Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

FC Barcelona - Real Madryt. Wojna światów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Maj 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

FC Barcelona - Real Madryt. Wojna światów - ebook

Wypełniona relacjami najsłynniejszych zawodników, trenerów, prezesów, dziennikarzy i kibiców pasjonująca i obiektywna opowieść ukazuje fenomen stuletniej rywalizacji i wciąga nas w sam środek niekończącej się wojny światów.

Jak to się zaczęło? Jakie są historyczne przyczyny współzawodnictwa? Dlaczego wzajemna wrogość przechodzi z pokolenia na pokolenie? Co podsyca konflikt dziś?

El Clàsico rozpala emocje milionów widzów, gromadzi na boisku najlepszych piłkarzy świata, ale to coś znacznie więcej niż tylko sportowa rywalizacja FC Barcelony i Realu Madryt - dwóch najbardziej utytułowanych hiszpańskich klubów piłkarskich.

 

Thibaud Leplat zagląda za kulisy świata, w którym futbol, emocje, polityka i historia łączą się w jedno. Ujawnia historyczne i kulturowe tło pojedynku dwóch gigantówpostrzeganych od początku jako reprezentanci swoich regionów: Katalonii i Kastylii. Opisuje walkę drużyn, walkę osobowości - rywalizację Messi-Ronaldo pretendujących do tytułu najlepszego piłkarza świata czy rywalizację trenerską Guardiola-Mourinho. I walkę dwóch nacji zebranych pod sztandarami dwóch najbardziej uwielbianych i najbardziej znienawidzonych drużyn na świecie.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5088-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Paryżanie kochają PSG. Marsylczycy kochają Olympique. W Dortmundzie uwielbiają Borussię, a w Monachium – Bayern. Piłka nożna to historia twierdzy, której należy bronić, i plemienia, którego trzeba strzec. Bo sąsiad zawsze za bardzo się rozpycha. Bo z plemieniem po drugiej stronie granicy nie sposób się dogadać. To jedyny powód nienawiści. Paryżanie i marsylczycy bili się ze sobą nie raz, ale wygrana na boisku ani dla jednych, ani dla drugich nie miała nigdy wymiaru innego niż sportowy. Żaden kibic, żaden dziennikarz czy anonimowy internauta, który próbuje uzasadnić wynik meczu, sugerując lojalność sędziego wobec jednej ze stron lub pytając o to, komu kibicuje premier i jakie były sympatie klubu podczas II wojny światowej, nie będzie brany na poważnie. Nikt nie będzie doszukiwał się spisków w zarządzie ligi, w UEFA czy jakiejkolwiek innej oficjalnej instytucji, żeby wyjaśnić nieodgwizdany rzut karny, podejrzanego spalonego czy pochopnie pokazaną czerwoną kartkę.

W Hiszpanii jest inaczej. Tutaj, po pierwsze, jest się za swoim miastem. Pierwsza drużyna, której się kibicuje, jest jak zjawisko etnologiczne, jak przynależność do swojego plemienia. Następnie trzeba wybrać drugą drużynę, tak jak wybiera się partię polityczną: Real Madryt albo FC Barcelonę. To dwa największe kluby na świecie. Reprezentują dwa przeciwstawne modele interpretacji historii Hiszpanii w XX wieku. Zagłębić się w El Clásico to zrozumieć, że futbol jest kolejną metodą prowadzenia wojny. Strategię i armie zastąpiły gra i drużyny. Madryt i Barcelona były rywalami politycznymi i gospodarczymi na długo przed tym, jak stały się rywalami sportowymi. Kiedy drużyny zakładają koszulki w swoich barwach i stają przeciw sobie na oczach stu tysięcy ludzi na trybunach, odczytywanie tego wyłącznie przez pryzmat sportu nie ma sensu. Real vs Barcelona to największy pojedynek sportowy wszech czasów. Nigdy nie został przerwany. Powtarza się co najmniej dwa razy w roku od ponad wieku.

Gra, świat, trybuny, szatnie, wspomnienia, wypowiedzi, głowy, serca, książki. Rywalizacja Realu i Barcelony dzieli wszystko. Oba kluby przeżyły tragedie XX-wiecznej Hiszpanii. Przetrwały reżimy, burze i totalitaryzmy. Po stu dziesięciu latach symbolicznego pojedynku, mimo Historii, wojny domowej, dyktatury, konfliktów i duchów przeszłości, oba zespoły wciąż mierzą się w bezkrwawych zmaganiach. Jednak odkąd Joan Gamper otworzył drzwi klubu katalońskim nacjonalistom, a król postanowił, że drużyna z Madrytu będzie nosiła miano Real, nie chodzi już tylko o futbol. El Clásico trzeba przyjąć tak, jak przyjmuje się nową religię: bez uprzedzeń i złej woli. Real czy Barcelona? Trzeba będzie wybrać swojego boga.Prolog El puto amo – cholerny mistrz

Na świecie panował absolutny spokój i bezpieczeństwo.

H.G. Wells Wojna światów

Tego wieczoru sala prasowa na Santiago Bernabéu staje się centrum świata. W dwudziestu ustawionych półkoliście rzędach po dwadzieścia pięć foteli zasiadło stu pięćdziesięciu dziennikarzy, wyczekujących na głównego aktora wieczoru. Podłoga jest lekko spadzista, by zapewnić dobry widok ostatnim rzędom. Całkiem wygodne fotele pokryte są akrylem w elektrycznym niebieskim kolorze. Przy panelu głównym uwija się technik. „Un, dos, très”. Trzeba przetestować mikrofony publiczności i upewnić się, że sygnał dociera bez przeszkód do setki kamer umieszczonych ponad podium na końcu sali.

Niektóre kamery mają zarezerwowane stanowiska. Dwa najlepsze miejsca, te w samym środku, są zastrzeżone dla telewizji klubu, Real Madrid TV, nadającej ­konferencję na żywo i dla Telemadrid, kanału publicznego, który transmituje mecz. Wśród dziennikarzy kręcą się hostessy o blond włosach, ubrane w klubowe barwy. Ich zadaniem jest rozdanie mikrofonów, które później będą krążyć wśród zebranych. Dziewczyny są ładne i młode. Półfinał Ligi Mistrzów jest wydarzeniem na skalę planety i wymaga doskonałej organizacji. Każdy przygotowuje jedno pytanie, po angielsku, hiszpańsku lub katalońsku. Trzeba być gotowym na moment, kiedy Chemi Terés, attaché prasowy FC Barcelony, przebiegnie wzrokiem po sali, zanim udzieli komuś głosu.

Podczas konferencji prasowej Ligi Mistrzów trzeba zająć dobre miejsce, aby dobrze widzieć i – przede wszystkim – aby być dobrze widocznym. Na ponad dwustu reprezentantów różnych mediów przypada ledwie dwadzieścia pytań. Niektórzy postanawiają więc ulokować się na linii wzroku attaché prasowego. Ta strategia polega na tym, by ani na chwilę nie zniknąć z jego pola widzenia. Na przedmeczowej konferencji głosu nie udziela się tak po prostu, trzeba o niego walczyć.

W kabinach bocznych dwadzieścia stacji radiowych przygotowuje się do transmisji na żywo. Na końcu sali, ponad obiektywem, pali się czerwone światełko. Jest dwudziesta. Główny aktor wchodzi na scenę. Publiczność siada. Spektakl właśnie się zaczyna.

Mamy 26 kwietnia 2011 roku i znajdujemy się w sali prasowej Realu Madryt. Pep Guardiola, trener FC Barcelony, ma minę człowieka, któremu coś leży na sercu. Z rozdrażnionym wyrazem twarzy siada w fotelu w ewidentnie niewygodnej pozycji. Burza fleszy i migawek, skierowana w jego stronę, zalewa błyskami podium: „Tutaj Pep! Po prawej! Po lewej!”

Guardiola nie mówi nic, odwraca tylko głowę w odpowiedzi na wołania. W prawej ręce trzyma butelkę wody, która mogłaby posłużyć jako pocisk, gdyby zabrakło mu cierpliwości. Po chwili odkręca jednak zakrętkę, żeby się napić. Na jego głowie pozostało niewiele włosów.

Chemi włącza umieszczony przed nim mikrofon i przypomina reguły gry: „Przed zadaniem pytania proszę o podanie nazwiska oraz nazwy waszego wysłannika. Przypominam: po jednym pytaniu na wysłannika i na osobę”. Sprzeciw jest niemożliwy. Sala prasowa to nie miejsce dialogu. To ambona.

Real i Barcelona spotykają się po raz trzeci w ciągu dziesięciu dni. Najpierw w lidze (1:1 w Madrycie), potem w finale Pucharu Króla (1:0 w Walencji, zwycięstwo Realu), a teraz w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów. Mourinho kontra Guardiola. Ronaldo kontra Messi: dwie najlepsze drużyny świata stają naprzeciw siebie w półfinale najważniejszych rozgrywek klubowych globu. Stawka meczu jest ogromna. Światowa prasa zaciera ręce.

Jako pierwszy uwagę prowadzących, oraz mikrofon, zyskał David Bernabeu (nazwisko nie ma nic wspólnego z nazwą stadionu), kataloński dziennikarz ogólnokrajowej telewizji hiszpańskiej Cuatro. Pep Guardiola słucha pytania jednym uchem. Dotyczy ono deklaracji ­wygłoszonych przez José Mourinho, trenera Realu Madryt, kilka godzin wcześniej.

Przed meczem Ligi Mistrzów, UEFA, organizator zawodów, za każdym razem urządza seans pytań zadawanych przez dziennikarzy trenerom spotykających się następnego dnia drużyn. Dla trenerów to okazja, by przekazać przeciwnikowi pewne komunikaty, wprowadzić w błąd co do własnej strategii, zostawić fałszywe tropy. Dla prasy – gwarancja zdobycia obszernego materiału przedmeczowego. Dla UEFA i sponsorów – zapewniony rozgłos w przeddzień spotkania.

W sali prasowej José Mourinho zamienia się w prawdziwą bestię. Zręczny strateg, jako jeden z pierwszych trenerów w Europie przekształcił to sformalizowane spotkanie w pole bitwy. „Dla mnie przedmeczowa konferencja to już mecz, a pomeczowa to jeszcze mecz” – teoretyzował kiedyś. Przed każdym meczem i po nim wygłasza komentarze i interpretacje, wywołujące dyskusje i budzące kontrowersje. Od czasu przybycia do Hiszpanii, w maju 2010 roku, Mourinho stał się gwiazdą dzienników telewizyjnych i ulubionym tematem rozmów przy barowych stolikach.

Tego dnia José Mourinho dobrze przygotował się do zadania ciosu. Około wpół do trzeciej odpalił lont, bezpośrednio zwracając się do przeciwnika. Oskarżył Guardiolę o kwestionowanie tych decyzji arbitrów, które nie są po jego myśli. „Do tej pory istniała jedna grupa trenerów, bardzo nieliczna, która nigdy nie krytykuje arbitrów, i druga, do której ja należę, która komentuje błędy sędziów. Z Guardiolą wchodzimy w nową erę, powstaje trzecia grupa, w której znajduje się tylko on jeden: grupa krytykująca prawidłowe decyzje sędziowskie. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem”. Prowokacja jest wyraźna. Prasa światowa podchwytuje docinek. Czy Guardiola odpowie?

O 20.02 obecni na sali dziennikarze wstrzymują oddech. Pep, ubrany w klubowy dres i koszulkę w paski, ma minę kogoś, kto ma coś do powiedzenia. Kiedy David Bernabeu kończy swoje pytanie, Guardiola wstrzymuje się przez chwilę. Manipuluje przy mikrofonie. Otwiera usta, bierze jeszcze jeden oddech. I wyparowuje: „Gdzie jest kamera, José?” To pytanie retoryczne, zaraz potem kontynuuje: „Jutro o 20.45 spotkamy się tam”. Jego palec skierowany jest w stronę boiska. „Poza boiskiem już wygrał. Wygrywał przez cały rok i będzie wygrywał dalej. Daję mu w prezencie jego własną Ligę Mistrzów, tę z sali prasowej. Może wziąć ją do siebie i bawić się dobrze. O tę drugą, boiskową, będziemy grać. Raz wygram, raz przegram”.

Poprawia się: „Wygramy lub przegramy, chociaż normalnie to on wygrywa. W każdym razie tak mówi. My zadowolimy się skromniejszymi zwycięstwami, takimi, które jednak wywołują podziw całego świata i z których jesteśmy bardzo dumni”.

Ostatnie skromne zwycięstwo Guardioli nad Mourinho to pięć goli wbite na Camp Nou pewnego ­listopadowego poniedziałku 2010 roku. Wtedy José Mourinho zasiadał na ławce Realu ledwie od kilku tygodni. Owinięty w szary płaszcz, nie przestawał pokrzykiwać na swoich zawodników. Noc w stolicy Katalonii była deszczowa, a gole padały tylko do madryckiej bramki. Osiemnaście minut po pierwszym gwizdku sędziego Barça prowadziła już 2:0. Co więcej, Barça tańczyła z Realem, a piłka wciąż była przy nodze Xaviego, Iniesty czy Villi. Real został upokorzony na terenie odwiecznego rywala: 5:0 na oczach stu milionów telewidzów. Mourinho daremnie będzie próbował bagatelizować – „to nie było upokorzenie, po prostu najgorsza porażka w mojej karierze”. Real został ośmieszony.

José Mourinho nie jest obecny na konferencji, ale jego duch unosi się nad salą. Pep nie odkłada mikrofonu. Od momentu objęcia stanowiska trener Katalończyków nie udzielił żadnego indywidualnego wywiadu i rozmawiał z mediami wyłącznie na konferencjach. Aby zrekompensować brak prywatnych wywiadów, zgadzał się odpowiadać na wszystkie pytania publiczności zadawane po hiszpańsku, katalońsku i angielsku. Spotkania te trwały więc czasem ponad godzinę. Tym razem, po pięciu minutach konferencji, Chemi, niezawodny attaché prasowy, uprzedza podnoszących ręce dziennikarzy: „Widzę, że wciąż macie pytania, ale na dziś wystarczy”. Lista jest zamknięta. Dziś Pep sam dobrze wie, co ma powiedzieć. Najważniejsze zawiera się w trzech zdaniach.

Przez cztery lata sprawowania swojej funkcji tylko ten jeden raz zwrócił się bezpośrednio do trenera drużyny przeciwnej. Nigdy nie był tak spięty i zirytowany. W powściągliwej atmosferze konferencji prasowej ton Guardioli wyraźnie się wyróżnia. Podczas gdy José Mourinho znany jest ze swoich ostrych i agresywnych wypowiedzi, Guardiola słynie z uprzejmości i szacunku dla przeciwnika. Tym razem jednak Pep Guardiola poucza i broni się: „Ja również mógłbym wyciągnąć listę pomyłek arbitrów w spotkaniach między naszymi drużynami, ale w ten sposób nie skończylibyśmy nigdy. Nie mam do dyspozycji całych zastępów sekretarzy, doradców i dyrektorów generalnych, którzy by mi to spisywali. W tej sali to on jest puto amo (cholernym mistrzem), puto jefe (cholernym szefem), to on wie najwięcej ze wszystkich. Nie mam zamiaru z nim rywalizować”.

Na sali panuje cisza. Usłyszeć, jak Guardiola przeklina, to tak, jakby zobaczyć własnych rodziców uprawiających seks. To coś, co przykuwa uwagę, a jednocześnie jest nie do zniesienia. Chcielibyśmy tego nie słyszeć, przecież święty nie może unosić się gniewem, a nasi rodzice kochają tylko nas. Święty zstępuje do swoich wiernych tylko po to, by uczyć ich szacunku i miłości. Rodzice zamknęli się w swoim pokoju, tylko aby nas spłodzić. Guardiola wplątuje się w nie swoją wojnę i ma to za złe Mourinho: „Nigdy nie mówiłem o konkretnych sędziach ani sytuacjach”. Najlepiej użyć chwytu retorycznego wyuczonego jeszcze w liceum i nawiązać do meczu, w którym stanęli naprzeciw siebie rok wcześniej, też w półfinale Ligi Mistrzów, kiedy Mourinho trenował Inter Mediolan. „Nigdy nie powiedziałem, że Diego Milito strzelił gola ze spalonego ani że nie odgwizdano karnego za faul na Alvésie. On (Mourinho) jest showmanem, nie umiem robić przed meczem tego, co on”.

Dla najbardziej zagorzałych katalońskich fanów to była bez wątpienia „najlepsza konferencja prasowa Pepa Guardioli”. Pep mówi o tym, czego nie robi, i robi to, o czym nie mówi. W wypowiedzi Guardioli najciekawszy jest nie tekst, a podtekst. W tym konkretnym przypadku rywalizacja między Realem Madryt a FC Barceloną uosabiana jest przez dwie postaci, podobne, lecz odmienne, geograficznie bliskie, a jednak odległe, sportowo równorzędne, ale różne. To nie pierwszy raz, wrócimy do tego jeszcze, ci dwaj giganci trafiają na siebie w półfinale europejskich pucharów. Również nie po raz pierwszy obie ekipy są tak zbliżone pod względem umiejętności. Nie, tamtego dnia novum jest poziom natężenia rywalizacji i doskonałość jej bohaterów. Z jednej strony Madryt, stolica o odchodzącym w niepamięć uroku centralistycznej Hiszpanii, reprezentowana przez aroganckiego i pewnego swojej siły trenera. Z drugiej strony Barcelona, drużyna reprezentująca naród bez państwa, uosobiona przez chłopaka z Santpedor, który wszedł na piłkarskie salony.

Półwysep Iberyjski jest za mały dla dwóch trenerów i dwóch klubów tego formatu. Zanim opuści oszołomioną mocnymi słowami salę, Pep chwyta pustą butelkę i podkreśla: „Stawałem przeciwko nim wielokrotnie jako zawodnik i kilka razy jako trener. Mam nadzieję, że jutro wszystko pójdzie dobrze i arbiter będzie potrafił się zachować w dyskusyjnych sytuacjach”. Przestrzega czy może przypomina, po katalońsku, że od tygodni, miesięcy, lat w Hiszpanii (to znaczy nie w Katalonii) „próbowano nas zniszczyć jako drużynę i jako państwo. Upadaliśmy wiele razy, ale za każdym razem podnosiliśmy się i nadal będziemy się podnosić. Nasz kraj (Katalonia) jest tak mały, że ze szczytu dzwonnicy zawsze widać dzwonnicę sąsiada”. Ci, którzy zrozumieli nawiązanie do Lluisa Llacha, katalońskiego poety wygnanego za czasów generała Franco, uśmiechają się tylko, choć mieliby pewnie ochotę wiwatować. Pozostali siedzą nieruchomo, ze skamieniałymi twarzami. Witajcie na meczu Real–Barça. Witajcie na najsłynniejszym pojedynku w świecie sportu. Witajcie na wojnie światów.Por que – dlaczego

Takie to złe czasy, że wariat ślepca prowadzi.

William Szekspir Król Lear^()

„Por que?” Następnego dnia rano to pytanie pojawia się na pierwszej stronie „Marki”. „Dlaczego?” To właśnie słowo padło po meczu z ust José Mourinho. Teraz pada przy każdym barowym stoliku. Dlaczego ta czerwona kartka dla Pepe, obrońcy Królewskich? Dlaczego dwie stracone bramki? Dlaczego tyle niesprawiedliwości?

Madryt. Pora café con leche przy barze. Pora, kiedy w kafejkach przy calle Atocha z aluminiowych ekspresów ciśnieniowych wydobywa się świst uchodzącej pary. Pora, kiedy na ekranach zawieszonych pod sufitem telewizorów wyświetlana jest wciąż ta sama scena (moment przeklętego faulu). Pora, kiedy najbardziej zapracowani siedzą już w biurach, pora, kiedy pozostali, mimo kaca po porażce, spieszą do pracy. O tej porze powracają wszystkie złe wspomnienia poprzedniego dnia. Dla Madrytu to była ciężka noc.

Wczoraj, 27 kwietnia 2011 roku, odbył się pierwszy mecz półfinałowy. Był to również pierwszy dzień Oscara Campillo, nowego redaktora naczelnego „Marki”, głównego ogólnokrajowego dziennika sportowego, sympatyzującego z Realem. „To El Clásico bez wątpienia wyzwoliło najwięcej napięć w historii”, stwierdza. Campillo jest dzieckiem Kastylii, kraju zamków i katedr. Urodził się w Léon, mieście starej Hiszpanii, Hiszpanii rekonkwisty i hidalgos. Jest kibicem Bilbao z wyznania i dziennikarzem politycznym z rodowodem. Wieczorem, w dniu meczu, przewodniczy pierwszemu zebraniu redakcji właśnie w chwili, gdy opuszczający stadion socios, na skraju palpitacji serca, krzyczą: „Oszustwo! Ten mecz to oszustwo!”, w pobliżu bramy 55, a potem: „UEFA mogła od razu oddać puchar Barçie! Hańba!”, przy wejściu do metra. Madrytczycy już wcześniej byli podenerwowani. Wyrzucenie Pepe w 60. minucie wywołało eksplozję.

W ciągu siedemnastu dni obydwie ekipy spotkały się czterokrotnie. Ten mecz jest trzeci z serii. I najważniejszy. Pierwsze było spotkanie w lidze, w której Barça już zapewniła sobie prymat (1:1), drugie w finale Pucharu Króla – trofeum niższej rangi – wygranym przez Real (1:0). Dopiero trzecie z nich liczyło się naprawdę, bo to w nim stawką był europejski puchar.

Półfinał Pucharu Europy to mecz, na który przychodzi się wcześniej, by zobaczyć, jak na stadionie zapalają się reflektory. Żeby ujrzeć, jak rozgrzewają się zawodnicy. Żeby jedno przyjęcie, jeden uśmiech lub gest pozwoliły poczuć stawkę meczu. Kiedy na kilka minut przed spotkaniem w ręce siedmiuset akredytowanych dziennikarzy trafia kartka A4, na ich twarzach maluje się rozczarowanie. Mourinho, tak jak kilka dni wcześniej w Pucharze Króla, zagra bez Benzemy, Higuaina i Adebayora. W skrócie, bez prawdziwego napastnika. Ronaldo wystąpi jako dziewiątka. Po bokach Mesut Özil i Angel Di Maria, którzy będą dogrywać mu ze skrzydeł. Obawy budzi ustawiony przez Mourinho środek pola, napakowany mięśniami i dowodzony przez Pepe. Ten obrońca, przekwalifikowany na pomocnika, nie słynie z elegancji. Jego agresywności obawiają się przede wszystkim madridistas, jego kibice. Z Pepe na środku jest jak ze słoniem w składzie porcelany. I tak jak można było przewidzieć, to on przegra im mecz.

Képler Laveran Lima Ferreira, zwany Pepe, to obrońca o nawykach boksera. Przed wyjściem na ring wykonuje zawsze ten sam gest: całuje medalik z Matką Boską Fatimską i myśli o Sofii, swojej dziewczynie. Pepe urodził się w Brazylii w 1983 roku. W 2003 roku przybywa na Maderę, gra w Maritimo, a potem, namawiany przez Mourinho, przechodzi do Porto. Opuszcza wyspę wina i przenosi się do miasta również z wina słynącego. W Porto poślubia Portugalię. Szybko zostaje naturalizowany i, od pierwszego występu Pepe w reprezentacji, koledzy z drużyny mogą usłyszeć, jak śmiało i bez zająknięcia śpiewa hymn Portugalii, A portuguesa. „Czułem obowiązek bronienia mojego kraju, mojego narodu”. To było 3 marca 2008 roku, w towarzyskim meczu przeciwko Grecji. Pepe był szczęśliwy: „Wiem, że szczęście istnieje, poczułem je w sobie”. Trochę zbyt entuzjastyczny, został upomniany przez arbitra już w 33. minucie gry. Luiz Felipe Scolari przez ostrożność wolał zdjąć go w przerwie.

Dziesiątego lipca 2007 roku, kiedy przychodzi do Realu, ma opinię młodego i pewnego obrońcy, szybkiego, o dobrych warunkach fizycznych, nieco impulsywnego, to prawda, ale zdyscyplinowanego. Za jego talent klub zapłacił 30 milionów euro. W ciągu kilku lat Pepe staje się jednym z najlepszych zawodników na swojej pozycji. Ze 188 centymetrami wzrostu i 81 kilogramami wagi, kieruje środkiem obrony reprezentacji Portugalii i Realu Madryt. W stolicy Hiszpanii nikt nie ma mu nic do zarzucenia. Opowiada się nawet, jak, wychodząc z treningów, zatrzymuje się, żeby rozdać kilka autografów. Na ławce Realu następują po sobie kolejni trenerzy (Bernd Schuster, Juan de Ramos, Manuel Pellegrini), ale on utrzymuje pozycję na środku defensywy. Kolos jest bez skazy. Aż do 21 kwietnia 2009 roku.

Kiedy Getafe, drużyna z przedmieścia, przyjeżdża na Bernabéu, madrytczycy odkrywają prawdziwego Pepe, tego, z którym coś jest nie tak i który rozchwieje drużynę w tym przeklętym półfinale Ligi Mistrzów dwa lata później. „Nie mam już ochoty grać w piłkę – mówi dwa dni po meczu z Getafe. – Obejrzałem powtórki i nie poznaję samego siebie. To nie ja. Dopiero po meczu zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem . Na kilka minut zupełnie straciłem kontrolę”. W 2009 roku Real jest o włos od porażki z Barçą w wyścigu o tytuł i w meczu z Getafe dwa razy odrabia straty. Emocje rosną, „nigdy nie widziałem bardziej szalonego meczu”, tłumaczy później obrońca. W Realu temperament służy do tego, by zdobywać tytuły. „Chciałem, byśmy mogli dalej bić się o mistrzostwo, a sprowokowałem rzut karny. Po tej akcji oszalałem. A potem stała się reszta”. Bić się to właściwe słowo.

Po kontrataku napastnik Getafe Javier Casquero biegnie sam w kierunku bramki. Pepe przewraca go w polu karnym. Arbiter rzecz jasna odgwizduje jedenastkę. Zawodnik w niebieskim stroju upada. W ataku furii Pepe z premedytacją depcze przeciwnika i wymierza mu dwa kopniaki, z których jeden równie dobrze mógł trafić go w twarz. Madryt jest zszokowany zachowaniem tego, który dotychczas był niczym zgodny sąsiad, jednego z tych, którym nie przydarzają się podobne historie i któremu własną córkę oddałoby się pod opiekę. Jednak scena ataku Pepe na Casquero jest straszna. Sam Casillas śpieszy, by wyrzucić swojego środkowego obrońcę z boiska. Zmuszony do przeprosin, by uniknąć bardziej dotkliwych sankcji, dwa dni później Pepe udziela wywiadu. Mówi, że płakał, oglądając powtórki. Z pewnością uronił jeszcze kilka łez, kiedy hiszpańska federacja zawiesiła go na dziesięć spotkań. Dla niego sezon już się skończył, ale jego kartoteka właśnie została otwarta. Madrytczycy wybaczą mu, ale nie zapomną.

Kiedy Mourinho przybywa do Realu, mianuje Pepe swoim heroldem. Mają ze sobą wiele wspólnego: wpływowego agenta (Jorge Mendes), bohatera, którego podziwiają (Cristiano Ronaldo) i namiętność (obrona). Lojalność Pepe wobec trenera jest całkowita. Mourinho uczynił go bohaterem finału Pucharu, wygranego kilka dni wcześniej z Barceloną. Ustawiony przed linią obrony przecina wszystko. Jeśli trzeba, nawet lewą kostkę Messiego. W tym meczu Real musi grać wysoko, twardo i nie pozwalać Barçie na kostruowanie gry. Pepe jest odpowiednim człowiekiem do tego zadania. Kilka gestów Kozakiewicza pokazanych katalońskiej publiczności po golu Ronaldo, gama ostrych wejść w Primera División, kolekcja uderzeń: zbyt wysoko uniesioną nogą (w meczu przeciwko Lyonowi w Lidze Mistrzów w marcu 2011 roku) i korkami (z Bilbao) oraz obrażanie arbitrów (z Villarreal) potwierdziły jego lojalność wobec szefa i przesądziły o reputacji w Hiszpanii i całej Europie. Asesino, Zabójca – to jego przydomek w Katalonii i hasło w Fifie 2013.

Każdy ma prawo do drugiej szansy. Kiedy więc przychodzi pora Ligi Mistrzów, trybuny starają się zapomnieć o Getafe i „kryminalnej” przeszłości Portugalczyka. Ostatecznie, dwa razy z rzędu (w lidze 16 kwietnia i w Pucharze Króla 20 kwietnia) udało mu się utrzymać Messiego z dala od bramki. Spokój w obronie Real zawdzięcza w dużej mierze jemu. Na wielkie okazje najlepsze są sprawdzone przepisy. Mourinho powtarza przepis na półfinał Ligi Mistrzów. Po raz trzeci z rzędu Pepe zostaje ustawiony na środku pola. W trakcie przedmeczowego zgrupowania w hotel de concentración^() Mourinho wyjaśnił zagrożenia i ryzyko związane z tą strategią: trzeba zatrzymać Barçę w starciach jeden na jeden, panując nad swoją agresywnością i starając się nie rozzłościć Wolfganga Starka, niemieckiego arbitra spotkania. Według niego sędziowie wyznaczani przez UEFA są bardziej surowi i rzadziej puszczają twardą, zdecydowaną grę niż ci w lidze hiszpańskiej. Wolą pokazać żółtą kartkę, niż wdawać się w dyskusje. Trzeba więc będzie zachować ostrożność.

W obozie katalońskim również panuje pełna mobilizacja. Nastroje ukształtowała dzień wcześniej konferencja prasowa Pepa Guardioli. Po raz pierwszy Pep nie przebierał w słowach i dziś cały jego obóz dziękuje mu i dumnie pręży pierś. Pracownicy klubu opowiadają, że słyszeli brawa, kiedy wrócił do hotelu. Teraz wszystkie chwyty są dozwolone. Ramos, Albiol, Cristiano i Di Maria mają już na swoim koncie żółte kartki. W razie powtórki tego wieczoru nie zagrają w spotkaniu rewanżowym. Poza tym zła reputacja Pepe będzie w tym meczu działać raczej na ich korzyść. Wystarczy prowokować przewinienia i nieco dramatyzować. Każdy faul, nawet najmniejszy, powinien zostać odpowiednio podkoloryzowany przez ofiarę przewinienia i dać kolegom z drużyny doskonały pretekst do oburzenia. Xavi i Puyol, najwyżsi rangą, będą domagać się sprawiedliwości u arbitra. Napięta atmosfera wokół spotkania załatwi resztę.

Pierwsza połowa upływa na następujących jeden po drugim faulach, rzeczywistych bądź udawanych. W roli opłakiwanych ofiar Busquets i Pedro, autorzy najpiękniejszych popisów aktorskich. Pierwszy w starciu z Marcelo, drugi z Arbeloą. Pepe, mimo panującego napięcia, trzyma się dobrze i gra czysto. Real rzadko jest przy piłce, ale udaje mu się utrzymywać Barcę i Messiego w bezpiecznej odległości. Zawodnikiem, który skupia na sobie uwagę w pierwszej połowie, jest nie Pepe, a Ronaldo. Gdy sędzia gwiżdże na przerwę, Pinto, drugi bramkarz Barçy, mówi kilka słów na ucho Arbeloi. Obrońca Królewskich wpada w szał. Bramkarz dostaje czerwoną kartkę, padają pierwsze mocne słowa.

Przesilenie następuje dopiero w drugim akcie. Ramos szybko dostaje żółtą kartkę za zbyt wysoko uniesiony łokieć w starciu z Messim (57. minuta). Po ostrym wejściu upomniany zostaje również Mascherano. Potem piłka trafia do Piqué. Ten prawą nogą wybija ją w kierunku środka boiska. Piłka odbija się od murawy, mija walczących Pepe i Messiego. Pepe rusza za nią. Trajektoria jej lotu kończy się przy nodze Daniego Alvésa. W tym momencie widzowie na trybunie wschodniej zamykają oczy, bo wiedzą już, co się stanie. Pepe wchodzi nakładką w wyciągniętą nogę Alvésa. Alvés ryczy na zabójcę, trzyma się za piszczel i zwija z bólu. Potępieniec uderzył znowu. Możliwe, że Pepe złamał mu nogę, tak jak dwa lata wcześniej mógł złamać kark Casquero z Getafe. Zawodnicy Barçy biegną do sędziego, żądając najwyższej kary.

Madrytczycy próbują bagatelizować, ale nastroje na boisku są zbyt dalekie od pacyfizmu. Alvés zostaje wygwizdany, jednak Pepe od dawna jest na liście podejrzanych Wolfganga Starka. Arbiter nie ma żadnych wątpliwości co do intencji recydywisty. To był brutalny, chamski faul, jak ten przeciwko Getafe. Pepe zostaje wyrzucony z boiska. Mourinho ironicznie oklaskuje decyzję. Po chwili jego również sędzia odsyła na trybuny. To podwójne wykluczenie zamienia ekscytację w rozgoryczenie. Santiago Bernabéu grzmi przy każdej interwencji sędziego, niektórzy wstają i opuszczają stadion, krzycząc o spisku. Madrytczycy dobrze wiedzą, że strata jednego zawodnika przeciw Barcelonie to zbyt bolesny cios, by móc się po nim podnieść z godnością.

Real się rozsypuje, a Barcelona przypomina sobie o swej wirtuozerii w środku pola. Pepe jest za kratami, Messi – na wolności. Ibrahim Affelay, który przed chwilą zmienił Pedro, wyprzedza Marcelo na swoim skrzydle i posyła centrę na pierwszy słupek. Tam pojawia się lecący z pełną prędkością pocisk. Messi uderza z woleja. Jest 22.30, Barcelona obejmuje prowadzenie, dla Realu to koniec. Bez trenera na ławce, bez cerbera w środku, Real próbuje jeszcze morir matando, umrzeć zabijając, ale jest bezradny.

W 86. minucie Busquets dostrzega Leo Messiego, nadbiegającego środkiem boiska, zostawia mu piłkę w obrębie koła środkowego, nie musi mu jej nawet podawać. Mały Argentyńczyk zabiera futbolówkę i zaczyna zabawę z obroną Realu. Pokonuje Casillasa płaskim strzałem prawą nogą. 2:0. Trybuny cichną, z wyjątkiem może kilku tysięcy barcelończyków, którzy z niedowierzaniem patrzą z góry trybuny północnej. Królewscy są rozgoryczeni i wspominają czerwoną kartkę Pepe. Wyrzuty sumienia niczego nie zmienią.

Koniec meczu. Reporterzy wysyłają swoje sprawozdania. Piszą o „decydującym momencie”, „dyskusyjnej decyzji”, „elektryzującej atmosferze”. Potem trzeba biec do podziemi stadionu, przejść przez zatłoczone bramki, zejść kilkoma schodkami, by dostać się do sali prasowej. Kiedy Mourinho wchodzi na scenę, by wytłumaczyć się z porażki, ma minę człowieka, który zobaczył diabła, ale nie chce o tym mówić. Z zaciśniętymi ustami i wściekłym spojrzeniem dotyka nerwowo mikrofonu, czekając na pierwsze pytanie. Wychylony do przodu, z rękami na stole, byłby gotów się bić.

Jego drużyna rozczarowała. Statystyki opublikowane przez UEFA tuż przed rozpoczęciem konferencji ilustrują to wrażenie za pomocą liczb. W ciągu 90 minut Real był przy piłce tylko przez 46% czasu, wykonał 209 podań (przy 657 Barçy), z czego celnych było tylko 139 (593 Barçy) i oddał sześć strzałów na bramkę (przy ośmiu Barcelony). Katalończycy zdominowali Królewskich.

Godzina 23.15 to nie pora, by rozsądnie rozmawiać o piłce. Oscar Campillo i cała redakcja „Marki” robi to, co cała reszta Hiszpanii. Wszystkie telewizory w redakcji nastawione są na ten sam kanał.

W pierwszym rzędzie sali prasowej podnosi się dłoń. Pierwsze pytanie dotyczy odesłania trenera na trybuny. „Co takiego powiedział pan sędziemu, że został pan wyrzucony?”, pyta dziennikarz zaintrygowanym tonem. Mourinho rozpoczyna swoją obronę. Atakując.

„Nic – kiwa głową – zażartowałem tylko i oklaskiwałem jego decyzję. Nic więcej. Gdybym powiedział jemu i UEFA, co naprawdę myślę, moja kariera skończyłaby się tu i teraz. Ponieważ nie mogę powiedzieć, co myślę, zadam wam tylko pytanie: dlaczego Ovrebo? Dlaczego Busacca? Dlaczego Stark? Dlaczego De Bleeckere? Dlaczego? Dlaczego we wszystkich półfinałach dzieje się zawsze to samo?” Trener wylicza (rozlicza) sędziów winnych, według niego, niewybaczalnych i powtarzających się błędnych decyzji na korzyść FC Barcelony. Zadaje pytania, lecz sam na nie nie odpowiada. Twarze zebranych nieruchomieją wobec zuchwałości Mourinho. Aluzje do sposobu wyznaczania arbitrów, na dodatek wymienionych z nazwiska, mogą drogo kosztować oskarżonego o przyprószonych siwizną włosach. W niesprawiedliwym procesie UEFA będzie jednocześnie stroną i sędzią.

Mourinho zaś jest oskarżonym, a zarazem adwokatem. Sam zadaje pytania: „Dlaczego w tym roku znów chcą zabić tę rywalizację? Nie można było jej ­zostawić w spokoju? Mecz skończyłby się 0:0. W końcówce wpuściłbym Kakę i Lassanę, żeby spróbować szczęścia. Nie wiem, czy chodzi o reklamę Unicef-u na ich koszulkach, czy władzę Villara (prezydenta hiszpańskiej federacji i wiceprezydenta UEFA) w UEFA, może to dlatego, że są tacy fajni. Ale dlaczego? Nie rozumiem. Moje gratulacje dla fantastycznej drużyny za wszystko, co udało im się osiągnąć. Przy władzy, jaką mają teraz, nikt inny nie jest w stanie wygrać. To nieprawdopodobne, jeden faul przeciwko Barçie i z miejsca czerwona kartka!” Mocny atak.

Jeśli tak mówi sam szef, to w taksówkach, knajpach, domach, redakcjach można zacząć szukać winnych. Real jest ofiarą arbitra, UEFA, Pepe. W skrócie, ofiarą innych. Około północy w redakcji „Marki” przychodzi pora decyzji. Pierwsza strona jutrzejszego wydania, którą oglądać będzie cały świat, musi zostać wysłana do druku. Dziennik wyjdzie w nakładzie czterystu tysięcy egzemplarzy, na stronę internetową wejdą co najmniej cztery miliony osób, radia będzie słuchać sześćset czterdzieści tysięcy słuchaczy. „Istnieje pokusa – opowiada Oscar Campillo, redaktor naczelny – by zatytułować artykuł »kradzież« albo »rozbój«. Bo to właśnie czuli ludzie tego wieczoru. Jeśli dasz się ponieść emocjom lub podążysz za tłumem, naturalnie skłonisz się ku tej opcji”. Ale „Marca” jest pierwszym dziennikiem w Hiszpanii. Tylko 10% jej czytelników mieszka w Madrycie, sympatia gazety wobec Realu nie może być więc ślepa. „Tamtego wieczoru konferencja prasowa Mourinho całkowicie przyćmiła mecz. To, w jaki sposób powtarzał bez końca: dlaczego? dlaczego? Postanowiliśmy również zadać to pytanie: dlaczego?” Tylko odpowiedź jest inna.

Tamtego dnia napięcie było niesłychane, a wypowiedzi dosadne. „Real i Barça to tak wielkie kluby, że oddźwięk jest ogromny. Tamtego wieczoru otarliśmy się o coś, czego później mogliśmy żałować”, wyjaśnia Campillo. Według niego to spotkanie okazało się „najbardziej nerwowym” w ponadstuletniej historii rywalizacji obu klubów, ponieważ sami aktorzy stracili dystans. „Marca” stara się więc zachować obiektywizm i rozluźnić atmosferę: „Dlaczego? – kontynuuje Campillo. – Może dlatego, że Barcelona zagrała lepiej”.

Zdjęcia z meczu oddają rzeczywistość: Barcelona, zbyt zajęta symulowaniem fauli, traci urok wirtuoza futbolu. Real, zbytnio skupiony na przerywaniu rytmu, wpada we własną pułapkę. Wynik: faul Pepe jest tylko objawem i przejdzie do historii jako jeden z najbrzydszych i najbardziej brutalnych. Campillo trzyma w rękach swoją pierwszą „Markę”: „To mecz piłkarski, a nie wojna dwóch państw”, podsumowuje. Chociaż…

W ciągu następnych dni mecz trwa dalej, ale na innej płaszczyźnie. Klub z Katalonii zgłasza oficjalny protest do UEFA w sprawie wypowiedzi José Mourinho. W odpowiedzi Real składa skargę na graczy Barcelony za „niesportowe zachowanie” i symulowanie fauli. Z ekranów telewizorów znika piłka i oglądać można już tylko ­kopnięcie Xabiego Alonso przez Busquetsa, groteskowe popisy aktorskie piłkarzy Barçy, bójkę w przerwie meczu, faul Pepe. W dziennikach telewizyjnych pojawiają się wciąż nowe obrazki i plotki: Messi trochę za mocno wybija piłkę w kierunku publiczności na Santiago Bernabéu, Busquets kiepsko kryje się z rasistowskim komentarzem pod adresem Marcelo. Nikt jednak nie wychodzi na ulicę, nie płoną kosze na śmieci. Starcia są wyłącznie słowne.

Tymczasem w kawiarni Brillante telewizor niestrudzenie odtwarza te same powtórki. Zgromadzeni wokół lady słynnej madryckiej kafejki, znajdującej się naprzeciwko muzeum Reina Sofia, wiedzą coś na temat pacyfizmu. „Połowa Hiszpanii jest za Realem, druga połowa za Barceloną”, wyjaśniają stojący wprost naprzeciw telewizora nastawionego na Telemadrid i powtórki faulu Pepe. W Hiszpanii El Clásico to przede wszystkim doskonała okazja, żeby podyskutować, jedząc kanapki ze smażonymi kalmarami. Jest trochę złej woli, teorii na temat sędziów, obsesyjnie puszczanych powtórek i historii, które ktoś wymyśla, żeby je potem odwołać. Piłka to wojna na niby, dzięki której nie musimy wracać do tej prawdziwej. „Madryt kontra Barcelona to sublimacja wojny domowej. Cała Hiszpania ogląda ten mecz”, tłumaczy Rubén. I zamawia kolejną cañę.

Niedaleko stąd znajduje się Guernica. Obraz namalowany przez Picassa w 1937 roku jest ogromny. Wyobrażenie koszmaru wojny domowej – wojny między sąsiadami – można zobaczyć zaledwie kilkadziesiąt metrów od oświetlonego kwietniowym słońcem tarasu kawiarni. Obraz jest najczęściej podziwianym dziełem sztuki w dzielnicy, Brillante zaś – jego gastronomicznym odpowiednikiem. To tutaj spragnieni i wyczerpani turyści nabierają sił po godzinach zachwycania się hiszpańską awangardą, tą sprzed epoki Franco, sprzed koszmaru. Rok 1937 – to jak przedwczoraj. Oba kluby istniały od trzydziestu pięciu lat (Barça od trzydziestu ośmiu) i już wtedy panowały na Półwyspie. Przez sto dziesięć lat istnienia (sto trzynaście w przypadku Barcy) żaden z nich ani razu nie spadł do drugiej ligi. Spotykają się więc przynajmniej dwa razy w roku od ponad wieku. W ciągu ponad dwustu pięćdziesięciu spotkań zebrało się trochę historii do opowiedzenia i mitów do obalenia.

Wreszcie, po całym dniu oczekiwania na nową powtórkę faulu Pepe na Danim Alvésie, która pozwoliłaby wyrobić sobie zdanie, bywalcy kawiarni doczekują się cudu. Stacja TNT emituje nowe ujęcie zza linii bocznej. Zebrani stwierdzają z ulgą, że obrońca Królewskich, owszem, podniósł nieco nogę, ale nie dotknął Daniego Alvésa. To niezaprzeczalne: jego stopa otarła się o piszczel rywala, ale jej nie uderzyła. Nie było więc faulu. Można wyzerować liczniki, obozy przegrupowują się i zaczynają dyskusję na nowo. Jedni: czemu symulował faul, jeśli nawet nie został dotknięty? Drudzy: skoro są tacy mocni, dlaczego grają tak brutalnie? A pomiędzy tylko jedno pytanie: dlaczego tyle nienawiści?

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: