Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Genialni - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Ebook
39,00 zł
Audiobook
49,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Genialni - ebook

Eric Weiner poszukiwał już szczęścia na całym świecie (Geografia szczęścia) oraz flirtował z istotami wyższymi, próbując odnaleźć swojego Boga (Poznam sympatycznego Boga). Tym razem wyrusza w podróż śladami geniuszu, przybywa tam, gdzie żyło wyjątkowo dużo ludzi genialnych, utalentowanych i kreatywnych, i zastanawia się, dlaczego skupiska geniuszu pojawiały się tylko w niektórych miejscach i w konkretnym czasie określanym później mianem „złotego wieku”. Weinera dręczy pytanie „Co wisiało wtedy w powietrzu – i czy da się to zabutelkować?”. Odpowiedzi szuka w przeszłości i w teraźniejszości, w starożytnych Atenach i w Dolinie Krzemowej, w Chinach za czasów panowania dynastii Song i w renesansowej Florencji, w Wiedniu za czasów Mozarta i Freuda, w Edynburgu z okresu oświecenia i w Kalkucie przełomu wieków. By poznać okoliczności powstawania geniuszu i odnaleźć w danych miejscach coś z ich dawnego genius loci – w Atenach rozmawia ze współczesnym Arystotelesem i poznaje starożytne smaki, zapachy i zwyczaje, w chińskim Hangzhou pije herbatę z chryzantemami, która smakuje jak… piękno, we Florencji przekonuje się, czym jest iluzja nieśmiertelności, w Dolinie Krzemowej szuka współczesnych Medyceuszy, w wiedeńskiej kawiarni słucha legend o Klimcie, Freudzie i Trockim, a w hali koncertowej próbuje doświadczyć olśnienia, słuchając utworów Schuberta. W czasie swoich wypraw nabywa też nawyków istotnych dla geniuszy: uczy się sztuki rozproszonej uwagi, demonstruje innym znaczenie ignorancji, układa życie rodzinne według pewnego planu, ale podatnego na przejawy chaosu, udaje głupiego, zadając mnóstwo oczywistych pytań, spaceruje, sprzecza się i śmieje.

Spis treści

Wprowadzenie. Przygoda z pudłem Galtona      
Rozdział pierwszy. Geniusz jest prosty: Ateny
Rozdział drugi. Geniusz to nic nowego: Hangzhou    
Rozdział trzeci. Geniusz jest kosztowny: Florencja      
Rozdział czwarty. Geniusz jest praktyczny: Edynburg      
Rozdział piąty. Geniusz jest chaotyczny: Kalkuta      
Rozdział szósty. Geniusz jest mimowolny: Wiedeń na koncercie
Rozdział siódmy. Geniusz jest zaraźliwy: Wiedeń na kozetce    
Rozdział ósmy. Geniusz jest słaby: Dolina Krzemowa      
Epilog. Pieczenie chleba i surferzy geniuszu     
Podziękowania      
Wybrana bibliografia        
Indeks

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-18529-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ SZÓSTY Geniusz jest mimowolny: Wiedeń na koncercie

Jeszcze zanim odbiorę bagaż na wiedeńskim supernowoczesnym lotnisku, zanim wskoczę do cichego niczym szept pociągu, który w magiczny sposób przetransportuje mnie bez jednego wstrząsu (żebym nie wylał swojego espresso) do serca tego najbardziej nieskazitelnego z miast, widzę j e g o. Stoi profilem, czarna sylwetka na jaskrawobiałym tle, a pokaźny nos niemal eksploduje z talerzyków, T-shirtów i pudełek z czekoladkami, pokonując stulecia i oznajmiając wszystkim, którzy chcą go słuchać, jak również tym, którzy nie chcą: „Geniusz nadchodzi. Zejdźcie z drogi”. Kilka minut później, zmierzając do hotelu, zauważam na plakacie drugą ikoniczną personę Wiednia, brodatą i enigmatyczną, z cygarem w dłoni, w milczeniu błagającą mnie, abyśmy o tym porozmawiali.

Mozart i Freud. Dwie twarze wiedeńskiego geniuszu. Dwóch mężczyzn, których dzieliło stulecie, ale łączyła miłość do przybranego miasta kształtującego ich na sposoby, jakich żaden z nich w pełni nie rozumiał.

Złoty wiek Wiednia był zjawiskiem głębszym i bardziej długotrwałym niż jakikolwiek inny. Były to właściwie dwa złote wieki. Pierwszy rozpoczął się około roku 1800 i przybrał postać rozkwitu muzycznego, który dał światu Beethovena, Haydna, Schuberta i cudowne dziecko – Mozarta. Następnie sto lat później znacznie szersza eksplozja geniuszu objęła wszelkie możliwe dziedziny: naukę, psychologię, sztukę, literaturę, architekturę, filozofię i, raz jeszcze, muzykę. Freud, ze swoimi eklektycznymi zainteresowaniami i kozetką pełniącą funkcję konfesjonału, stanowił uosobienie tego drugiego wiedeńskiego złotego wieku; Mozart, z nadzwyczajną zdolnością osiągania skupienia i dyskretnym lizusostwem – pierwszego. I od niego zaczniemy, od muzyki.

Muzyczny rozkwit Wiednia to opowieść o tym, jak oświeceni, nawet jeśli czasem nadgorliwi władcy potrafią pomóc w zainicjowaniu złotego wieku. To opowieść o starciu między nadmiernie opiekuńczymi rodzicami i arogancką młodzieżą. O tym, jak stymulujące środowisko może rozpalić geniusz, ale również go ugasić. Jednak przede wszystkim jest to opowieść o współpracy między artystą a publicznością przy tworzeniu dzieła geniuszu.

Zazwyczaj nie bierzemy pod uwagę publiczności w tym równaniu. Zakładamy, że widzowie są zaledwie pasywnymi odbiorcami darów, które przynosi im geniusz. Tymczasem widownia potrafi być czymś więcej. Docenia geniusz, a jak powiedział krytyk sztuki Clive Bell: „Podstawową cechą wysoce cywilizowanego społeczeństwa nie jest jego kreatywność, lecz świadomość”. Pod tym względem mieszkańcy Wiednia stanowili najbardziej cywilizowane społeczeństwo na planecie.

Mozart nie komponował dla jednej widowni, lecz dla wielu. Jedną z nich byli zamożni patroni – zazwyczaj szlachta, włącznie z samym cesarzem, drugą – wymagający krytycy muzyczni, trzecią – szeroki ogół, obejmujący zarówno bywalców koncertów pochodzących z klasy średniej, jak i umorusanych zamiataczy ulic, uczęszczających na darmowe występy na świeżym powietrzu. Komponowanie muzyki w Wiedniu nie było występem solowym. Było symfonią, często harmonijną, czasami brzmiącą fałszywie, ale nigdy nudną. Mozart nie był wybrykiem natury. Był częścią środowiska, muzycznego ekosystemu, tak bogatego i zróżnicowanego, że w zasadzie gwarantował, iż w końcu pojawi się geniusz taki jak on.

Po przybyciu do Wiednia z sennego Salzburga w 1781 roku Mozart był zachwycony. Miał dwadzieścia pięć lat i był u szczytu swoich możliwości. Podobnie Wiedeń. Wyczucie czasu młodego Mozarta nie mogło się okazać lepsze. Nowy cesarz, Józef II Habsburg, zasiadł na tronie zdeterminowany, aby nie pozwolić Londynowi czy Paryżowi na prześcignięcie Wiednia pod względem osiągnięć kulturowych, i był gotów wiele na to wydać. Był jednak kimś więcej niż tylko sponsorem muzykalnego Wiednia. Doceniał tę sztukę, rozumiał ją. Sam grał na skrzypcach i ćwiczył godzinę dziennie. Pod tym względem przypominał poetów-cesarzy starego Hangzhou czy Wawrzyńca Wspaniałego. Dawał przykład.

Nowy cesarz i młody kompozytor byli w pewnym sensie Doppelgängerami. Obaj walczyli, aby wydostać się z cienia silnego, dominującego rodzica, i odnieśli sukces na własnych warunkach. Józef nie mógł różnić się bardziej od swojej matki Marii Teresy, przywódczyni despotycznej i tak antysemickiej, że przy tych rzadkich okazjach, kiedy spotykała się z Żydami, kazała instalować przepierzenie, żeby nie musiała na nich patrzeć. Józef zaś widział siebie jako Volkskaisera, cesarza ludu. „Nie jestem świętą relikwią”, warknął na poddanego, który próbował ucałować jego dłoń.

Wkrótce po wstąpieniu na tron zwolnił większość służby pałacowej i pozbawił osobisty gabinet wszelkich ozdób. Jeździł ulicami w niepozornym zielonym powozie albo przechadzał się pieszo – rzecz niesłychana dla cesarza. Często utrzymywał kontakty towarzyskie z ludźmi stojącymi kilka szczebli niżej na drabinie społecznej i interesował się sprawami Wiednia. Czasami pędził na miejsce pożaru i pomagał gasić ogień, a potem udzielał ostrej nagany strażakom za to, że nie reagowali szybciej. Niekiedy jednak go ponosiło. Zabronił na przykład bicia w dzwony podczas burz z piorunami (nieszkodliwy lokalny przesąd) oraz pieczenia miodowych ciastek, bo podobno wywoływały niestrawność. Gdyby w XVIII wieku mieli napoje gazowane w opakowaniach XXL, bez wątpienia również by ich zakazał. Cesarz Józef był Michaelem Bloombergiem Austro-Węgier: miał dobre chęci, ale bywał zaślepionym technokratą próbującym na siłę podnieść jakość życia ludu. Wierzył, że jednym ze sposobów na osiągnięcie tego celu jest muzyka, wykorzystał zatem wagę swojego urzędu (oraz portfela), aby popchnąć Wiedeń do muzycznej sławy.

Nie musiał się bardzo namęczyć; miasto już dysponowało w tym względzie mocnymi fundamentami, sięgającymi czasów Świętego Cesarstwa Rzymskiego. W XVI wieku, jakieś dwieście lat przed Mozartem, pojawiła się włoska opera i wiedeńczycy przyjęli ją z otwartymi ramionami, niczym dawno niewidzianego krewnego. Muzyka wisiała w powietrzu. Prywatne orkiestry wyrastały jak grzyby po deszczu, rywalizując z sobą o tytuł najlepszej. Jak to było w renesansowej Florencji, artyści Wiednia zareagowali na popyt nie tylko na „dobrą” muzykę, lecz także na innowacyjne kompozycje.

Ich twórczość nie była też zarezerwowana dla elit. Cały Wiedeń złapał bakcyla. Setki kataryniarzy, wlekących ulicami swoje instrumenty, podkładały ścieżkę dźwiękową pod życie miasta. Regularnie organizowano koncerty na świeżym powietrzu. Niemal wszyscy grali na jakimś instrumencie – w zatłoczonych kamienicach mieszkańcy ustalali godziny ćwiczeń, żeby się nawzajem nie zagłuszać.

Muzyka była czymś więcej niż zwykłą rozrywką. Ułatwiała dawanie upustu nastrojom politycznym. „Co w naszych czasach nie może zostać powiedziane, jest wyśpiewywane”, napisał pewien krytyk prasowy. I było to wyśpiewywane w wielu językach, gdyż Wiedeń – podobnie jak inne miejsca geniuszu – stanowił skrzyżowanie kultur. Słowianie, Węgrzy, Hiszpanie, Włosi, Francuzi, Flamandczycy – wszyscy tu napływali. „Liczba obcokrajowców w mieście jest tak duża, że człowiek czuje się jednocześnie cudzoziemcem i rodowitym obywatelem”, zauważył baron de Montesquieu, zdradzając oznaki zarówno dumy, jak i żalu. Podczas gdy w każdym innym miejscu mogłoby dojść do starć między tak odmiennymi kulturami, w Wiedniu nie stanowiło to problemu. „Na tym właśnie polegał szczególny geniusz tego miasta muzyki, iż umiało stopić harmonijnie wszystkie kontrasty, kształtując coś nowego i oryginalnego”, wspominał we wspaniałej autobiografii Świat wczorajszy wiedeński pisarz Stefan Zweig, autor, do którego wracam raz za razem w poszukiwaniu spostrzeżeń na temat tego miejsca. Podobnie jak Ateny, Wiedeń nie odrzucał tego, co obce, ani nie importował niczego hurtowo. Wchłaniał i syntetyzował, a w procesie tym tworzył coś jednocześnie znajomego i obcego. Coś nowego.

Dzisiejszy Wiedeń może cierpieć z powodu manii czystości, ale pod koniec XVIII wieku był brudnym, zatłoczonym miastem o populacji sięgającej dwustu tysięcy mieszkańców. Powozy kolebały się po ulicach, wzbijając brud i pył. Robotnicy dwa razy dziennie polewali bruk wodą w daremnej próbie utrzymania higieny. Wiedeń był również miejscem hałaśliwym, któremu nieustannie towarzyszył stukot końskich kopyt uderzających o kamienie. Ale geniusz nie rozkwita na pustyni, lecz – jak kwiat lotosu – w błocie i chaosie.

Mozart nie pracował we własnym atelier ani w tak modnym dziś centrum coworkingowym, ale w domu. Chciałbym zobaczyć ten dom, przejść się po wiekowych posadzkach, odetchnąć atmosferą tego miejsca. Jest tylko jeden problem: mój GPS, odurzony krętymi, bezsensownymi uliczkami, wciąż prowadzi mnie na manowce. To irytujące, ale też osobliwie przyjemne, i kiedy znowu ląduję w ślepym zaułku, nie mogę się nie uśmiechnąć. Małe zwycięstwo starej Europy. Triumf tego, co analogowe.

W końcu znajduję dom Mozarta przy brukowanej ulicy, która według mojego iPhone’a nie istnieje. Domgasse numer 5 to okazały budynek, ale nie ekstrawagancki. Nie jest to pałac Pittich. Pasuje do miasta. Skala jest odpowiednia, proporcje w sam raz. Florentczyk wyraziłby aprobatę. Wchodzę na trzecie piętro, tak jak to robił Mozart, mówi głos w mojej głowie. Słyszę głosy już od jakiegoś czasu. Nie, nie t a k i e głosy, tylko takie, które muzea wtłaczają w umysły zwiedzających dzięki audioprzewodnikom. Zazwyczaj pogardzam tymi ustrojstwami: są niezgrabne i trzymanie czegoś takiego przy uchu jak komórki z lat osiemdziesiątych wydaje się nienaturalne, a narratorzy zawsze brzmią nieco protekcjonalnie. Ale ten głos jest inny. Z lekkim akcentem, kategoryczny, mimo to przyjazny. Podoba mi się i chciałbym, żeby został w mojej głowie na zawsze, łagodnie tłumacząc, co widzę i dokąd zmierzam.

Mieszkanie jest przestronne i widne. Nie mam muzycznego ucha ani żadnej innej muzycznej części ciała, ale coś w sposobie, w jaki światło wypełnia pomieszczenia, a dźwięki odbijają się od ścian, sprawia, że nawet taki antytalent muzyczny jak ja mógłby skomponować tutaj parę nut.

Mozart jednak mieszkał tu tylko przez kilka lat, informuje mnie głos. Przeprowadzał się często, z tuzin razy w trakcie dekady. Czemu tak go nosiło? Czasami zmieniał miejsca z typowych powodów: było go stać na lepsze albo potrzebował więcej przestrzeni dla swojej powiększającej się rodziny. W innych przypadkach nie miał wyboru. Sąsiedzi narzekali na harmider, niekoniecznie na muzykę, ale na rozgrywane do późna w noc partyjki bilarda i niesamowicie długie przyjęcia. Bo Mozart, jak wielu geniuszy, miał swoje rozrywki i jedną z nich był właśnie bilard. Uwielbiał grać i kiedy wprowadził się do tego mieszkania, stać go już było na własny stół.

Życie przy Domgasse 5 płynęło gorączkowo, łagodnie rzecz ujmując. Dzieci plątały się pod nogami, psy szczekały, domowe ptaki skrzeczały (jeden z nich, szpak, potrafił wyśpiewywać koncerty fortepianowe Mozarta), goście kłębili się, przyjaciele pokrzykiwali na siebie nawzajem w ferworze partyjek bilarda rozgrywanych o dużą stawkę. Mozart to lubił i między innymi dlatego uważał Wiedeń za najwspanialsze dla siebie miejsce na świecie. Coś w tym mieście wydobywało z niego najlepsze cechy. Wiedeń tolerował jego wady – skłonność do hazardu i skatologiczne poczucie humoru – czego senny Salzburg nie potrafił. Co więcej, gwarantował tego rodzaju szczęśliwe trafy i możliwości zbiegów okoliczności, które pobudzają kreatywność.

Może to nie przypadek, że bilard był ulubioną grą Mozarta. Ta rozrywka odzwierciedlała życie Wiednia. Rozmaici kompozytorzy wpadali na siebie nawzajem, a te kolizje zmieniały prędkość ich ruchów i trajektorię, częstokroć w trudny do przewidzenia sposób. Przed oczami mam właśnie rezultat wszystkich tych zderzeń: oprawiona w skórę pokaźna kolekcja ksiąg zajmuje całą półkę w gabinecie Mozarta. Jego wszystkie dzieła, informuje mnie głos. Imponujące jak na kogoś, kto zmarł w absurdalnie młodym wieku trzydziestu pięciu lat. Mozart, podobnie jak Shen Kuo czy Picasso, był artystą niewiarygodnie płodnym, potrafił napisać sześć arkuszy muzyki jednego dnia. Pracował bez wytchnienia i bez ustalonych godzin. Czasami żona znajdowała go przy pianinie o północy albo o świcie. Pracował do samego końca, komponując Requiem na łożu śmierci i samemu śpiewając partie na alt.

To, co dla innych jest zakłóceniem spokoju, geniusze traktują jak pożywkę. W liście do swojej siostry Mozart relacjonował z Mediolanu, gdzie studiował w konserwatorium wyjątkowo tętniącym życiem: „Nad nami ćwiczy skrzypek, pod nami kolejny, obok nas daje lekcje nauczyciel śpiewu, w sali naprzeciwko praktykuje oboista. Komponowanie przy wszystkich tych dźwiękach jest zabawne! Daje człowiekowi mnóstwo pomysłów”. Mnie osobiście przyprawiłoby o ból głowy. Ale nie Mozarta. Dla geniuszy takich jak on środowisko, przyjemne czy nie, zawsze jest źródłem inspiracji.

W rzeczywistości Mozart niejednokrotnie tworzył w samym środku zamieszania, podczas gry karcianej albo przyjęcia, w których uczestniczył nieobecny. Osoba postronna mogłaby go uznać za nieprzytomnego, tymczasem on komponował w myślach. Dopiero później przelewał nuty na papier. To wyjaśnia, dlaczego jego partytury są takie czyste, bez żadnych skreśleń i adiustacji tak powszechnych u innych kompozytorów. Nie chodzi o to, że Mozart nie tworzył brudnopisów. Robił to. Pisał je w umyśle.

Jedną z najważniejszych słuchaczek Mozarta była jego żona Constanze. Odgrywała rolę niewidzialnego pomocnika i miała ogromny wpływ na jego muzykę, czasami mimowolnie. Drugi z sześciu kwartetów smyczkowych d-moll (które kompozytor nazwał kwartetami Haydna na cześć swojego mentora) różni się od pozostałych. Jest mniej melodyjny, bardziej pikantny. „Za mocno przyprawiony”, kręcił nosem pewien ówczesny krytyk. Włoscy muzycy po otrzymaniu partytury zwrócili ją do Wiednia z powodu błędów drukarskich, nie zdając sobie sprawy, że Mozart celowo komponował w taki sposób. Muzykolodzy długo zastanawiali się nad tym utworem niepasującym do reszty dzieł, tymczasem okazało się, że geniusz napisał go nocą, kiedy Constanze rodziła ich pierwsze dziecko. Nie przed porodem ani po nim, zauważcie, ale w t r a k c i e. (Zapobiegliwie Mozart najpierw wezwał akuszerkę, a dopiero potem zasiadł do fortepianu). Constanze później potwierdziła, że kwartet zawiera kilka pasażów odzwierciedlających jej cierpienie, zauważalne szczególnie w menuecie. Mozart, jak wszyscy twórczy geniusze, nie odróżniał zwykłych momentów od chwil inspiracji. Dla niego wszystko było materiałem, nawet doświadczenie, które większość z nas uznałaby za mało inspirujące do napisania muzycznej kompozycji czy do czegokolwiek innego, jeśli już o tym mowa. Oto w sąsiednim pomieszczeniu rozgrywało się coś, co przynajmniej we mnie zabiłoby wszelkie kreatywne impulsy, tymczasem co zrobił Mozart? Komponował!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: