Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Egzekutor - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Egzekutor - ebook

 

 

Joseph Geist znalazł się w sytuacji beznadziejnej. Uczelnia nie chce dłużej utrzymywać wiecznego studenta. Dziewczyna, z którą mieszkał zrywa z nim, pozostawiając go bez dachu nad głową. Jest samotny, bez grosza przy duszy i bez planów na przyszłość.

Na ratunek przychodzi mu lokalna gazeta, a w niej nietypowe ogłoszenie. Ktoś szuka osoby biegłej w konwersacji. Wyłącznie poważni kandydaci. Joseph Geist będąc bezrobotnym filozofem nie ma nic do stracenia. W ten sposób poznaje Almę Spielman - błyskotliwą starszą kobietę, która staje się nie tylko jego pracodawczynią, ale i bratnią duszą. Po krótkim czasie Geist wprowadza się do jej pięknego domu, coraz bardziej zafascynowany sytuacją, w której niespodziewanie się znalazł. Szybko jednak sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót, a Joseph Geist będzie musiał zmierzyć się z nowymi trudnościami.

W prozie Jesse’ego Kellermana nic nie jest takie jakie się wydaje. Autor wciąga czytelnika w mroczny, niejednoznaczny świat każąc mu zmierzyć się z niewygodnymi nieraz konsekwencjami naszych życiowych wyborów.

Z recenzji Egzekutora:

Oszałamiająca.

„The New York Times Book Review”

Największym talentem [Kallermana] jest zdolność przekształcania przewidywalnej, konwencjonalnie ukształtowanej historii w podstępne i pełne niespodzianek pole minowe…

„Los Angeles Times”

Świetna i niezapomniana… Głębokie i mroczne dzieło… Kellerman, będący zjawiskiem literackim od swojej pierwszej książki , kontynuuje budowanie sieci własnych odniesień, nawet jeżeli każda z jego książek stwarza całkowicie autonomiczny świat.

bookreporter.com

Nadzwyczajnie złożone i ambitne dzieło… Kup, przeczytaj i przeczytaj raz jeszcze.

„The Chicago Sun-Times”

 

Rewelacyjna powieść pełna psychologicznego napięcia… Fabuła buduje atmosferę w równym stopniu niesamowitą co przekonywującą. Niewielu współczesnych autorów thrillerów jest tak utalentowanych jak Kellerman, aby za pomocą przejrzystej i poruszającej prozy opowiedzieć intensywną i trzymającą w napięciu historię.

„Publishers Weekly”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-163-3
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

By­łem wła­ści­cie­lem po­łów­ki po­pier­sia Nie­tz­sche­go. Je­dy­nej rze­czy, któ­rą uwa­ża­łem za praw­dzi­wie moją, a tego wie­czo­ru, kie­dy Yasmi­na mnie wy­rzu­ci­ła – ostat­niej, jaką za­bra­łem, za­nim pod­sze­dłem do drzwi i od­wró­ci­łem się, żeby po­dzie­lić się swo­imi koń­co­wy­mi my­śla­mi.

Ode­zwa­ła się pierw­sza.

– Za­wsze jej nie­na­wi­dzi­łam.

Nie od­po­wie­dzia­łem.

– Przy­kro mi – po­wie­dzia­ła. – Wiem, że ją uwiel­biasz. Ale jest na­praw­dę dziw­na.

Od­rze­kłem, że nie chcę się już kłó­cić.

Spy­ta­ła, czy so­bie po­ra­dzę. Po­wie­dzia­łem jej, że to nie ma zna­cze­nia. Upie­ra­ła się, że jed­nak ma, więc po­wie­dzia­łem: tak, po­ra­dzę so­bie. Skła­ma­łem. Po­wie­dzia­łem tak tyl­ko dla­te­go, by nie czu­ła się win­na. Nie moż­na prze­żyć z kimś dwóch lat, nie roz­wi­nąw­szy pew­ne­go ro­dza­ju re­flek­syj­ne­go współ­czu­cia, i wie­dzia­łem, że gdy­bym jej o tym nie za­pew­nił, spę­dzi­ła­by bez­sen­ną noc, mar­twiąc się o mnie. Nie bez po­wo­du: wy­sta­wia­ła mnie za drzwi w sa­mym środ­ku śnie­ży­cy. Po­win­na czuć się win­na. Lecz duma nie po­zwo­li­ła mi tego wy­ko­rzy­stać.

– Po­ra­dzę so­bie – po­wtó­rzy­łem.

– Im wię­cej razy to po­wta­rzasz, tym mniej ci wie­rzę.

Mimo to nie wy­da­wa­ło się, że jest skłon­na wpu­ścić mnie z po­wro­tem, choć wciąż sta­ła w drzwiach. Za nią było miesz­ka­nie, w któ­rym ży­li­śmy i pra­co­wa­li­śmy, spa­li­śmy, roz­ma­wia­li­śmy i ko­cha­li­śmy się. Przy­glą­dam się kor­ko­wej ta­bli­cy ob­wie­szo­nej fo­to­gra­fia­mi i kar­tecz­ka­mi z za­pi­ska­mi – to do­wo­dy na­szej wspól­nej hi­sto­rii. Ko­la­cje z przy­ja­ciół­mi. Week­en­dy w Sa­lem i New­port. Pa­mię­tam sto­lik ka­wo­wy – zmal­tre­to­wa­ny ku­fer obi­ty skó­rą, wy­grze­ba­ny gdzieś na wy­prze­da­ży. Gwóźdź wy­sta­ją­cy ze ścia­ny tuż obok fron­to­wych drzwi. Cza­sa­mi coś na nim wisi, te­raz jest pu­sty i przy­po­mi­na o wszyst­kim, co po­szło nie tak.

Nie je­stem czło­wie­kiem, któ­re­mu ła­two od­bie­ra mowę, ale sto­jąc tam, nie po­tra­fi­łem wy­my­ślić nic, co mógł­bym po­wie­dzieć. Po jej bez­na­mięt­nej twa­rzy od cza­su do cza­su sta­cza­ły się łzy, czy­niąc to jak­by z obo­wiąz­ku. Nie mo­gli­by­śmy róż­nić się od sie­bie bar­dziej niż w tej chwi­li. Ona – drob­na i ciem­no­wło­sa, ob­wie­szo­na bi­żu­te­rią, peł­na bla­sku i ele­ganc­ka. A ja? Metr osiem­dzie­siąt osiem, ru­mia­ny, gru­bo­ko­ści­sty, zdol­ny utrzy­mać swój cały do­by­tek – wszyst­kie fi­zycz­ne do­wo­dy mo­je­go ist­nie­nia – w dwóch rę­kach, nie uro­niw­szy ani kro­pli potu.

Świad­czy to głów­nie o tym, jak mało po­sia­da­łem. Pa­ko­wa­nie trwa­ło przy­gnę­bia­ją­co krót­ko – wszyst­ko zmie­ści­ło się w spor­to­wej tor­bie, któ­rą mu­sia­łem po­ży­czyć od Yasmi­ny. Po­ło­wę miej­sca za­ję­ły mój lap­top, książ­ki i nie­do­koń­czo­na dy­ser­ta­cja, resz­tę – ko­szu­le z po­strzę­pio­ny­mi man­kie­ta­mi, ma­ry­nar­ki wy­świech­ta­ne na łok­ciach, po­gnie­cio­ne spodnie kha­ki i dżin­sy. W bocz­nej kie­sze­ni tkwi­ła para zdar­tych do nie­moż­li­wo­ści brą­zo­wych mo­ka­sy­nów. Cała ta nie­szczę­sna gar­de­ro­ba od­zwier­cie­dla­ła mój pie­lę­gno­wa­ny przez lata ob­raz sa­me­go sie­bie: wy­mię­te­go na­ukow­ca. Ubra­nia na­le­ża­ły do świa­ta przed­mio­tów, ja – do świa­ta idei. Za­mar­twia­nie się wy­glą­dem by­ło­by rów­no­znacz­ne z przy­zna­niem się, że to, jak po­strze­ga­ją mnie inni, ma dla mnie zna­cze­nie. Uzna­łem jed­nak kie­dyś ten po­mysł za od­py­cha­ją­cy. Do pew­ne­go stop­nia wciąż tak uwa­żam. Mimo wszyst­ko ja­kaś cząst­ka mnie nie po­tra­fi wy­zbyć się prze­ko­na­nia, że znaj­du­ję się poza spo­łe­czeń­stwem, po­nad jego osą­da­mi.

To cząst­ka, któ­ra ma­le­je z każ­dym dniem.

W koń­cu było też po­pier­sie Nie­tz­sche­go. Pół po­pier­sia. Do­kład­niej mó­wiąc, jego lewa po­łów­ka. Zna­la­złem je na pchlim tar­gu w Ber­li­nie Wschod­nim. Za nic nie po­tra­fię po­wie­dzieć, co tam ro­bi­łem. To zna­czy, na pchlim tar­gu. Wiem za to, co ro­bi­łem w Ber­li­nie: wy­da­wa­łem pie­nią­dze z ko­lej­ne­go sty­pen­dium, pro­wa­dząc ko­lej­ne ba­da­nia, by na­pi­sać ko­lej­ną część swej nie­koń­czą­cej się roz­pra­wy. Nig­dy nie by­łem skłon­ny do ro­bie­nia bez­sen­sow­nych za­ku­pów, a bez­sen­sow­ne jest w za­sa­dzie wszyst­ko, co moż­na zna­leźć w ta­kich miej­scach. Je­śli do­brze pa­mię­tam, wra­ca­łem wła­śnie ze Sta­ats­bi­blio­thek do swej ma­leń­kiej ka­wa­ler­ki w Pren­zlau­er Berg, prze­my­śli­wa­jąc to, co prze­czy­ta­łem tego dnia. Mu­sia­łem zbo­czyć ze swej zwy­kłej dro­gi, bo kie­dy przy­sta­ną­łem, stwier­dzi­łem, że sto­ję w ha­ła­śli­wym przej­ściu (nie pa­mię­ta­łem, jak się w nim zna­la­złem), przed stra­ga­nem (nie pa­mię­ta­łem, jak do nie­go pod­sze­dłem), i trzy­mam ja­kiś przed­miot (nie pa­mię­ta­łem jed­nak, jak po nie­go się­gną­łem).

Zim­ny i cięż­ki, od­la­ny z że­li­wa, z kwa­dra­to­wą pod­sta­wą, z któ­rej wy­ra­sta­ła ludz­ka gło­wa prze­łu­pa­na wpół: jed­no ucho, jed­no oko, lewa po­ło­wa nosa. Nie­sta­ran­ność wy­ko­na­nia świad­czy­ła o nie­zgrab­nych dło­niach trzy­ma­ją­cych kiep­skie na­rzę­dzia: bra­ko­wa­ło pro­por­cji, a po­wierzch­nie były nie­rów­ne. Szcze­gól­nie nie­re­al­nie wy­glą­da­ło oko, tkwią­ce za­trwa­ża­ją­co głę­bo­ko w oczo­do­le i jak­by świ­dru­ją­ce z pust­ki oto­czo­nej twa­rzą po­ora­ną bruz­da­mi. Ten brak wy­ra­fi­no­wa­nia przy­czy­niał się jed­nak w ja­kiś spo­sób do ogól­ne­go efek­tu, po­dob­nie jak wąsy, a ra­czej tyl­ko ich po­ło­wa. Któż inny mógł­by to być?

– Sehr lu­stig, ja?

Pod­nio­słem wzrok na sprze­daw­cę. Wy­ka­zy­wał wy­bit­ne po­do­bień­stwo do Jó­ze­fa Sta­li­na, co było sur­re­ali­stycz­ne, gdyż z po­kry­wa­ją­cych stół po­kła­dów ki­czu ty­po­we­go dla ery ra­dziec­kiej wy­zie­rał czaj­nik w sier­py i mło­ty, na do­da­tek ozdo­bio­ny por­tre­tem sa­me­go ge­ne­ra­lis­si­mu­sa.

Przy­tak­ną­łem i od­wró­ci­łem przed­miot, uwi­dacz­nia­jąc jego pod­sta­wę po­kry­tą zie­lo­nym ły­sie­ją­cym ak­sa­mi­tem.

Sprze­daw­ca po­wie­dział mi, że to pod­pór­ka do ksią­żek. Jej przy­ja­ciel – użył wła­śnie ta­kie­go sło­wa: Freund – za­gi­nął. Nie wie­dział, skąd się wzię­ła, cho­ciaż teo­re­ty­zo­wał, że mu­sia­ła kie­dyś na­le­żeć do pro­fe­so­ra.

– Ein Ge­nie – rzekł. Ge­niusz. I do­dał, że bez nie­go świat nie był­by taki sam. Te sło­wa wy­po­wie­dzia­ne przez ko­goś, kto spra­wiał wra­że­nie jak­by się nie go­lił ani nie wi­dział prysz­ni­ca od cza­sów pie­re­stroj­ki, wy­da­ły mi się cu­dow­ną opi­nią in­te­lek­tu­ali­sty. Po­ru­szy­ły mnie: jako fi­lo­zof chcia­łem zo­ba­czyć, jak idee Nie­tz­sche­go, czę­sto tak błęd­nie ro­zu­mia­ne, wciąż po­tra­fią za­in­spi­ro­wać zwy­kłe­go czło­wie­ka.

– E=mc² – po­wie­dział. – Ja?

Są­dzę, że wy­ko­na­łem do­brą ro­bo­tę, ukry­wa­jąc swą kon­ster­na­cję, choć w tym mo­men­cie po­czu­łem, że je­stem od­po­wie­dzial­ny za dal­sze losy pod­pór­ki. Nie moż­na ufać ni­ko­mu, kto myli Nie­tz­sche­go z Ein­ste­inem. Spy­ta­łem o cenę. Sprze­daw­ca oce­niał mnie przez se­kun­dę, kon­fron­tu­jąc pod­pór­kę z moją tan­det­ną spor­to­wą ma­ry­nar­ką, za­nim od­po­wie­dział: trzy­dzie­ści euro. Za­pro­po­no­wa­łem dzie­sięć, po­dzie­li­li­śmy róż­ni­cę na pół i od­sze­dłem wnie­bw­zię­ty, z tor­bą cięż­szą o sześć ki­lo­gra­mów.

W cią­gu ostat­nich kil­ku lat pod­pór­ka sta­ła się dla mnie czymś w ro­dza­ju to­te­mu, wspo­mnie­nia szczę­śliw­szych cza­sów, w któ­rych otrzy­my­wa­łem sty­pen­dia i mo­głem po­dró­żo­wać. Lecz tego wie­czo­ru, kie­dy zo­sta­łem wy­rzu­co­ny przez Yasmi­nę, znaj­do­wa­łem się już oczy­wi­ście w zu­peł­nie od­mien­nej sy­tu­acji. Moje źró­dło fi­nan­so­wa­nia wy­schło i nie było wi­do­ków na ko­lej­ne fun­du­sze. Moje sta­no­wi­ska na­uczy­ciel­skie przy­dzie­lo­no tym, któ­rzy ich bar­dziej po­trze­bo­wa­li i za­wsze do­trzy­my­wa­li obiet­nic, a dok­to­ry­zo­wa­li się od trzech lub czte­rech, lecz nie ośmiu lat, do któ­rych mo­gły przy­być ko­lej­ne. Mój tak zwa­ny kon­sul­tant nie ode­zwał się do mnie od mie­się­cy. W Emer­son Hall zy­ska­łem sta­tus co naj­mniej chy­bio­nej in­we­sty­cji, je­śli nie per­so­na non gra­ta.

Dla­te­go ho­łu­bi­łem pod­pór­kę i trzy­ma­łem ją na szaf­ce ze sprzę­tem ste­reo w sa­lo­nie, gdzie mo­głem spo­glą­dać na nią, sie­dząc przy swym biur­ku w ką­cie. Pod­pór­ka do­da­wa­ła mi otu­chy. Była po­nad­to moim je­dy­nym udzia­łem, jaki wnio­słem w wy­strój domu. Yasmi­na nig­dy nie pro­te­sto­wa­ła, więc za­sko­czy­ła mnie, mó­wiąc, co na­praw­dę czu­je. Kie­dy tam sta­łem i usi­ło­wa­łem wy­cza­ro­wać od­po­wied­nio bły­sko­tli­wą uwa­gę na od­chod­ne, przy­ci­ska­łem pod­pór­kę do pier­si, chro­niąc ją przed nią.

– Wy­glą­da jak­by miał bor­su­ka na twa­rzy – ode­zwa­ła się Yasmi­na.

– Pół­bor­su­ka – od­rze­kłem ogól­ni­ko­wo.

Po­my­ślę o niej jak naj­le­piej i po­wiem, że nie są­dzę, by swo­im za­cho­wa­niem chcia­ła wy­rzą­dzić ko­muś krzyw­dę. Była po­chło­nię­ta samą sobą, ale wie­dzia­łem o tym i ko­cha­łem ją tak samo. Na­wet wte­dy, kie­dy po­czu­łem, że nasz zwią­zek stop­nio­wo ob­umie­ra, po­wta­rza­łem so­bie raz za ra­zem, że nie by­ła­by nig­dy tak bez­myśl­na, by wy­rzu­cić mnie bez ostrze­że­nia. My­li­łem się.

Chcia­łem wyjść, wy­gło­siw­szy coś uszczy­pli­we­go, ale je­dy­ną rze­czą, na któ­rą zdo­ła­łem się zdo­być, była iro­nia.

– Ży­cie umy­słu – po­wie­dzia­łem, trzy­ma­jąc swój skrom­ny do­by­tek.

– Baw się do­brze! – od­rze­kła i za­mknę­ła mi drzwi przed no­sem.

Drew cze­kał na dole w sa­mo­cho­dzie. Odło­żył su­do­ku, otwo­rzył ba­gaż­nik i wy­siadł. Wi­dząc, jak nie­wie­le nio­sę, za­trza­snął kla­pę i otwo­rzył tyl­ne drzwi.

Prze­je­cha­li­śmy więk­szość dro­gi w kie­run­ku So­me­rvil­le, za­nim ści­szył ra­dio i po­wie­dział:

– Mam na­dzie­ję, że wiesz, że mo­żesz zo­stać tak dłu­go, jak ci się po­do­ba.

Wte­dy wie­dzia­łem już, że mu­szę się wy­nieść jak naj­szyb­ciej.

Le­żąc na skrzy­pią­cej so­fie – z lu­na­tycz­nym okiem Nie­tz­sche­go wga­pia­ją­cym się we mnie z pa­ra­pe­tu, za któ­rym płat­ki śnie­gu kłę­bi­ły się ni­czym chmu­ra idei – za­czą­łem ukła­dać li­stę ście­żek do zba­da­nia: stro­ny in­ter­ne­to­we z ofer­ta­mi pra­cy, cra­ig­slist… Krót­ko mó­wiąc, sta­ło się dla mnie ja­sne, że po­wi­nie­nem przej­rzeć ogło­sze­nia. Po­mysł wy­szu­ka­nia swe­go prze­zna­cze­nia w ga­ze­tach wy­dał mi się oso­bli­wy – praw­dę mó­wiąc, śmiesz­ny – to­też, po­mi­mo nie­szczę­snych oko­licz­no­ści, w ja­kich się zna­la­złem, uśmiech­ną­łem się do sie­bie w ciem­no­ści. Te­raz, spo­glą­da­jąc wstecz, ro­zu­miem, że na­wet je­śli się­gnię­cie po tam­tą ga­ze­tę nie było pierw­szą zna­czą­cą de­cy­zją w moim ży­ciu, to sta­no­wi­ło pierw­szy krok ku wszyst­kie­mu, co na­stą­pi­ło póź­niej – krok ku każ­dej z mo­ich ka­ta­strof.2

Przez ko­lej­ne trzy ty­go­dnie prze­no­si­łem się z jed­nej ka­na­py na dru­gą. Do­sta­tecz­nie wcze­śnie zro­zu­mia­łem, że ceną, któ­rą mu­szę za­pła­cić za kil­ka nocy w każ­dym ko­lej­nym domu, jest moja łza­wa hi­sto­ria opo­wia­da­na od po­cząt­ku – za­zwy­czaj pani domu, cza­sem też jej i jej mę­żo­wi. Sie­dzą­cym na­prze­ciw­ko, ze ścią­gnię­ty­mi brwia­mi oznaj­mia­ją­cy­mi za­in­te­re­so­wa­nie i ukła­da­ją­cym ręce tak, jak gdy­by chcie­li się osło­nić przed moim za­raź­li­wym ka­wa­ler­stwem. Wziąw­szy pod uwa­gę swe pra­wo wy­bo­ru, po­zo­stał­bym z in­ny­mi ka­wa­le­ra­mi. Lecz nie zna­łem żad­ne­go in­ne­go poza Drew. Tak się wła­śnie dzie­je, gdy jest się w związ­ku od dwóch lat: zna się tyl­ko inne pary. Nie mo­głem się też wpro­wa­dzić z po­wro­tem do Drew. Nie dla­te­go, że mógł­by się na to nie zgo­dzić, lecz dla­te­go, że jego miesz­ka­nie przy­po­mi­na­ło chlew. Było to rów­nie nie­zno­śne, jak by­cie zmu­sza­nym po raz ko­lej­ny do wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go Yasmi­na zre­zy­gno­wa­ła ze mnie, sko­ro za­wsze wy­da­wa­li­śmy się tak szczę­śli­wi.

Po­trze­bo­wa­łem swe­go wła­sne­go miej­sca. To było pew­ne. Mniej pew­ne było to, jak je zna­leźć, kie­dy ma się na kon­cie nie­wie­le po­nad dwie­ście do­la­rów. Moje stan­dar­dy były wy­so­kie, wręcz wy­nisz­cza­ją­ce. Wszyst­ko, co czy­ni­łem, mu­sia­ło choć­by w mi­ni­mal­nej mie­rze wy­ma­gać my­śle­nia, a za­ra­zem po­zo­sta­wiać mi mnó­stwo cza­su na do­koń­cze­nie dok­to­ra­tu. Nie­któ­rzy z mo­ich przy­ja­ciół uwa­ża­li, że po­wi­nie­nem być otwar­ty na pro­po­zy­cję pra­cy, po­wiedz­my, w księ­gar­ni: pra­cy w at­mos­fe­rze uczo­no­ści, a ja, za­miast zaj­mo­wać się wy­kła­da­mi, spę­dza­łem czas na prze­glą­da­niu stron sie­ci aka­de­mic­kiej.

– Albo mógł­byś da­wać ko­re­pe­ty­cje – po­wie­dzie­li.

Od­rze­kłem, że wo­lał­bym ra­czej umrzeć z gło­du.

W tym mo­men­cie nie wi­dzia­łem jesz­cze po­wo­du do pa­ni­ki. Prę­dzej czy póź­niej Yasmi­na za­dzwo­ni, bła­ga­jąc, bym wró­cił. Kom­for­to­we urzą­dza­nie się gdzie­kol­wiek nie mia­ło sen­su, sko­ro za­mie­rza­łem pod­jąć wy­zwa­nie i wpro­wa­dzić się do niej z po­wro­tem. Wy­dzwa­nia­łem więc do przy­ja­ciół, pro­sząc o przy­słu­gi i wy­ko­rzy­stu­jąc ich całą życz­li­wość, na jaką za­pra­co­wa­łem w cią­gu swych dwu­na­stu lat w Cam­brid­ge. Każ­de­go ran­ka wsta­wa­łem z nie­co sfa­ty­go­wa­nej ka­na­py, na któ­rej spa­łem, i uda­wa­łem się z lap­to­pem do Yar­du.

Emer­son Hall, w któ­rym mie­ści się wy­dział fi­lo­zo­fii, ma swą od­dziel­ną bi­blio­te­kę. Do­wo­dem na to, w ja­kim stop­niu wy­ob­co­wa­łem się z gro­na ko­le­gów i na­uczy­cie­li, była ab­so­lut­na ko­niecz­ność uni­ka­nia tego miej­sca; wo­la­łem od­osob­nie­nie w za­po­mnia­nym ką­cie na szó­stym pię­trze bi­blio­te­ki Wi­de­ne­ra, gdzie się dą­sa­łem i uda­wa­łem, że pi­szę.

Jed­ne­go z ta­kich po­po­łu­dni prze­glą­da­łem bez prze­ko­na­nia „Crim­son”, by­łem na­sta­wio­ny bar­dziej na roz­ryw­kę niż co­kol­wiek in­ne­go. Pi­smo to za­wsze wy­wo­ły­wa­ło mój uśmiech – na­pu­sze­ni stu­den­ci przed dy­plo­mem ogła­sza­ją­cy swe do­mo­ro­słe roz­wią­za­nia glo­bal­nych pro­ble­mów – do­pó­ki nie zda­łem so­bie spra­wy, że za pięć lat ci sami stu­den­ci będą wy­da­wać opi­nio­twór­czą stro­nę w „New York Ti­me­sie”.

Ogło­sze­nia w ga­ze­tach Ivy Le­ague ad­re­so­wa­ne są do mło­dych, zdol­nych i zde­spe­ro­wa­nych. Kil­ka z nich do­ty­czy­ło atrak­cyj­nych, nie­pa­lą­cych ko­biet w wie­ku od dwu­dzie­stu do dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat, któ­re zgo­dzi­ły­by się zo­stać daw­czy­nia­mi ko­mó­rek ja­jo­wych. Bez­płod­ne mał­żeń­stwa były go­to­we wy­pła­cić za to dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy do­la­rów oraz po­kryć wszel­kie kosz­ty; od tej sumy za­krę­ci­ło mi się w gło­wie. Moje rocz­ne sty­pen­dium – kie­dy jesz­cze je mia­łem – wy­no­si­ło mniej niż po­ło­wę tej kwo­ty. Wszyst­ko to za jed­ną je­dy­ną ko­mór­kę. Za­no­to­wa­łem w pa­mię­ci, że będę mu­siał za­dzwo­nić do ban­ku sper­my i do­wie­dzieć się o ak­tu­al­ne staw­ki.

W jed­nym z ogło­szeń ofe­ro­wa­no zwy­cza­jo­we tor­by na ra­mię dla żeń­skich kor­po­ra­cji uczel­nia­nych, w in­nym – dzie­się­cio­let­nie­go volks­wa­ge­na jet­ta w do­brym sta­nie, tań­sze­go niż w ka­ta­lo­gu uży­wa­nych wo­zów. Trze­cie zda­wa­ło się pro­mo­wać książ­kę o hi­sto­rii Wszech­świa­ta wy­da­ną wła­snym na­kła­dem, do ku­pie­nia na stro­nie jej au­to­ra. Po­wie­dzia­łem „zda­wa­ło się”, po­nie­waż re­pro­duk­cja była nie­wy­raź­na, a au­tor to oso­ba naj­wy­raź­niej fik­cyj­na. Ogło­sze­nie w „Crim­son” może za­mie­ścić każ­dy. Wszyst­ko, cze­go po­trze­ba, to nie mniej niż pięt­na­ście słów, po sześć­dzie­siąt pięć cen­tów za każ­de.

Nie mo­głem za­tem so­bie po­zwo­lić na za­miesz­cze­nie ogło­sze­nia w „Crim­son”.

Ósme, ostat­nie ogło­sze­nie spro­wa­dza­ło się do mi­ni­mum:

Po­szu­ki­wa­na oso­ba do kon­wer­sa­cji.

Tyl­ko po­waż­ni kan­dy­da­ci.

Pro­szę dzwo­nić 617–xxx–xxx

od siód­mej do czter­na­stej.

Żad­nych ad­wo­ka­tów.

Głów­nym za­ję­ciem współ­cze­snej fi­lo­zo­fii jest su­ro­wa ana­li­za ję­zy­ka. Prze­czy­ta­łem tekst jesz­cze kil­ka razy, ro­zu­mie­jąc go i nie ro­zu­mie­jąc za­ra­zem. Ja­kie­go ro­dza­ju roz­mów­ca? Przez kogo po­szu­ki­wa­ny? Je­dy­nie „po­szu­ki­wa­ny” – w zna­cze­niu „ko­niecz­ny”, tak jak „po­szu­ki­wa­ne” bywa ta­nie źró­dło ener­gii al­ter­na­tyw­nej? Czy coś może być po­szu­ki­wa­ne bez po­szu­ku­ją­ce­go? Rzecz ja­sna nie; nie w taki spo­sób dzia­ła ten cza­sow­nik. Po­szu­ku­ją­cym jest w tym przy­pad­ku przy­pusz­czal­nie oso­ba, któ­ra za­mie­ści­ła ogło­sze­nie. Po­nie­waż mia­ło nie być ad­wo­ka­ta, czu­łem się, jak­bym czy­tał ra­czej opis czy­je­goś sa­mo­po­czu­cia niż ofer­tę pra­cy.

Jak kan­dy­dat mógł­by oce­nić jej po­wa­gę, nie wie­dząc cze­go wy­ma­ga pra­ca? Czy „po­waż­ni” ozna­cza, że to ja mam być po­waż­ny, czy też to moje zgło­sze­nie po­win­no ucho­dzić za ta­kie w oczach przy­szłe­go pra­co­daw­cy? Mógł­bym na przy­kład po­waż­nie pra­gnąć zo­stać zie­ją­cą ogniem les­bij­ską astro­naut­ką, ale ra­czej nie moż­na by­ło­by okre­ślić mo­ich szans jako po­waż­ne.

Ton ogło­sze­nia za­rów­no ostrze­gał, jak i za­pra­szał: wy­cią­ga­ło do mnie jed­ną rękę, trzy­ma­jąc dru­gą go­to­wą do obro­ny. Kto po­wie­dział coś o ad­wo­ka­tach? Może po­szu­ku­ją­cy bał się, że ktoś ukrad­nie mu toż­sa­mość? Ale po co w ta­kiej sy­tu­acji za­miesz­czać nu­mer te­le­fo­nu? Dla­cze­go nie ad­res ma­ilo­wy albo – z my­ślą o praw­dzi­wych tra­dy­cjo­na­li­stach – nu­mer skryt­ki pocz­to­wej? Coś tu nie pa­so­wa­ło i mia­łem wra­że­nie, że spo­glą­dam w pasz­czę prze­krę­tu. W tych dniach trud­no być zbyt po­dejrz­li­wym, pa­ra­no­ja nie jest już pa­to­lo­gią, ale ozna­ką zdro­we­go roz­sąd­ku.

Wsze­la­ko brzmia­ło to tak dziw­nie, tak uro­czo dziw­nie…

Mo­głem za­dzwo­nić z bi­blio­te­ki – wo­kół nie było ży­we­go du­cha – ale za­wsze trak­to­wa­łem ją jako świą­ty­nię, a za­kłó­ce­nie jej prze­siąk­nię­tej ku­rzem ci­szy jako świę­to­kradz­two. Spa­ko­wa­łem swo­je rze­czy i po­sze­dłem, mi­ja­jąc Ter­cen­te­na­ry The­ater, w kie­run­ku Ca­na­day Hall, po­kracz­ne­go aka­de­mi­ka zna­ne­go jako „The Pro­jec­tus”, w któ­rym miesz­ka­łem na pierw­szym roku. Śnieg wo­kół Scien­ce Cen­ter był brud­ny od se­tek stą­pa­ją­cych po nim stóp. Za­trzy­ma­łem się, by po­pa­trzeć na gru­pę stu­den­tów wy­kań­cza­ją­cych ol­brzy­mie śnież­ne ucho w sty­lu Da­le­go. Bę­dąc już w środ­ku, chuch­ną­łem w zmar­z­nię­te dło­nie, wy­ją­łem ko­mór­kę i wy­bra­łem nu­mer. Głos z na­gra­nia po­in­for­mo­wał mnie, że kon­to zo­sta­ło za­wie­szo­ne, wia­do­mość je­den–je­den–czte­ry–sie­dem.

Spró­bo­wa­łem po­now­nie i usły­sza­łem ten sam głos, a kie­dy po­wtó­rzy­ło się to po raz trze­ci, zro­zu­mia­łem, że to się dzie­je na­praw­dę. Yasmi­na mnie od­cię­ła. To, że opła­ca­ła wszyst­kie ra­chun­ki, wy­da­ło mi się aku­rat wte­dy nie­istot­ne; jesz­cze raz wpa­ko­wa­ła mnie na mie­li­znę bez sło­wa ostrze­że­nia, a ja by­łem wście­kły. Nie­mal rzu­ci­łem te­le­fo­nem o ścia­nę. Zsze­dłem na dół, by po­szu­kać au­to­ma­tu te­le­fo­nicz­ne­go.

Mia­ła głos star­szej pani. Po­my­śla­łem, że mówi z ak­cen­tem, cho­ciaż mu­siał­bym usły­szeć wię­cej niż po­je­dyn­cze „wi­tam”.

– Tak, dzień do­bry, dzwo­nię w spra­wie ogło­sze­nia w „Crim­son”.

– Ach, tak. A z kim roz­ma­wiam?

– Na­zy­wam się Jo­seph Ge­ist.

– Miło mi pana po­znać, pa­nie Ge­ist.

– Dzię­ku­ję. Mnie pa­nią rów­nież, pani…

Prze­rwa­łem, by mo­gła się przed­sta­wić. Nie uczy­ni­ła tego, za­tem po­wie­dzia­łem:

– Je­stem za­in­te­re­so­wa­ny. Ja­kie­go ro­dza­ju oso­by do kon­wer­sa­cji pani po­trze­bu­je?

– Ka­to­li­ka. Przez małe k. Czy tak wła­śnie mógł­by pan o so­bie po­wie­dzieć?

– Są­dzę, że tak. Cho­ciaż ofi­cjal­nie je­stem tak­że ka­to­li­kiem przez wiel­kie K.

Ro­ze­śmia­ła się ła­god­nie.

– Cóż, nie będę mia­ła panu tego za złe.

Zde­cy­do­wa­łem się na nie­miec­ki, mimo że mó­wi­ła w spo­sób zde­cy­do­wa­nie róż­nią­cy się od tego, z któ­rym spo­tka­łem się w Ber­li­nie. Być może po­cho­dzi­ła z pro­win­cji albo z in­ne­go mia­sta.

– Nie prak­ty­ku­ję już, co­kol­wiek by to zna­czy­ło.

– A, nie­prak­ty­ku­ją­cy ka­to­lik. To mi bar­dziej od­po­wia­da.

– Miło mi to sły­szeć.

– Za­tem, pa­nie Ge­ist, nie­prak­ty­ku­ją­cy ka­to­li­ku, prze­czy­tał pan moje ogło­sze­nie. Jest pan stu­den­tem Ha­rvar­du, jak mnie­mam?

Wy­ja­śnie­nie mo­je­go obec­ne­go sta­tu­su za­bra­ło­by zbyt dużo cza­su. Rze­kłem za­tem, w więk­szo­ści zgod­nie z praw­dą:

– Dok­to­ran­tem.

– Tak? W czym się pan spe­cja­li­zu­je?

– W fi­lo­zo­fii.

Na­stą­pi­ła krót­ka prze­rwa.

– To na­praw­dę bar­dzo in­te­re­su­ją­ce, pa­nie Ge­ist. Ja­kim pan jest ro­dza­jem fi­lo­zo­fa?

Mimo wiel­kiej po­ku­sy na­dę­cia się po­sta­no­wi­łem za­cho­wać się ostroż­nie.

– Ka­to­lic­kim – po­wie­dzia­łem – Przez małe k.

Ro­ze­śmia­ła się zno­wu.

– Chy­ba po­win­nam pana spy­tać, kto jest pań­skim ulu­bio­nym fi­lo­zo­fem.

– Oczy­wi­ście ja sam.

W rze­czy­wi­sto­ści po­wie­dzia­łem:

Ich, na­tür­lich.

– Och, już do­brze – po­wie­dzia­ła.

Zdo­ła­łem jed­nak usły­szeć, jak się ro­ze­śmia­ła.

– Bę­dzie mi miło pana po­znać, pa­nie Ge­ist. Ma pan czas o trze­ciej?

– O trze­ciej dziś?

– Tak, dziś o trze­ciej.

Pra­wie po­wie­dzia­łem, że nie. Nie chcia­łem wyjść na ko­goś bę­dą­ce­go w po­trze­bie.

– Zna­ko­mi­cie.

– Bar­dzo do­brze. Po­zwo­li pan, że po­dam mu swój ad­res.

Za­pi­sa­łem.

– Dzię­ku­ję.

– Dan­ke schön, Herr Ge­ist.

Kie­dy tam sta­łem ze słu­chaw­ką w ręku, do­tar­ło do mnie, że nie usta­li­li­śmy żad­nych wa­run­ków. Nie wie­dzia­łem, jak dłu­go ani o czym chcia­ła roz­ma­wiać. Żad­ne z nas nie wspo­mnia­ło o pie­nią­dzach, nie wie­dzia­łem za­tem, ile – je­śli w ogó­le – chce mi za­pła­cić. Nie wie­dzia­łem na­wet, jak się na­zy­wa. Cała ta umo­wa była nie­wia­ry­god­nie dzi­wacz­na i za­sta­na­wia­łem się, czy to nie ja­kiś prze­kręt. Wszyst­ko wy­glą­da­ło jed­nak nie­groź­nie.

Te­le­fon za­czął się od­zy­wać prze­ry­wa­nym sy­gna­łem. Wci­sną­łem wi­deł­ki te­le­fo­nu, wy­grze­ba­łem resz­tę drob­nych i po­łą­czy­łem się z in­for­ma­cją, by po­pro­sić o nu­mer miej­sco­we­go ban­ku sper­my.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: