­łecz­ność wszyst­ko, ale fa­na­tyzm okry­wa śmiesz­no­ścią, bo zdra­dza sła­bość umy­słu lub cho­ro­bę…

Mil­cza­łem, cho­dził po po­ko­ju wiel­kie­mi kro­ka­mi.

– Za­pew­ne, mru­czał z ci­cha, nig­dy znas ża­den nie za­po­mni kim jest, kim byli jego oj­co­wie… ale z tem ży­dow­stwem któ­re nam szko­dzi mię­dzy ludź­mi nie trze­ba się po­pi­sy­wać.

Ta­kim jak wi­dzisz był opie­kun mój, ży­cie jego ści­śle się sto­so­wa­ło do prawd któ­re wy­zna­wał; rzą­dził się w niem ro­zu­mem, ra­chu­bą, czę­sto na­mięt­no­ścią choć tę umiał w po­trze­bie okieł­znać – nig­dy uczu­ciem, bo tego nie miał lub się naj­ży­wiej od nie­go ob­ra­niał. Czy temu on był wi­nien, na­tu­ra, czy wy­cho­wa­nie, nie wiem. – W grun­cie każ­dy jego krok był bar­dzo roz­waż­ną ra­chu­bą, ra­chu­bą na wpływ, opi­nią, roz­głos, siłę, prze­wa­gę, na re­pu­ta­cya cno­ty i pra­wo­ści, do­bro­czyn­no­ści, bez­in­te­re­sow­no­ści, ro­zu­mu i t… p. Ko­chał dzie­cię ale po swo­je­mu, roz­po­rzą­dzał niem we­dle swej my­śli, bo tę miał za naj­lep­szą; kształ­cił nie jak­by ono chcia­ło, ale jak jemu było do­god­niej i mi­lej. – W grun­cie strasz­niej­sze­go de­spo­ty nie zna­łem nad nie­go, mimo form przy­zwo­itych. Miał też ten in­stynkt za­cho­waw­czy de­spo­ty­zmu któ­ry nie po­ry­wa się na to, cze­mu po­do­łać nie może i o coby się roz­bił, a ustę­pu­jąc sła­bość swą dał po­znać.

Z teo­ryi jego wy­pa­da­ło że po­wi­nien był za­wię­zy­wać sto­sun­ki jak naj­roz­le­glej­sze; jemu też wi­nien je by­łem, gdyż sam nie mia­łem wiel­kiej ocho­ty zbli­żać się do lu­dzi, któ­rych za­wsze brać było po­trze­ba, jak on się wy­ra­żał, prze­bo­jem. Czę­sto wiódł mnie z sobą do do­mów i osób, o któ­rych wie­dzia­łem że mu były nie­na­wist­ne; nie cier­piąc ich wcho­dził prze­cież z uśmie­chem, grał rolę życz­li­we­go przy­ja­cie­la, przy­mó­wek nie ro­zu­miał, nie sły­szał co go ob­ra­żać mo­gło i nie zra­żał się ani chło­dem ani oka­zy­wa­ną mu nie­chę­cią wi­docz­ną. Siłę i ener­gią miał tak wy­ro­bio­ną, że to co mnie obu­rza­ło naj­gwał­tow­niej, na nim po­zor­nie naj­mniej­sze­go nie czy­ni­ło wra­że­nia – ściaw­szy war­gi, uśmie­chał się tyl­ko… Ale gdy mógł po­tem zrzu­cić ma­skę na­ów­czas im dłu­żej i głę­biej ta­jo­na tem strasz­liw­sza bu­cha­ła zeń nie­na­wiść.

Nig­dy też nie da­ro­wał ura­zy, nie prze­ba­czył uchy­bie­nia, nie dał się prze­bła­gać je­śli był do­tknię­ty, mścił się nie­na­sy­co­ny ze­mstą… Ro­zum tyl – ko, któ­ry w nim pa­no­wał nad wszyst­kiem, ha­mo­wał ob­ja­wy na­mięt­no­ści nie­bez­piecz­ne…

Rok pierw­szy po­by­tu w sto­li­cy już mi dał po­znać ten świat, jak wiel­ce mi­ster­ną ma­chi­nę zło­żo­ny z prze­ro­zma­itych kó­łek ty­sią­ca, tę grę lu­dzi, in­te­re­sów, na­mięt­no­ści, sła­bo­stek, za­chceń, am­bi­cyi i spe­ku­la­cyi, z któ­rej zręcz­nie się wy­wi­kłać było po­trze­ba aże­by nie być zgnie­cio­nym.

Prze­ko­ny­wa­łem się co­dzień że nie by­łem stwo­rzo­ny do tego ży­wo­ta sztucz­ne­go, w któ­rem, we­dle prze­stro­gi mego krew­ne­go, ko­me­dyą grać nie­ustan­nie było po­trze­ba. Ob­ra­łem inną dro­gę, po­sta­no­wi­łem iść prze­bo­jem, ale otwar­cie.

Lu­dzie, któ­rzy za­wsze z sie­bie są­dzą o dru­gich, zna­leź­li i to ko­me­dyi ro­dza­jem, ro­dza­jem ra­chu­by (przy­pi­sy­wa­li mi ro­zum i wy­ra­cho­wa­nie prze­mą­dre) – a nie wy­da­ło im się to tak bar­dzo złem.

Nie mogę skar­żyć się aby mnie, z moją pro­sto­tą, się nie wio­dło, ale w tym świe­cie bla­gi, ja z moją praw­do­mów­no­ścią, otwar­to­ścią, od­wa­gą prze­ko­nań, ucho­dzi­łem, ja­kem się póź­niej do­wie­dział, tyl­ko za zręcz­niej­sze­go bla­gie­ra, za Bar­nu­ma w no­wym ro­dza­ju, przy­bie­ra­ją­ce­go nie­zwy­kły cha­rak­ter, aby tem więk­sze uczy­nić wra­że­nie.

In­a­czej być nie mo­gło, do­dał Ja­kób – prze­ko – nany głę­bo­ko, od­zy­wa­jąc się szcze­rze, wal­cząc za za­sa­dy moje – zy­ska­łem tyl­ko sła­wę wiel­kich na­dziei ko­me­dy­an­ta; bo ota­cza­ją­cy mnie wszy­scy byli ko­me­dy­an­ta­mi; nie mie­ści­ło się im w gło­wie aby kto miał prze­ko­na­nia i za­sa­dy i w imię ich szedł dro­gą pro­stą. Obu­rza­ło mnie to, ale da­wa­ło mia­rę lu­dzi i cza­su, w któ­rem nic nie jest… a wszyst­ko stoi na owem: mun­dus vult de­ci­pi, ergo di­ci­pia­tur. Je­dy­ną po­cie­chą tych cięż­kich dni pró­by i zwąt­pie­nia była Til­da. Aż nad­to już wy­spo­wia­da­łem się wam z tego ja­kem ją ko­chał i czem była ta mi­łość na­sza, ci­chy kwiat ukry­ty w li­ściach zie­lo­nych. Z nią, przy­najm­niej nie po­są­dza­ny szcze­rym być mo­głem, uczu­cie traf­niej­sze nad wszel­kie ro­zu­mo­wa­nia da­wa­ło jej wia­rę we mnie i sło­wa moję. Mó­wi­li­śmy o wszyst­kiem co zwy­kłych roz­mów mię­dzy mło­dym męż­czy­zną a ko­bie­tą nie bywa przed­mio­tem, ale też Til­da była da­le­ko wy­żej, po­waż­niej wy­kształ­co­ną niż zwy­kle by­wa­ją mło­de pa­nien­ki jej wie­ku i sta­nu. – Nie wiem ja­kim cu­dem na­uka, roz­my­śla­nie, ba­da­nie, ser­ca w niej nie tknę­ły i nie wy­zię­bi­ły.

Wie­lu jed­nak rze­czy do­tknąć nie mo­głem mó­wiąc z nią, boby w ich oce­nie­niu do­my­śli­ła się ła­two zda­nia mo­je­go o ojcu swo­im, dla któ­re­go i ja, bądź co bądź, mia­łem po­sza­no­wa­nie, a jej mi­łość dla nie­go nad­we­rę­żać nie chcia­łem. Czu­łem wszak­że z przy­pad­ko­wych wzmia­nek, iż ko­cha­jąc go, wiel­ce bo­la­ła nad nim.Ży­cia jego do­my­śla­ła się wię­cej niż je zna­ła; umiał bo­wiem urzą­dzać je tak aby z do­go­dze­niem na­mięt­no­ściom wszel­kim po­go­dzić jak naj­ści­ślej­sze de­co­rum i przy­zwo­itość.

Po roku mil­cze­nia, nie wiem, przy­pad­kiem czy umyśl­nie, opie­kun zno­wu wpro­wa­dził roz­mo­wę na rze­czy wia­ry; chciał wi­docz­nie zba­dać ja­kie wra­że­nie na mnie uczy­nił po­byt w sto­li­cy dłuż­szy; spo­dzie­wał się zna­leść zo­bo­jęt­nia­łym… a zdu­miał się po­strze­gł­szy ro­ze­sal­to­wa­nym. Zdzi­wi­ło go to moc­no, ale po­trą­ciw­szy o tę stru­nę, wy­da­ją­cą dźwięk dlań fał­szy­wy, – prze­rwał za­raz ba­da­nie roz­po­czę­te.

W kil­ka dni po­tem wska­zał mi domy do któ­rych ży­czył so­bie bym uczęsz­czał, ob­ra­cho­waw­szy iż to­wa­rzy­stwo to od­dzia­łać na mnie może.

Jed­nym z nich był, szcze­gól­ny w isto­cie dom pe­wien ro­dzi­ny bar­dzo moż­nej Izra­eli­tów, z po­ko­le­nia Levi, któ­rej było człon­ków wie­lu ży­ją­cych w zgo­dzie zu­peł­nej, cho­ciaż je­den z nich po­zo­stał Izra­eli­tą, dru­gi był prze­szedł do pro­te­stan­ty­zmu, inny przy­jął ka­to­li­cyzm. Krew­ny mój sta­wiał mi ich za przy­kład i wzór obo­jęt­no­ści w rze­czach wia­ry, któ­ra jemu się wy­da­wa­ła przy­mio­tem, dla mnie po­twor­no­ścią szka­rad­ną, upodla­ją­cą, nie­da­ro­wa­ną.

Z ze­tknię­cia się z tymi pa­na­mi prze­ko­na­łem się że w isto­cie nie mie­li re­li­gii ab­so­lut­nie żad­nej, ra­cy­ona­lizm su­chy i nie bar­dzo na­wet lo­gicz­ny, a na­de­wszyst­ko nie głę­bo­ko za­pusz­cza­ją­cy się w kwe­stye do­nio­ślej­sze, za­stę­po­wał im wszyst­ko. Do­ty­ka­łem czę­sto w roz­mo­wie z nimi tra­dy­cyi na­szych, zna­la­złem albo nie­świa­do­mość ich za­dzi­wia­ją­cą lub obo­jęt­ne za­par­cie i tłu­ma­cze­nie skep­tycz­ne; mu­sia­łem sta­wać w ich obro­nie, a wów­czas gdym się go­rą­co wal­czyć za­bie­rał, nikt na­wet nie ra­czył wy­stą­pić ze mną w szran­ki, tak draź­li­wem wy­da­wa­ło się samo wy­wo­ła­nie izra­el­skich za­sad.

Ten smu­tek jaki pa­no­wał w du­szy Til­dy znaj­do­wa­łem nie­mal w ca­łej spo­łecz­no­ści ko­bie­cej. Dzie­li­ła się ona tyl­ko na dwa wiel­kie obo­zy, ko­biet lek­kich, nie­my­ślą­cych, bez za­sad żad­nych i tych, któ­re ma­jąc szla­chet­ne in­stynk­ta a nie mo­gąc ich prze­ży­wić w so­bie dla bra­ku za­so­bów, nie umie­jąc ich uspra­wie­dli­wić, żyły wal­cząc, cier­piąc, prze­czu­wa­jąc i tę­sk­niąc… nie­szczę­śli­we…. Bra­kło im za­wsze tego, co czło­wiek czer­pie z prze­szło­ści rodu i na­ro­du swo­je­go, od cze­go gdy się do­bro­wol­nie od­dzie­li, błą­ka się smut­ny i cier­pią­cy. Żad­na z tych pań nie śmia­ła otwar­cie uznać się ży­dów­ką, wszyst­kie chcia­ły do no­we­go na­le­żeć świa­ta, a w tym świe­cie nie wie­dzia­ły gdzie so­bie szu­kać schro­nie­nia.

Nie dzi­wi­łem się im, do­dał Ja­kób, gdy ser­cem stę­sk­nio­nem, opu­sto­szo­nem zwra­ca­ły się po­ta­jem­nie ku wie­rze wa­szej; nie mia­ły wła­snej, a po­trze­ba du­szy wy­ma­ga­ła jej.

Wśród ta­kiej roz­mo­wy, któ­ra Iwa­sio­wi da­wa­ła wie­le do my­śle­nia, prze­szedł po­dróż­nym na­szym dzień cały; nie spie­szy­li wca­le i choć na­ję­li so­bie parę osioł­ków, dru­gie­go dnia jesz­cze za­le­d­wie byli o kil­ka go­dzin dro­gi od Ge­nui.

W jed­nem z tych ma­low­ni­czych mia­ste­czek, a ra­czej wio­sek wło­skich, któ­re nad mo­rzem sto­ją na ska­łach uwień­czo­ne w cy­pry­sy, pal­my, i po­ma­rań­czo­we drze­wa, owi­te blusz­cza­mi, opa­sa­ne lau­rem i mir­ta­mi, ocie­nio­ne sady oliw­ne­mi, ob­wie­sza­ne win­ną la­to­ro­ślą, przy­padł im noc­leg dnia dru­gie­go.

Mrok pa­dał, gdy szu­ka­jąc go­spo­dy wsu­nę­li się w cia­sną ulicz­kę mie­ści­ny po­spi­na­na u góry jak­by klam­ra­mi, skle­pie­nia­mi daw­ne­mi, pod­trzy­mu­ją­ce­mi wy­so­kie mury do­mostw. Z dala już wi­dać było Al­ber­go, stał przed niem wła­śnie po­wóz wy­przę­żo­ny.

– Ha! ha! za­wo­łał Iwaś spo­strze­gł­szy go, gdy­by wszyst­kie wło­skie vet­tu­ry i le­gna nie były do sie­bie po­dob­ne jak dwie kro­ple wody, przy­siągł­bym że oto po­wóz któ­rym twoi zna­jo­mi pań­stwo Se­gel… czy jak tam się oni zo­wią… wy­je­cha­li z Su­per­by… ale to…

Ja­kób za­trzy­mał się w tej chwi­li, bo po­znał tak­że w bra­mie Al­ber­ga sto­ją­ce­go pana Hen­ry­ka męża pięk­nej Til­dy, ale… z ko­bie­tą… któ­rej twarz zwró­co­na była do wnę­trza domu…. Po­stać wszak­że wca­le do Til­dy nie była po­dob­ną; róż­ni­ła się od niej kształ­ta­mi da­le­ko wspa­nia­lej roz­wi­nię­te­mi….

Cze­kaj-no, to bar­dzo być może że­śmy na och tra­fi­li, od­parł Ja­kób, bo oto… przy­siągł­bym że wi­dzę przed sobą… pana Hen­ry­ka. Ale to ima­gi­na­cya…

– Chy­ba nie, za­wo­łał Iwaś, bo nie­za­wod­nie on… on….

Ja­kó­bo­wi aż ser­ce za­bi­ło.

– Nie, to być nie może, do­dał szyb­ko, ra­chu­jąc na­wet na naj­po­wol­niej­szą jaz­dę, na ła­ma­nie się vet­tu­ry, już­by nas daw­no wy­prze­dzić po­win­ni – Ale w tem za­wo­łał żywo:

– Ale tak! to oni! to Hen­ryk! Cóż się sta­ło?

Chy­ba za­cho­ro­wa­ła może? Mie­li się zbli­żyć, gdy ja­kaś myśl ta­jem­na go po­wstrzy­ma­ła.

– Mu­si­my, rzekł do Iwa­sia, szu­kać go­spo­dy gdzie­in­dziej, nie wy­pa­da mi się na­rzu­cać… ona­by mnie mo­gła po­są­dzić że za nią, go­nię jako ja­kiś po­spo­li­ty, na­tręt­ny ko­cha­nek… tego ja nie chcę. Idź i prze­ko­naj się, jeź­liś ła­skaw, czy to oni…

Iwaś po­spie­szył, Ja­kób usiadł tym­cza­sem na krze­śle pod ja­kiemś Cafe di grań Co­lom­bo, u któ­re­go drzwi wy­pad­kiem się byli za­trzy­ma­li. Upły­nął do­bry kwa­drans nim wy­sła­niec, któ­ry aż do wnę­trza Al­ber­go do­tarł, po­wró­cił, ale z twa­rzą, za­kło­po­ta­ną.

– Cóż tam? za­py­tał Ja­kób.

– No, coś cze­go ja nie ro­zu­miem, ode­zwał się Iwaś ru­sza­jąc ra­mio­na­mi. Wi­dzia­łem sam jak wy­jeż­dża­li z Ge­nui… tym­cza­sem jest to wpraw­dzie on, ale ko­bie­ta z nim wca­le inna.

– To ci się śni! śmie­jąc się Ja­kób, nie przy­pa­trzy­łeś się jej na­ów­czas, nie po­zna­łeś te­raz.

– Ale ba, za­wo­łał mło­dy czło­wiek – tam­te ja do­pó­ki ży­cia będę pa­mię­tał, jej wej­rze­nie nie za­po­mi­na się nig­dy,… a ta, ha, to jest ja­kaś mło­dziuch­ną, tłu­sta, we­so­ła Włosz­ka, trzpio­to­wa­ta.., jak nie­bo do zie­mi, a ra­czej jak zie­mia do nie­ba do tam­tej nie­po­dob­na.

– A no! więc i męż­czy­zna znów, chy­ba nie on… ale inny ktoś…

– Męż­czy­zna to nie­za­wod­nie on, rzekł Iwaś.

– I jest ich tyl­ko dwo­je? spy­tał nie­do­wie­rza­ją­co Ja­kób.

– A dwo­je, i zda­ją się roz­mi­ło­wa­ni w so­bie tym­cza­sem jak para go­łę­bi. Pan­na czy pani za­ja­da brzo­skwi­nie i rzu­ca mu w twarz pest­ka­mi, śmie­je się i śpie­wa aż ją tu sły­chać.

Ja­kób po­trzą­snął gło­wą.

– Idę, rzekł wsta­jąc, bo je­stem pew­ny, że to ci się coś przy­wi­dzieć mu­sia­ło… ja­kaś omył­ka… inni lu­dzie…

Po­szli oba, ale o kil­ka kro­ków Ja­kób wpa­trzyw­szy się w twarz męż­czy­zny za­trzy­mał się zno­wu, po­znał Hen­ry­ka, nie było naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści że to był on… tyl­ko w isto­cie, nie wia­do­mo z kim. z kimś wy­glą­da­ją­cym bar­dzo na ba­let­ni­cę te­atru Car­lo Fe­li­ce.

Już się miał Ja­kób cof­nąć po tym re­ko­ne­san­sie, gdy Hen­ryk Se­gel zo­ba­czyw­szy go, sam pierw­szy we­so­ło po­zdro­wił i zbli­żył się ku nie­mu.

– A! to ty! za­wo­łał śmie­jąc się, ła­piesz mnie na go­rą­cym uczyn­ku… Wy­staw so­bie Til­da cho­ra… zo­sta­ła w Ge­nui od­pro­wa­dziw­szy mnie do Ne­rvi… prze­pę­dzi tam jesz­cze spo­koj­nie parę ty­go­dni… ja po­trze­bo­wa­łem się tro­chę prze­je­chać i wła­śnie, w dro­dze, tra­fem spo­tka­li­śmy się z daw­ną moją do­brą zna­jo­mą Si­gno­rą Gi­gan­te… któ­ra… uśmiech­nął się dwu­znacz­nie, na­rzu­ci­ła mi się gwał­tem na to­wa­rzysz­kę…. Poj­mu­jesz, do­dał, je­stem taki znu­dzo­ny, zmę­czo­ny tą jed­no­staj­no­ścią ży­cia, żem przy­jął jej pro­jekt i wy­ciecz­kę z ocho­tą… af­fa­ire de rire un peu, – Gi­gan­te jest wy­wy­śmie­ni­ta, głu­pia i we­so­ła jak dziec­ko; nie wy­obra­żasz so­bie do ja­kie­go stop­nia za­baw­na… To mnie przy­najm­niej co­kol­wiek ro­ze­rwie.

Mó­wił to jak się rzecz w świe­cie naj­na­tu­ral­niej­szą opo­wia­da; Ja­kób stał osłu­pia­ły uszom swym pra­wie nie wie­rząc, nie wie­dział co mu od­po­wie­dzieć, był obu­rzo­ny i wście­kły.

– Til­da, do­dał mąż, Til­da, vous sa­vez, jest naj­do­sko­nal­szą mię­dzy nie­wia­sta­mi, ale ide­ały na­wet w koń­cu tru­dzą gdy się ich uży­wa do zbyt­ku. Za­wsze o po­waż­nych rze­czach po­waż­nie roz­pra­wiać nie­po­dob­na, czło­wiek pra­cy, jak ja, po­trze­bu­je się ro­ze­rwać, wy­tchnąć – Gi­gan­te jest nie­oce­nio­nym pa­jaz­zo w spód­nicz­ce… No, chodź, wszak­że po – dzie­li­cie z nami wie­cze­rzę… af­fa­ire de rire, mó­wię ci, uśmie­jesz się.

Ja­kób był gniew­ny, rzu­cił nań okiem pło­mie­ni­stem z razu, ale wnet dziw­ne ja­kieś uczu­cie sza­tań­sko ści­snę­ło mu ser­ce, roz­śmiał się dzi­ko.

– Naj­chęt­niej, rzekł z iro­nią, na to jest ży­cie aże­by się ba­wić?

Gi­gan­te już się sama nie­cier­pli­wiąc, zbli­ża­ła ku nim, wi­docz­nie in­try­go­wa­li ją ci dwaj mło­dzi po­dróż­ni, któ­rym przy­glą­da­ła się z cie­ka­wo­ścią, szcze­gól­niej Ja­kó­bo­wi. Iwaś był dla niej za mi­zer­ny, za ubo­gi, za mało obie­cu­ją­cy. Szła ku nim ze śpiew­ką na ustach, któ­rą wśród uli­cy we­so­łym nu­ci­ła gło­sem:

Oh qu­an­to tem­po sola sono sta­ta,

Sola so­let­ta come ve­do­vel­la!

Che cor fu il tuo ve­der­mi aban­do­na­ta

E la­sciar sen­za sole la tua stel­la!

Wy­ra­zy tej lu­do­wej pio­sen­ki były szy­der­sko za­stó­so­wa­ne do Hen­ry­ka!

"Jak­żeś na dłu­go opu­ścił mnie samą,

Samą, sa­miut­ką, jak wdo­wę!

Miał­żeś to ser­ce tak bied­ną, po­rzu­cić,

Swo­ją gwiaz­decz­kę bez słoń­ca!"

Se­gel śmiał się słu­cha­jąc tej apo­stro­fy, któ­rej to­wa­rzy­szy­ły ru­chy wy­ra­zi­ste, po­cią­ga­ją­ce go na­po­wrót. Nie skoń­czyw­szy tego czu­łe­go śpie­wu, z in­ne­go tonu, we­so­ło po­czę­ła pan­na Gi­gan­te od­mien­ną wca­le dru­gą, któ­rej treść dzi­wacz­nie się z me­lo­dyą sprze­cza­ła, wy­ra­zy były bo­le­śne, śpiew sza­le­nie ra­do­śny i… pi­ja­ny:

La tor­to­ra che ha per­so la com­pa­gna,

Fau­na vita mol­to do­lo­ro­sa,

Va in fiu­mi­cel­lo, e vi si ba­gna,

E beve di qu­ell' aequa tor­bi­do­sa;

Co­gli al­tri uc­cel­li non ci sac­com­pa­gna;

Ne­gli al­be­ri fio­ri­ti non si posa;

Si ba­gna l'ale e si per­cu­ote il pet­to,

Ha per­so la com­pa­gna: oh che tor­men­to!

Żywa pan­to­mi­ma przed­sta­wu­ją­ca bied­ną tur­ka­wecz­kę to­wa­rzy­szy­ła temu śpie­wo­wi:.

Tur­kaw­ka któ­ra stra­ci to­wa­rzy­sza,Żyje bo­le­snym ży­wo­tem…

Leci do rzecz­ki, i ką­pię się w wo­dzie

I pije wodę zmą­co­ną,…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: