Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fantazje i drobnostki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fantazje i drobnostki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 379 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою. Варшава, 30 Апреля 1S90 года.

Druk Emi­la Skiw­skie­go, War­sza­wa, Chmiel­na Nr 26.

„Le co­eur mal­gre son aban­don…

ja­ma­is n'oublie!"

Odło­żyć trze­ba pió­ro. Mrok za­pa­da i owi­ja sza­rą siat­ką cie­niów wszyst­ko, co się do­ko­ła mnie znaj­du­je. Wszyst­ko sza­rze­je… a pod okna­mi tłu­my lu­dzi zle­wa­ją się w jed­ne ciem­nie­ją­cą stru­gę, po­ru­sza­ją­cą się bez­u­stan­ku. Nad da­cha­mi do­mów nie­bo sza­re, oło­wia­ne, cięż­kie – sy­pie na zie­mię drob­ny miał desz­czu, któ­ry, zmie­sza­ny z wę­glem, uno­szą­cym się w po­wie­trzu, opa­da na chod­ni­ki w po­sta­ci czar­ne­go, tłu­ste­go bło­ta.

Cięż­ko od­dy­chać, smut­no pa­trzeć; lecz mimo to coś od świa­tła od­trą­ca i w sza­rych tych cie­niach za­grze­bać się każe!…

Na­próż­no czło­wiek przez dzień cały pan­cerz obo­jęt­no­ści na pier­si swej za­ci­ska! na­próż­no, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, mówi: „sil­niej­szy je­stem nad… to wszyst­ko;” na­próż­no całą siłą woli przy­tłu­mia w so­bie go­ręt­sze ser­ca bi­cie i sta­ra się wmó­wić w sie­bie, że to, co umar­ło, nie zmar­twych­wsta­nie. Na­próż­no!… Ra­zem ze słoń­ca pro­mie­niem pan­cerz w mgle się roz­wie­wa–i o tej sza­rej, bied­nej go­dzi­nie, któ­ra jak kop­ciu­szek wol­no się prze­kra­da, gi­nie cała buta, a lód, któ­rym się ob­ło­żyć chce­my, top­nie­je… Ser­ce za­czy­na bić ży­wiej, gło­wa mi­mo­wo­li pra­gnie opar­cia, oko mgłą się za­snu­wa i cze­goś w tej ciem­ni­cy szu­ka… szu­ka.,.

I coś w mo­gi­le bu­dzić się za­czy­na, w tej mo­gi­le, kto­rą z nas każ­dy ma w so­bie. Bo ser­ce ludz­kie to je­den wiel­ki cmen­tarz. Od uro­dze­nia wzno­szą się tam mo­gił­ki, cza­sem bied­ne, sie­ro­ce, opusz­czo­ne i smut­ne,–cza­sem stroj­ne w ko­ron­ko­we mau­zo­lea i peł­ne świe­żej woni fi­joł­ków wio­śnia­nych. Cmen­tarz ten ser­co­wy śpi w ci­szy pod pro­mie­niem słoń­ca lub w od­bla­sku gazu. I tyl­ko o sza­rej go­dzi­nie gro­by za­czy­na­ją się oży­wiać–i z pod mo­gi­łek, od­gar­nia­jąc ze­schłe już li­ście lub świe­że kwia­ty, wsta­ją mary wy­bla­dłe, aże­by w sza­rych cie­niach zni­ka­ją­ce­go dnia wieść po­wol­ny, ci­chy ta­niec dusz po­ku­tu­ją­cych… I czło­wiek, któ­ry dzień cały li­czył cy­fry, lub sta­rał się być oszu­stem–i ko­bie­ta, któ­ra uśmiech swój wa­ży­ła na sza­li, a spoj­rze­nia mia­ła tyl­ko dla pe­reł lub sza­fi­rów – czu­ją, że w ser­cach ich coś się po­ru­sza, prze­mo­cą oży­wia, zmar­twych­wsta­je. Na­próż­no chwy­ta­ją no­tat­ki i przy bla­sku zni­ka­ją­ce­go dnia kre­ślą cy­fry z po­śpie­chem:–sza­ry woal tę­sk­no­ty wzrok im za­sła­nia. W od­da­li dźwię­czy sta­ra, ośmie­szo­na pio­sen­ka; no­tat­ki z rąk wy­pa­da­ją…

Ser­ce ludz­kie to wiel­ki cmen­tarz!…

Ci, któ­rzy w ży­ciu po­zu­ją na lu­dzi z ka­mien­ne­mi ser­ca­mi, mó­wią, że o wszyst­kiem za­po­mnieć moż­na.

Kłam­stwo!

Jak­że za­po­mnieć moż­na chwil łza­mi i krwią w księ­dze ży­cia zna­czo­nych? Jak­że za­po­mnieć dni, w któ­rych du­sza rwa­ła się na strzę­py, a ser­ce zda­wa­ło się być jed­ną wiel­ką raną? Jak­że za­po­mnieć znów uśmie­chu losu, uśmie­chu prze­lot­ne­go, wio­dą­ce­go za sobą roz­pacz bez­den­ną? Jak za­po­mnieć ra­do­ści go­dzin­nej, któ­rą się opła­ca­ło la­ta­mi cier­pie­nia? I jak­że z pa­mię­ci wy­ma­zać kro­plę roz­ko­szy, to­ną­cą w mo­rzu go­ry­czy, lub zja­wi­sko pro­mien­ne, kre­pą ża­ło­by przy­ćmio­ne?… Los–toć wie­rzy­ciel nie­ubła­ga­ny. Nic dar­mo ci nie da! wszyst­ko pła­cić mu­sisz, i to na­tych­miast, bez zwło­ki. Za pro­mień sło­necz­ny za­pła­cisz nocą bez­sen­ną; a je­śli dłoń losu kwiat ci poda, to tyl­ko po to, aby go zło­żyć na dar­nio­wej mo­gi­le!

Za­po­mnieć?…

Le­tej­ska woda daw­no już wy­schła,– a czas* ten le­karz wiel­ko­skrzy­dły, za­miast le­czyć rany, tyl­ko je roz­kr­wa­wia.

Nie­ma za­po­mnie­nia!

Jest tyl­ko… wspo­mnie­nie!

Wspo­mnie­nie!…

O ty smut­na maro, w pa­ję­czą tkan­kę tę­sk­no­ty spo­wi­ta! Ty, zbroj­na w skal­pel, nad ser­cem ludz­kiem się po­chy­lasz i z pod gru­zów i po­pio­łów szkie­le­ty do­by­wasz!… szkie­le­ty, wlo­ką­ce za sobą ob­ra­zy chwil daw­no prze­by­tych, któ­re jak cierń w mózg wra­sta­ją i wy­rwać ich nie­po­dob­na, bo ra­zem z nie­mi i ży­cie­by z pier­si ule­cieć mu­sia­ło! A wszyst­ko pod do­tknię­ciem twój dło­ni oży­wa, i, jak pieśń po­wra­ca­ją­ca z od­da­li, echem się w ser­cu od­zy­wa. I wi­dzi się ból i uśmie­chy, i to, co sta­no­wi­ło dumę ży­cia, i to, co sta­no­wi hań­bę i po­ni­że­nie… I zpo­śród mgieł sza­rych prze­bi­ja­ją się zwol­na ku nam twa­rze uko­cha­ne, spo­wi­te w ca­łun gro­bo­wy, nio­są­ce z sobą woń tru­pią, a prze­cież cią­gle dro­gie!…. cią­gle ser­cu miłe!… I od­py­cha­jąc to, co nas ota­cza, co w tej chwi­li się ku nam uśmie­cha – wy­cią­ga­my ręce w stro­nę tych mar ser­decz­nych, któ­re z dru­giej stro­ny gro­bu sto­ją smut­ne, jak­by skar­żąc się na swo­je opusz­cze­nie…

Lecz po­mię­dzy nie­mi i nami sta­je two­ja wy­smu­kła po­stać, o smut­na maro! i sza­ta two­ja z mgieł utka­na, jak że­la­zna za­po­ra, dzie­li nas od tych istot, zda się umar­łych, a prze­cież ży­wych, któ­rych źre­ni­ce, szkląc się tru­pio, grze­ją nam zzię­błe ser­ca i ży­cie w sty­gną­ce du­sze wle­wa­ją!

W fał­dach twej sza­ty, snu­ją­cej się ci­cho wśród gro­bów i ruin – jak głos szkla­nej har­mo­ni­ki plą­cze się jed­no sło­wo, któ­re przy każ­dej mo­gi­le dźwię­czy z prze­ja­sną czy­sto­ścią w po­wie­trzu.

Sło­wo to krót­kie, lecz jak pchnię­cie noża strasz­ne, jak iskra pa­lą­ce; tem sło­wem:

– „Pa­mię­tasz?…”

Na­po­zór, jak frag­ment nie­do­koń­czo­nej pio­sen­ki, snu­je się do­ko­ła cie­bie… Pa­mię­tasz tę i tę chwi­lę? pa­mię­tasz tę me­lo­dyę? pa­mię­tasz dźwięk tego gło­su? Lecz ile ci ran ser­decz­nych to sło­wo w głę­bi du­szy otwo­rzy… o! wiesz o tem tyl­ko ty sam, nędz­ny ro­ba­ku, tacz­kę ży­cia pcha­ją­cy, a tak szum­nie… „czło­wie­kiem” prze­zwa­ny. I gdy­byś po­siadł wszyst­ką wie­dzę ziem­ską, gdy­byś w skar­bach Gol­kon­dy bro­dził, gdy­by mi­łość naj­pięk­niej­sze kwia­ty rzu­ca­ła ci pod sto­py–to jesz­cze o sza­rym zmro­ku po­sły­szysz do­ko­ła sie­bie sło­wo, któ­re za­bi­je woń kwia­tów, za­ćmi blask dro­gich ka­mie­ni, znisz­czy dumę z na­by­tej wie­dzy.

– „Pa­mię­tasz?…”

I ja­kieś śmiesz­ne, a mimo to rzew­ne, dzie­cin­ne, a prze­cież już doj­rza­łe wspo­mnie­nie przy­plą­cze się do cie­bie, wgry­za­jąc się w du­szę two­ją. I uj­rzysz się wte­dy mar­nem, bez­sil­nem stwo­rze­niem, drzą­cem przed wskrze­szo­ną mara i po­wta­rza­ją­cem jed­no sło­wo, dźwię­czą­ce w prze­strze­ni:

– „Pa­mię­tasz?…”

Ci, któ­rzy pa­mię­tać nie chcą, ci pa­mię­ta­ją naj­le­piej! Ach! wszy­scy mu­szą pa­mię­tać, czy to w pur­pu­rę spo­wi­ci, czy na­głem cia­łem przez łach­man bły­ska­ją­cy. I Chry­sty­an, król duń­ski–ko­nał, drę­cząc się wspo­mnie­niem lat swo­ich dzie­cin­nych; i bied­na wy­rob­ni­ca, pa­trząc na pu­stą ko­ły­skę zmar­łej có­recz­ki, pyta męża:

– "Pa­mię­tasz?"

A on po­trzą­sa gło­wą, jak­by chciał za­prze­czyć – jak­by chciał od­po­wie­dzieć: „Nie, nic nie pa­mię­tam! daw­no za­po­mnia­łem!…”

A jed­nak… pierś pod gru­bą blu­zą pod­no­si się wes­tchnie­niem, ręka od pra­cy zgru­bia­ła drży ner­wo­wo i przed oczy­ma tego, któ­ry „daw­no za­po­mniał”–wśród prąt­ków ko­ły­ski bie­le­je drob­na po­stać dzie­wecz­ki, któ­ra, klę­cząc w dłu­giej ko­szul­ce, wśród bia­łych po­du­szek–wpół­sen­nym gło­si­kiem od­ma­wia mo­dli­twę wie­czor­ną.

A on, ten czło­wiek zda się ze spi­żu od­la­ny, któ­ry żywi się wła­snym po­tem i, krwa­wiąc swe dło­nie bez jęku, chleb po­wsze­dni zdo­by­wa–ocie­ra ukrad­kiem łzy, sre­brzą­ce się pod po­wie­ką, i wciąż od­po­wia­da:

– „Daw­no za­po­mnia­łem!”

Cza­sem dwo­je lu­dzi sta­nie na­prze­ciw sie­bie, dwo­je lu­dzi–męż­czy­zna i ko­bie­ta,–któ­rzy lata całe nie wi­dzie­li się i prze­ży­li zda­la od sie­bie.

Lu­dzie ci sto­ją i pa­trzą na sie­bie, a po­mię­dzy nimi mara spo­wi­ta w pa­ję­czą tkan­kę tę­sk­no­ty zwol­na się ko­ły­sze, nu­cąc ci­chą piosn­kę mi­ło­sną, któ­rej każ­da strof­ka za­czy­na się od słów­ka: „Pa­mię­tasz?”

A oni – za­pa­trze­ni w sie­bie, żyją cali prze­szło­ścią, tą prze­szło­ścią, któ­ra ich w ob­ję­cia so­bie rzu­ca­ła, ota­cza­jąc wień­cem snów pro­mien­nych i ma­rzeń o… wspól­nej przy­szło­ści.

Los ka­zał im się ro­zejść, tym dwoj­gu, któ­rzy du­szę so­bie z ust wy­pi­ja­li i chwi­la­mi zda­wa­li się ist­nieć tyl­ko dla sie­bie; na świa­ta krań­ce po­szli obo­je po inne ży­cie i inne uczu­cia, i zda­wa­ło się im, że to wszyst­ko za­ga­sło, za­mar­ło i będą się mo­gli obo­je zejść kie­dyś spo­koj­nie, łą­cząc w ści­śnię­ciu dło­nie.

A jed­nak… sto­ją te­raz na­prze­ciw sie­bie, mil­cząc, i ręce im opa­da­ją bez­sil­ne, a po­mię­dzy nimi, jak nuta har­mo­ni­ki szkla­nej, brzmi cią­gle sło­wo:

– „Pa­mię­tasz?…”

Czę­sto na ru­inie wła­snych ma­rzeń i pra­gnień sta­nie czło­wiek smut­kiem zła­ma­ny i po­wo­li, po­wo­li grze­bać wśród gru­zów tych za­cznie. I sam rani się do­bro­wol­nie, do­ty­ka­jąc tych ko­lumn po­dru­zgo­ta­nych, któ­re on w po­cie czo­ła wzno­sił w górę, pra­gnąc z nich uczy­nić pod­sta­wę i roz­po­strzeć na nich dach, pod któ­ry chro­nił­by się w chwi­li bu­rzy lub sło­ty ży­cia. I li­czy, li­czy cią­gle, ile lat, tych naj­pięk­niej­szych, po­świę­cił złu­dze­niom,–ile cza­su od­dał ma­rze­niom o doj­ściu do tego, co lu­dzie przy­wy­kli na­zy­wać… do­sko­na­łem szczę­ściem. Każ­da ko­lum­na strza­ska­na to jed­no złu­dze­nie w pył roz­wia­ne, to ska­za na du­szy, któ­ra, jak bry­lant, bez ska­zy była i taką zo­stać pra­gnę­ła. Każ­da ko­lum­na to oł­tarz ja­kie­goś bó­stwa, któ­re się czcić chcia­ło i w czci tej czer­pać po­tę­gę do wal­ki. Lecz… bó­stwo w proch się roz­pa­dło i oł­tarz ru­nął, wy­dzie­ra­jąc z mło­de­go ser­ca jed­no wie­rze­nie wię­cej, ni­we­cząc jesz­cze jed­no złu­dze­nie. I po­wo­li nic nie po­zo­sta­je! nic… cze­mu­by bez­względ­nie ufać moż­na; a prze­cież… czło­wiek w chwi­li osta­tecz­ne­go zwąt­pie­nia do ruin się zwra­ca i z tych ruin jesz­cze coś od­szu­kać pra­gnie.

I cza­sem… dłoń sa­mo­bój­cza opad­nie, bo po­śród zgliszcz i zwa­lisk na­gle błę­kit­ny, drob­ny kwiat za­kwit­nie, a kwia­tem tym… „wspo­mnie­nie!…”

Więc ty nie­tyl­ko łzę i tę­sk­no­tę dźwi­gasz na swych skrzy­dłach, ty wpół­sen­na maro, któ­ra o sza­rej go­dzi­nie wpo­śród nas prze­by­wasz?–Jak stru­mień wody, jak pro­mień słoń­ca, tak obec­ność two­ja i roz­ma­rze­nie, w ja­kie nas wpro­wa­dzasz, ko­niecz­ne jest dla dusz na­szych, zbie­dzo­nych, star­ga­nych wal­ką o chleb po­wsze­dni! I choć nam du­sze ra­nisz bez­li­to­śnie, uka­zu­jąc mi­nio­ne bez­pow­rot­nie chwi­le, toć prze­cież my cze­ka­my na cie­bie, drząc, gdy się zbli­żasz, wsłu­chu­jąc się w kry­sta­licz­ny dźwięk twe­go gło­su, kry­jąc twarz łza­mi za­la­ną w fał­dy suk­ni two­jej!… W okru­cień­stwie swo­jem, tar­ga­jąc nam bez li­to­ści zbo­la­łe ser­ca, do­da­jesz siły do ży­cia i te­raź­niej­szość do­zwa­lasz za­mie­nić chwi­lo­wo w prze­szłość uko­cha­ną! Gdy­by nie ty, nie mie­li­by­śmy łez do­brych, któ­re nie bolą,–poe-ciby mil­cze­li, a pieśń tę­sk­no­ty peł­na nie brzmia­ła­by w po­wie­trzu!

Świa­tło cię pło­szy… zmrok wie­czor­ny je­dy­nie owi­ja po­stać two­ją! Lecz z sza­rej suk­ni two­jej bije blask na­tchnie­nia, blask świe­tla­ny, pro­mien­ny!… Choć obec­ność twa mo­gi­ły otwie­ra–nie zni­kaj! po­zo­stań dłu­żej, sie­jąc łzy i tę­sk­no­tę… Łzy te smu­tek uko­ją; tę­sk­no­ta… bunt du­szy przy­tłu­mi!

ZNAK ZA­PY­TA­NIA.

OB­RA­ZEK Z ŻY­CIA.

La vo­ila! la vo­ila! – za­chi­cho­ta­ła moja są­siad­ka.

Spoj­rza­łem w kie­run­ku, w któ­rym po­bie­gły fi­glar­ne oczy hra­bian­ki, i wśród tłu­mu go­ści spo­strze­głem dwie świe­żo przy­by­łe ko­bie­ty, wi­ta­ją­ce się z go­spo­dy­nią domu.

Ta ostat­nia sta­ła na środ­ku sa­lo­nu, pięk­na, z olśnie­wa­ją­co bia­łe­mi ra­mio­na­mi, wy­chy­laj ące­mi się z czar­nej je­dwab­nój suk­ni. Cała ka­ska­da świa­tła spły­wa­ła z krysz­ta­ło­we­go pa­ją­ka, dźwi­ga­ją­ce­go set­ki świec, i do­po­ma­ga­ła wy­stą­pić na jaw wszyst­kim wdzię­kom tój za­chwy­ca­ją­cej blon­dyn­ki.

Je­śli jed­nak go­rą­ce świa­tło słu­ży do upięk­sza­nia tego, co jest rze­czy­wi­ście pięk­nem, od­da­je wręcz prze­ciw­ną przy­słu­gę brzy­do­cie, lub, co gor­sza, bra­kom wszel­kie­go ro­dza­ju.

Ja­sne świa­tło ba­lo­we słu­ży tyl­ko mło­dym i za­chwy­ca­ją­cym ko­bie­tom, brzyd­kie win­ny go sta­now­czo uni­kać – krzyw­dzi je bez­li­to­śnie, wy­ja­wia­jąc z szy­der­czą do­kład­no­ścią wszyst­kie bra­ki, czy wro­dzo­ne, czy przez czas spra­wio­ne.

Dwie damy, wi­ta­ją­ce się z go­spo­dy­nią domu, po­win­ny były uciec czem­prę­dzey z pod zdra­dli­wej ka­ska­dy świa­tła, któ­ra z góry spły­wa­ła. Ra­mio­na ich nie stwo­rzo­ne były do ką­pa­nia się w zło­tych bla­skach…

Były brzyd­kie, choć każ­da mia­ła od­ręb­ny typ brzy­do­ty.

Były to wi­docz­nie mat­ka i cór­ka. Ja­kaś air de fa­mi­lie–to coś nie­okre­ślo­ne­go, co bije za­wsze z ry­sów osób, na­le­żą­cych do sie­bie przez związ­ki krwi, ude­rza­ło na pierw­szy rzut oka.

Ale róż­ni­ca była wiel­ka.

Mat­ka, ko­bie­ta, któ­ra daw­no prze­kro­czy­ła pięć­dzie­siąt­kę, mia­ła w swej po­marsz­czo­nej i za­wię­dłej twa­rzy wy­raz praw­dzi­wie… li­chom Ie mol–mał­pi. Czar­ne oczy, nie­wiel­kie, bie­ga­ły po obec­nych dziw­nie świ­der­ko­wa­to, zło­śli­wie, wy­zy­wa­ją­co. Trzy­ma­ła się pro­sto i sztyw­no w swej ak­sa­mit­nej bor­do suk­ni, tro­chę wy­tar­tej i znisz­czo­nej – a kosz­tow­na ko­ron­ko­wa za­rzut­ka, okry­wa­ją­ca nie­do­sta­tecz­nie chu­de i zczer­nia­łe ra­mio­na, mia­ła nie­jed­ne, choć sta­ran­nie ukry­wa­ną cere.

Przy­praw­ny, zru­dzia­ły szy­nion róż­nił się ko­lo­rem od resz­ty wło­sów, któ­re dziw­nym tra­fem za­cho­wa­ła czar­ne i lśnią­ce. Wy­glą­da­ła jak wa­lą­ce się i po­pę­ka­ne do­mo­stwo, po­kry­te nową da­chów­ką – wo­gó­le spra­wia­ła dziw­ne wra­że­nie.

Mó­wi­ła dużo, przy­mi­la­jąc się i ści­ska­jąc ser­decz­nie pięk­ną rękę go­spo­dy­ni; po­mi­mo gwa­ru, pa­nu­ją­ce­go w sa­lo­nach, sły­chać było jej głos krzy­kli­wy, do­mi­nu­ją­cy nad wszyst­kie­mi…

Usu­nię­ta tro­che na bok, sta­ła cór­ka, wy­so­ka, chu­da pan­na, trzy­ma­ją­ca się dziw­nie po­chy­ło, tak, że deka pier­sio­wa for­mal­nie była wklę­sła, a ple­cy za­okrą­gla­ły się i lśni­ły mi­go­tli­wym bla­skiem…

Była bru­net­ką, jak mat­ka; wło­sy jej, ucze­sa­ne wy­so­ko, sta­no­wi­ły głów­ną ozdo­bę ca­łej jej oso­by. Wy­so­ka fry­zu­ra od­sła­nia­ła chu­dą, bia­łą szy­ję–dziw­nie bia­łą, jak na szy­ję bru­net­ki. Ciem­na fio­le­to­wa ak­sa­mit­ka oka­la­ła ją do­ko­ła, wią­żąc się na boku w ko­kar­dę.

Ra­mio­na bied­ne, chu­de, de­li­kat­ne, wy­sta­wa­ły z bia­łej fa­il­le to­a­le­ty, ob­rzu­co­nej ilu­zya i pod­pi­na­nej brat­ka­mi. Wszyst­ko było świe­że, ele­ganc­kie, gu­stow­ne. Wi­docz­nie mat­ka dba­ła wię­cej o cór­kę, niż o sie­bie.

Oczu tej pan­ny do­strzedz nie mo­głem. Trzy­ma­ła je upar­cie spusz­czo­ne, a zresz­tą cała gło­wa była tak na pier­si zni­żo­na, że pod­bró­dek do­ty­kał się for­mal­nie wy­chu­dłej deki pier­sio­wej.

Była tak prze­zro­czy­sto chu­dą nie­mal, jak ilu­zya, ota­cza­ją­ca jej ra­mio­na.

– Patrz, m'amo­ur – szcze­bio­ta­ła hra­bian­ka El­zia do swój przy­ja­ciół­ki Mizi, –jak „znak za­py­ta­nia” dziś przy­stro­ił się w brat­ki.

– Wy­raź­nie chce po­wie­dzieć a ces mes­sieurs. pen­sez a moi!….

– Oh, to się na nic nie zda; bę­dzie to, co za­wsze; Ste­nia już nie­ma, aby nas za­ba­wił. Cest dom­ma­ge!

I ład­niuch­na hra­bia­necz­ka, wy­jąw­szy z kie­szon­ki ma­luch­ne zwier­cia­deł­ko prze­glą­dać się w niem za­czę­ła.

– Czy nie bę­dzie nie­dy­skre­cyą za­py­tać – zwró­ci­łem się do Elzi, –kogo pa­nie na­zy­wa­cie „zna­kiem za­py­ta­nia?”

Pa­nien­ki spoj­rza­ły po so­bie.

– De­ci­de­ment!…. pan spa­dasz z nie­ba!–od­par­ła Mi­zia.

– Nie dziw­cie się, pięk­ne pa­nie; je mens d'ar­ri­ver. nie je­stem wta­jem­ni­czo­ny w wa­sze mi­luch­ne ta­jem­ni­ce.

– Oh! to nie ta­jem­ni­ca, tout le mon­de le sait, że Wła­dzia się na­zy­wa „zna­kiem za­py­ta­nia” –od­po­wie­dzia­ła wresz­cie El­zia, po­wsta­jąc szyb­ko z krze­seł­ka.

– Ależ… – za­czą­łem, lecz nie do­koń­czy­łem zda­nia. Obie pa­nien­ki po­fru­nę­ły na śro­dek sali i tyl­ko de­li­kat­ny szmer je­dwab­nej gazy i moc­niej­szy za­pach Co­ry­lop­sis'u świad­czył o od­lo­cie tych upu­dro­wa­nych anioł­ków.

Na­de­szły wła­śnie księż­nicz­ki Ho­hen­schu­he, przy­by­łe z Wied­nia wraz z oj­czy­mem, głów­no – ko­men­de­ru­ją­cym woj­ska­mi, do Kra­ko­wa…

Z Wied­nia do Kra­ko­wa!

Bied­ne księż­nicz­ki Ho­hen­schu­he mu­sia­ły się nu­dzić śmier­tel­nie. Wąt­pię, czy na­wet ser­decz­na przy­jaźń Mizi i Elzi zdo­ła­ła osło­dzić im po­byt w ma­łej mie­ści­nie.

Bądź-co-bądz, ja zo­sta­łem po­in­for­mo­wa­ny bar­dzo nie­do­kład­nie co do owej Wła­dzi i „zna­ku za­py­ta­nia,” a obok mnie zro­bi­ły się dwa pu­ste miej­sca.

Nie­dłu­go jed­nak by­łem osa­mot­nio­ny. Z tłu­mu ko­biet i męż­czyzn, ci­sną­cych się do­ko­ła księż­ni­czek, wy­do­sta­ły się dwie po­sta­cie ko­bie­ce i skie­ro­wa­ły ku mnie.

Były to te same dwie damy, któ­re nie­daw­no tak nie­for­tun­nie za­pre­zen­to­wa­ły się moim oczom pod olśnie­wa­ją­cym bla­skiem

Mat­ka szła na­przód, pod­no­sząc śmiesz­nie koń­ca­mi atła­so­wych bor­do pan­to­fli brzeg – suk­ni. Zbli­żyw­szy się do próż­nych krze­seł, wy­ję­ła z za pa­ska in­kru­sto­wa­ną lor­net­kę i, przyj­rzaw­szy się uważ­nie pu­stym miej­scom, za­wo­ła­ła na cór­kę:

– Wła­dzia! pla­çons nous ici!

Pan­na zbli­ży­ła się wol­no i au­to­ma­tycz­nie za­ję­ła miej­sce bliż­sze mnie, tak, że, sia­da­jąc, do­tknę­ła mnie swym spi­cza­stym łok­ciem.

– Par­don, mon­sieur!–wy­szep­nę­ła, spo­glą­da­jąc na mnie dziw­nie lę­kli­wie.

Prze­ko­na­łem się wte­dy o dwóch rze­czach: Naj­przód, źe to wła­śnie moja są­siad­ka na­zy­wa się Wła­dzia i nosi śmiesz­ne prze­zwi­sko „zna­ku za­py­ta­nia,”–a po­tem, że wła­śnie tak zwa­ny „znak za­py­ta­nia” ma prze­pysz­ne oczy.

Były to dwa wiel­kie, czar­ne dy­amen­ty, opraw­ne w nad­zwy­czaj­nej dłu­go­ści rzę­sy. Nie­okre­ślo­ny smu­tek i tę­sk­no­ta pły­nę­ły z tych źre­nic, za­wsze pra­wie w zie­mię wpa­trzo­nych. Ogrom­ne, wspa­nia­łe te oczy, osa­dzo­ne głę­bo­ko, ra­zi­ły pra­wie w po­rów­na­niu z nie­re­gu­lar­no­ścią ry­sów, sze­ro­ko­ścią ust i wy­chu­dze­niem ca­łej po­sta­ci.

Oczy te po­win­ny na­le­żeć do do­sko­na­łej pięk­no­ści–tak były do­sko­na­le pięk­ne i pod wzglę­dem for­my i pod wzglę­dem wy­ra­zu.

Były to dwie prze­pa­ście – smut­ku i ci­chej, zre­zy­gno­wa­nej bo­le­ści… Za­ję­ły mnie i za­sta­no­wi­ły one…

Za­czą­łem śle­dzić uważ­niej moją są­siad­kę. Ze na­zwa­no ją „zna­kiem za­py­ta­nia,” nie dzi­wi­łem się wca­le. Gdy sie­dzia­ła tak na brze­gu krze­sła, wy­cią­ga­jąc chu­de ko­la­na i trzy­ma­jąc się po­chy­ło, rze­czy­wi­ście for­mo­wa­ła ten znak pi­sar­ski, nad­uży­wa­ny przez jed­ne­go z wię­cej zna­nych fe­lie­to­ni­stów.

Oso­ba, któ­ra ją tak na­zwa­ła, mu­sia­ła być zło­śli­wą, ale i dow­cip­ną za­ra­zem.

Rze­czy­wi­ście, trud­no było do­brać lep­sze­go mia­na na okre­śle­nie tak po­chy­ło trzy­ma­ją­cej się ko­bie­ty.

"Wszy­scy obec­ni w sa­lo­nie byli za­ję­ci świe­żo przy­by­łe­mi. Pa­nien­ki ci­snę­ły się do księż­ni­czek z ozna­ka­mi eg­zal­to­wa­nej i ob­łud­nej przy­jaź­ni, na­wet star­sze ma­tro­ny oka­zy­wa­ły zbyt wie­le uprzej­mo­ści, nie­mal po­ni­ża­ją­cej, wzglę­dem tych dwu drob­nych o wy­dat­nych biu­stach Nie­mek, któ­re, mru­żąc im­per­ty­nenc­ko oczy, przy­bie­ra­ły ton i miny ce­sa­rzo­wej pod­czas re­cep­cyi w Bur­gu.

Ja nie śpie­szy­łem się wca­le ze zło­że­niem hoł­du tym księż­nicz­kom „z krwi,” jak o nich mó­wio­no.

W ko­bie­cie im­po­nu­je mi tyl­ko albo nad­zwy­czaj­na uro­da, albo pięk­ność du­cho­wa, prze­świe­ca­ją­ca od­ra­zu w spoj­rze­niu nie­wie­ściem.

Księż­nicz­ki nie za­chwy­ca­ły uro­dą, choć mó­wio­no o nich, że są ra­vis­san­tes a oczy ich mdłe, nie­wy­raź­ne, mó­wi­ły tyl­ko o Pra­ter­fe­stach i dwor­skich ba­lach.

Wo­la­łem więc po­zo­stać na mo­jem krze­seł­ku i ob­ser­wo­wać pan­nę Wła­dzię, któ­rej oczy za­ję­ły i za­sta­no­wi­ły mnie od­ra­zu.

Zresz­tą mia­łem tu mało zna­jo­mych.

Przy­byw­szy ze wsi do Kra­ko­wa „na kar­na­wał,” dla za­do­wo­le­nia je­dy­nie mej mat­ki, któ­ra w swej tro­skli­wo­ści wy­obra­ża­ła so­bie, że się nu­dzę w czte­rech ścia­nach mej pu­stel­ni, wlo­kłem swą tacz­kę kar­na­wa­ło­wą, zmie­nia­jąc frak na tu­żu­rek, tu­żu­rek na frak, sto­sow­nie do oko­licz­no­ści.

Zna­jo­mo­ści nie za­wie­ra­łem chęt­nie. Mam to coś w na­tu­rze, któ­re czy­ni mnie sztyw­nym wo­bec osób nie­zna­nych; je­stem, przy­zna­ję, bar­dzo draż­li­wym na punk­cie po­da­wa­nia ręki i wy­mia­ny mniej ba­nal­nych my­śli. Wo­la­łem więc ogra­ni­czyć się na kół­ku do­brych przy­ja­ciół mej mat­ki i by­wać tyl­ko w tych do­mach, w któ­rych by­wać nie­ja­ko by­łem zmu­szo­ny.

Zresz­tą i z tych wie­czo­rów, rau­tów, obia­dów wy­cho­dzi­łem tak, jak ten Jean, qui s'en alla, com­me il eta­it venu" – nig­dy nie­po­draż­nio­ny na­wet w swej cie­ka­wo­ści, nie czu­jąc nic dla tych lu­dzi, z któ­ry­mi spę­dzi­łem kil­ka go­dzin–ani sym­pa­tyi, ani an­ty­pa­tyi, ani uwiel­bie­nia, ani po­gar­dy. Ko­bie­ty były pięk­ne, stroj­ne, pach­ną­ce, sze­lesz­czą­ce je­dwa­biem i dow­ci­pem, ale prze­ciw tego ro­dza­ju po­ku­som by­łem do­sta­tecz­nie opan­ce­rzo­ny…

W są­sied­niej wio­sce, nie­mal tyl­ko o mie­dzę, z okien go­tyc­kie­go pa­ła­cy­ku wy­glą­da­ła ślicz­na ru­mia­na dziew­czyn­ka, a oczy jej wiel­kie, piw­ne, o zło­ta­wych bla­skach, bie­gły z tę­sk­no­tą w stro­nę Kra­ko­wa…

Dziew­czyn­kę tę ko­cha­łem.

Oto był mój pan­cerz.

Gdy­by Wła­dzia była pięk­ną, nie ob­ser­wo­wał­bym ją z taką uwa­gą; ale „znak za­py­ta­nia” był brzyd­ki, – tyl­ko ja­kiś smu­tek, coś nie­okre­ślo­ne­go po­cią­ga­ło mnie ku niej.

Po­sta­no­wi­łem po­znać ją bli­żej. Tym­cza­sem mat­ka nie próż­no­wa­ła.

Usiadł­szy na krze­seł­ku, uło­ży­ła fał­dy ak­sa­mit­ne­go tre­nu, kry­jąc sta­ran­nie ja­kąś żół­tą pla­mę, świe­cą­cą się na ciem­nej czer­wie­ni ak­sa­mi­tu. Po­tem obej­rza­ła to­a­le­tę cór­ki, po­pra­wi­ła nie­któ­re list­ki ak­sa­mit­nych kwia­tów, ob­ni­ży­ła ilu­zyę, okry­wa­ją­cą jej wy­chu­dły biust, i za­czę­ła lor­ne­to­wać prze­cho­dzą­cych.

Wła­śnie nad­cią­ga­ły księż­nicz­ki, oto­czo­ne do­ko­ła tłu­mem..przy­ja­ció­łek." Szły wol­no, po­wie­wa­jąc wspa­nia­łe­mi to­a­le­ta­mi z ró­żo­wej ilu­zyi i wy­su­wa­jąc na­przód stroj­ne w kwia­ty gor­sy.

Za ich na­dej­ściem mat­ka Wła­dzi po­rwa­ła się z krze­sła,–a uśmie­cha­jąc się dzi­wacz­nie, po­su­nę­ła się ku Niem­kom z ca­łym ar­se­na­łem kom­pli­men­tów i oświad­czeń przy­ja­znych.

Wła­dzia, po­cią­gnię­ta przez mat­kę, po­stą­pi­ła tak­że kil­ka kro­ków w kie­run­ku księż­ni­czek, ale nie wy­mó­wi­ła ani jed­ne­go sło­wa, nie wy­cią­gnę­ła na­wet ręki. Oczy trzy­ma­ła wle­pio­ne w zie­mię; rzec­by moż­na, źe po­ni­ża­ją­ca uprzej­mość mat­ki spra­wi­ła jej przy­krość.

Po­do­ba­ła mi się ta nie­ma pro­te­sta­cya prze­ciw­ko za­cho­wa­niu się ca­łe­go tłu­mu i uczu­łem dla Wła­dzi coś na­kształt sza­cun­ku.

Tym­cza­sem do uszu mo­ich do­le­cia­ły na­stę­pu­ją­ce sło­wa, wy­rze­czo­ne iro­nicz­nym męz­kim gło­sem:

– La com­tes­se Skier­ka zda­je się być en in­li­mi­te z księż­nicz­ka­mi…

– Przy­najm­niej ma szcze­re chę­ci ku temu–od­parł dru­gi gło­sik, w któ­rym po­zna­łem srebr­ne tony hra­bian­ki Elzi.

Wła­dzia sta­ła tuż przy mnie; wi­dzia­łem, jak drgnę­ła pod wpły­wem tych słów, jak gło­wa jej po­chy­li­ła się jesz­cze ni­żej na pier­si.

Wi­docz­nie "la com­tes­se Skier­ka" była mat­ką „zna­ku za­py­ta­nia.”

Dziw­ni byli ci lu­dzie, zgro­ma­dze­ni w tym sa­lo­nie. Nada­wa­li wszyst­kim prze­zwi­ska!

Przez chwi­lę mia­łem ocho­tę za­py­tać, ja­kiem mia­nem mnie ochrzczo­no.

Ale przy­po­mnia­łem so­bie, że mnie ko­le­dzy szkol­ni prze­zwa­li nie­gdyś „dy­abeł­kiem.”

Wy­star­cza­ła mi ta jed­na na­zwa i dla­te­go nie za­in­ter­pe­lo­wa­łem hra­bian­ki Elzi o nową per­łę jej dow­ci­pu, ma­ją­cą jako opra­wę moją mi­zer­ną oso­bi­stość.

Hra­bi­na i Wła­dzia wró­ci­ły na swo­je miej­sca. Księż­nicz­ki po­cią­gnę­ły da­lej, jak dwie ko­me­ty, wlo­ką­ce za sobą wspa­nia­łą mio­tłę! ach, par­don!… ogon, czy tren, zło­żo­ny z osob­ni­ków sa­mej śmie­tan­ki kra­kow­skie­go to­wa­rzy­stwa. Hra­bi­na była wi­docz­nie wzbu­rzo­na „nie­tak­tow­nem” po­stą­pie­niem Wła­dzi.

Za­czę­ła więc upo­mi­nać ją pół­gło­sem:

– Już cię ser­mo­no­wa­łam tyle razy, aże­byś dla księż­nicz­ki była uprzej­mą. Ale ty perzi­stu­jesz w upo­rze. Par qu­el­le ra­ison?

Wła­dzia mil­cza­ła, tyl­ko ręce jej ner­wo­wo ści­ska­ły bia­ły atła­so­wy wa­chlarz, przy któ­rym wi­siał mały kar­ne­cik z ko­ści sło­nio­wej do za­pi­sy­wa­nia tań­ców.

Mil­cze­nie cór­ki znie­cier­pli­wi­ło hra­bi­nę – za­czę­ła się stop­nio­wo uno­sić.

sta­no­wi­łem użyć go za po­śred­ni­ka w przed­sta­wie­niu mnie hra­bi­nie i jej cór­ce.

Szyb­ko więc po­wsta­łem i ocza­mi wska­za­łem Le­ono­wi obie damy. On z po­cząt­ku zda­wał się nie ro­zu­mieć i spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem, pręd­ko prze­cież opa­mię­tał się i do­peł­nił for­mal­no­ści, wy­mie­nia­jąc moje na­zwi­sko z pre­ten­syą mi­strza ce­re­mo­nii.

Hra­bi­na spoj­rza­ła na mnie ba­daw­czo i z pew­ne­go ro­dza­ju zdzi­wie­niem – nie za­uwa­ży­ła mnie do tej chwi­li.

Nic dziw­ne­go! By­łem tak ma­łe­go wzro­stu, a przedew­szyst­kiem kry­łem się w cie­niu wiel­kie­go fi­gu­sa, nie chcąc prze­szka­dzać w po­ufa­łej roz­mo­wie mat­ki z cór­ką.

Ta ostat­nia prze­cież nie oka­za­ła żad­ne­go zdzi­wie­nia,–tyl­ko pod­nió­sł­szy swe lek­ką siną bar­wą przy­sło­nię­te po­wie­ki, spoj­rza­ła na mnie z ja­kimś lę­kli­wym i smut­nym wy­ra­zem.

Było to dru­gie spoj­rze­nie tego wie­czo­ru, ja­kie z jej oczów spo­czę­ło na mnie, a było tak rzew­ne, tak peł­ne ja­kiejś ta­jo­nej bo­le­ści, że uczu­łem dla tej bied­nej dziew­czy­ny wiel­ką, nie­zmier­ną sym­pa­tyę.

Skło­ni­łem się przed nią, pro­sząc ją do tań­ca. Lek­ki ru­mie­niec ob­lał jej bla­dą twarz, po­wsta­ła po­wo­li i bez naj­mniej­sze­go wdzię­ku po­ło­ży­ła rękę na mo­jem ra­mie­niu. Ob­jąw­szy jej ki­bić, zdzi­wi­łem się, że była tak szczu­płą. Czu­łem tyl­ko fiż­bi­ny, stal­ki i inne mor­der­cze na­rzę­dzia, po­kry­te i za­ma­sko­wa­ne bia­łą tka­ni­ną.

Se­re­na­da hisz­pań­ska w ryt­mie wal­ca ko­ły­sa­ła kil­ka­na­ście par, ob­ra­ca­ją­cych się po­środ­ku sa­lo­nu. Czar­ne fra­ki i róż­no­barw­ne tka­ni­ny mie­sza­ły się ra­zem, łą­czy­ły i znów roz­bie­ga­ły.

Zda­wa­ło się, że pro­mień sło­necz­ny roz­kła­da się na bar­wy tę­czo­we. Cała gama ko­lo­rów mie­ni­ła się pod dźwię­ka­mi me­lo­dyj Me­try – me­lo­dyj szla­chet­nie, po­ry­wa­ją­co na­mięt­nych…

Na­wet Niem­ki wal­co­wa­ły z tem­pe­ra­men­tem, a star­szej księż­nicz­ce krwi błysz­cza­ły oczy…

Hisz­pa­nia, ka­sta­nie­ty, to­re­ado­rzy!…. to zdo­ła i Niem­kę roz­ru­szać…

Ale moja tan­cer­ka ob­ra­ca­ła się jak au­to­mat w mo­ich ra­mio­nach, bla­da jej twarz po­bla­dła jesz­cze bar­dziej, a oczy upar­cie spusz­czo­ne zda­wa­ły się nie wi­dzieć oży­wie­nia, ja­kie pa­no­wa­ło w sali. Tań­czy­ła w do­dat­ku źle, my­li­ła się w tem­pie i po­chy­la­ła się w tań­cu go­rzej jesz­cze jak zwy­kle. Ob­ra­ca­jąc się, do­strze­głem wy­raz szy­der­czy na nie­któ­rych twa­rzach, śmiech przy­ci­szo­ny do­le­ciał mych uszu.

Wi­docz­nie wy­śmie­wa­no moją tan­cer­kę, a w do­dat­ku i mnie z nią ra­zem.

Nie je­stem za­ro­zu­mia­łym i nie mam naj­mniej­szej dozy próż­no­ści – ale przy­kro mi było za tę bied­ną dziew­czy­nę, wy­sta­wio­ną na po­śmie­wi­sko i ob­mo­wę ca­łe­go to­wa­rzy­stwa.

Szyb­ko do­pro­wa­dzi­łem ją do miej­sca i chcia­łem po­sa­dzić na krze­seł­ku, ale ona przez chwi­lę opie­ra­ła się na mo­jem ra­mie­niu sil­niej, a dłoń jej mi­mo­wo­li ści­ska­ła kur­czo­wo moją rękę.

Spoj­rza­łem na nią. Była tru­pio bla­dą i od­dy­cha­ła z trud­no­ścią.

– Pani je­steś cier­pią­cą?–za­py­ta­łem.

– Nic… nic… za­wrót gło­wy… to prze­mi­nie–wy­szep­ta­ła.

Pu­ści­ła moją rękę i usia­dła obok mat­ki. Ja zaś cof­ną­łem się tro­chę w głąb sali, aby po­zo­sta­wić wol­ne pole in­nym tan­ce­rzom, gdy­by ci chcie­li Wła­dzię wpro­wa­dzić w ta­necz­ne koło.

Lecz nikt się nie zja­wiał.

Hra­bi­na Skier­ka sie­dzia­ła od­osob­nio­na, trzy­ma­jąc cią­gle lor­net­kę przy oczach, lub ata­ku­jąc ko­goś z prze­cho­dzą­cych.

Wszy­scy za­cze­pie­ni prze­ma­wia­li słów parę i śpie­szy­li da­lej, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na Wła­dzię.

Ona sie­dzia­ła znów mar­twa i nie­ru­cho­ma, nie pa­trząc na tłum tań­czą­cych. Wte­dy do­pie­ro do­strze­głem, jak bar­ba­rzyń­sko pra­wie była ści­śnię­tą gor­se­tem. Była od­ra­ża­ją­co cien­ką w pa­sie, co ją nie upięk­sza­ło by­najm­niej. Mu­sia­ła zno­sić ist­ne tor­tu­ry. Hra­bi­na Skier­ka co chwi­la po­pra­wia­ła coś w to­a­le­cie cór­ki. Ro­bi­ła mi wra­że­nie sta­rej ży­dów­ki sie­dzą­cej na stop­niach, pro­wa­dzą­cych do skle­pi­ku, w któ­rym się miesz­czą jej to­wa­ry.

Ale ku­pu­ją­cy, a przy­najm­niej tar­gu­ją­cy, nie zja­wiał się wca­le.

Do­ko­ła tań­czy­ły wszyst­kie mło­de, a na­wet nie­mło­de ko­bie­ty. Dziew­czę­ta nie­któ­re, po­zbyw­szy się pen­sy­onar­skiej sztyw­no­ści, od­da­wa­ły się całą du­szą za­ba­wie; mę­żat­ki ko­kie­to­wa­ły tań­cem, uśmie­cha­jąc się za­lot­nie.

Jed­na Wła­dzia była nie­ru­cho­mą, smut­ną, za­po­mnia­ną…

Po­wo­li przy­ci­chła hisz­pań­ska se­re­na­da, pary roz­łą­czy­ły się i śro­dek sali opróż­nił się… w mgnie­niu oka.

Ktoś po­trą­cił przy­ja­ciel­sko moje ra­mię.

Był to Leon.

Ujął mnie pod rękę i wpro­wa­dził do dru­gie­go po­ko­ju, sta­no­wią­ce­go za­ra­zem tak zwa­ny „mały sa­lon” pani domu.

Mnó­stwo chińsz­czy­zny i laki prze­peł­nia­ło tę bon­bo­nier­kę, ob­cią­gnię­tą całą chiń­ską ma­te­ryą w dzi­wacz­ne zyg­za­ki.

Ko­micz­nie po­wy­krzy­wia­ni Chiń­czy­cy sie­dzie­li na ma­łych eta­żer­kach z po­wa­gą człon­ków kra­jo­we­go wy­dzia­łu pod­czas wa­ka­cyj.

– Cóż? tań­czy­łeś ze „zna­kiem za­py­ta­nia?” – prze­mó­wił Leon, po­trą­ca­jąc jed­ne­go z Chiń­czy­ków i przy­mu­sza­jąc go­tem sa­mem do ki­wa­nia gło­wą – ład­nie tań­czy… ucho ma nad­zwy­czaj­ne.

– Tań­czy źle, ale to mnie nie dzi­wi by­najm­niej–od­par­łem;–tak mało ko­biet tań­czy do­brze, a szcze­gól­niej wal­ca.

Leon spoj­rzał na mnie iro­nicz­nie.

– Bro­nisz ją? – za­wo­łał – czyś się cza­sem nie ro­za­mu­ra­szo­wał w hra­bian­ce Skier­ce?

Uśmiech­ną­łem się mi­mo­wo­li.

– Cóż za myśl! Wiesz prze­cież, że je­stem już pra­wie po sło­wie… Tyl­ko ta dziew­czy­na wy­da­ła mi się bar­dzo smut­ną i nie­szczę­śli­wą. Zresz­tą, jest tak opusz­czo­ną i pra­wie igno­ro­wa­ną w ca­łem to­wa­rzy­stwie.

– Tra ra ra! –prze­rwał mi mój ko­le­ga – trud­no, aże­by­śmy dla niej za­po­mi­na­li dru­gich. Obie z mat­ką są to praw­dzi­wie wstręt­ne kre­atu­ry, na­rzu­ca­ją się wszyst­kim, wszę­dzie wła­żą, pro­szo­ne czy nie­pro­szo­ne. Wierz mi: el­les nous don­nent sur les nerfs.

– Mat­ka wy­da­ła mi się rze­czy­wi­ście nie­sym­pa­tycz­ną; ale cór­ka, po­wta­rzam ci, zro­bi­ła na mnie miłe wra­że­nie–rze­kłem, sia­da­jąc na wiel­kiej i waż­kiej so­fecz­ce.

– Dziw­ny masz gust, mój dro­gi–za­wo­łał Leon. –Dziew­czy­na chu­da jak szkie­let, brzyd­ka, sta­ra, a w do­dat­ku bied­na… oh! tak! bied­na do śmiesz­no­ści. El­len'a pas un sou!

– Mało mnie to ob­cho­dzi – od­par­łem; – nie mam za­mia­ru dzie­dzi­czyć po niej spad­ku. Rze­czy­wi­ście jest brzyd­ka i źle zło­żo­na, ale ma cu­dow­ne oczy, a w do­dat­ku w oczach tych jest to coś, cze­go nie po­sia­da ani Eli­za, ani Mi­sia, ani na­wet księż­nicz­ka Ho­hen­schu­he.

Leon ro­ze­śmiał się ser­decz­nie.

– A cóż jest w tych oczach, di­tes do­net Może skar­by Gol­kon­dy?…. po­wiedz! niech to wszyst­kim roz­gło­szę. Wszy­scy in gre­mio zgło­si­my się do mamy hra­bi­ny, pro­sząc o rękę jej uro­czej cór­ki. No, da­lej, od­kryj – że nam ten skarb… Cóż wi­dzisz w tych oczach?

– Du­szę! i to pięk­ną du­szę! – od­par­łem po­waż­nie.

We­so­łość Le­ona nie mia­ła gra­nic.

– Sty­lvoll, pi­ra­mi­da!!–wo­łał, śmie­jąc się.– Wieś dziw­nie na cie­bie wpły­wa, po­szu­ki­wa­czu… dusz! Ro­bisz się ro­man­tycz­nym, a to nie w mo­dzie.

– Nie wiem, czy w mo­dzie jest da­wać ko­bie­tom dzi­wacz­ne i śmiesz­ne prze­zwi­ska. Na­zy­wa­cie mat­kę hra­bi­ną Skier­ką, a cór­kę „zna­kiem za­py­ta­nia.” To rze­czy­wi­ście nie­ro­man­tycz­ne…

Leon za­brał się znów do drę­cze­nia Chiń­czy­ka.

– Cóż chcesz, mój dro­gi; ain­si vale mon­de – wy­rzekł po chwi­li; – hra­bi­na Skier­ka jest rze­czy­wi­ście hra­bi­ną, choć dużo by­ło­by o tem mó­wić. Ale nikt z nas nie my­śli za­glą­dać do jej pa­pie­rów. Na­zy­wa się Za­do­liń­ska i spo­krew­nio­ną jest z kil­ko­ma sta­re­mi ro­da­mi.

Śmiesz­ność, jaka ją ota­cza, ścią­ga na sie­bie swym bra­kiem tak­tu i ko­niecz­ną chę­cią wy­da­nia nie­szczę­śli­wej cór­ki za mąż. Już lat osiem włó­czy ją po ba­lach, stroi za po­ży­cza­ne pie­nią­dze, za­chwa­la jak to­war na sprze­daż i umie­ra ze zło­ści, wi­dząc, jak wszyst­kie jej za­bie­gi peł­zną na ni­czem. Wła­dzia nie ma szczę­ścia, nie po­do­ba się ni­ko­mu… nikt z nią nie tań­czy. Jest za­wsze, jak mó­wią try­wial­nie: na ko­szu. Po­dob­no, gdy wró­cą do domu, mają się od­by­wać przy­kre sce­ny po­mię­dzy mat­ką i cór­ką. Hra­bi­na wy­ma­wia cór­ce jej nie­po­wo­dze­nie i brak szczę­ścia, a Wład­ka za­le­wa się gorz­kie­mi łza­mi. Ale cóż chcesz, mój dro­gi, na dru­gi dzień zja­wia­ją się znów na ja­kimś rau­cie lub balu po to tyl­ko, aby do­zna­wać no­wych upo­ko­rzeń.

Nie od­po­wie­dzia­łem nic.

Za­sta­na­wia­łem się nad przy­krą dolą tej bied­nej, wi­docz­nie cho­ro­wi­tej dziew­czy­ny, włó­czo­nej z balu na bal i ob­no­szą­cej swą bla­dą, smut­ną twarz wśród nie­chęt­nych i drwią­cych z niej lu­dzi.

Z sali ba­lo­wej do­bie­gły tony po­bud­ki do ka­dry­la.

– Ach! ka­dryl! – za­wo­łał Leon, po­ry­wa­jąc się na­gle. – Mi­sia cze­ka!

Za chwi­lę go nie było.

Chiń­czyk tyl­ko ki­wał po­waż­nie gło­wą, jak­by się dzi­wił temu, co przed chwi­lą Leon po­wie­dział.

Sa­lo­nik był pu­sty.

Gwar za­ba­wy do­la­ty­wał tu przez cięż­kie za­sło­ny, ka­dryl for­mo­wał się po­wo­li – wresz­cie roz­po­czę­ła się pierw­sza fi­gu­ra.

Ja tym­cza­sem mi­mo­wo­li my­ślą wra­ca­łem do hra­bi­ny i jej cór­ki. Były to wi­docz­nie pra­co­wi­te próż­niacz­ki, ot po­pro­stu że­bracz­ki sa­lo­no­we, ja­kich peł­no jest w na­szych to­wa­rzy­stwach. Ze mat­ka go­dzi­ła się na to ży­cie smut­ne a tak upo­ka­rza­ją­ce, nic dziw­ne­go… Spoj­rzaw­szy na nią, ła­two moż­na było zro­zu­mieć niz­kie i brzyd­kie in­stynk­ta tej ko­bie ty; ale cór­ka, ma­ją­ca tyle wy­ra­zu szla­chet­ne­go w swych wiel­kich czar­nych oczach!?

Po­wsta­łem i zbli­ży­łem się ku sali ba­lo­wej; ka­dryl ła­mał dwie li­nie tan­ce­rzy, łą­cząc je w ma­low­ni­czych zwro­tach. Po­szu­ki­wa­łem mię­dzy tań­czą­cy­mi bia­łej ilu­zyi i brat­ków – na­próż­no! hra­bian­ka nie tań­czy­ła. Wi­docz­nie cią­gle zaj­mo­wa­ła swo­je krze­seł­ko.

Po­su­ną­łem się po­pod ścia­na­mi. Rze­czy­wi­ście, Wła­dzia sie­dzia­ła obok mat­ki, prze­su­wa­jąc w ręku swój kar­ne­cik ba­lo­wy. Wi­docz­nie hra­bi­na znów „ser­mo­no­wa­ła” cór­kę i wy­rzu­ca­ła jej brak szczę­ścia, bo oczy Wła­dzi, wbrew zwy­cza­jo­wi nie­wle­pio­ne w zie­mię, spo­glą­da­ły w dal z wy­ra­zem nie­ukry­wa­ne­go cier­pie­nia.

Mat­ka tym­cza­sem mó­wi­ła wie­le i szyb­ko, nie odej­mu­jąc wszak­że od oczów tra­dy­cyj­nej lor­net­ki. Po­sta­no­wi­łem uwol­nić bied­ną dziew­czy­nę od tej przy­kro­ści, choć­by tyl­ko przez kil­ka go­dzin. Zbli­ży­łem się ku niej i, skło­niw­szy jak moż­na naj­wdzięcz­niej, pro­si­łem, „je­śli to jesz­cze mo­żeb­ne,” o za­szczyt prze­tań­cze­nia z nią ma­zu­ra.

Wła­dzia spoj­rza­ła na mnie nie­uf­nie i ze zdzi­wie­niem; mat­ka na­to­miast szyb­ko, może na­wet za­szyb­ko, od­po­wie­dzia­ła, że szczę­ściem Wła­dzia ma jesz­cze ten ta­niec do dys­po­zy­cyi.

Za­ją­łem miej­sce obok pan­ny i sta­ra­łem się za­wią­zać roz­mo­wę.

Przy­szło mi to z ła­two­ścią; hra­bi­na Skier­ka, uszczę­śli­wio­na, że wresz­cie zna­lazł się ktoś, przed kim może wy­lać po­to­ki swej wy­mo­wy, przy­czem, po­wo­do­wa­na ma­nią wy­szu­ka­nia dla cór­ki kon­ku­ren­ta, sta­ła się na­gle nie­zmier­nie roz­mow­ną, dow­cip­ną i uj­mu­ją­cą.

Wszy­scy ze­bra­ni w sa­lo­nie byli Jej naj­bliż­si krew­ni," a pa­nien­ki ser­decz­ne Wła­dzi przy­ja­ciół­ki. Mu­sia­łem wy­słu­chać opi­su pięk­ne­go let­nie­go pa­ła­cy­ku, po­ło­żo­ne­go w uro­czej miej­sco­wo­ści w Kar­pa­tach, gdzie zwy­kły te pa­nie uda­wać się z wio­sną; do­wie­dzia­łem się, w jaki spo­sób Worth od­pi­su­je swo­im klien­tom i jak po­win­ny być przy­stro­jo­ne damy, od­bie­ra­ją­ce bło­go­sła­wień­stwo Ojca Świę­te­go.

Ztąd do­wie­dzia­łem się, że hra­bi­na Skier­ka pra­gnie ucho­dzić w oczach świe­żo przy­by­łych za oso­bę ma­jęt­ną, a cór­kę swą wy­cho­wa­ła za gra­ni­cą, dba­jąc o strój od Wor­tha i bło­go­sła­wień­stwo pa­pie­ża.

Hra­bi­na była skoń­czo­ną bla­gier­ką, –ja zaś, choć jesz­cze dość mło­dy, mia­łem wy­bor­ny zmysł ob­ser­wa­cyj­ny i wie­dzia­łem, co mam my­śleć o tych opo­wie­ściach z „Ty­sią­ca i jed­nej nocy.”

Zresz­tą, cale za­cho­wa­nie się Wła­dzi było dla mnie naj­lep­szą pod tym wzglę­dem wska­zów­ką. W mia­rę opo­wia­da­nia mat­ki Wła­dzia ru­mie­ni­ła się i bla­dła na­prze­mia­ny. Kil­ka­krot­nie za­ci­ska­ła kur­czo­wo usta i przy­gry­za­ła war­gi aż do krwi.

Wi­docz­nem było, że ta cała ko­me­dya wie­le ją kosz­tu­je i ra­da­by jej jak­naj­prę­dzej ko­niec po­ło­żyć.

Nie bra­ła udzia­łu w roz­mo­wie, od­po­wia­da­ła mi mo­no­sy­la­ba­mi i uni­ka­ła mego wzro­ku.

Wi­docz­nie szla­chet­niej­sze w niej in­stynk­ta pra­gnę­ły pro­te­sto­wać fał­szy­wym bla­skom, w ja­kie stro­iła ją mat­ka – ale kon­we­nan­se i sza­cu­nek dla mat­ki na­ka­zy­wa­ły jej mil­cze­nie.

Ja umyśl­nie prze­dłu­ża­łem roz­mo­wę. Słu­cha­jąc bez­czel­nych kłamstw mat­ki, stu­dy­owa­łem cór­kę i sta­wia­łem dla tej ostat­niej bar­dzo po­myśl­ne mnie­ma­nie.

Wresz­cie roz­po­czął się ma­zur. Po­sta­raw­szy się o vis-à-visy po­da­łem rękę Wła­dzi.

Ale dla mnie było to obo­jęt­ne. Wi­dzia­łem tyl­ko w niej nie­szczę­śli­wą i po­gnę­bio­ną isto­tę, a nie tan­cer­kę, z któ­rej po­wi­nie­nem był być dum­ny.

Mi­sia, El­zia, a na­wet księż­nicz­ki, śmia­ły się z poza wa­chla­rzy, gdy nas doj­rza­ły w prze­lo­cie; ja zaś po­dwa­ja­łem moją ga­lan­te­ryę wzglę­dem hra­bian­ki, chcąc jej wy­na­gro­dzić szy­der­stwo ogó­łu.

W pau­zie, gdy inne pary two­rzy­ły ja­kąś dzi­wacz­ną fi­gu­rę, za­py­ta­łem Wła­dzię, czy lubi ta­niec.

– Nie cier­pię!–od­par­ła bez wa­ha­nia.

– Dla­cze­go więc pani tań­czysz?–ba­da­łem, nie­przy­go­to­wa­ny na tego ro­dza­ju od­po­wiedź.

– Ach, mój Boże!–od­rze­kła ze smut­nym uśmie­chem–dziw­ne py­ta­nie mi pan za­da­jesz. Tań­czę, bo wszyst­kie pan­ny, w tym sa­lo­nie bę­dą­ce, uwa­ża­ją za szczyt szczę­ścia krę­cić się bez wy­tchnie­nia. Nie moż­na chcieć sta­no­wić wy­jąt­ku w re­gu­le. Zresz­tą, ja tań­czę bar­dzo mało, jak to pan mu­sia­łeś za­uwa­żyć.

– Przy­znam się pani, że sie­dzia­łem w przy­le­głym sa­lo­nie – rze­kłem, nie chcąc upo­ka­rzać ją zby­tecz­nie przy­zna­niem za­uwa­że­nia jej opusz­cze­nia, w ja­kiem ją po­zo­sta­wia­no.

Ale ona pod­ję­ła znów tę kwe­stye z wiel­ką pro­sto­tą:

– Tak! tak! tań­czę bar­dzo mało, zresz­tą tań­czę tak źle… Nie dzi­wię się, że mnie uni­ka­ją. Zła tan­cer­ka nie po­cią­ga ni­ko­go. Wi­docz­nie pan nie­daw­no przy­by­łeś, sko­ro nie wa­hasz się wziąć mnie do ma­zu­ra…

– Oh, pani!–wy­beł­ko­ta­łem, nie wie­dząc sam, co mam na to od­po­wie­dzieć.

– Albo zro­bi­łeś to pan z li­to­ści–cią­gnę­ła da­lej:–za­uwa­ży­łeś pan sta­rą pan­nę, sie­dzą­cą sa­mot­nie przy ma­mie, i zli­to­wa­łeś się nade mną…

Do tej chwi­li mó­wi­ła czy­stą pol­sz­czy­zną, nie mie­sza­jąc fran­cuz­kich słó­wek. Mia­ło to dla mnie wdzięk nie­po­rów­na­ny. Na­gle uśmiech­nę­ła się i wy­szep­ta­ła:

– Me­ret de ro­bo­le!

Czu­łem, że po­wi­nie­nem coś od­po­wie­dzieć.

– Po­stę­pu­jesz pani wręcz prze­ciw­nie jak wszyst­kie ko­bie­ty–wy­rze­kłem wresz­cie:–one uj­mu­ją so­bie lat, pani do­da­jesz je, na­zy­wa­jąc się sta­rą pan­ną!

– Bo je­stem nią–od­par­ła:–mam już dwa­dzie­ścia pięć lat; a że mam w domu wy­bor­ne lu­ster­ko, więc nie ule­gam rze­czy­wi­ście ma­nii, na któ­rą cier­pią inne ko­bie­ty w moim wie­ku. Ach! złu­dze­nie, kłam­stwa!… ja­kież to smut­ne i przy­kre. To po­pro­stu ból spra­wia.

Zro­zu­mia­łem ją do­sko­na­le; mó­wiąc w ten spo­sób, chcia­ła mi dać po­znać, że nie so­li­da­ry­zu­je się z mat­ką w tej ca­łój wy­sta­wie bla­gier­skiej, jaką koło niej urzą­dza­no.

– Cie­szy mnie – za­wo­ła­łem, – że i pani nie zno­sisz blich­tru, kłam­stwa, bla­gi. Po­zna­łem od­ra­zu, że pani mu­sisz być uoso­bio­ną szcze­ro­ścią.

– Ja­kim spo­so­bem?

– Pa­trząc w pani oczy!

– W moje oczy? I cóż tam w nich jest, na Boga?

– Przedew­szyst­kiem… praw­da, a po­tom, po­tom,.. smu­tek i cier­pie­nie…

Było to tro­chę za­śmia­ło, jak na pierw­szą zna­jo­mość; oba­wia­łem się, że ją to roz­gnie­wa.

– Ach, Boże!–wy­rze­kła po chwi­li – może pan od­ga­dłeś po­czę­ści. A zresz­tą, spra­wię so­bie ciem­ne oku­la­ry, sko­ro oczy moje są tak nie­dy­skret­ne i mó­wią wię­cej, ani­że­li ja sama wy­po­wie­dzieć pra­gnę…

– O, nie czyń pani tego!–za­wo­ła­łem żywo.– Kry­jąc swe oczy za ciem­ną za­sło­ną, wy­rzą­dzisz krzyw­dę so­bie, a przedew­szyst­kiem swym bliź­nim. Oczy pani są tak nie­zwy­kle pięk­ne…

Urwa­łem na­gle, czu­jąc całą ba­nal­ność tych słów. Zły by­łem na sie­bie, a gniew ten po­więk­szył się jesz­cze pod wpły­wem po­stę­po­wa­nia mej tan­cer­ki.

Spo­chmur­nia­ła na­gle, brwi jej zsu­nę­ły się, a ręce za­ci­ska­ły kur­czo­wo rę­ko­jeść wa­chla­rza. Wi­docz­nie sło­wa moje spra­wi­ły jej przy­krość wiel­ką, bo ner­wo­wy, bo­le­sny uśmiech wy­krzy­wił chwi­lo­wo jej usta.

W uśmie­chu tym było całe mo­rze go­ry­czy, go­ry­czy, jaką od­czu­wa ko­bie­ta, ob­da­rzo­na nie­po­spo­li­tym umy­słem i pięk­ną stro­ną du­cho­wą, wo­bec zwy­kłych, try­wial­nych kom­pli­men­tów, ja­kie­mi przy­zwy­cza­ili­śmy się ob­da­rzać sa­lo­no­we gą­ski, spo­wi­te w gazy, tar­la­ta­ny i całe sztucz­ki atła­so­wych wstą­żek.

Chcia­łem po­pra­wić swą opi­nię w oczach tej dziew­czy­ny. Była tak nie­po­dob­ną do sa­lo­no­wych ma­ne­ki­nów, ja­kie nas ota­cza­ły a któ­re no­szą na­zwy "pa­nien na wy­da­niu"– że pra­gną­łem szcze­rze, aby nie mia­ła o mnie zbyt złe­go wy­obra­że­nia.

Mil­cza­łem chwi­lę, nie wie­dząc, z ja­kie­go punk­tu roz­po­cząć roz­mo­wę, mi­mo­wo­li błą­dząc ocza­mi po szcze­gó­łach jej to­a­le­ty; wzrok mój za­trzy­mał się na wspa­nia­łym pęku ak­sa­mit­nych brat­ków, ciem­nie­ją­cych wśród fal ilu­zyi.

– Smut­ne to kwia­ty – wy­rze­kłem wresz­cie, pra­gnąc prze­mó­wić co­kol­wiek,– smut­ne, ciem­ne, a prze­cież pięk­ne my­ślą, jaką miesz­czą w so­bie.

Pan­na Wła­dy­sła­wa pod­nio­sła gło­wę.

– Czy po­do­ba się panu ten bu­kiet? – za­py­ta­ła żywo.

– Nad wy­raz! – od­par­łem – łu­dzą­ce; moż­na są­dzić, że przed chwi­lą ze­rwa­ne… tak na­tu­ra wy­bor­nie na­śla­do­wa­na. Za­pew­ne to wy­rób pa­ryz­ki?

– O, nie!–za­wo­ła­ła dziew­czy­na – to ja sama ro­bi­łam te kwia­ty. Je­stem zan­bo­gą, aby z Pa­ry­ża spro­wa­dzać stro­je!

Mó­wi­ła szyb­ko, pod­kre­śla­jąc słów­ko „ubo­ga.”

Wi­docz­nie lę­ka­ła się, abym nie zo­stał wpro­wa­dzo­ny w błąd opo­wie­ścia­mi hra­bi­ny i nie za­pra­gnął wy­stą­pić jako… kon­ku­rent do jej fik­cyj­ne­go po­sa­gu.

Zro­zu­mia­łem ją do­sko­na­le.

Pra­gną­łem więc zręcz­nym zwro­tem dać jej po­znać, że je­stem wta­jem­ni­czo­ny w istot­ny stan rze­czy, – gdy we­zwa­no nas z ko­lei do za­kre­śle­nia ja­kiejś dzi­wacz­nej i śmiesz­nej fi­gu­ry ma­zu­ro­wej.

Po skoń­cze­niu ma­zu­ra we­zwa­no nas na ko­la­cyę. Wszy­scy przy­ję­li to we­zwa­nie z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem.

W domu tym trzy­ma­no się jesz­cze tak zwa­nej „sta­rej mody;” mę­czo­no tań­cem, ale i po­krze­pia­no siły. Do­bra ta „moda” wy­cho­dzi co­raz wię­cej z uży­cia. Pięk­nie za­sta­wio­ne sto­ły, błysz­czą­ce sre­brem, kwia­ta­mi, pi­ra­mi­da­mi cu­krów, owo­ców, z dwo­ma rzę­da­mi wy­so­kich, rów­no usta­wio­nych krze­seł, zni­ka­ją z po­wierzch­ni na­szój kuli!….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: