Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fotografia smaku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fotografia smaku - ebook

Zofia Nasierowska – mistrzyni fotografii i gotowania napisała tę książkę z myślą o tych, którzy zapraszając do domu gości na obiad lub kolację nie mają pomysłu na oryginalne, a czasami nawet jakiekolwiek menu. Proponuje Państwu zestawy wykwintnych, ale też codziennych potraw, dokładnie omawiając sposób ich przygotowania. Każdy zestaw dań rozpoczyna się fantastycznym komentarzem Janusza Majewskiego, który zabawnie i ciekawie, a niekiedy z przymrużeniem oka opowiada o historii tych potraw, a także o dawnych spotkaniach z przyjaciółmi i biesiadach do białego rana na Żoliborzu i Mazurach.

Kategoria: Kuchnia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63656-15-7
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeszcze kuchnia nie zginęła!

Czy mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, że w ja­kimś po­nadmi­lio­no­wym mie­ście jest tyl­ko kil­ka (!) re­stau­ra­cji, w któ­rych moż­na coś od bie­dy zjeść, kil­ka­dzie­siąt na­to­miast, w któ­rych na pew­no Was stru­ją? To nie jest wi­zja ka­ta­stro­ficz­ne­go kosz­ma­ru, tak wy­glą­da­ła War­sza­wa jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu. Ale prze­cież nie wy­gi­nę­li­śmy, prze­ży­li­śmy, a to za spra­wą kuch­ni do­mo­wej, któ­rej strze­gły na­sze bab­cie, ma­mu­sie i cio­cie, prze­ka­zu­jąc so­bie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie ro­dzin­ne se­kre­ty do­brych prze­pi­sów ku­li­nar­nych. Mie­li­śmy wszak swo­je za­wo­dy (fo­to­gra­fia i film), któ­re trzy­ma­ły nas w War­sza­wie, ja­da­li­śmy wte­dy w domu (go­spo­sia!) lub u mamy/te­ścio­wej, by­wa­li­śmy za­pra­sza­ni do zna­jo­mych, gdzie de­lek­to­wa­li­śmy się po­tra­wa­mi, któ­re przy­go­to­wa­ły inne mamy-cio­cie-go­spo­sie. Na­le­ża­ło tak­że w re­wan­żu za­pra­szać przy­ja­ciół do domu i wów­czas szla­chet­na am­bi­cja ry­wa­li­za­cji wy­zwa­la­ła ko­niecz­ność zgłę­bia­nia ta­jem­nic kuch­ni oso­bi­ście. Licz­ne oka­zje (wer­ni­sa­że, pre­mie­ry, ju­bi­le­usze, cu­dow­ne uzdro­wie­nia itp.) zmu­sza­ły do roz­wi­ja­nia sztu­ki ku­li­nar­nej i szu­ka­nia no­wych atrak­cji. W pew­nym okre­sie, chy­ba w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, fu­ro­rę zro­bi­ły zra­zy ra­dzi­wił­łow­skie z ka­szą, po­da­wa­ne u nas w wy­drą­żo­nym chle­bie. Pro­blem wów­czas sta­no­wi­ło nie tyle zdo­by­cie do­bre­go mię­sa, co zna­le­zie­nie boch­nów okrą­głe­go chle­ba, ale kie­dy już to się uda­wa­ło, go­ście za­żar­cie wal­czy­li o zdo­by­cie choć ka­wał­ka jego skór­ki, cu­dow­nie na­są­czo­nej so­sem spod zra­zów.

Po­tem na­sta­ły lata chu­de, stan wo­jen­ny, epo­ka sa­mot­ne­go octu na pół­kach. Skoń­czy­ły się to­wa­rzy­skie ko­la­cyj­ki, a na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia czy Wiel­ka­no­cy ciu­ła­ło się kart­ki przez wie­le ty­go­dni. Nie­któ­rzy twier­dzą, że to nie cen­zu­ra, ucisk wła­dzy ko­mu­ni­stycz­nej, in­dok­try­na­cja oby­wa­te­li, ale pu­ste lo­dów­ki stwo­rzy­ły prze­ciąg, któ­ry wy­wiał to­ta­li­ta­ryzm z na­sze­go kra­ju. Fak­tem jest, że wszyst­ko zo­sta­ło przy­pie­czę­to­wa­ne przy sto­le, a ten me­bel od wie­ków słu­ży przede wszyst­kim je­dze­niu, na­wet je­śli – a może przede wszyst­kim je­śli – jest okrą­gły.

W la­tach osiem­dzie­sią­tych na ekra­nach kin pre­zen­to­wa­no ame­ry­kań­ski film Nad zło­tym sta­wem z Jane Fon­dą i jej oj­cem Hen­rym. Miał cie­ka­wą fa­bu­łę, był świet­nie gra­ny, sce­ne­ria za­chwy­ca­ła – duży drew­nia­ny dom nad pięk­nym je­zio­rem wśród ka­na­dyj­skich gór. Ale my­śmy wy­pa­trzy­li tam je­den po­ru­sza­ją­cy szcze­gół: bo­ha­te­ro­wie miesz­ka­li na zu­peł­nym od­lu­dziu i na za­ku­py pły­wa­li mo­to­rów­ką do ma­lut­kiej przy­sta­ni ze sta­cją ben­zy­no­wą i skle­pi­kiem, w któ­rym było wszyst­ko. Wi­dok tych pół­ek i sce­na za­ku­pów wstrzą­snął wte­dy nami – nie­raz my­śle­li­śmy o prze­nie­sie­niu się na od­lu­dzie, ale mar­twi­ło nas, jak się tam za­opa­try­wać w pod­sta­wo­we ar­ty­ku­ły, jak da­wać so­bie radę bez war­szaw­skich zna­jo­mo­ści, gdzie każ­dy miał ja­kąś za­przy­jaź­nio­ną eks­pe­dient­kę, któ­ra „da­wa­ła spod lady”. Oczy­wi­ście nie za dar­mo: ja da­wa­łem za­pro­sze­nia na pre­mie­ry, bez­płat­ne bi­le­ty do kina, żona ro­bi­ła por­tre­ty. Dzię­ki se­sji fo­to­gra­ficz­nej, na któ­rej na­stą­pi­ło ma­gicz­ne prze­obra­że­nie się pew­nej ob­fi­tej pani kie­row­nicz­ki skle­pu mię­sne­go w szczu­płe­go wam­pa, mie­li­śmy za­wsze szyn­kę na Wiel­ka­noc. No i wresz­cie stał się cud: za­dzia­ła­ła nie­wi­dzial­na ręka ryn­ku i za­peł­ni­ła wszyst­kie pół­ki na­wet w Pi­pi­dów­ce – mo­gli­śmy zre­ali­zo­wać sta­re ma­rze­nia i prze­nieść się na od­lu­dzie. Wy­je­cha­li­śmy na Ma­zu­ry.

Po­cząt­ko­wo chcie­li­śmy stwo­rzyć so­bie wa­ka­cyj­ną da­czę i przy­jeż­dżać do niej w wol­nych chwi­lach, głów­nie w le­cie na week­en­dy albo na krót­kie wa­ka­cje, ale zna­leź­li­śmy sta­ry dom i go­spo­dar­stwo nad samą wodą, na cy­plu, w na­tu­ral­ny spo­sób od­izo­lo­wa­ne od wsi, i za­czę­li­śmy je po­wo­li prze­bu­do­wy­wać. Przez pierw­szy rok kie­run­ki były ja­sno okre­ślo­ne: tam – to na Ma­zu­ry, z po­wro­tem – to do War­sza­wy, aż od pew­ne­go dnia ten po­rzą­dek za­czął się od­wra­cać i wresz­cie pod­ję­li­śmy de­cy­zję – prze­no­si­my się na wieś na sta­łe, do War­sza­wy bę­dzie­my do­jeż­dżać w mia­rę po­trze­by.

Przy tym wszyst­kim sta­le od­wie­dza­li nas przy­ja­cie­le i zna­jo­mi, roz­bu­do­wy­wa­li­śmy dom, aż w koń­cu zro­zu­mie­li­śmy, że musi on za­cząć na sie­bie za­ra­biać, bo sami nie zdo­ła­my go utrzy­mać, i otwo­rzy­li­śmy w nim nie­wiel­ki pen­sjo­nat. Za­czę­li do nie­go przy­jeż­dżać zna­jo­mi i zna­jo­mi zna­jo­mych, a że coś mu­sie­li jeść, trze­ba było stwo­rzyć dla nich kuch­nię. Sław­na pani fo­to­gra­fik mu­sia­ła się prze­dzierz­gnąć w ku­char­kę, a że wciąż mia­ła am­bi­cje ar­ty­stycz­ne, po­de­szła do spra­wy po­waż­nie, za­czę­ła stu­dio­wać książ­ki ku­char­skie z ca­łe­go świa­ta, wer­to­wać bab­ci­ne za­pi­ski, przy­po­mi­nać so­bie, cze­go ją Mama uczy­ła i tak da­lej, aż stwo­rzy­ła wła­sną kuch­nię. Go­ście, któ­rzy przed­tem przy­jeż­dża­li dla wspa­nia­łej ci­szy i cu­dow­nych za­cho­dów słoń­ca nad je­zio­rem, te­raz cią­gnę­li do pen­sjo­na­tu na to­boł­ki ze szpi­na­kiem albo na kar­pia à la Ma­rek Kon­drat, a co gor­sza za­czę­li się do­ma­gać prze­pi­sów. Tak po­wsta­ło pierw­sze wy­da­nie tej książ­ki.

Mi­nę­ły lata, los ze­chciał, że­by­śmy po­rzu­ci­li na­szą wieś, któ­ra przez bli­sko dwa­dzie­ścia lat sta­ła się na­szą małą oj­czy­zną, wró­ci­li­śmy do mia­sta, nasz Dwór Ma­zur­ski MO­RE­NA prze­stał ist­nieć, choć po nas przy­szli inni. Samo miej­sce się pra­wie nie zmie­ni­ło, po­ło­że­nie i przy­ro­da nadal za­chwy­ca­ją, a „nowi”, bar­dzo się sta­ra­ją, żeby nowy duch, któ­ry tam te­raz za­miesz­ka, był rów­nie przy­ja­zny jak ten sta­ry. My na­to­miast wie­rzy­my, że ge­nius loci tego cu­dow­ne­go za­kąt­ka bę­dzie ist­niał za­wsze, a je­śli po­zo­sta­nie po nas ja­kaś le­gen­da, to niech nowe wy­da­nie Fo­to­gra­fii sma­ku ją prze­dłu­ży.

O fotografii, miłości, sztuce i gotowaniu z Zofią Nasierowską rozmawiała Wiesława Czapińska

Roz­ma­wiaj­my o…

O tym, czym dla Cie­bie jest go­to­wa­nie.

Sztu­ką, jak wszyst­ko w ży­ciu.

Czy więc mogą ją upra­wiać wszy­scy?

Wszy­scy, któ­rym spra­wia to przy­jem­ność. Ci, dla któ­rych jest to przy­kry obo­wią­zek, od­pa­da­ją w przed­bie­gach.

Żeby ład­nie i smacz­nie przy­go­to­wać ja­kąś po­tra­wę, trze­ba mieć mnó­stwo cza­su.

Nie­zu­peł­nie. Trze­ba go so­bie do­brze zor­ga­ni­zo­wać. Wi­dok za­pę­dzo­nej, spo­co­nej pani domu, nie­mo­gą­cej usiąść z go­ść­mi do sto­łu, jest dla mnie nie do przy­ję­cia. A okrzy­ki w ro­dza­ju „usiądź, po­roz­ma­wiaj” psu­ją na­strój.

A Ty po­tra­fisz?

Za­wsze to ro­bi­łam i czy­nię tak nadal. Na­wet te­raz, gdy pro­wa­dzę pen­sjo­nat. Mu­szę prze­cież wie­dzieć, co go­ściom sma­ku­je, a co nie. Żeby nie po­peł­nić błę­du. Je­stem więc z nimi.

Wszy­scy wi­dzą w To­bie fo­to­graf­kę bo­ską, jak na­zwał Cię Mel­chior Wań­ko­wicz, a tu kuch­nia, prze­pi­sy, sma­ki. Zresz­tą też bo­skie. Kie­dy za­czę­łaś pi­tra­sić?

Za­wsze to lu­bi­łam. Naj­pierw były to obiad­ki dla la­lek, po­tem tor­tu­ro­wa­łam uko­cha­ną bab­cię Ame­lię. Pra­wie zmu­sza­łam ją do de­gu­sta­cji mo­ich ko­lej­nych słod­kich wy­pie­ków. Mó­wi­ła „mniam, pysz­ne” i bo­ha­ter­sko ły­ka­ła ko­lej­ny kęs. Pew­ne­go jed­nak dnia cze­ka­ła mnie pró­ba ognio­wa. Mama – zresz­tą wspa­nia­ła ku­char­ka – po­szła do szpi­ta­la a ja, czter­na­sto­lat­ka, rzu­co­na na głę­bo­ką wodę, mu­sia­łam wy­kar­mić całą ro­dzi­nę. Oj­ciec i moja czte­ro­let­nia sio­stra Jan­ka wy­so­ko oce­ni­li moje ta­len­ty ku­li­nar­ne. Zja­da­li wszyst­ko, co im za­ser­wo­wa­łam, i wca­le nie gry­ma­si­li.

A Ty sama lu­bi­łaś smacz­nie zjeść?

Nie­zu­peł­nie. W domu na­zy­wa­no mnie Pa­lusz­kiem ze wzglę­du na kon­dy­cję fi­zycz­ną. By­łam nie­jad­kiem.

A cze­go w dzie­ciń­stwie szcze­gól­nie nie lu­bi­łaś?

Tra­dy­cyj­nie. Szpi­na­ku!

A dziś?

Uwiel­biam tę cu­dow­ną ro­ślin­kę i wszyst­kie z niej po­tra­wy, na któ­re po­da­ję prze­pi­sy.

Jaka jest więc praw­da? Pierw­sze było fo­to­gra­fo­wa­nie czy kuch­nia?

Rów­no­le­gle. Ży­łam w dwu świa­tach. Ku­chen­nym kró­le­stwie mamy i ma­gicz­nym świe­cie fo­to­gra­fii, czy­li ojca.

Czy pa­mię­tasz pierw­sze sa­mo­dziel­ne menu?

Po­da­wa­łam na zmia­nę trzy zupy: ro­sół, ogór­ko­wą i po­mi­do­ro­wą oraz na­le­śni­ki, w któ­rych zmie­nia­ły się far­sze. Nikt nie umarł z gło­du.

Go­to­wa­łaś z gło­wy czy prze­pi­sów?

Fan­ta­zja była mi prze­wod­ni­kiem, a pro­por­cje i skład­ni­ki bra­łam z prze­pi­sów bab­ci Ame­lii.

Te prze­pi­sy dziś jesz­cze ist­nie­ją?

Nie tyl­ko ist­nie­ją, ale wciąż je roz­bu­do­wu­ję. Do­świad­cze­nia kuch­ni bab­ci­nej wzbo­ga­cam wła­sny­mi.

Ku­char­ska książ­ka ro­dzin­na jest więc tra­dy­cją domu…

Taką mam na­dzie­ję. Za­rów­no moja cór­ka Anna Kla­ra, jak i syn Pa­weł lu­bią smacz­ne je­dze­nie i po­tra­fią go­to­wać. Do­dam, że obo­je ro­bią to na­praw­dę do­brze.

Nie od­su­wa­łaś ich od kuch­ni…

Skąd! Mie­li swo­je pole do po­pi­su. Cza­sa­mi wie­czo­rem za­my­ka­li się w kuch­ni i przy­go­to­wy­wa­li dla nas nie­spo­dzian­kę. „Ko­la­cja po­da­na”, anon­so­wał Pa­weł i z dumą wska­zy­wał na stół. Zwy­kle jego wy­strój był dzie­łem Anny. Pło­nę­ły świe­ce, sta­ły kwia­ty i kunsz­tow­nie do­bra­ne ser­wet­ki. Za­wsze była es­tet­ką, a wy­ra­fi­no­wa­nie na­kry­ty stół po­zo­stał jej spe­cjal­no­ścią.

Je­że­li już stół… nie­zwy­kły me­bel mniej lub bar­dziej ele­ganc­ki, czym tak na­praw­dę jest dla Cie­bie?

Tra­dy­cją ro­dzin­ne­go krę­gu. Miej­scem uspo­ko­je­nia, wy­mia­ny po­god­nych my­śli, wza­jem­ne­go za­ufa­nia, zbli­że­nia i wzmoc­nie­nia wię­zi mię­dzy­ludz­kich.

W Two­jej ro­dzi­nie zdał eg­za­min?

Bez­względ­nie. Tra­dy­cyj­ne „sia­da­my do sto­łu” ma swo­ją moc ma­gicz­ną. Wra­ca­my do nie­go na róż­nych eta­pach, gdzie­kol­wiek je­ste­śmy. „Sia­da­my do sto­łu” i znów je­ste­śmy ra­zem, pa­trzy­my so­bie w oczy, czu­je­my się bez­piecz­nie. Nie je­ste­śmy sami. Prze­strze­gam przed po­śpie­chem, któ­ry na­rzu­ca tem­po no­we­go ży­cia. Przed spo­ży­wa­niem po­sił­ków przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze, kie­dy wszy­scy je­dzą, wpa­tru­jąc się w ekran. Taki „stół” świad­czy o roz­pa­dzie ro­dzi­ny. Po pro­stu już jej nie ma. O tra­dy­cji sto­łu i roz­ko­szach uczt pa­mię­ta za­wsze Woj­ciech Pszo­niak – wie­lo­krot­ny gość w La­śmia­dach. To wy­ra­fi­no­wa­ny sma­kosz. Wy­twor­ny znaw­ca kuch­ni fran­cu­skiej. Po­dob­no jeść umie tyl­ko czło­wiek in­te­li­gent­ny. Trud­no o lep­szy przy­kład. Uta­len­to­wa­ny ak­tor oka­zał się świet­nym ku­cha­rzem i au­to­rem do­sko­na­łych prze­pi­sów. Przy­znał się, że miał tre­mę. Kie­dy po­ja­wił się przy na­szym sto­le, śle­dzi­łam jego re­ak­cje przy je­dze­niu. Pa­trzy­łam, co jadł z upodo­ba­niem, a cze­go nie do­kła­dał… Pszo­niak za­pi­sał się w mo­jej pa­mię­ci za­dzi­wia­ją­cą dba­ło­ścią o ubra­nia, w któ­rych przy­cho­dził na po­sił­ki. Po­mny tego, co prze­ka­zał au­tor Fi­lo­zo­fii sma­ku Bril­lat-Sa­va­rin, ce­le­bro­wał je­dze­nie jak każ­do­ra­zo­wą ucztę. Wszyst­kie zmy­sły po­win­ny brać w niej udział, prze­to i wy­gląd w niej uczest­ni­czą­cych nie jest bez zna­cze­nia. Nig­dy nie po­ja­wił się w dre­sie, nig­dy w nie­świe­żej ko­szu­li. Do każ­de­go po­sił­ku wkła­dał inne ubra­nie, do­bra­ne ko­lo­ra­mi, od­po­wied­nie do pory dnia. To było nie­zwy­kle przy­jem­ne ocze­ki­wa­nie: jak i w co bę­dzie ubra­ny – i ze szcze­gól­ną sta­ran­no­ścią do­bie­ra­łam ser­wet­ki. Woj­tek po­ran­ny róż­nił się znacz­nie od wie­czo­ro­we­go, co rów­nież wpły­wa­ło na te­ma­ty roz­mów przy sto­le i tem­pe­ra­tu­rę spo­rów. Przy ko­la­cji roz­wią­zy­wa­ły się ję­zy­ki i pa­no­wa­ła ogól­na bez­tro­ska, pod­czas gdy w roz­mo­wach po­ran­nych wszy­scy jesz­cze wprost z ob­jęć Mor­fe­usza, spo­koj­ni i po­god­ni na­sta­wia­li się na po­zy­tyw­ne prze­ży­cie dnia. My­ślę, że wi­zy­ta Wojt­ka przy­po­mi­na­ła nam wszyst­kie te pro­ste praw­dy o przy­jem­no­ści je­dze­nia i pew­nej ce­le­bry bie­sia­do­wa­nia. Dla Pszo­nia­ka każ­dy po­si­łek był prze­ży­ciem nie tyl­ko dla pod­nie­bie­nia, ale dla es­te­tycz­nych po­trzeb ar­ty­sty. Przy­po­mnę więc afo­ryzm Bril­lat-Sa­va­ri­na, któ­ry łą­czy się z Wojt­kiem. „Stwór­ca, ka­żąc czło­wie­ko­wi jeść, aby mógł żyć, za za­chę­tę dał mu ape­tyt, a za na­gro­dę – przy­jem­ność”.

Z bie­giem lat, z bie­giem dni Two­ja pry­wat­na książ­ka ku­char­ska zmie­ni­ła cha­rak­ter. Obok menu pry­wa­tek, ba­lang i par­ty zna­la­zły się kin­der­ba­le, osiem­nast­ki wła­snych dzie­ci…

Cóż, czas pły­nie nie­ubła­ga­nie. Ostat­ni­mi laty do­szlu­so­wa­ły uro­dzi­ny wnu­ka Fran­ka, któ­re­mu za­wsze urzą­dzam pik­nik z po­my­słem. Raz na­wet zor­ga­ni­zo­wa­łam wy­ciecz­kę ko­lej­ką wą­sko­to­ro­wą. Wszy­scy byli ura­do­wa­ni i świet­nie się ba­wi­li.

A drze­wiej… Czy pa­mię­tasz?

By­li­śmy pięk­ni i mło­dzi. Czas był dla nas mimo wszyst­ko ła­ska­wy. Ba­lo­wa­li­śmy.

Wte­dy, w la­tach sześć­dzie­sią­tych i póź­niej, wasz dom na For­tecz­nej sły­nął z naj­lep­szych na Żo­li­bo­rzu przy­jęć. Ko­góż tam nie było! Wszyst­kie świet­ne na­zwi­ska li­czą­ce się w sto­li­cy.

Pa­mię­tam jed­no z tych przy­jęć. Naj­le­piej, bo zo­sta­ło wy­da­ne z oka­zji po­wro­tu mego męża Ja­nu­sza ze szpi­ta­la. Nie­skrom­nie do­dam, że uczest­ni­czył w nim kwiat pol­skiej kul­tu­ry – An­drzej Waj­da i Kry­sty­na Za­chwa­to­wicz, Kuba Mor­gen­stern z żoną Kry­sią, Lu­cy­na Win­nic­ka, Je­rzy Ka­wa­le­ro­wicz, Wan­da War­ska, An­drzej Ku­ry­le­wicz, Du­duś Ma­tusz­kie­wicz z żoną Gra­ży­ną, Eryk Li­piń­ski z żoną Ma­ru­sią, Krzysz­tof Ką­ko­lew­ski z żoną Jo­asią, Bo­że­na i Luś­ka Wah­lów­ny, Gra­ży­na Sta­ni­szew­ska i Woj­ciech Nosz­czyk, Ba­sia Wa­cho­wicz i Ziuk Na­piór­kow­ski, Krzysz­tof Za­nus­si jesz­cze wów­czas nie­żo­na­ty, Ma­rek Kon­drat z żoną Ilo­ną, Mie­tek Ka­le­nik z żoną – czy­li z Tobą – oraz Mie­tek Ja­ho­da. Du­szą wie­czo­ru jak zwy­kle była Ka­li­na Ję­dru­sik, a Staś Dy­gat z Ta­de­uszem Kon­wic­kim na­tych­miast utwo­rzy­li lożę szy­der­ców. Sie­dzie­li na scho­dach i ko­men­to­wa­li bliź­nich. Po­two­rzy­ły się gru­py i pod­grup­ki i każ­dy roz­ma­wiał, z kim chciał. Pito umiar­ko­wa­nie i wszy­scy po­szli do domu o wła­snych si­łach.

Ro­dzi­na Ma­jew­skich w swo­im domu na Żo­li­bo­rzu, lata 70.

Do dziś pa­mię­tam, co wów­czas po­da­wa­łaś. A cza­sy, przy­po­mnę, były cięż­kie. Rok 1977. Były prze­pysz­ne zra­zy ra­dzi­wił­łow­skie za­pie­ka­ne w chle­bie, oko­ło pół­no­cy żur! Re­we­la­cja! Na wety ser­nik, kawa i her­ba­ta. Pi­li­śmy al­gier­skie wino Gel­la­la, któ­re­go cierp­ki smak do dziś pa­mię­tam, i róż­ne trun­ki z kost­ka­mi lodu.

Na ko­niec wszy­scy pod­pi­sa­li się na drew­nia­nej de­sce od kro­je­nia chle­ba, któ­rą mam do dziś. Wy­trwa­li­śmy do świ­tu. Po­ło­ży­łam się spać i na­tych­miast usnę­łam. A sny mia­łam pięk­ne.

Za­brnę­ły­śmy w prze­szłość. Wspo­mnia­łaś o Ka­li­nie Ję­dru­sik. Była sma­ko­szem…

Ta wspa­nia­ła ak­tor­ka i peł­na wdzię­ku ko­bie­ta, nie­gdy­siej­szy sym­bol sek­su, na­sza pol­ska Ma­ri­lyn Mon­roe, mia­ła pew­ną sła­bość, lu­bi­ła do­brze zjeść, co z cza­sem w po­sta­ci nad­wa­gi dało o so­bie znać. Sama świet­nie go­to­wa­ła i wy­da­wa­ła w ich wspól­nym, Dy­ga­to­wym domu wspa­nia­łe przy­ję­cia. Jej spe­cjal­no­ścią były sa­łat­ki i zim­ne mię­si­wa ser­wo­wa­ne w wy­ra­fi­no­wa­nych gar­nie. Te żo­li­bor­skie przy­ję­cia prze­szły do hi­sto­rii ów­cze­sne­go ży­cia to­wa­rzy­skie­go sto­li­cy. Pa­mię­tam jed­nak czas, gdy ta­jem­ni­ce do­brej kuch­ni wca­le nie były spe­cjal­no­ścią sław­nej gwiaz­dy. Miesz­ka­li wów­czas w ma­leń­kim M-2 na Mo­ko­to­wie, a mąż, pi­sarz Sta­ni­sław Dy­gat, go­to­wał zwy­kle spa­ghet­ti z gę­stym so­sem po­mi­do­ro­wym i tym tu­czą­cym da­niem kar­mił nie­szczę­sną Ka­li­nę. Zzia­ja­na wpa­da­ła z pró­by, szyb­ko zja­da­ła spa­ghet­ti, swo­im wy­so­kim, cha­rak­te­ry­stycz­nym gło­sem zda­wa­ła spra­woz­da­nie o tym, „co w te­atrze”, i już bie­gła na przed­sta­wie­nie. Któ­re­goś dnia przy­szła na Bie­la­ny do domu mo­ich ro­dzi­ców, umó­wio­na na zdję­cia. Po­wia­ło wiel­kim świa­tem. Sze­le­ścił je­dwab, mi­go­ta­ły bły­skot­ki, szu­mia­ły pió­ra. Przy­nio­sła dużo re­kwi­zy­tów i była w świet­nej for­mie. Jako fo­to­mo­del­ka re­we­la­cja! Przez dziur­kę od klu­cza pod­glą­da­ła nas moja młod­sza sio­stra Jan­ka. Na­gle Ka­li­na, marsz­cząc swój ślicz­ny no­sek, za­py­ta­ła: „Co tak pach­nie?”. Była pora obia­du i wła­śnie moja mama Eu­ge­nia pie­kła cie­lę­ci­nę. Wów­czas wy­cią­gi nie były jesz­cze w po­wszech­nym uży­ciu i za­pa­chy roz­cho­dzi­ły się po ca­łym domu. Za­pro­po­no­wa­łam, żeby zo­sta­ła na obie­dzie. Zgo­dzi­ła się bez pro­te­stów. Zja­dła zupę, po­tem dru­gie: „Oj, bo uty­ję, ale może ka­wa­łek cie­lę­cin­ki i jed­ne­go kar­to­fel­ka”. Mó­wiąc „mniam, mniam”, spo­ży­ła rów­nież de­ser. Roz­sma­ko­wa­ła się w cie­lę­ci­nie. Wzię­ła prze­pis i z upły­wem lat osią­gnę­ła do­sko­na­łość w przy­rzą­dza­niu tej po­tra­wy. Nie je­stem pew­na, ale chy­ba uczeń prze­rósł mi­strza.

Jesz­cze chwi­lę po­zo­stań­my we wspo­mnie­niach. Dużo po­dró­żo­wa­łaś. Co przy­wio­złaś z Ja­po­nii, Por­tu­ga­lii, Izra­ela, Włoch?

Wła­ści­wie nie­wie­le. Poza prze­pi­sa­mi. Stra­we­stu­ję po­wie­dze­nie „Trze­ba umieć wą­chać smak”. Je­dząc ja­kąś po­tra­wę, roz­szy­fro­wy­wa­łam skład­ni­ki, na ogół to mi się uda­wa­ło. In­da­go­wa­ni na oko­licz­ność cie­ka­wej po­tra­wy ku­cha­rze udzie­la­li od­po­wie­dzi wy­kręt­nych. TA­JEM­NI­CA.

Ale Ty dzie­lisz się do­świad­cze­nia­mi, wie­dzą, prze­pi­sa­mi…

Chcę wresz­cie uwol­nić się od py­tań w ro­dza­ju – jak pani to robi? Po­mysł tej książ­ki zo­stał wła­ści­wie wy­mu­szo­ny przez mo­ich go­ści. Po­sta­no­wi­łam udo­stęp­nić wszyst­kie swo­je spraw­dzo­ne – bar­dzo to waż­ne, że spraw­dzo­ne – prze­pi­sy mo­jej mamy, bab­ci, moje, a na­wet mo­jej cór­ki i udo­stęp­nić je przy­ja­cio­łom, go­ściom, no i oczy­wi­ście Czy­tel­ni­kom.

Po­wiedz mi, ale tak na­praw­dę szcze­rze, mia­łaś wpad­ki ku­li­nar­ne?

O tak! Ale wolę ich nie przy­po­mi­nać, każ­dy naj­lep­szy na­wet ku­charz je ma, a cóż do­pie­ro ja. Mia­łam na­to­miast nie­zwy­kłą przy­go­dę ku­li­nar­ną… Oto Mię­dzy­na­ro­do­wy Fe­sti­wal Fil­mo­wy w Kar­lo­wych Wa­rach. Uczest­ni­czę w nim na pra­wach go­ścia. Zo­sta­łam za­pro­szo­na, bo mój por­tret Jana Ko­bu­szew­skie­go otrzy­mał pierw­szą na­gro­dę w kon­kur­sie to­wa­rzy­szą­cym fe­sti­wa­lo­wi. Gość go­ściem, a tu ho­nor oj­czy­zny w nie­bez­pie­czeń­stwie. Or­ga­ni­za­to­rzy bła­ga­ją o po­moc. Na uro­czy­stym pol­skim wie­czo­rze bi­gos za­pla­no­wa­no jako ozdo­bę sto­łu. A tu cze­ski ku­charz bi­go­su zro­bić nie­ste­ty nie umie. SOS. Idę do kuch­ni i co wi­dzę? W garn­ku za­miast jak wul­kan pyr­ka­ją­cej ka­pu­sty we­so­ło so­bie bu­szu­je ja­kaś za­wie­si­na. Ni to ka­pu­śniak, ni ro­sół. Za­ka­su­ję rę­ka­wy wie­czo­ro­wej suk­ni, wkła­dam far­tuch. W od­dziel­nym garn­ku du­szę ka­pu­stę, a do za­wie­si­ny wrzu­cam ka­wał­ki sma­żo­ne­go mię­sa i kieł­ba­sę pol­ską, przy­wie­zio­ną z kra­ju. Po­tem mie­szam to wszyst­ko ra­zem i du­szę z przy­pra­wa­mi do cza­su po­da­nia. Cze­ski ku­charz pa­trzył zdu­mio­ny i py­tał „Co to je?”. Na ban­kie­cie bi­gos wszyst­kim sma­ko­wał, a że był suto za­kra­pia­ny pol­ską wy­bo­ro­wą z lodu, go­ście wy­szli roz­ra­do­wa­ni i uśmiech­nię­ci. Nie za­bra­kło Sto lat. Oj, do­bre to były cza­sy, bez­tro­skie i ła­twe w kon­sump­cji. My­ślę, że dziś w do­bie mno­gich ban­kie­tów bi­go­sem i wy­bo­ro­wą nie­wie­le by­śmy zwo­jo­wa­li… Ale może je­stem w błę­dzie i bi­gos był­by re­we­la­cją… Uczest­ni­czy­łam nie­daw­no w przy­ję­ciu dla biz­nes­me­nów. Cze­go tam nie było… ja­poń­skie su­shi, chiń­skie jaj­ka, hin­du­skie cur­ry. W pew­nym mo­men­cie po­ja­wił się żoł­nierz w bia­łej cza­pie. Usta­wił woj­sko­wy ko­cioł, wziął w rękę ogrom­ną cho­chlę i ser­wo­wał woj­sko­wą gro­chów­kę. Na­tych­miast utwo­rzy­ła się do nie­go ko­lej­ka. Gro­chów­ka była go­rą­ca, „z wkład­ką”, pach­nia­ła ma­je­ran­kiem i była na­praw­dę pysz­na! Prze­to po­da­ję prze­pis na gro­chów­kę. Uni­wer­sal­ną zupę na całe zło tego świa­ta. Dzię­ki niej wie­lu prze­trwa­ło. Po­dob­no tak­że przy­ję­ła się w NATO.

Jak fo­to­gra­fia wpły­nę­ła na go­to­wa­nie? Py­ta­nie kar­ko­łom­ne, ale…

Prze­cież es­te­ty­ka ma ogrom­ny wpływ na wa­lor do­brej kuch­ni. Jej smak, aro­mat, wy­gląd, po­tra­wy, ob­ra­zy na ta­le­rzu, ich kom­po­zy­cja. Ko­lor! Kie­dy fo­to­gra­fo­wa­łam, sta­ra­łam się za­wsze wy­do­być z mo­de­la jego naj­lep­sze ce­chy. Kie­dy go­tu­ję, szu­kam wy­ra­zu po­tra­wy, jej szla­chet­nej od­ręb­no­ści. Kie­dy or­ga­ni­zu­ję przy­ję­cie, sta­ram się stół tak usta­wić i oświe­tlić, by stał się ob­ra­zem za­pa­mię­ta­nym. Taką chwi­lą utrwa­lo­ną w pa­mię­ci. Wspól­nie prze­ży­tą. Tyl­ko że kie­dy fo­to­gra­fo­wa­łam – czy­ni­łam to, pa­trząc w wi­zjer apa­ra­tu. Dziś go­łym okiem ogar­niam prze­strzeń sto­łu, ta­le­rzy, po­traw. Nie­wie­le więc się w moim ży­ciu zmie­ni­ło, od kie­dy prze­sta­łam fo­to­gra­fo­wać i za­czę­łam go­to­wać.

Agniesz­ka Osiec­ka czę­sto wspo­mi­na­ła na­sze słyn­ne uba­wy na For­tecz­nej. Pi­sa­ła o nich, mó­wi­ła…

Agniesz­ka nig­dy nie była wzo­ro­wą pa­nią domu. Go­to­wa­nie, ta dzie­dzi­na sztu­ki była jej ab­so­lut­nie obca, a kuch­nia to nie jej te­ry­to­rium. Nig­dy nie roz­ma­wia­ły­śmy o prze­pi­sach na ulu­bio­ne po­tra­wy, nig­dy ich nie wy­mie­nia­ły­śmy. Ta cu­dow­na po­et­ka, ko­bie­ta mą­dra i my­ślą­ca żyła w stwo­rzo­nym przez sie­bie świe­cie. Dla wie­lu zu­peł­nie nie­do­stęp­nym. Spe­cjal­no­ści ku­chen­ne ist­nia­ły w jej wła­snej od­mien­nej po­ety­ce. Kie­dy w al­bu­mie Fo­to­no­stal­gia wspo­mi­na­ła na­sze „pa­ste­lo­we” sza­lo­ne lata sześć­dzie­sią­te, opi­sa­ła słyn­ne bab­ci­ne pącz­ki. Przy­po­mi­na­ła, jak to na pry­wat­kach (Gdzie się po­dzia­ły tam­te pry­wat­ki?) w moim ro­dzin­nym domu po­ja­wia­ły się zwy­kle na wety. Na wy­so­kich pa­te­rach, pięk­nie lu­kro­wa­ne lub po­sy­pa­ne cu­krem pu­drem. Na­dzie­wa­ne kon­fi­tu­rą z wi­śni albo róży. Agniesz­ka przy­po­mi­na­ła, że obok pącz­ko­we­go na­dzie­nia znaj­do­wa­ły się w nich losy – zwia­stu­ny nie­spo­dzian­ki dla szczę­śli­we­go zna­laz­cy. Te pącz­ki z nie­spo­dzian­ką, zwy­kle ukry­tą gdzieś w domu lub w ogro­dzie, wy­da­ły jej się czymś tak od­mien­nym od ów­cze­snych przy­jęć suto za­kra­pia­nych al­ko­ho­lem, że za­słu­gi­wa­ły na pa­mięć szcze­gól­ną. „Bab­ci­ne pącz­ki” – pach­nia­ły prze­szło­ścią, przy­wo­dzi­ły na pa­mięć Dru­gą Rzecz­po­spo­li­tą, któ­ra dla nas ży­ją­cych w so­cre­alu była wzo­rem nie­do­ści­gnio­nym. Sty­lem ży­cia, któ­ry usi­ło­wa­li­śmy na­śla­do­wać. Ma­rzy­li­śmy o ba­lach, rau­tach i faj­fach, a mie­li­śmy za­ba­wy, po­tań­ców­ki i uba­wy. Wszyst­ko to się ja­koś roz­pły­nę­ło w cza­sie, któ­ry przy­po­mi­na no­stal­gicz­na pio­sen­ka Wojt­ka Gąs­sow­skie­go i cierp­ki smak wina Gel­la­la – na­po­ju na­szej mło­do­ści. Sma­żąc pącz­ki, na któ­re prze­pis po­da­ję, nie za­po­mi­naj­cie o lo­sach. Z bie­giem lat, z bie­giem dni sta­nie się to też wspo­mnie­niem czy­je­goś dzie­ciń­stwa lub czy­jejś mło­do­ści.

Czy­jaś mło­dość, czy­jeś wspo­mnie­nia, ale i każ­dy dzień la­śmiadz­ki ob­fi­tu­je w zda­rze­nia nie­zwy­kłe, na przy­kład spra­wa ma­fio­sa…

O tak, to za­baw­ne. Pew­ne­go razu przy­je­chał do na­sze­go pen­sjo­na­tu Włoch. Nie wy­glą­dał jak Va­len­ti­no. Krę­py, przy­sa­dzi­sty, nie­wy­so­ki. Do­da­wał so­bie wzro­stu ob­ca­sa­mi. Dość za­baw­nie to wy­glą­da­ło. Na do­miar wszyst­kie­go był pra­wie łysy. No, la­tin lo­ver to on na pew­no nie był. Ktoś z go­ści na­zwał go Ma­fio­so i tak już zo­sta­ło. To­wa­rzy­szy­ła mu bel­la bion­da. Dużo młod­sza, ale kur­czo­wo się go trzy­ma­ła. Nie od­stę­po­wa­ła ani na krok. Włoch, jak to Włoch, za­gu­sto­wał w pol­skiej po­tra­wie mącz­nej, w pie­ro­gach. Spo­ży­wał ich ogrom­ne ilo­ści. Z se­rem, z ka­pu­stą i grzy­ba­mi, ze szpi­na­kiem i mię­sem. Szcze­gól­nie upodo­bał so­bie ru­skie. Te spe­cy­ficz­ne pol­skie ra­vio­li, po­la­ne świe­ży­mi, chrup­ki­mi skwar­ka­mi z bocz­ku. Bel­la bion­da była wy­raź­nie za­nie­po­ko­jo­na. Mi­ty­go­wa­ła go, by skoń­czył z tą ilo­ścią pie­ro­gów, bo uty­je. Na nic zda­wa­ły się jed­nak wszyst­kie per­swa­zje. Włoch jadł, tył i… był szczę­śli­wy. Gdy wcho­dził do ja­dal­ni, to gło­śno wo­łał „pier­ro­dzi!”. Wresz­cie cza­ra się prze­peł­ni­ła. Blon­dyn­ka wy­bu­chła, a że była ona ty­po­wą ję­dzuch­ną, to wy­sy­cza­ła ze zło­ścią: „A jedz, jedz, może wresz­cie umrzesz z prze­je­dze­nia, a ja do­bio­rę się do two­ich pie­nię­dzy”. „Cha, cha, cha – za­re­cho­tał Ma­fio­so. – Nic z tego, bo nie wiesz, gdzie je scho­wa­łem, a kody w ban­ku znam tyl­ko ja” i spo­koj­nie za­brał się do ko­lej­nej por­cji pie­ro­gów.

Roz­ma­wia­ły­śmy już o sto­le, na­tu­rze, po­tra­wach. A ma­gia…?

Ależ oczy­wi­ście, zda­rza się i taka. Mąż mój Ja­nusz Ma­jew­ski po­cho­dzi ze Lwo­wa. Z Ga­li­cji. Ro­dzin­ne mia­sto i wspo­mnie­nia lat dzie­cin­nych po­zo­sta­wi­ły w nim nie­za­tar­ty ślad. Zwo­len­nik no­wo­cze­sno­ści w sztu­ce, ła­ko­my na współ­cze­sność w ży­ciu, w dzie­dzi­nie kuch­ni po­zo­stał tra­dy­cjo­na­li­stą. Ceni wszyst­ko, co jest stam­tąd. A ja, ma­jąc na wzglę­dzie mą­dre przy­sło­wie: „Przez żo­łą­dek do ser­ca” (weź­cie je pod uwa­gę, dziew­czy­ny!), mu­sia­łam zgłę­bić taj­ni­ki tam­tej od­le­głej i nie­ja­ko eg­zo­tycz­nej kuch­ni. Wie­le z owych słyn­nych lwow­skich spe­cja­łów za­do­mo­wi­ło się na na­szym sto­le. Szcze­gól­nie jed­nak słyn­ne już dziś „cia­sto pana Ja­nu­sza”. W związ­ku z tym cia­stem wią­że się moje nie­za­po­mnia­ne prze­ży­cie. Mie­li­śmy go­ści. Na de­ser oczy­wi­ście cia­sto. Wszy­scy je­dli, chwa­li­li, py­ta­li, jak się to robi. Kie­dy go­ście po­szli, a ja zmę­czo­na zdję­łam buty na ob­ca­sach i wła­śnie mia­łam wejść do wan­ny, by od­po­cząć i po­my­śleć w ci­szy, za­dzwo­nił we­wnętrz­ny te­le­fon. Usły­sza­łam głos męża: „Ubierz się wy­twor­nie, za­łóż buty na ob­ca­sach i zejdź do mnie”. Osłu­pia­łam. Żeby jesz­cze „roz­bierz”, ale „ubierz”?! Cóż, Ubi tu Ca­ius. Po­szłam, usły­sza­łam dźwię­ki mu­zy­ki pły­ną­ce z po­ko­ju mo­je­go męża. To było tan­go. Na­mięt­ne, sen­ty­men­tal­ne, ryt­micz­ne. A w drzwiach Ja­nusz w gar­ni­tu­rze i pod kra­wa­tem… „Chcę z Tobą za­tań­czyć tan­go”. Tań­czy­li­śmy, a ja my­śla­łam, że może to ostat­nie ta­kie tan­go w La­śmia­dach. On je wy­my­ślił, bo jest re­ży­se­rem, a ja jego żoną i w tym wy­pad­ku gwiaz­dą. To na­praw­dę była sce­na jak z fil­mu, któ­ry wy­da­rzył się w ży­ciu. A gdzieś taka myśl ukrad­kiem za­plą­ta­na o cza­ro­dziej­skim cie­ście do­brej wróż­ki, któ­re ma moc ma­gicz­ną.

Wę­dru­je­my więc w kra­inę roz­ko­szy pod­nie­bie­nia, w świat, któ­ry nie zna ogra­ni­czeń wie­ko­wych, nie ob­cho­dzą go orien­ta­cje po­li­tycz­ne ani też żad­ne inne. W kuch­ni świa­ta za­cie­ra­ją się gra­ni­ce, ale wciąż nie ma tak­że cze­goś ta­kie­go, jak „ku­li­nar­ne prze­pi­sy UE”, czy­li Unii Eu­ro­pej­skiej. Wszy­scy jej człon­ko­wie bro­nią swo­jej nie­za­leż­no­ści ku­li­nar­nej. W nie­któ­rych kra­jach stwo­rzo­no na­wet Aka­de­mię Sma­ku.

„Mi­ja­ją czte­ry pory roku i pią­ta, któ­ra jest sza­leń­stwem”, to po­eta Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski wy­my­ślił tę pią­tą porę roku, świa­dom, że sztu­ka to sza­leń­stwo. Tak­że i stół, je­że­li ma być sztu­ką, musi za­wie­rać ową szczyp­tę sza­leń­stwa. Po­mie­sza­nie pór roku. Świe­że tru­skaw­ki w grud­niu, grzy­by w środ­ku lata, wio­sną zaś ma­li­ny i grusz­ki. Je­sie­nią zbie­ram owo­ce, ja­rzy­ny i ro­bię z nich prze­two­ry. To grzech nie wy­ko­rzy­stać tego, co daje nam przy­ro­da. Mój stół je­sien­ny jest zło­to-żół­to-brą­zo­wy, z od­cie­nia­mi doj­rza­łej czer­wie­ni, jak na ob­ra­zach wiel­kich mi­strzów, z ele­men­ta­mi na­tu­ry: ja­błek, gru­szek, śli­wek. Na wio­snę przy­bie­ra zaś bar­wy żół­to-zie­lo­ne. Jest sym­bo­lem zmar­twych­wsta­nia ży­cia. Wio­sny i jej in­ten­syw­nej zie­lo­no­ści. Naj­pięk­niej, gdy stoi na ze­wnątrz w oto­cze­niu drzew i krze­wów, nie­kie­dy jesz­cze kwit­ną­cych. W ogó­le wy­cho­dze­nie sto­łu na ze­wnątrz to pięk­na i ce­le­bro­wa­na ce­re­mo­nia, zbli­ża­ją­ca lu­dzi do na­tu­ry. Twa­rzą w twarz z jej cu­da­mi. W bla­sku słoń­ca, w po­świa­cie księ­ży­co­wej, przy na­tu­ral­nych dźwię­kach to­wa­rzy­szą­cych ta­kie­mu uczto­wa­niu. Śpiew pta­ków, bzy­ka­nie owa­dów i lek­ki szum wia­tru jak har­fa eol­ska. Wszyst­kie zmy­sły bio­rą ak­tyw­ny udział w tym dzie­le po­mno­że­nia roz­ko­szy. Do­sko­na­łość na­tu­ry uzu­peł­niam sztu­ką stwo­rzo­ną przez czło­wie­ka, któ­ra jak gdy­by po­sze­rza ho­ry­zont od­dzia­ły­wa­nia na zmy­sły. Żół­ty ob­rus na wio­sen­nym sto­le, od­po­wied­nio do­bra­na por­ce­la­na czy szkło. Zda­rzy­ło się, że na jed­nym z przy­jęć je­siotr pie­czo­ny kró­lo­wał bez­po­śred­nio na pień­ku. To była praw­dzi­wa mar­twa na­tu­ra, jak na ob­ra­zach ni­der­landz­kich mi­strzów, na któ­rych to, jak stwier­dził Paul Cézan­ne, „przed­mio­ty ci­cho roz­ma­wia­ją”.

Po­słu­chaj­my, o czym szep­czą la­śmiadz­kie sto­ły…

La­śmia­dyobiad
1

DA­LE­KIE ECHA CZAR­DA­SZA

MENU

Na­le­śni­ki ze szpi­na­kiem

Zupa z żół­tej i czer­wo­nej pa­pry­ki

Eska­lop­ki scha­bo­we po wę­gier­sku,

ziem­nia­ki pie­czo­ne, ogór­ki kwa­szo­ne

Cia­sto z jabł­ka­mi

Oto obiad, w któ­rym brzmią echa daw­nych po­dró­ży na Wę­gry. Był to wte­dy je­dy­ny do­stęp­ny dla pol­skiej kie­sze­ni kraj do­brej kuch­ni. Te po­tra­wy są nie­co spo­lo­ni­zo­wa­ne, nie tak pi­kant­ne czy cza­sem wręcz za­bój­czo ostre, jak u na­szych wę­gier­skich przy­ja­ciół.

Za­czy­na­my od po­bu­dze­nia na­sze­go żo­łąd­ka de­li­kat­ną za­ką­ską w po­sta­ci na­le­śni­ka ze szpi­na­kiem. Musi być on na­praw­dę mały, aby tyl­ko mu­snął na­sze pod­nie­bie­nie i obu­dził na­dzie­ję na roz­ko­sze sma­ko­we na­stęp­nych dań. Oso­by, któ­re tkwią jesz­cze w prze­są­dach dzie­ciń­stwa, a tych jest nie­ma­ło, nie prze­pa­da­ją za szpi­na­kiem. Jest zdu­mie­wa­ją­ce, że dzie­cię­ca nie­na­wiść do tego wa­rzy­wa jest mię­dzy­na­ro­do­wa. Pró­bo­wa­łem zro­zu­mieć, skąd to się wzię­ło. W cza­sach mo­je­go dzie­ciń­stwa szpi­nak po­da­wa­no w po­sta­ci roz­go­to­wa­nej, mdłej pap­ki, ko­ja­rzą­cej się, nie­ste­ty, z kro­wi­mi plac­ka­mi, w któ­re zda­rza­ło się nam wdep­nąć na wa­ka­cjach. De­cy­du­ją­ce były tu za­tem do­zna­nia wzro­ko­we i nie po­ma­gał na to na­wet wszę­do­byl­ski ma­ry­narz z ko­mik­sów i re­klam, któ­ry wcią­gał nie­od­łącz­ną faj­ką całe pusz­ki szpi­na­ku, a po­tem prę­żył ogrom­ne bi­cep­sy wy­ta­tu­owa­ne ko­twi­ca­mi. Uwa­ża­li­śmy go za de­ner­wu­ją­ce­go na­trę­ta i tym za­cie­klej boj­ko­to­wa­li­śmy szpi­nak. Te­raz miej­skie dziec­ko ma mało oka­zji, aby wdep­nąć w kro­wi pla­cek, a mimo to wciąż szpi­nak jest po­stra­chem. Sły­sza­łem na­wet, że pew­na mała dziew­czyn­ka za­py­ta­ła Pa­pie­ża, czy jako dziec­ko też nie lu­bił szpi­na­ku! Ko­cha­ny już te­raz przez nas szpi­nak, lek­ko tyl­ko po­sie­ka­ny no­żem, a broń Boże nie roz­go­to­wa­ny na pap­kę, przy­pra­wio­ny de­li­kat­nie czosn­kiem, wy­bor­nie kom­po­nu­je się z chru­pią­cym cia­stem na­le­śni­ko­wym. Pi­je­my do tego wodę, z lo­dem i kil­ko­ma list­ka­mi świe­żej mię­ty na dzba­nek.

Po so­czy­stej zie­le­ni szpi­na­ku i mię­ty oko z przy­jem­no­ścią spo­cznie na ta­le­rzu z żół­to-czer­wo­ną zupą pa­pry­ko­wą, ude­ko­ro­wa­ną ser­pen­tyn­ka­mi śmie­tan­ki. Każ­da łyż­ka tej zupy o wy­ra­fi­no­wa­nym sma­ku bę­dzie przyj­mo­wa­na przez na­sze pod­nie­bie­nie z ro­sną­cym pod­nie­ce­niem, któ­re da się po­rów­nać z flir­tem z in­te­re­su­ją­cą, tro­chę ta­jem­ni­czą ko­bie­tą.

Po tych lek­kich pre­lu­diach nad­cho­dzi czas na da­nie głów­ne. Eska­lop­ki wie­przo­we po wę­gier­sku to po­tra­wa wręcz ce­sar­sko-kró­lew­ska i przy­pusz­czal­nie z tam­tych cza­sów się wy­wo­dzi. Na Wę­grzech ja­dłem jej ostre jak brzy­twa wa­rian­ty, nasz jest pi­kant­ny, lecz bez prze­sa­dy. Sos, któ­ry prze­ni­ka de­li­kat­ne mię­so, w kom­bi­na­cji z pie­czo­ny­mi ziem­nia­ka­mi i kwa­szo­ny­mi ogór­ka­mi, pod­bi­ja nasz zmysł sma­ku z siłą i wi­go­rem wę­gier­skich hu­za­rów. W ta­jem­ni­cy przed Au­tor­ką szep­nę, że jesz­cze le­piej niż pie­czo­ne pa­su­ją tu przy­sma­ża­ne na ma­śle kar­to­fel­ki, po­kro­jo­ne w nie­zbyt cien­kie ta­lar­ki, lub po­da­wa­ne na Wę­grzech klu­secz­ki ga­lusz­ki. Do pi­cia po­le­cam piwo, gdyż czer­wo­ne wino, któ­re w pierw­szej chwi­li mo­gło­by się tu na­rzu­cać, nie go­dzi się do­brze z kwa­szo­ny­mi ogór­ka­mi. Ilość piwa za­le­ży od por­cji mię­sa, ale do­ra­dzam nie­wie­le, naj­le­piej szklan­kę, a naj­wy­żej pół­to­rej, gdyż wię­cej uczy­ni nas ocię­ża­ły­mi. Waż­ne na­to­miast jest, aby piwo było do­brze schło­dzo­ne. Nic tak nie za­ostrza ape­ty­tu i nie gasi pra­gnie­nia, jak wi­dok zro­szo­nej szklan­ki piwa z pięk­nym ko­żu­chem sztyw­nej pia­ny.

Z mi­łym, roz­le­wa­ją­cym się po ca­łym cie­le uczu­ciem cie­pła moż­na te­raz przy­stą­pić do pod­su­mo­wa­nia obia­du de­se­rem. Je­dząc cia­sto z jabł­ka­mi, mamy do­sko­na­łe ali­bi dla na­szych prze­śla­dow­ców, le­ka­rzy czy też do­mo­ro­słych die­te­ty­ków: jabł­ka nie są tu­czą­ce! Do tego cia­sta po­le­cam moc­ną, gorz­ką her­ba­tę.

Na­le­śni­ki ze szpi­na­kiem

Cia­sto:

pół szklan­ki wody lub piwa

pół szklan­ki mle­ka

1 łyż­ka ole­ju

1–2 jaja

200–250 g mąki

sól

olej do sma­że­nia lub ka­wa­łek sło­ni­ny

Farsz:

500 g świe­że­go szpi­na­ku

2–3 ząb­ki czosn­ku

sól, pieprz

1 łyż­ka ma­sła

Wszyst­kie skład­ni­ki cia­sta wy­mie­szać mik­se­rem i od­sta­wić na pół go­dzi­ny. Je­śli masa bę­dzie za gę­sta, do­dać wody lub piwa. Sma­żyć na bar­dzo roz­grza­nej pa­tel­ni, cien­ko po­sma­ro­wa­nej ole­jem lub skór­ką sło­ni­ny. Małą cho­chel­ką na­brać cia­sto i wlać na pa­tel­nię, prze­chy­la­jąc – rów­no roz­pro­wa­dzić, a nad­miar od­lać. Gdy brze­gi cia­sta za­czną lek­ko od­sta­wać, od­wró­cić na­le­śnik na dru­gą stro­nę. Na­le­śni­ki po­win­ny być bar­dzo cien­kie.

Farsz: Umy­ty szpi­nak wrzu­cić na oso­lo­ny wrzą­tek. Go­to­wać 3 mi­nu­ty, od­ce­dzić, po­sie­kać i ob­sma­żyć na ma­śle z roz­gnie­cio­nym czosn­kiem. Po­so­lić, po­pie­przyć. Far­szem po­sma­ro­wać na­le­śni­ki, za­wi­nąć i pod­sma­żyć na pa­tel­ni.

Zupa z żół­tej i czer­wo­nej pa­pry­ki

2 duże czer­wo­ne pa­pry­ki

2 duże żół­te pa­pry­ki

300 g po­mi­do­rów

1 duża ce­bu­la

3 ząb­ki czosn­ku

3 mar­chew­ki

4 łyż­ki ma­sła

60 g ugo­to­wa­ne­go ryżu

1,5 li­tra wy­wa­ru z ja­rzyn

kil­ka ły­żek śmie­tan­ki

sól, pieprz

na­tka pie­trusz­ki do przy­bra­nia

ve­ge­ta

Ce­bu­lę po­sie­kać. Czo­snek wy­ci­snąć przez pra­skę i ro­ze­trzeć z solą. Po­mi­do­ry obrać ze skór­ki, po­kro­ić na ka­wał­ki. Pa­pry­ki oczy­ścić z na­sion i po­kro­ić. Ce­bu­lę i czo­snek ze­szklić na ma­śle (2 łyż­ki). Wziąć dwa garn­ki, do jed­ne­go wło­żyć czer­wo­ną pa­pry­kę, po­mi­do­ry i po­ło­wę czosn­ku z ce­bu­lą, do dru­gie­go – żół­tą pa­pry­kę, mar­chew­kę i po­zo­sta­ły czo­snek z ce­bu­lą. Do każ­de­go garn­ka wlać po rów­nej ilo­ści go­rą­ce­go wy­wa­ru i go­to­wać na ma­łym ogniu pod przy­kry­ciem 30 mi­nut. Do obu do­dać po łyż­ce ma­sła, po­ło­wę ryżu i szczyp­tę ve­ge­ty, do­pra­wić pie­przem. Ochło­dzić, zmik­so­wać i po­now­nie za­grzać. Zupy prze­lać do dwóch dzban­ków i wle­wać rów­no­cze­śnie na ta­lerz, tak aby po­wsta­ła kom­po­zy­cja z dwóch ko­lo­rów. Ude­ko­ro­wać śmie­tan­ką i na­tką pie­trusz­ki.

Eska­lop­ki scha­bo­we po wę­gier­sku

1,5 ki­lo­gra­ma scha­bu bez ko­ści

2 duże ce­bu­le

1 ły­żecz­ka słod­kiej mie­lo­nej pa­pry­ki

2 ły­żecz­ki ma­sła

2 łyż­ki mąki

250 ml śmie­ta­ny

szczyp­ta chi­li

sól, pieprz

50 ml to­ka­ju

sma­lec lub oli­wa do sma­że­nia

Schab po­kro­ić na cien­kie ko­tle­ty, moc­no roz­bić, po­so­lić, po­pie­przyć, ob­to­czyć w mące. Ob­sma­żyć na smal­cu lub na oli­wie i prze­ło­żyć do ża­ro­od­por­ne­go na­czy­nia. Na pa­tel­nię wlać szklan­kę wody, chwi­lę po­go­to­wać, ze­skro­bać po­zo­sta­ło­ści po sma­że­niu i wlać do ko­tle­tów. Na ma­śle ze­szklić ce­bu­lę, wsy­pać pa­pry­kę, chi­li, wlać to­kaj, chwi­lę pod­sma­żyć i wrzu­cić do ko­tle­tów. Za­lać śmie­ta­ną i za­pie­kać przez 20 mi­nut w pie­kar­ni­ku na­grza­nym do 180°C.

Cia­sto z jabł­ka­mi

Cia­sto:

170 g mąki

80 g płat­ków ku­ku­ry­dzia­nych

1 jajo

1,5 ły­żecz­ki prosz­ku do pie­cze­nia

85 g ma­sła

2 łyż­ki śmie­ta­ny

2 łyż­ki cu­kru

cu­kier wa­ni­lio­wy

szczyp­ta soli

Na­dzie­nie:

8 ja­błek

1 łyż­ka orze­chów

1 łyż­ka tar­tej buł­ki

1 łyż­ka mio­du

sok z po­ło­wy cy­try­ny

ma­sło do wy­sma­ro­wa­nia tor­tow­ni­cy

Wszyst­kie skład­ni­ki cia­sta po­sie­kać, krót­ko za­gnieść i schło­dzić w lo­dów­ce. Tor­tow­ni­cę po­sma­ro­wać ma­słem, po­sy­pać tar­tą buł­ką, wy­ło­żyć cia­stem dno i boki. Ob­ra­ne jabł­ka prze­kro­ić na pół, wy­kro­ić gniaz­da na­sien­ne, na­ciąć wierzch i uło­żyć na cie­ście na­cię­ciem do góry. Po­lać mio­dem i ob­sy­pać po­sie­ka­ny­mi orze­cha­mi. Skro­pić so­kiem z cy­try­ny. Piec w pie­kar­ni­ku na­grza­nym do 180°C oko­ło pół go­dzi­ny.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: