Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gogol w czasach Google’a - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Gogol w czasach Google’a - ebook

„Gogol w czasach Google’a” jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym we współczesnej literaturze faktu zapisem przemian w Rosji od schyłku epoki Jelcynowskiej do chwili obecnej. To różnorodna gatunkowo, znakomita pod względem warsztatowym opowieść o Rosji, świadcząca o niezwykłym zmyśle obserwacyjnym i ogromnej wiedzy autora. Historie zabawne czy wzruszające, jakby żywcem wyjęte z Gogola lub Czechowa, sąsiadują w tym zbiorze publicystycznych tekstów z relacjami porażającymi tragizmem i okrucieństwem. Rosja w książce Radziwinowicza jest piękna i straszna, pełna sprzeczności i skrajności: to kraj ludzi szlachetnych i odważnych, ale też miejsce, w którym od czasów carskich filarami systemu są złodziejstwo i korupcja. Kraj, w którym bizantyjskie bogactwo nielicznych zderza się z nędzą milionów, kraj przeklętych poetów i złodziei w limuzynach, bojowników o prawa człowieka i morderców bez twarzy, samotnych bohaterów i brutalnych sołdatów. Od czasów klasycznych „Listów z Rosji” markiza Astolphe’a de Custine to jeden z najciekawszych literackich opisów tego kraju i jego mieszkańców. Reportaże, korespondencje i felietony dziennikarza „Gazety Wyborczej” pochodzą z lat 1998–2012.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-191-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fragment

Wacław Radziwinowicz zna Rosję. Kocha ją miłością Polaka rozumnego: bez serwilizmu i bez złudzeń. Dlatego potrafi Rosję pojąć rozumem i mierzyć arszynem. Do tego jeszcze nauczył się w nią wierzyć.

Jego książka przypomina mozaikę złożoną z rozmaitych kamieni, które tworzą obraz niezwykłego kraju. Jest tutaj materii pomieszanie: polityka i pamięć historyczna, Kaukaz, wojna czeczeńska i wojna gruzińska, mafia i obóz demokracji, korupcja i miłość, wieś rosyjska i organizowane kampanie nienawiści, memoriał „Walka o prawdę” i kłamstwa polityki historycznej obrońców Stalina – to tworzy obraz fascynujący i niebanalny.

Radziwinowicz pisze o wszystkim, co bulwersowało przez dziesięciolecia: o wojnie czeczeńskiej, o rocznicy interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku, o Polsce widzianej oczami rosyjskich demokratów, o morderstwach politycznych (Starowojtowa, Politkowska), o manipulacjach wyborczych, o szpiegomanii i o degeneracji w policji i wojsku, o nowej roli Cerkwi prawosławnej i religii.

Ta opowieść pełna ironii, sarkazmu i drwiny jest też nasycona podziwem i szacunkiem dla ludzi dzielnych i szlachetnych. W artykułach i felietonach Wacka odnajdujemy znajomy ton znakomitej, rosyjskiej prozy: Sałtykowa-Szczedrina, Czechowa, Jerofiejewa. Radziwinowicz to wnuk Gogola czasów Google’a.

Smakujemy Rosję, rozpoznajemy jej zapach i dźwięk: kraj o tragicznej przeszłości, trudnej i złożonej teraźniejszości, niepewnej przyszłości. I taka ona jest – Rosja, dziwny kraj ludzi okrutnych i podłych, ludzi szlachetnych i genialnych, ludzi dobrych.

Kraj pełen zagadek.

Zastanawiał się Mickiewicz w „Dziadach”, co będzie:

Ale gdy słońce wolności zaświeci,

jakiż z powłoki tej owad wyleci?

Ciągle stawiamy sobie, wraz z Wackiem Radziwinowiczem, to pytanie.

Adam Michnik

ROLINGI prijechali!

Priwiet Rassija, na kaniec my zdies – powitał Mick Jagger 60 tys. widzów, którzy mimo ulewy przyszli na moskiewskie Łużniki.

Rolling Stonesi zaczęli grać tuż po zachodzie i nie przestali przez dwie godziny. Stadion eksplodował już przy pierwszych taktach „Satisfaction”. Dynamiczny Jagger tańczył, biegał po scenie. Znalazł równego sobie partnera w młodej rosyjskiej publiczności. Mimo pesymistycznych prognoz sprzedano ponad cztery piąte biletów. Kosztowały od 120 (20 dol.) do 2175 rubli (365 dol.), przy średniej płacy 1100 rubli. Bardzo Ważne Osoby po zapłaceniu 800 dol. mogły oglądać „Rolingów” z trybuny z barem.

Moskwa czekała na koncert z niepokojem – gazety pisały o astronomicznych sumach w razie zerwania przez Stonesów kontraktu. A jak dotąd Moskwa do Stonesów szczęścia nie miała. W roku 1967, gdy oklaskiwała ich Warszawa, nie chciała o nich słyszeć ówczesna minister kultury Jekatierina Furcewa. W końcu lat 80. wyznaczono już datę koncertu, ale znów zadziałała tajemnicza zła siła i Stonesi nie przyjechali. A ciemne siły akurat Mickowi Jaggerowi w Moskwie powinny sprzyjać – piosenkarz, jak sam mówi, zachwycał się powieścią Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Utożsamiał się z Księciem Ciemności – Wolandem. Dziennikarze wykryli, że piosenkarz zaplanował nawet wypad na Bolszą Sadową 10, gdzie pod pięćdziesiątką mieszkał Bułhakow, a Woland wyprawił bal przy pełni księżyca.

Media ekscytowały się też tym, że „Rolingi”, jak tu się ich nazywa, chcą mieć w garderobach pięć rodzajów świeżego mleka. I to takiego – jak napisał tygodnik „Stolica” – „jakiego rosyjskie krowy nie dają”. Zastrzegali też, by obsługujące ich kelnerki miały czyste paznokcie. Strapiona była milicja. Muzycy uparli się, by ochrona nie miała broni i kajdanek. Przyszło więc im – jak powiedział jeden z oficerów – „pracować bez narzędzi”.

12.08.1998

SUMIENIE albo święto

Chess City, miasto szachów, zostało zbudowane za pieniądze zdobyte z naruszeniem prawa – przestrzegają uczestników jesiennej olimpiady szachowej rosyjscy obrońcy praw człowieka. Prezydent Kałmucji wymuszał haracze, a jego ludzie zamordowali dziennikarkę.

Trzydziesta trzecia szachowa olimpiada ma się odbyć na przełomie września i października w Eliście, stolicy Kałmucji liczącej 320 tys. mieszkańców. Postarał się o to Kirsan Ilumżynow, 36-letni prezydent położonej nad Morzem Kaspijskim republiki.

Ilumżynow, prezydent FIDE, chce przyjąć szachistów godnie. Na peryferiach stolicy wznosi Chess City, małą wioskę olimpijską. Będzie tam około 200 luksusowych domków oraz Pałac Szachowy, który pomieści 1,5 tys. kibiców.

Kałmucja należy do trzech najbiedniejszych regionów Federacji Rosyjskiej. Jak więc Ilumżynow zdobył pieniądze na olimpijskie wspaniałości? „Zawłaszczając kredyty przeznaczone na rozwój przemysłu i rolnictwa republiki, pozbawiając mieszkanki Kałmucji zasiłków na dzieci” – napisali Siergiej Kowaliow, Aleksiej Simonow, Ludmiła Aleksiejewa, Oleg Panfiłow i inni rosyjscy obrońcy praw człowieka w otwartym liście do „najlepszych szachistów świata”.

Ilumżynow, sam milioner (jego hasło przed wyborami brzmiało „Bogaty prezydent to bogata republika”), oświadczył w rosyjskiej telewizji, że rozentuzjazmowane zbliżającym się szachowym świętem kobiety Kałmucji jak jeden mąż wyrzekły się zasiłków na dzieci, by wspomóc budowę Chess City.

– I zasiłki rzeczywiście nie są wypłacane. Ale setki kobiet zwróciły się do sądu o ich wydanie. U nas bieda aż piszczy. Jak więc można odbierać dzieciom ostatnie grosze. Teraz, kiedy wybuchł skandal, zaczęli nam płacić zaległe zasiłki – powiedziała mi mieszkanka Elisty Julia Kolesnikowa.

„Moskowskije Nowosti” opisały inny skandal związany z olimpiadą szachową. Administracja prezydenta Ilumżynowa nałożyła na właścicieli kałmuckich firm miesięczne opłaty, które „pomogą osiągnąć wyznaczony przez nas cel”. Według Aleksieja Zacharowa, deputowanego do Dumy, prezydent Kałmucji nakładał haracze na właścicieli stacji benzynowych (od 1,3–3,1 tys. dolarów miesięcznie).

Chess City rośnie na grząskim gruncie, także w dosłownym znaczeniu. Niedokończone jeszcze domy zaczęły osiadać, ich ściany pękają. Okazało się, że w miejscu olimpijskiego miasta tuż pod ziemią jest kurzawka. Prezydent kazał jednak dokończyć budowę wioski olimpijskiej.

O finansowych cudach w Kałmucji nie tylko w związku z olimpiadą szachową pisała w gazecie „Sowieckaja Kałmykia” Łarisa Judina. Ludzie Ilumżynowa robili, co mogli, by zamilkła. Zamknęli jedyną w republice niezależną gazetę.

Wytaczali Łarisie Judinie sprawę za sprawą, konfiskowali nakład i sprzęt redakcyjny, szantażowali drukarzy, którzy ośmielili się przyjąć do druku artykuły Judiny.

Dziennikarka zniknęła 7 czerwca. Następnego dnia jej zmasakrowane ciało znaleziono w zaroślach nad brzegiem Bursztynowego Stawu, niedaleko od powstającego Chess City.

Zbrodnia wstrząsnęła całą Rosją. Oburzenie wyraził prezydent Borys Jelcyn, który nadzór nad śledztwem powierzył prokuratorowi generalnemu Jurijowi Skuratowowi.

Milicja szybko zatrzymała podejrzanych o zamordowanie dziennikarki. Są nimi współpracownicy Ilumżynowa.

„Nie mamy moralnego prawa prosić was, byście wyrzekli się udziału w święcie szachów – napisali obrońcy praw człowieka w liście do szachistów. – Ale w tej sytuacji niełatwo powiedzieć, co jest gorsze – zrezygnować ze święta czy wyrzec się własnego sumienia”.

17.09.1998

ŻOŁNIERZE

sprzedani w niewolę

Oficerowie i żołnierze stacjonującej w Dagestanie 136. brygady zmotoryzowanej sprzedali do czeczeńskiej niewoli 46 swoich kolegów – twierdzi sobotni „Kommiersant Daily”.

Komendant garnizonu w Bujnaksku ppłk Ramazan Sałmanow opowiedział reporterom, jak jego podwładni zorganizowali handel żywym towarem. Szeregowy Wasilij Pinigin zdaniem podpułkownika proponował swoim kolegom, że pomoże im zdezerterować.

Na chętnego czekało cywilne ubranie i samochód, który – jak się potem okazywało – wywoził go do Czeczenii. Tam porwany, skuty kajdankami, czekał w piwnicy, aż rodzina zapłaci za niego okup lub władze wymienią go na Czeczena trzymanego w rosyjskim więzieniu.

Jeden ze służących w 136. brygadzie poruczników proponował swym podwładnym „skrócenie” służby. – Zawiozę cię do Czeczenii, popracujesz z miesiąc, dwa. Karmić będą do oporu. Potem wrócisz, opowiesz, jak strasznie było w niewoli, i od razu zwolnią cię z wojska – miał namawiać żołnierzy. Naiwni miesiącami czekali potem na wykup.

Stacjonująca w Bujnaksku jednostka ma fatalną opinię. Jej żołnierze na wielką skalę handlują granatnikami, minami, automatami. W grudniu 1998 roku koszary 136. brygady zmotoryzowanej zostały zaatakowane. Napastnicy spalili kilka czołgów T-72, cysterny z paliwem, ciężarówki. A potem wycofali się bez strat i uciekli do Czeczenii. Do dziś nawet nie wiadomo, kto i dlaczego napadł wtedy na Bujnaksk i upokorzył brygadę.

02.03.1999

OSTATNI taki kołchoz

Tatiana Zachariewa nie wierzy w życie pozakołchozowe. Nie tylko dlatego, że ona, dyrektorka szkoły w Bołtutinie na Smoleńszczyźnie, uczy nauk ścisłych. Wie, że poza kołchozem dla jej wsi nie ma nadziei i obrony przed złem.

Formalnie jej kołchoz imienia „Prawdy”, niegdyś zasobny jak żaden inny w okolicy w sprzęt, budynki i przez to zwany milionerem, ulubiony bohater pozytywnych reportaży smoleńskich gazet, od sześciu już lat nie istnieje. Prowadzi dalej swe życie po życiu czy raczej powolutku dogorywa jako Chłopsko-Farmerskie Gospodarstwo Rolne „Bołtutino”.

Kolektyw nie dał

Nowej nazwy nikt nie używa. Wszyscy po staremu mówią „kołchoz”. Nawet szyld się tu nie zmienił. Na parterowym drewnianym budyneczku biura dalej widnieje ten sam co przed laty – z tytułem gazety „Prawda”, centralnego organu KPZR. Choć i centralnej „Prawdy”, i partii dawno już nie ma, nikt nie myśli o nowym szyldzie. – Żyjemy w epoce Smuty, w czasach zamętu. Kto wie, jakie zmiany przed nami, jakie szyldy jeszcze przyjdzie nam wieszać – mówi Walentina Troszkina, nauczycielka.

Na korytarzach miejscowej szkoły też wiszą na ścianach stare, mocno już wyblakłe gazetki pouczające dzieci nadętymi cytatami z Lenina i Marksa, wzywające uczniów, by „dobrymi ocenami przyczyniali się do wykonania kolejnego planu pięcioletniego”.

Od Smoleńska do Bołtutina jedzie się na południe 80 kilometrów. Choć to maj, pora zasiewów, na szosie w kierunku Briańska nie widać traktorów, maszyn rolniczych. Przy drodze z rzadka tylko mały spłachetek zaoranego pola. Jak okiem sięgnąć – zarośnięte chwastami, młodymi brzózkami ugory. I gdzieniegdzie kobieta trzymająca na czymś w rodzaju długiej smyczy pasącą się krowę albo pilnująca stadka kóz. Tam, gdzie dawniej były kołchozy, straszą ruiny stodół, obór, czegoś, co może kiedyś było elewatorami, warsztatami. – Nas nie trzeba bombardować jak Jugosławii. Sami się rozpadniemy – gorzko śmieje się Igor, kierowca, który zabrał mnie ze Smoleńska.

Ale w dolince nad szeroko wiosennie rozlaną rzeczką Wopią, gdzie spowite dymem z brzozowych polan, którymi palą tu w kuchniach, stoją domy Bołtutina, widzimy siewniki na polach, traktory rozwożące obornik.

W liczącym prawie 700 mieszkańców Bołtutinie wszyscy mówią, że ich wieś ostała się w morzu powszechnej klęski dzięki Anatolijowi Bobikowowi. 67-letni ostatni przewodniczący kołchozu, choć formalnie jest na emeryturze, w rzeczywistości dalej rządzi gospodarstwem. Z wykształcenia historyk, w młodości dziennikarz, potem szybko pnący się do góry działacz partyjny, ponad 20 lat temu został zesłany do Bołtutina.

Choć z karierą się pożegnał, dobre kontakty z towarzyszami w komitetach zostały. Dzięki nim ściągał tu przydziałowe traktory, kombajny, samochody, materiały budowlane. – Wszystkiego mieliśmy po uszy. Jakbym przewidział, że robię zapasy na ciężkie czasy – chwali się Bobikow, dobroduszny, uderzająco podobny do byłego premiera Wiktora Czernomyrdina.

– Kiedy zaczęły się te wszystkie fatalne zmiany, wiedziałem, że muszę za wszelką cenę bronić kołchozu. U nas też próbowali dzielić gospodarstwo, zakładać farmy. Nina Jewtuchowska, weterynarz, domagała się swojej działki. Nie dałem. Podała mnie nawet do sądu. Ale u nas nie tak jak w Moskwie. W administracji obwodowej w Smoleńsku i w rejonie w Glince zostali jeszcze starzy rozsądni towarzysze. W sądach też. Nie miała szans wygrać. Tu, we wsi, ludzie też pomogli jej zmądrzeć. Dalej pracuje w kołchozie. Sprzedaje naszą produkcję. Skoro taka obrotna i ma talent do handlu, niech lepiej służy gromadzie – Bobikow podnosi do góry pięść, jakby grożąc wszystkim tym, którzy chcieliby zagrozić jego kołchozowi. – Kolektyw w ciężkich czasach musi być zwarty. Na kogo innego możemy liczyć? Nie na nasze państwo przecież. Do jakiej nędzy doprowadziło choćby szkoły...

Ostatnia gazeta

– Mam w domu taki wielki kubek. Podarek jeszcze z czasów studenckich – dyrektorka szkoły Tatiana Zachariewa uśmiecha się promiennie do jakichś dawnych wspomnień. – Kiedy wracam ze szkoły, robię sobie herbatę. Mocną. Taką lubię. Siadam na tapczanie, wyciągam nogi na fotelu. Na kwadrans, zanim trzeba będzie iść do krowy i do świń, zapominam o wszystkim. Moi wiedzą, że nie wolno mi przeszkadzać w tej chwili.

Raz w tygodniu chwili szczęścia nad kubkiem herbaty dopełnia „Uczitielskaja Gazieta”, ostatnia gazeta, która tu jeszcze trafia. Nauczycieli w Bołtutinie jest 32. Każdy raz na pół roku daje dziesięć rubli na prenumeratę. Potem przekazują sobie jedyny egzemplarz w kolejności alfabetycznej. Litera „z” jest w rosyjskim alfabecie dziewiąta. Zachariewa dostaje więc całkiem świeży egzemplarz.

– Nad herbatą i gazetą zapominam – wzdycha.

Zapomina choćby o tym, jak w grudniu na święta nauczycielom dali część pensji za październik – talonami do prywatnego sklepu w rejonowym miasteczku Glinka. Ona dostała kartkę na 200 rubli – trzecią część swoich miesięcznych poborów. – Pojechaliśmy do Glinki całą gromadą. Właściciel sklepu od razu podniósł ceny. Ja za swój talon dostałam 6 kg cukru, po 3 kg ryżu i kaszy gryczanej. Na rynku za 200 rubli kupiłabym dwa razy więcej, ale nam pozwolili robić zakupy tylko w tym jednym sklepie.

To była jednak ostatnia wypłata. – Teraz czekamy na pobory za sześć miesięcy. A zasiłków na dzieci, pieniędzy na literaturę, gazety nie widzieliśmy od lat. Każdemu z nas administracja rejonowa winna jest co najmniej 8 tys. rubli (w tym czasie za dolara płaciło się 6,3 rubla) – podlicza Zachariewa.

– Cztery nasze nauczycielki wystąpiły do sądu o zaległe zasiłki na dzieci. Przyjechał do nas wtedy sam Giennadij Marczenko, szef rejonowej administracji. Powiedział dziewczynom, żeby wycofały pozwy, bo sąd do chwili uprawomocnienia wyroku aresztuje bankowy rachunek szkoły i nikt z nas nie dostanie już ani kopiejki. Co miały robić, wycofały...

– Przecież on was szantażował, bezczelnie oszukiwał...

– Nie. W innych szkołach, gdzie nauczyciele się sądzą, administracja rzeczywiście nie dała im nawet grudniowych talonów za październik ani pieniędzy na prąd, na jakiekolwiek szkolne wydatki.

– A wam coś dają?

– Od początku tego roku już nie. Nie zamarzliśmy zimą, bo kazałam rodzicom przynosić drwa do kotłowni. Taki średniowieczny podatek na nich nałożyłam. W kuchni i w internacie wyłączyli nam prąd. Dziś mam w swoim długopisie ostatni wkład. Ale przynajmniej jeszcze mogę zadzwonić do naszego kołchozu. Dadzą butlę gazu do kuchni, skrzynkę kredy. Koledzy ze szkół w całym rejonie bardzo nam zazdroszczą, bo kołchoz został już tylko u nas.

– Gdybym mogła sobie pozwolić na nowe gazetki, całe poświęciłabym naszemu kołchozowi. Żeby dzieci szanowały to, co u nas jest, żeby kołchoz nigdy się nie rozpadł. Żeby nigdy nie stało się u nas to samo co w Białym Chołmie.

Pana nam trzeba

Kiedy żwirową starą Drogą Smoleńską wjeżdżam do Białego Chołmu, wszystko wokół spowijają chmury gęstego dymu. Na ugorach wokół wsi płoną bujne chwasty.

Po lewej stronie drogi za krzywymi płotami wśród stosów śmieci odrapane domki, po lewej ruiny budynków gospodarczych. Ogromna chlewnia bez dachu. W pobliżu resztki murów czegoś, czego przeznaczenia domyślić się już nie sposób.

Z bramy rozwalającej się obory uważnie przygląda mi się koń. Kiedy wchodzę do środka, płoszę jeszcze trzy inne. Z niesamowitym hałasem galopują po betonowych płytach do wyjścia po przeciwnej stronie ogromnej pustej hali.

Wybiegają na łąkę, gdzie poniewierają się zardzewiałe skorupy dziesiątków kombajnów, traktorów, samochodów. Bez kół, silników – rozszabrowane do ostatniego łożyska czy ośki. W drugim końcu ogromnego podwórza gospodarstwa ktoś zaczyna walić młotem. Idę tam, mijając poprzewracane korpusy ziłów, ciągników gąsienicowych.

Kilku mężczyzn trudzi się, rozbierając stalowy szkielet czegoś, co kiedyś było pewnie stodołą. – Co tu się stało? – pytam, podchodząc do nich.

– Tatarska orda przeszła – odpowiada pilnujący robotników wysoki mężczyzna wsparty na kulach. Obdarzając mnie szczerozłotym uśmiechem, pyta: – 50 gram wypijesz?

Kiedy siadamy na rozłożonym obok resztek stodoły kocyku, okazuje się, że złotozębny Jurij Sielezniow, zapraszając na „50 gram”, posłużył się bladą metaforą. Bierze nóż do ręki, na której błyszczy ogromny złoty sygnet, sprawnie kroi chleb, słoninę, tłustą kiełbasę. Opowiada o swoich sklepach, restauracjach w Smoleńsku. O swojej farmie w niedalekim Riabcewie. To tam na nowo postawi stodołę, której szkielet kupił od „tego tu Fiedki” – ręką uzbrojoną w nóż i sygnet z kilkoma naraz herbami wskazuje małego człowieczka, który oczy wielkie jak spodki wlepia w stojącą na kocyku butelkę moskiewskiej.

– Mogłem przejąć cały ten kołchoz. Ale naród głupi nie chciał. Krzyk podnieśli, że ich Amerykanom, Niemcom sprzedam. A sami wszystko przechlali, zasrali. Tu tylko kijem. Grubym kijem rządzić trzeba – unosi się.

– Tak, pana nam trzeba, srogiego pana, żeby porządek trzymał – wtóruje Fiedka, wyrywając z wyciągającej się ku niemu dłoni z sygnetem kubek do połowy napełniony wódką.

– Nasz kołchoz ludzie podzielili między siebie. Bydło. I maszyny, budynki – po kawałku – tłumaczy mi Nadieżda Timochowska, przygarbiona staruszka, która okutana w rudawe paletko przypędziła na łąkę tak samo rudawą krowę Jagódkę. – Przez rok rżnęli bydło i pili. Jak pili, hulali.

– A potem zaczęli szarpać maszyny, budynki. Kto z przydziału miał część obory, ściągał ze swojego kawałka dachu eternit, swój kawałek ściany rozbierał na cegły. Ten tu – kobieta wskazała na Fiedkę – wszystko już przechlał. Zostało tylko trochę żelastwa z takiej wielkiej stodoły, a i to już na wódkę zamienił. Dawno już by zdechł z głodu, gdyby nie jego matka. Wzięła z kołchozu krowę, nie dała zarżnąć i karmi całą rodzinę, chociaż ją połamało i chodzi tak – Nadieżda garbi się jeszcze bardziej, prawie do ziemi.

– A nikt u was nie próbował założyć własnego gospodarstwa? – pytam.

– A próbowali ziemię brać. Ale to na nic. Czym zaorzesz, jak z kołchozu nie możesz wziąć traktora? Czym świnie, krowy wykarmisz? Ja swoją Jagódkę na ugorach popasę. Każda baba ma u nas swoją krowę i jakoś ją tam wykarmi. Ale dziesięciu krów bez kołchozu nikt nie da rady – kręci głową Timochowska.

Wszystko moje

Każda kobieta w okolicy trzyma swoją krowę. Ma swoją krowę i zadbana, elegancka w swojej szkole dyrektorka Zachariewa. Kiedy już po powrocie z pracy wypije swą herbatę, idzie do obórki. Przez chwilę trzyma prawą dłoń na grzbiecie zwierzęcia. – Krowa ma takie dobre fluidy. Jak kot. Po całym dniu nerwów w szkole drętwieje mi ręka. Jak ją potrzymam chwilę na grzbiecie krowy, wszystko przechodzi i mogę doić – uśmiecha się.

Całe popołudnia zajmuje się krową, świniakami, obrabia ogród. Rąbie drewno na opał. Nie uważa jednak, że ma ciężko. Jej mąż jest kierowcą w kołchozie. Zarabia jakieś marne grosze, ale przynosi karmę dla zwierząt. Kiedy trzeba orać, bronować 40-arową działkę, przyjeżdża traktorem. Codziennie przynosi do domu bochenek chleba, bo kołchoz swoim ludziom płaci chlebem. Tylko tym jednak, którzy nie zapili w pracy i nie podpadli. A jej mąż nie pije mocno. Tu od mężczyzny więcej się nie wymaga.

Ma też swoją krowę Nina Jewtuchowska, ta sama, która kiedyś sądziła się z kołchozem. Jej Kruszynka wielka jest „jak parowóz”. Nie taka, jak wszystkie tutejsze rudawe, kosmate, ale czarna, nawet z białą łatą na lewej nodze, co dowodzi, że jest „trochę holenderska”.

Jewtuchowskiej, zalotnej blondynce przy kości, absolwentce akademii weterynaryjnej w samej Moskwie, robota pali się w rękach. Doi Kruszynkę, karmi dwa cielaki, sześć prosiaków. I śmiejąc się, cały czas opowiada.

O tym, jak była „czełnokiem” – walizkowym handlarzem, jeździła do Polski po ciuchy, meble. – Kiedyś wstydziłam się handlować. Bardzo. 15 lat temu już stąd, z kołchozu, wysyłali mnie do partyjnej szkoły dla kadr kierowniczych. Do Moskwy. Chciałam sobie kupić płaszcz, inne rzeczy. Zabiłam świniaka, podzieliłam mięso. I na targ do Glinki. Stoję z tym mięsem, a tu – patrzę – sekretarz rejonu. Odwróciłam się, żeby mnie nie poznał. A potem przyszła dyrektorka naszej szkoły. Myślałam, że zostawię mięso na straganie i ucieknę. Partia mnie do szkoły dla wyższych kadr deleguje, a ja spekulantka. Ale szybko przestałam się wstydzić – śmieje się i jakby na usprawiedliwienie zaczyna nucić: „Ten świat wymyślony nie przez nas, ten świat wymyślony nie przeze mnie”.

– Nastały czasy zamętu. Trzeba bardzo uważać. A ja zrobiłam głupstwo. Próbowałam wyjść z kołchozu. Chciałam zabrać swój kawałek ziemi, wziąć traktor. Ludzie krzyczeli za mną „kułaczka”. Bobikow powiedział, że dostanę to tylko po jego trupie. Oddałam sprawę do sądu. Przegrałam. I akurat wtedy doszczętnie spalił się dom mojego syna. Zrozumiałam, że nie dadzą mi się wyłamać. Kułakiem nie zostanę. Na razie przynajmniej – Nina rozkłada ręce.

Jej mąż Oleg dalej jest weterynarzem w gospodarstwie. Syn Wiaczesław pracuje jako traktorzysta. A ją zrobili w kołchozie „wiceprezesem handlowym”. Sprzedaje mleko, ziarno, chleb z kołchozowej piekarni.

– Ale to już długo nie potrwa. Kołchoz pada. Wszyscy się tego strasznie boją, ale jeszcze go dobijają. Te wszystkie krowy, świnie, co trzymają u siebie, karmią paszą z kołchozu. Działki obrabiają maszynami z gospodarstwa i nawet za paliwo nie płacą. Kierowcy ziłów, jak tylko wleją benzynę do baków, od razu ją sprzedają – za samogon, bo wódce ze sklepu nie ufają. A gospodarstwo na koncie już nie ma ani rubla, od lat nie kupiło żadnej maszyny. Padnie pewnie latem, do zbiorów nie doczeka.

– I co zrobicie?

– Ludzie, tak jak w Białym Chołmie, jak w innych miejscach, wszystko rozszarpią. A ja wezmę ziemię, jak najwięcej ziemi. Nie będzie już wyjścia, zaryzykuję. Z mężem, z synem założymy swoją farmę.

– Ziemia to mało, potrzebne jeszcze maszyny...

– Ukradnę albo kupię za wódkę od tych, co je zabiorą z kołchozu. W Związku Radzieckim zawsze się mówiło: „Wszystko wokół kołchozowe, wszystko moje”.

– A kto będzie szefem na waszej farmie?

– Ja, oczywiście. Syn i mąż nawet się boją pomyśleć, że mogliby się wyrwać z gromady. Mężczyźni to u nas od dawna słaba płeć.

16.06.1999

WUJASZEK Stiopa

nie żyje

Katia ze Smoleńska bardzo chciała znaleźć się w stolicy. – Moskwa wydawała mi się piękna, kolorowa, swobodna. A teraz się jej boję. Na mnie tu wciąż i wszędzie polują. Próbują ograbić, wykorzystać. Nie, nie bandyci – milicjanci.

Mafia, gangsterzy są cywilizowani, trzymają się zasad. Zabijają tych, których – jak pisał Zoszczenko – „zabić i należy”. To zawodowcy. Strzelają, podkładają bomby takim samym jak oni bandytom – tym, którzy im przeszkadzają zarabiać pieniądze. Ja od ciemnych sprawek trzymam się z daleka. Mnie nic nie zrobią, bo i po co. – A milicjantów boję się panicznie. To dzika banda, która stale poluje na takich jak ja, „nielegalnych”. Grabi nas, łupi na każdym kroku. I nikt nas przed nimi nie obroni.

W kosmos nie polecę

Katię poznałem półtora miesiąca temu w Smoleńsku. Ma 22 lata, dyplom technologa przemysłu lekkiego i żadnej przyszłości w rodzinnym mieście.

Stale coś czyta. Wie wszystko o smoleńskich zabytkach, wojnach napoleońskich, o rakietach i samolotach. Skacze ze spadochronem. Świetnie gra na gitarze, śpiewa. – Gdybym się urodziła wcześniej i żyła w ZSRR, skończyłabym instytut. Potem budowałabym BAM albo została kosmonautką – tak jak Gagarin, który pochodził z naszej Smoleńszczyzny – Katia przymierza swe liczne talenty do dobrych radzieckich czasów.

Jej rodzice pracują w fabryce, która od dawna nic nie produkuje. Żyją głównie z tego, co urośnie na dwóch sześcioarowych działkach pod miastem. Marzą o domku na wsi, bo tam mogliby uprawiać 40 arów ziemi. – Nie mogli mi dać pieniędzy na studia. Skończyłam technikum. Ale komu potrzebny technolog przemysłu lekkiego, jeśli żadnego przemysłu nie ma?

Pracę dostała po znajomości jako kelnerka w domu starców – za 150 rubli. – Gdy brałam dyżury za koleżanki, mogłam miesięcznie zarobić nawet 250 rubli (w tym czasie po krachu finansowym w Rosji w sierpniu 1998 roku – 8 dolarów). Na swoje własne mieszkanie, choćby najmniejsze, z tego nigdy nie odłożysz.

Katia wychowała się w „komunałce”, typowym sowieckim mieszkaniu, gdzie w trzech pokojach cisną się dwie rodziny. Kuchnia, łazienka, ubikacja – wspólne. A teraz do rodziców sprowadza się Aleksiej, brat Katii, który właśnie się ożenił. Chłopak w czasie wojny czeczeńskiej służył w pskowskiej 76. Dywizji Powietrznodesantowej. Za bohaterstwo podczas szturmu Groznego dostał medale i obietnicę mieszkania. Przed ślubem założył mundur, przypiął medale i poszedł do merostwa zapytać, kiedy dostanie przydział. – Jakie mieszkanie? – spławili Aloszę. Katia oddała bratu i bratowej swój pokój. Rzuciła pracę w domu starców. Postanowiła poszukać szczęścia w stolicy.

Nie bądź taka harda

Na podbój moskiewskiej ziemi obiecanej, która bogactwem kusi młodych ludzi z całego b. ZSRR, ruszyła z Tatianą, rówieśnicą z upadłego kołchozu Biały Chołm pod Smoleńskiem. Tatiana ma pięcioletnią córeczkę, ostro pijącego męża, który nawet gdyby chciał pracować, roboty nie znajdzie, bo sąsiednie kołchozy też zbankrutowały.

Do Moskwy Katia i Tatiana jechały razem ze mną pociągiem ze Smoleńska. Dziewczyny obiecywały sobie, że zaraz znajdą pracę, może i za 3 tys. rubli, że będą odkładać. – Za jakiś czas wrócę. Kupię pokoik w Smoleńsku. Dla siebie i Nataszki. Ona nie będzie się wychowywać w kołchozie – mówiła mi Tatiana.

Tydzień po przyjeździe do Moskwy dziewczyny wieczorem wracały od znajomych z Igorem, swoim kolegą jeszcze ze Smoleńska, jego autem. Gdzieś przy stacji metra Jugo-Zapadnaja samochód zatrzymali milicjanci. Spojrzeli w paszporty dziewcząt. Chłopaka od razu skuli, całą trójkę zabrali na posterunek.

Zatrzymali ich, bo dziewczyny nie miały zameldowania w Moskwie, a bilety kolejowe ze Smoleńska, które im pokazały, zdradziły, że przyjechały do stolicy już przed tygodniem.

Według milicji człowiekowi z rosyjskiej prowincji nie wolno być w stolicy dłużej niż trzy dni. Potem musi zdobyć albo moskiewską „propiskę”, czyli stałe zameldowanie, albo „rejestrację”, czyli meldunek czasowy. Legalnie zdobyć „propiskę” czy „rejestrację” nie sposób, a tych bez meldunku milicja zamyka, grozi mandatami, deportacją, ograbia.

– Igora zrewidowali, zabrali mu rzeczy. Potem zamknęli do „małpiarni”, okratowanej klatki. Wyzywali od zboczeńców, sutenerów. Mnie i Tanię zrewidowała jakaś milicjantka, a potem zamknęli nas w dwóch oddzielnych pokojach. Do mnie przyszedł milicjant mniej więcej 25-letni. Wyzywał od dziwek, szmat. Straszył, że mnie zamknie, że odeślą mnie do domu, powiedzą rodzicom, że w Moskwie zarabiam jako prostytutka. Chyba że się z nim prześpię, tu, na posterunku. – Napijemy się, zabawimy i nie będziemy martwić rodziców. Nie bądź taka harda, ja i tak wiem, że w końcu się zgodzisz. Wszystkie się godzą – przekonywał.

Tym razem dziewczyny uratowało to, że Igor uparcie przekonywał milicjantów, że jego rodzony brat pracuje jako major na innym moskiewskim posterunku i na wszelki wypadek postanowili sprawdzić. Zadzwonili. Brat Igora zaraz przyjechał, zrobił dziką awanturę. – Puścili nas, a potem okazało się, że i tak ukradli Igorowi złotego parkera, którego miał w kurtce – śmieje się Katia.

– Milicjanci mają chyba jakiś radar w oczach, który wykrywa „nielegalnych”. Mnie zatrzymują co najmniej dwa, trzy razy dziennie. Na ulicy, w metrze. Chcą albo pieniędzy, albo żeby z nimi spać, prawie każdy nazywa mnie dziwką. Nie znoszę, jak z łapami lezie mi pod bluzkę. Jak tylko widzę mundur, wpadam w panikę, serce mi wali ze strachu. A oni chyba widzą, że tak się boję, i dlatego mnie zatrzymują – czerwieni się Tania.

Ja biorę, ode mnie biorą

Moskiewskimi przepisami o meldunku i polowaniami na „nielegalnych” zajmował się sąd konstytucyjny. Orzekł, że obywatel Federacji Rosyjskiej ma pełne prawo przebywać na ulicy swej stolicy, kiedy tylko i jak długo zechce, i kazał stołecznym władzom zlikwidować procedury ograniczające to prawo.

Jurij Łużkow, mer Moskwy, nic sobie z tego jednak nie robi i dalej każe milicji ścigać „nielegalnych”. Tłumaczy, że inaczej ludność całej Rosji i połowa mieszkańców byłych radzieckich republik zaleją stolicę, w której żyje się o niebo lepiej niż na prowincji.

Nikt nie wie, ilu ludzi mieszka dziś w Moskwie. Oficjalnie – 8 mln, ale liczbę nielegalnych ocenia się na jeszcze 4 mln. Ta armia ludzi przebywających w stolicy – jak tu się mówi – „na ptasich prawach” to dla moskiewskich milicjantów najlepsza „kormuszka”, czyli „koryto”, źródło stałych dochodów. Zatrzymany na ulicy „nielegalny” Rosjanin zazwyczaj wykupuje się 50 rublami, mieszkaniec którejś z byłych republik musi dać przynajmniej setkę.

– Zarabiam 1200 rubli miesięcznie. „Dorabiam” 2 tys. dziennie. Biorę choćby dlatego, że swoim przełożonym tak czy siak muszę oddać pięć setek za dyżur. Oni dobrze wiedzą, ile mogę mieć boków – opowiadał mi Siergiej, milicjant, z którym w jednym przedziale jechałem z Petersburga.

Na armii „nielegalnych” robi się w stolicy nie tylko małe interesy. Ci przybysze, którzy jako tako już orientują się w Moskwie, ściągają do hotelu Sewastopol. Stoją w ogromnych kolejkach po lipne rejestracje. Za pierwszy miesiąc moskiewskiej legalizacji rosyjscy „nielegalni” płacą tu 300, drugi i trzeci – po 100 rubli. Potem wszystko trzeba zaczynać od nowa, czyli za czwarty miesiąc znów 300. Przybysze z byłych republik jako „bardziej nielegalni” płacą dwa razy więcej niż Rosjanie.

– W każdym pokoju w Sewastopolu zameldowane są dziesiątki ludzi. Ja sama „mieszkam” w pokoju, którego w ogóle nie ma. W tym skrzydle hotelu, gdzie mieszczą się składy – śmieje się Łarisa, kuzynka Katii, która przyprowadziła dziewczyny i mnie do hotelu Sewastopol. – Każdy milicjant, który na ulicy sprawdza mój paszport, mówi mi, że mam lipną rejestrację. A ja go pytam: I co z tego? On może mi naskoczyć, bo tak samo jak ja dobrze wie, że cały ten interes z lipnymi meldunkami w Sewastopolu kryją wysokie szyszki w milicji i merostwie. W hotelu jest posterunek milicji. I co, oni nie widzą tych setek Ormian, Gruzinów, Ukraińców, którzy stale stoją tam w kolejkach po meldunek? W sąsiednim Urzędzie Wiz i Rejestracji te meldunki są potem potwierdzane. A urząd to przecież też milicja.

Subbotnik

Łarisa, kiedyś pielęgniarka w syberyjskim Kurganiu, jest w stolicy od ponad roku. Sporo przeszła, zanim zaczęła sobie „radzić” w Moskwie, tak jak wiele innych młodych dziewcząt z prowincji.

Tygodniami kupowała gazetę „Iz ruk w ruki”. Dzwoniła tam, gdzie szukali kobiet do pracy. Za każdym razem rozmowa kończyła się na pytaniu: – Jest moskiewski meldunek? Nie? To nie mamy o czym rozmawiać.

Sama też dawała ogłoszenia do „Iz ruk w ruki”. Tak jak setki innych kobiet szukających pracy przez tę gazetę prosiła w swoich ogłoszeniach „intima nie predłagat” (nie składać propozycji seksualnych). Ale za każdym razem, kiedy szła na spotkanie, rozmowa z potencjalnym pracodawcą schodziła na temat, którego sobie nie życzyła.

Jej się jednak w końcu udało. Została asystentką kierownika dużej hurtowni. Radziła sobie. Szef zadowolony z tego, że zaprowadziła mu porządek i zdjęła z niego sporo obowiązków, dodatkowych żądań nie stawiał. Do czasu.

– Przyjechał kiedyś do roboty podpity i z łapami do mnie. Bo to, mówi, ludzie się z niego śmieją, że ma asystentkę krasawicę i „do bani z nią nie chodzi”. Potem już powtarzał to raz za razem. Coś mu się przestawiło. Jakoś tak po miesiącu wyjeżdżał z Moskwy. Powiedział, że daje mi trzy dni, a potem albo mnie wyj..., albo wyp... z pracy – tłumaczy Łarisa, dlaczego w końcu rzuciła pracę w hurtowni. – Za 2 tys. rubli miałam harować przez miesiąc i jeszcze spać z łysym grubasem? Przecież takie same pieniądze dostać można za jedną noc.

W moskiewskich agencjach towarzyskich pracują przede wszystkim dziewczyny z prowincji i byłych republik. Tam robotę dostaje się bardzo prosto i szybko. Wystarczy kupić „Moskowskiego Komsomolca”, zadzwonić pod któryś z numerów w rubryce „dosug” (czas wolny). Dyspozytor nie pyta ani o nazwisko, ani o adres. Tylko o to, pod jakim imieniem dziewczyna chce występować, i nadaje jej numer. Potem wskazuje miejsce, w które wieczorem ma podjechać samochód. Dziewczyny znają tylko kierowców, którzy wożą je do klientów.

Łarisa jest przekonana, że Katia, jak już nabierze moskiewskiego rozumu, „wyjdzie do pracy” razem z nią i zostanie „Nataszą osiemset ileś tam”. – Mówią, że prostytutek jest w Moskwie dobrze ponad 100 tys. – tłumaczy, dlaczego Katia miałaby dostać tak wysoki numer. Łarisa uważa, że jej samej dobrze się wiedzie. Zarabia, wysyła pieniądze rodzicom, którzy myślą, że dalej pracuje w hurtowni i że dostała podwyżkę. Mebluje małe mieszkanie, które sobie kupiła w Kurganiu.

– A czego najbardziej się boisz? – pytam. – Subbotnika! – odruchowo wypala dziewczyna.

„Subbotnik” to komunistyczne określenie. Wymyślił je Włodzimierz Iljicz Lenin, kiedy dał ludziom pracy wolne soboty i kazał im w te soboty harować społecznie. – Bywa, że ktoś – niby klient – dzwoni po dziewczyny. Kierowca wiezie je na umówione miejsce. A tam zasadzka. Kierowcę biją, dziewczyny zabierają „na subbotnik”, czyli do „pracy społecznej” – Łarisa słowo ze starego słownika przekłada na postsowieckie realia.

Czasem „subbotniki” urządzają bandyci, ale to zdarza się rzadko. Oni wiedzą, że ci bandyci, którzy prowadzą biznes z dziewczynami, będą ich szukać, w końcu znajdą i wystawią rachunek. Gorzej, że w ten sposób zabawiają się milicjanci. Ci są zupełnie bezkarni.

Łarisa wpadła kiedyś na takich rozrywkowych milicjantów. Wezwali dziewczyny przez telefon, na ulicy w pobliżu Krasnej Priesni zablokowali ich samochód dwoma radiowozami, a potem zatrzymali je pod zarzutem, że mają lipne meldunki. – Okazało się, że jeden z nich obchodził urodziny. Na posterunku był stół zastawiony wódką, żarciem. Trzy dni kazali nam „składać życzenia urodzinowe”. Najpierw na posterunku, potem zabrali nas za miasto na daczę. Koszmar – wzdryga się Łarisa.

Milicjant to taki lepszy bandyta

„Nowaja Gazieta” prowadzi stałą akcję pod hasłem „Przeciw samowoli moskiewskiej milicji”. W prawie każdym numerze opisuje wybryki ludzi w mundurach. Nazywa ich z imienia, nazwiska, podaje stopnie służbowe, posterunki, na których pracują. Szefowie milicji zazwyczaj odpowiadają redakcji, że „wszczęte postępowanie służbowe nie potwierdziło zarzutów stawianych funkcjonariuszowi przez dziennikarza”.

– Ręce opadają – powiedział mi Siergiej Sokołow, zastępca redaktora naczelnego „Nowej Gaziety”. – Ale nie zmowa milczenia milicyjnych szyszek jest tym, co przeraża mnie najbardziej. Widzisz, ja poza tym, że pracuję w redakcji, uczę dzieci w szkole i zajmuję się trudnymi chłopakami z moskiewskich podwórek. Kilka lat temu oni, pytani, kim chcą być, odpowiadali zgodnie: – Bandytą! O „mętach”, czyli glinach, mówili tylko z nienawiścią. Teraz twierdzą, że chcieliby być albo gangsterami, albo milicjantami. Myślą, że milicjant to taki lepszy bandyta, bo wszystko mu wolno. Zabiera pieniądze „nielegalnym” i pijanym, ma każdą dziewczynę, która wpadnie mu w oko. Jeszcze niedawno żaden z chłopców z mojej szkoły nie szedł do milicji. Teraz każdego roku trafia tam po kilku. A idą do milicji przede wszystkim trudni chłopcy.

W szkołach Nowosybirska uczniowie niedawno pisali wypracowanie na temat „Kiedy spotykam milicjanta”. Wszyscy rozwijali temat tak jak dziewięcioletnia Natasza Siwokon: „Jeśli do mnie podejdzie milicjant, zapytam: »Wujku, ile mam ci dać pieniędzy?« A potem pobiegnę do domu, a potem wrócę i oddam mu wszystkie pieniądze i spytam, czy wystarczy. Potem on zaprowadzi mnie na posterunek i posadzi do więzienia”.

„Nowaja Gazieta”, publikując prace uczniów z Nowosybirska, napisała, że dla rosyjskich dzieci „wujaszek Stiopa umarł”.

Ale „Gazieta” może niekoniecznie miała rację.

Można też powiedzieć, że „wujaszek Stiopa” siedzi. Porucznik Fiodor Konstantinow, dwukrotnie uznany za najlepszego dzielnicowego w zachodniej Moskwie, dostał pięć lat za pobicie Pawła Szurukowa, sieroty, który dopiero co usamodzielnił się po opuszczeniu domu dziecka. Milicjant zabrał Pawła na posterunek za to, że ten przed domem mył szyby w samochodzie. Bił go pałką, rzucał nim o ścianę. Paweł trafił do szpitala ze wstrząsem mózgu.

Sprawa znalazła się w sądzie tylko dlatego, że twardo domagała się tego opiekująca się sierotami fundacja Współudział. Paweł był jednym z tych nielicznych wychowanków rosyjskich domów dziecka, który dobrze sobie radził. Pracował jako kucharz, nieźle zarabiał. Dla fundacji, którą wspomagają żony moskiewskich dygnitarzy, był więc oczkiem w głowie.

Śledztwo toczyło się długo. I to właśnie w tym czasie, kiedy prokuratura wyjaśniała okoliczności pobicia Pawła, porucznik Konstantinow dostawał tytuły najlepszego dzielnicowego. Siergiej Stiepaszyn, minister spraw wewnętrznych, przesłał mu też wtedy dyplom z gratulacjami.

Teraz fundacja domaga się wszczęcia następnego śledztwa przeciw milicjantowi. Paweł został znaleziony z poderżniętym gardłem. Ludzie z fundacji podejrzewają, że rękę do tego morderstwa przyłożył „najlepszy dzielnicowy”.

1.07.1999
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: