Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra o pałac - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 sierpnia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gra o pałac - ebook

O tym, że życie pisze różne scenariusze, Klara Czempińska, dziennikarka i przewodniczka, przekonała się już jako trzyletnie dziecko, kiedy to nieznany mężczyzna porzucił ją na szpitalnym korytarzu, a powtarzający się senny koszmar wciąż przyprawia ją o dreszcze. Pewnego dnia Klara dowiaduje się o awanturze na przetargu w miejskim ratuszu. Władze po raz kolejny bezskutecznie próbowały sprzedać poniemiecki pałac na obrzeżach Legnicy. Opuszczony przez żołnierzy radzieckich okazały budynek popada w ruinę. Niestety, komuś zależy, by pałac nie miał żadnych właścicieli, i kolejny raz nie dopuszcza do sprzedaży. Klara rozpoczyna prywatne śledztwo. Nie podejrzewa, że zostanie wciągnięta w wir niebezpiecznych wydarzeń sięgających czasów II wojny światowej. Pojawiają się komplikacje, mnożą przeszkody i niebezpieczeństwa, które stają się przyczyną zwątpienia.  Czy dziewczynie uda się odkryć wszystkie tajemnice pałacu? Czym kieruje się przystojny potomek rodu Ruthordorfów, oferujący jej swą pomoc? Czy Klara znajdzie odpowiedź na nurtujące ją pytanie o własną tożsamość? Czy w drodze do prawdy i szczęścia zwyciężą jej słabości: niepohamowana  namiętność do wygodnych siedzisk,  do słoiczka majonezu, nieprzejmowanie się konwenansami, a troski, w co się ubrać czy jak zadbać o siebie, żeby tu i ówdzie nie było ukochanego ciała za dużo - nie spędzają jej snu z powiek.

 No,  trudno! Zdarza się!  Trzeba wziąć się do roboty! Klara Czempińska wkracza do akcji...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7506-899-3
Rozmiar pliku: 811 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Różowy pokój. Małe światełko tylko od czasu do czasu oświetla ściany. Skacze to tu, to tam. Ucieka i błądzi. Bawi się ze mną. Chcę wstać, aby złapać tę szalejącą po ścianach jasność. Wyciągam ręce, ale nagle pochyla się nade mną ciemna postać, która zasłania sobą wszystko. Od tyłu pada na nią blask z uchylonych drzwi pokoju. Nie widzę twarzy, choć wytężam wzrok. Daremnie. Twarz tajemniczej postaci jest całkowicie czarna. Pokryta nieruchomą maską. Pochyla się nade mną i wyciąga wielkie ręce w moją stronę. Kurczę się przerażona, bo nie mogę uciec. Nie ma już światła na różowych ścianach. Jest krzyk. Okropny, przeraźliwy krzyk. Kto tak strasznie krzyczy?! To chyba mój krzyk.

Zbudziłam się, jak zwykle w takich okolicznościach, oblana potem i z rozdartym gardłem. To tylko sen. Próbowałam się uspokoić, zachłannie łapiąc powietrze. Daremnie. Znów ten sam sen i ten sam krzyk. Znów jestem niewyspana, mokra od potu. Znów serce kołacze jak po maratonie. Wściec się można. Znowu ten parszywy sen, który katuje mnie od stu pięćdziesięciu lat! No, może z tymi latami lekko przesadziłam, ale jestem wściekła i niewyspana, mogę przesadzać. Po raz tysięczny albo licho wie który miałam swój koszmar senny! W amerykańskiej powieści lub amerykańskim filmie już dawno leżałabym na kozetce u psychoanalityka i po streszczeniu swego natrętnego snu słuchałabym o trudnym dzieciństwie, które wyparłam, ale które wciąż powraca w postaci nękającego mnie koszmaru. No i chętnie bym posłuchała, bo akurat o swoim dzieciństwie wiem niewiele. Jednak to nie żaden amerykański gniot, ale moje nieszczęsne i nie mniej gniotowate życie.

Niechętnie wyszłam z ciepłej pościeli, aby napić się wody. W gardle mi zaschło od własnego krzyku. Sąsiedzi niewątpliwie oszaleją od tych wrzasków. Muszę spytać przy okazji, czy nie zakłócam nocnej ciszy. Szczególnie tych, którzy nie są głusi.

Za oknem już świtało. Październikowe słońce przebijało się przez żaluzje do mojego pokoju. Spojrzałam na zegarek. Siódma piętnaście. Na szczęście dla mnie cisza nocna zakończyła swoje panowanie o szóstej rano. Ciepłe łóżko wciągnęło mnie jeszcze na chwilę. Dałam sobie piętnaście minut na małe poranne lenistwo. Mimo słońca na zewnątrz panował ziąb.

Wtulona w poduszkę i zakryta kołdrą po czubek nosa powróciłam myślami do mojego koszmaru. Dlaczego, u licha, wciąż mnie nawiedza ta niezmienna, tajemnicza treść? Zawsze, gdy mi się śni, długo nie mogę uspokoić przyśpieszonego serca i niespokojnych myśli. Choć pojawia się przez całe moje życie, nie potrafię się oswoić z jego stałą obecnością. Wszystkie szczegóły poddaję analizie i zadaję sobie mnóstwo pytań, które mimo upływu lat wciąż pozostają bez odpowiedzi. Treść snu nigdy nie ulega zmianie. Wydaje się krótki, ale trwa bardzo długo. Daremnie usiłuję zidentyfikować pochylająca się nade mną postać i dowiedzieć, co też się dzieje za drzwiami, skąd pada światło, a potem słychać ten przeraźliwy krzyk. Budzę się zlana potem, z krzykiem i taką samą niewiedzą jak przed zaśnięciem. Pewnie idąc za wskazówkami mistrza Freuda, powinnam się cofnąć w czasy dzieciństwa. No i tutaj, jak już wspomniałam, pojawia się drobny problem.

Klara. Mam na imię Klara. Ale nie jestem tego pewna. Równie dobrze mogłabym być Matyldą, Katarzyną, Hermenegildą albo i Brunhildą. Wszystko jedno. Wszystko jedno wynika z braku wszelkich wiadomości na mój temat. Podpisuję się jako Klara. Mam książeczkę ubezpieczeniową, dowód tożsamości i paszport jako Klara. We wszystkich instytucjach istnieję jako Klara Czempińska. Czy jednak taka istnieje? Czy jestem nią ja? Czy data moich urodzin jest prawdziwa, czy tylko wyszacowana na podstawie wyglądu, czy wymyślona przez jakiegoś urzędnika? Jedynymi pewnymi informacjami są obecny adres, wzrost i kolor oczu. A reszta?

Nie, nie jestem objęta programem ochrony świadków koronnych lub ofiarą amnezji z zapomnianą historią życia. Moja tożsamość to zagadka. Może żart? Może efekt uboczny braku uczuć macierzyńskich? Po prostu podrzucono mnie w wieku dwóch, może trzech lat do szpitala z kartką, na której widniało: „Klara Czempińska”. Tak po prostu. Nic więcej, tylko ta żałośnie krótka informacja. Czy naprawdę tak się nazywam? Ile mam lat? Kiedy się urodziłam? Kim są moi rodzice? Odkąd pamiętam, zadaję sobie i innym tysiące pytań. Jednak nie ma żadnej pewnej informacji o mojej przeszłości, zanim pozostawiona w szpitalnym holu, nie wylewałam łez, wołając matkę.

Mama. Kim jest? Gdzie jest? Czy mnie porzuciła, bo nie miała środków finansowych, by nas obie utrzymać? Może ma więcej dzieci i właśnie mnie przeznaczyła dla obcych? Może się zgubiłam rodzicom? A może porwano mnie z rodzinnego domu, a potem porzucono bez żądania okupu? Mama. Nawet nie pamiętam jej twarzy. Jakie ma włosy, oczy, jaki uśmiech lub głos? Nie wiem, czy jestem podobna do niej, czy może do ojca? Ale ojca też nie pamiętam… Brak odpowiedzi na te podstawowe pytania to chyba najgorsze przekleństwo mojego życia.

No dobrze, dosyć tych żali, droga Klaro! Trzeba się zabrać do roboty. Napisali Klara, niech będzie Klara. Ostatecznie nie jest to najgorsze imię. Niektórzy z mych nielicznych wielbicieli szeptali nieraz czule, że to bardzo piękne i zmysłowe imię.

— Święta Klara to patronka radia i telewizji — zabłysnął jeden z moich byłych facetów, który jako jeden z nielicznych miał więcej rozumu niż mięśni. Zrobił mi przy okazji prawdziwy wykład na temat tej świętej. Nie dziwota, był wykładowcą historii. Oprócz obszernej wiedzy na temat przeszłości zdradzał zamiłowanie do teraźniejszości, którą stanowiły coraz młodsze studentki. Wobec takiej konkurencji nie miałam żadnych szans.

Ależ mnie wzięło na wspominki! Spojrzałam na swój niezawodny zegar ścienny. Siódma trzydzieści. Najwyższa pora zerwać się z łóżka. Za ścianą mojego mieszkanka słychać już poranny program telewizyjny. Lekko przygłucha sąsiadka, pani Zenia, rozpoczęła dzień. Skoro starsza pani wstała i gimnastykuje się, to nie wypada mnie, kobiecie trzydziestoletniej, wylegiwać się w pościeli. W dodatku w dzień roboczy.

Zdążyłam zaparzyć zieloną herbatę i pomyśleć o łazience, gdy zadzwonił telefon.

— Jesteś w domu?! — usłyszałam rozbawiony głos mojej przyjaciółki Anki.

— Skoro się mnie nie spodziewałaś w domu, to po co tutaj dzwonisz? — odparłam, przeciągając się leniwie.

— Czyżbyś zaspała z powodu mężczyzny w twym łożu?

— Ha, ha. Bardzo śmieszne — warknęłam. — Dobij mnie z samego rana. Przecież wiesz, jakie mam powodzenie…

— Przesadzasz. Faceci oglądają się za tobą.

— Chyba jak się rozmażę albo pstrokato ubiorę. Wtedy oglądają się za mną nawet kobiety i dzieci.

— Ależ ty jesteś zakompleksiona! — żartobliwie oburzyła się Anka. — Więcej pewności siebie, kobieto!

— Tak, tak. Akurat! — parsknęłam. — Pomyślałam teraz, że skoro nie mam szczęścia w miłości, może powinnam zająć się hazardem. Przynajmniej bym odniosła finansowy sukces. Spłaciłabym mieszkanie, kupiłabym futro i samochód…

— Po co ci futro? Mamy globalne ocieplenie. Dostaniesz potówek. A samochód? — Anka roześmiała się do słuchawki. — Zrób najpierw prawo jazdy.

— No tak. Masz rację. Od razu mi lepiej, gdy uświadomiłam sobie, że jestem niezmotoryzowaną krową w zmotoryzowanym świecie. Nie ma to jak pokrzepiająca poranna pogawędka z najlepszą przyjaciółką — dodałam żartobliwie.

— Zawsze możesz na mnie liczyć. A wracając do hazardu… Musiałabyś dojeżdżać do Wrocławia. Tam jest najbliższe prawdziwe kasyno.

— Może w Legnicy też się coś znajdzie. Nielegalnego.

— Pewnie. Tylko że miałaś się wzbogacić, a nie dać zabić — zauważyła Anka.

Westchnęłam ciężko, bo mi noga ścierpła od przedłużającego się kucania przy telefonie. Z braku wolnej przestrzeni powiesiłam aparat na ścianie między wąskim przedpokojem a kuchnią. Nie było gdzie postawić stolika ani krzesła, toteż skazana byłam albo na stanie przy ścianie, albo na kucki, z których ledwo się podnosiłam.

— Miło się gawędzi, ale czy mogę wiedzieć, dlaczego zaszczyciłaś mnie tym porannym telefonem? — zapytałam dworskim tonem wyższych sfer, które uwielbiałyśmy z Anką parodiować.

Odpowiedziało mi ciężkie i długie sapnięcie.

— Zapomniałaś! — krzyknęła Anka tak dramatycznie, jakbym była zdradzającym małżonkiem, który zapomniał o urodzinach żony. — Wiedziałam, że zapomnisz, i dlatego dzwonię, sklerozo. Nie sądziłam, że skleroza może być zaraźliwa.

To była aluzja do wieżowca, w którym mieszkałam. Nazywano go powszechnie domem starców. Bywały i mniej eufemistyczne nazwy. Większość mieszkań zajmowali lokatorzy w dość zaawansowanym wieku, którzy zamieniali większe lokale w centrum na kawalerki w tym piętrowcu. Była tu ciepła woda i centralne ogrzewanie z sieci, czyli wygody, których w starym budownictwie raczej brakowało. No i opłaty znacznie niższe, w sam raz na kieszeń polskiego emeryta.

— Wcale nie zapomniałam — broniłam się, rozmasowując kolano. — Zaraz wychodzę. Byłyśmy umówione na ósmą w szpitalu. Jeszcze nie ma ósmej, więc mam prawo czuć się urażona twym telefonem i uwagą o stanie mej pamięci.

— Ależ wybacz, że w ciebie zwątpiłam… — podchwyciła dowcipny ton Anka. — A zatem odkładam słuchawkę szpitalnego automatu i powracam do obgryzania paznokci. Masz piętnaście minut! Spróbuj się spóźnić, kłamczucho!

Oczywiście, że zapomniałam. Dopiero w trakcie rozmowy doznałam cudownego olśnienia. Zebrałam się z prędkością, na jaką stać tylko kierowców Formuły 1. Na szczęście miałam blisko do szpitala. Cóż, kiedy przebudowy w mieście działały na moją niekorzyść. Po drodze miałam rozbudowę ronda, sygnalizacji świetlnej i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Z perspektywy przechodnia wyglądało to jak ocean wykopów, morze błota i tor przeszkód. Jednak dałam radę, rzucając się w sam środek prac budowlano-drogowych, pozostawiając za sobą przeklinających robotników. Dodatkowo szarpana porywistym wiatrem musiałam jedną ręką przytrzymywać czapkę, a drugą końce szalika, które nieznośnie pchały się na oczy. Dokładnie piętnaście minut później zdyszana i z nieludzko ubłoconym obuwiem przekroczyłam próg szpitala. Z rozwianym włosem znalazłam się przed stacją krwiodawstwa, gdzie byłam umówiona z Anką.

— Jak tam twoje paznokcie? — spytałam jadowicie.

— Znacznie lepiej niż twoja fryzura — odgryzła się, a ja odruchowo pogładziłam wzburzone kosmyki.

Anka się roześmiała.

— Musiałabyś podłożyć się pod walec drogowy, aby to wyprostować.

— Prawie stanęłam z nim oko w oko — wspomniałam swoją przeprawę przez plac budowy.

— To widać — nie przestawała się podśmiewywać Anka.

— Nie ma to jak wsparcie przyjaciółki.

— Zawsze do usług — odparła Anka, składając mi wytworny ukłon. — A zatem, gdy grzecznościom stało się zadość, czyńmy swoją powinność.

Weszłyśmy do gabinetu zabiegowego, aby oddać krew.

Od dwóch miałyśmy zwyczaj raz na dwa miesiące pojawiać się w stacji krwiodawstwa, aby oddać krew. To Anka zainicjowała akcję, bo dwa lata temu, leżąc na oddziale ginekologicznym, omal się nie wykrwawiła. Przywieziono ją do szpitala ledwo przytomną i wtedy okazało się, że zapasy krwi zużyto na ratowanie ofiar tragicznego wypadku na autostradzie A4. W ostatniej chwili sprowadzono potrzebną grupę krwi z Wrocławia. Od tamtej pory Anka mobilizowała do oddawania krwi wszystkich, nie wyłączając znajomych, rodziny i swoich klientów z kancelarii prawniczej. Jako jedna z najbliższych osób i zawsze chętna do udzielania pomocy innym nie mogłam być pominięta. Zwłaszcza że mam bardzo rzadką grupę krwi: AB Rh ujemne.Legnica to moje miasto, lecz nie mieszkam w nim od urodzenia, bo przecież nie wiem, gdzie się urodziłam. Jednak trafiłam właśnie do legnickiego domu dziecka i potem także tu pozostałam, zakochana w tym mieście bez pamięci. Znam tutaj każdy zaułek i historię każdego kamienia. Uwielbiam to miasto i tylko w nim czuję się jak w domu. Mam wielu oddanych znajomych, których tutaj poznałam. W mojej sytuacji, czyli w sytuacji beznadziejnej sieroty, to naprawdę wiele. Właśnie uwielbienie dla Legnicy skłoniło mnie do zajęcia się oprowadzeniem turystów po mieście. Chociaż nie jest to moje główne zajęcie i nie przynosi wielkich zysków, to wykonuję swoje obowiązki z zapałem i wielką przyjemnością.

Legnica zawsze kojarzyła mi się z kobietą taką jak ja. Nieco zaniedbaną, ale mającą swoje walory. Świetność mojego miasta pozostała przeszłością utrwaloną na licznych starych pocztówkach. Niegdyś piękne kamienice straszą dziś odpadającym tynkiem i brudną szarością. Rynek skażony wielką płytą z nielicznymi pozostałościami wyburzonych po wojnie kamienic, zdominowany przez placówki bankowe, które zajęły większą część lokali użytkowych. Najwięcej piękna mają w sobie przede wszystkim stare kościoły pamiętające jeszcze piastowskie panowanie oraz wiele późniejszych budynków, jak stary i nowy ratusz.

Kaczawa płynie leniwie w stronę Odry, zbierając po drodze wody z Młynówki i Czarnej Wody, swym biegiem dzieląc miasto na stare i nowe. No, może nie do końca tak jest. Kiedyś, zaraz po wojnie dzieliła część radziecką od polskiej. Dopiero później Rosjanie pozwolili Polakom osiedlać się po obu stronach rzeki. Jednak nie opuścili miasta całkowicie. Tutaj znajdowało się dowództwo Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, a Legnica zyskała przydomek Mała Moskwa. Mówiło się, że Legnica to taki półmisek z pierogami: pół ruskich, pół legnickich. Słusznie pisano na murach: „Armia Radziecka z nami od dziecka”. Podsumowując to dłuuugie przebywanie Rosjan w Legnicy, miastu ono na dobre nie wyszło.

W czym jeszcze jesteśmy podobne? Legnica niczym kapryśna kobieta zmieniała swych kochanków, czy jak tam kto woli — włodarzy: raz Polacy, potem Czesi, bywali i Austriacy, Niemcy i znów Polacy. Cóż, nie mam na swoim koncie tak międzynarodowego towarzystwa, ale głodna uczuć, jak każda pozbawiona domu znajda, w poszukiwaniu odrobiny miłości ulegałam zbyt wielu mężczyznom. Nieodpowiednim, niestety.

Może bucha we mnie taki ogień jak z wielkiego pieca w legnickiej hucie?

Klara Czempińska, czyli ja, pracuje w miejscowej gazecie jako dziennikarka. Łał, ale to zabrzmiało! Dziennikarstwo to zajęcie główne, ale nie jedyne. Chwytam się wielu, aby jakoś się utrzymać i spłacać zaciągnięty na dłuuuugi czas kredyt mieszkaniowy. Każdy dzień mam wypełniony do granic możliwości. Nie muszę wspominać, jak ciężko jest w dzisiejszych czasach znaleźć trochę czasu wolnego. Szczególnie człowiekowi spłacającemu raty.

Swój czas dzielę między tłumaczenie z niemieckiego, uprawianie zawodu dziennikarki, oprowadzanie wycieczek, głównie niemieckich, po mieście, spotykanie przyjaciół i daremne poszukiwanie mężczyzny swego życia. Szczególnie w tej ostatniej sferze panuje ostra konkurencja, z którą często i gęsto przegrywam. Tak to bywa, gdy jest się ślepo zachłannym na szczęście, a nie wygląda się jak bogini piękna i seksu.

Właśnie szłam do pracy, jak zwykle na piechotę, gdy rozpadał się deszcz. Zaciągnęłam kaptur i odruchowo sięgnęłam do swej przepastnej torby w poszukiwaniu parasolki. Gdy okazało się, że nie wzięłam tego niezbędnika przeciwdeszczowego, uświadomiłam sobie, że nie zabrałam także obiecanego mojemu redakcyjnemu szefowi albumu o Legnicy. Prosił mnie o to wiele razy i przypominał natrętnie jeszcze wczoraj, bo potrzebował go na jakiś zjazd. Chodziło mu o niemiecki album, który kupiłam w zeszłym roku w Wuppertalu, a który teraz spoczywał na półce z książkami w moim mieszkaniu. Stałam na moście porażona swoim zapominalstwem, usiłując w narastającej ulewie zebrać myśli. Wracać? Nie dość, że jestem już dalej niż w połowie drogi, to jeszcze leje. Spóźnię się do pracy i przeziębię. Ze środków komunikacji miejskiej nie miałam zamiaru korzystać, czując do nich nieuzasadnioną awersję. Tkwiłam zatem na moście i zastanawiałam się intensywnie nad sensowną wymówką. Gapiąc się bezmyślnie na kościół św. Jacka, ochlapywana przez pędzące mostem samochody, doznałam cudownego olśnienia. Identyczny album miał Sławek, mój kolega, również przewodnik. Razem byliśmy na wycieczce w Wuppertalu na zaproszenie tamtejszych przewodników. Razem wypatrzyliśmy ten album w księgarni i razem kupiliśmy po jednym egzemplarzu. Tylko że jego książka stała na półce w biurze przewodników — ten fakt mógł mnie teraz uratować. Ruszyłam żwawo w stronę centrum. Któż mógł przypuszczać, że właśnie ta nieplanowana wizyta rozpocznie serię gwałtownych zmian w moim życiu? Na pewno nie ja.

W biurze zastałam prawie wszystkich przewodników. Zaniepokoiłam się, że może przeoczyłam zaplanowane zebranie, i zagadnęłam siedzącego przy drzwiach pana Ignacego. Machnął lekceważąco dłonią i powiedział tylko:

— Walerka, otwórz no trochę okno, bo tylu się naszło smrodliwych dziadów, że zaraz się podusimy.

Zawsze nazywał Walerką nie tylko mnie, lecz także wszystkie kobiety. Miał taki zwyczaj, a zagadnięty o przyczynę, odpowiadał z charakterystycznym dla siebie dowcipem: „Bo jak będę tak nazywał wszystkie kobiety, z którymi zdradzam swoją Walerkę, to w jej obecności nigdy nie wypsnie mi się inne imię”. W rzeczywistości był najwierniejszym i najlepszym mężem dla swojej Walerki. Pan Ignacy i jeszcze dwóch przewodników, pan Zygmunt i pan Stanisław, byli najstarszymi i pierwszymi przewodnikami, którzy założyli legnicki oddział PTTK. Wszyscy siedzieli teraz w biurze i to o pozostałych Ignacy wyrażał się per „dziadowie”.

Starając się uczynić zadość życzeniu i w swoim interesie, bo regał z książkami znajdował się przy oknie, zaczęłam przeciskać się między biurkami. Pomieszczenie jest bardzo ciasne z racji swej lokalizacji w jednej z małych, zabytkowych kamieniczek zwanych śledziówkami. Normalnie mieszczą się tutaj trzy biurka, dwa regały na książki i wieszak na ubrania. Pozostałą, dość mizerną przestrzeń wypełniali teraz ludzie. Dzisiaj zaś było ich tu znacznie więcej. Dostawiono krzesła, ale nie wszyscy na nich siedzieli. Sławek siedział bokiem na jednym końcu biurku, Baśka na drugim. Bałaganu i rozgardiaszu dopełniały walające się wszędzie papiery i mapy. Posuwałam się w stronę okna, po drodze przyciskając do blatu biurka pana Stanisława. Akurat czytał na głos swój horoskop.

— W najbliższych dniach dokuczać ci będą bóle głowy, rozdrażnienie i zdenerwowanie. To wynik twojego nieustabilizowanego trybu życia.

— Chyba niestabilnego rządu — rzucił pan Ignacy.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. A mnie się udało otworzyć okno i powiew świeżego, przesyconego wilgocią powietrza wpłynął do ciasnego, wypełnionego po brzegi pokoju.

— Sławek, gdzie masz ten album z Wuppertalu? — zagadnęłam, przeglądając zawartość regału z książkami. — Chciałam pożyczyć na tydzień.

— Przecież masz swój — odparł.

— Gdybym go miała, to nie chciałabym od ciebie pożyczać.

— Ale kupowałaś przecież…

— Sławek, po prostu pożycz mi ten album, zanim spóźnię się do pracy i stracę ją bezpowrotnie — zniecierpliwiłam się, szczególnie że ciasnota zmuszała mnie do gimnastyki ponad siły przy tym zawalonym książkami regale.

— A zatem to sprawa być albo nie być! — podchwyciła Basia. Przytaknęłam.

Sławek zsunął się gładko z biurka i zaczął się przeciskać w moją stronę. Pan Stanisław znów został przyciśnięty z krzesłem do biurka, a ja i Sławek znaleźliśmy się krępującej blisko siebie.

Właśnie w tym momencie otworzyły się gwałtownie drzwi wejściowe. W progu stanął bardzo wzburzony Kaziu. Ściskał klamkę, która została mu w dłoni po gwałtownym szarpnięciu. W drugiej ręce trzymał mocno wymiętoszoną gazetę. Wzburzenie Kazia zawsze malowało się na jego twarzy. Otóż zazwyczaj trupio blada cera pod wpływem gwałtownych emocji nabierała prawdziwie buraczkowej kolorystyki od szyi po czubek łysej głowy. Właśnie teraz wzburzenie objawiło się w pełnej krasie. Rozpoznaliśmy to bez trudu.

— Ha, dobrze, że jesteś! — krzyknął w moją stronę.

Wszyscy jak na komendę spojrzeli na mnie. Sama bym na siebie spojrzała, gdyby to było możliwe.

— Wy dziennikarze jesteście jak hieny! Żądni tylko sensacji! — krzyczał buraczkowy Kazio, grożąc mi urwaną klamką. Wymiętoszoną gazetę rzucił przed pana Stanisława, który dzielnie trwał przyciśnięty z krzesłem do swojego biurka.

— Co tam jest w tej gazecie? Czytajcie wreszcie! — ponaglił pan Ignacy, który całe zamieszanie widział zza pleców Kazia.

Zamarłam w objęciach Sławka i z ciężkim albumem pod pachą. Niewygodnie mi było jak diabli, ale postanowiłam wytrwać, aż tajemnica wzburzenia Kazia się wyjaśni. W dodatku wszyscy rzucali w moją stronę potępieńcze spojrzenia.

— „Awantura na przetargu — zaczął czytać pan Stanisław. — Wczoraj w legnickim ratuszu odbył się przetarg nieograniczony na poradziecki budynek położony przy ulicy Nowodworskiej. Zainteresowanie tym długo opustoszałym pałacem przerosło najśmielsze oczekiwania włodarzy miasta. Sala była wypełniona po brzegi. Gdy przyszło do licytacji, zapadła cisza. Nikt się nie odzywał. Prowadzący przetarg powtarzał każde pytanie wielokrotnie, ale ludzie milczeli ze spuszczonymi głowami. Nagle jeden z uczestników wstał i otworzył usta, aby coś powiedzieć. Wtedy grupa młodych ludzi siedząca przy wyjściu z sali zaczęła wydawać z siebie głośne pomruki. Zdenerwowany mężczyzna, który wyraźnie pragnął zabrać głos, usiadł, lecz hałaśliwe mruczenie nie ustało. Prowadzący próbował opanować sytuację, głośno prosząc o ciszę. Niestety, prośba nie została wysłuchana. Hałas stawał się nie do zniesienia. Niektórzy z przybyłych podnieśli się z krzeseł, aby opuścić salę. Tuż przy drzwiach czekała na nich grupa młodych ludzi, której nie udało się ominąć. W pewnym momencie rozpoczęła się prawdziwa bójka. Krzesła zostały użyte jako broń. Ludzie zaczęli krzyczeć i próbowali ucieczki z sali. Jednak było to niemożliwe. Właśnie przy wyjściu działała grupa młodych gniewnych”. Dalej jest tylko, że straż miejska rozdzieliła walczących, ale winni uciekli, czworo rannych zabrało pogotowie, policja przesłuchała świadków i prowadzi intensywne działania śledcze — zakończył pan Stanisław.

— Ty to napisałaś? — spytał Sławek.

— Oszalałeś?! — Wzdrygnęłam się odruchowo.

— Nie rozumiem, co ma z tym wspólnego nasza Walerka — odezwał się pan Ignacy. — Zresztą to sensacja minionego tygodnia. Gdzieś ty się podziewał wcześniej? Na Madagaskarze?

— Nie rozumiem całego zamieszania. Po co te nerwy, Kaziu? — Baśka kręciła z politowaniem głową. — Zaraz hieny, i to do Klary, która poza teatrem, kinem i wystawami naskrobie czasem coś o historii miasta.

Emocje w Kaziu wyraźnie opadły. Łatwość, z jaką przechodził ze stanu totalnego zobojętnienia w euforię lub wzburzenie i odwrotnie, była godna podziwu. Usiadł bokiem na biurku pana Stanisława i ciężko westchnął.

— Bo o niczym w tych gazetach człowiek nie przeczyta, tylko o mordobiciu, krwi i tym… no…

— Seksie! — podsunął ochoczo Sławek, krzycząc mi prosto w ucho.

— Właśnie — potwierdził Kaziu. — Tymczasem tyle dobra się marnuje przez łobuzerkę.

Wyswobodziłam się już z niewygodnej pozycji i oddaliłam na bezpieczną odległość. Wzięłam do ręki gazetę. Jeszcze raz przeczytałam artykuł. Nie pochodził z naszej lokalnej gazety. No i wstyd się przyznać, ale ja również o tej całej sensacji dowiedziałam się właśnie teraz.

— Szkoda tego pięknego pałacu — westchnął pan Ignacy, ale zaraz porzucił temat, bo nagle sobie coś przypomniał. — Kaziu, jeszcze nie dałeś planu wycieczki do Pragi. Obiecałeś temu… jak mu tam…

Wokół zapomnianego nazwiska rozgorzała teraz dyskusja. Każdy usiłował je sobie przypomnieć. Każdy oprócz mnie, bo moje myśli pozostały przy niedawno przeczytanym artykule. Właśnie w tym ciasnym, zatłoczonym pomieszczeniu biura PTTK po raz pierwszy zakiełkowała we mnie myśl o pałacu z ulicy Nowodworskiej. Myśl, która wywołała cały ciąg konsekwencji.Przybyłam do redakcji „Piastowskich Wieści” z mieszanymi uczuciami. Pałac stał mi przed oczyma, lecz nie potrafiłam nic o nim powiedzieć. Stanowił wyłom w mojej obszernej wiedzy o mieście. Przecież coś powinnam o nim wiedzieć! Zaraz, zaraz… Muszę się tylko skupić. Co ja takiego wiem o pałacu? Nic. Przewodniczka zakichana! Siedziałam przy swoim biurku w redakcji zamyślona, gapiąc się w okno. Wściekałam się na siebie i próbowałam znaleźć sposób na zdobycie informacji. Po prostu spytam któregoś ze starszych przewodników. Przecież oni na pewno coś wiedzą…

— Cześć, Klarka!

Wesoły okrzyk sprawił, że podskoczyłam wyrwana ze swych rozmyślań.

Nasz redakcyjny fotoreporter Paweł stanął w progu z szerokim uśmiechem zdobywcy Oscara za całokształt twórczości.

— Cześć. Przestraszyłeś mnie.

Paweł zignorował moją wypowiedź z błogim uśmiechem na twarzy. Nie czekając na zaproszenie, przysunął sobie krzesło i usiadł obok mnie. Bez wstępów wyjął z kieszeni zdjęcie i podsunął mi pod nos.

Westchnęłam ciężko. Od kilku miesięcy w naszej gazecie trwał konkurs fotograficzny pt. „Legnickie głowy”. Paweł biegał po całym mieście i cykał fotki rzeźbom przedstawiającym ludzkie głowy. Znajdowały się najczęściej nad bramami czy oknami przedwojennych kamienic, jako element dekoracyjny. Raz w tygodniu drukowaliśmy jedno zdjęcie. Czytelnicy mieli za zadanie odgadnąć miejsce, skąd ta głowa pochodzi, i wysłać esemesa. Autor prawidłowej odpowiedzi, który zwyciężył w losowaniu, otrzymywał nagrodę. Jednak w redakcji trwał również inny nieustający konkurs. Zakładano się, czy Klara Czempińska, znana ze swego uwielbienia dla Legnicy i obszernej wiedzy na temat miasta, odgadnie miejsce, zanim zrobią to czytelnicy.

Teraz też została mi podsunięta fotka. Paweł z satysfakcją przyglądał się mojej reakcji. Nie potrafiłam już ukryć znudzenia tym odgadywaniem, zwłaszcza że ani raz się nie pomyliłam. Rzuciłam okiem na zdjęcie. Głowa była męska, z wąsami i brodą. Pod nią stała tyłem odwrócona naga postać z uniesionymi ramionami, które sięgały do nosa głowy. Można odnieść wrażenie, że mała postać wykonywała mało estetyczną czynność dłubania w cudzym nosie.

— Po drugiej stronie znajduje się dokładnie taka sama płaskorzeźba, prawda? — spytałam, obserwując intensywnie fotkę.

Paweł, któremu powoli gasł uśmiech, potwierdził.

— Ulica Stanisława Wyspiańskiego. Odcinek między Kolbego a Rataja. Nie pamiętam numeru — powiedziałam, oddając zdjęcie.

— Cholera! Nie możesz być aż tak dobra! Przegrałem dwadzieścia złotych!

— Kto wygrał? — spytałam rozbawiona.

— Zbynio i Piotrek obstawiali za tobą. Izunia i ja przeciw.

— Izuni się nie dziwię — powiedziałam, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Nigdy we mnie nie wierzy, ale ty? I ty, Brutusie, przeciwko mnie?

Paweł stropił się wyraźnie.

— Cholera, bo łaziłem po takich zaułkach. Byłem pewny, że nie trafisz. Trudno, idę oddać długi. Mogłabyś raz nie trafić.

— Przykro mi, że cię rozczarowałam…

Oparłam łokcie na biurku i zanurzywszy twarz w dłoniach, udałam szloch.

— Jesteś najlepsza. Co tu gadać!

— Paweł! — zawołałam za wychodzącym. — Wcale nie jestem taka wszystkowiedząca. Dlatego przy okazji mam prośbę. Zrób mi parę zdjęć tego pałacyku na Nowodworskiej. Zaproszę cię w ramach wdzięczności na dobry obiad własnej produkcji.

Paweł uśmiechnął się czarująco. Nie dziwię się, że kobiety tak za nim szaleją.

— Raz w ciebie zwątpiłem, a ty od razu chcesz mnie otruć — odparł i odwrócił się na pięcie, po czym zawołał z korytarza: — Jutro będziesz miała!

— Co takiego?

W pokoju pojawił się niespełniony legnicki poeta, prywatnie samotnik i niepoprawny romantyk, w życiu zawodowym redakcyjny kolega Zbysiu.

— Och, Zbysiu, a cóż Paweł może zaoferować takiej kobiecie jak ja? Spójrz tylko na mnie.

Zbysiu położył swą staromodną i mocno wysłużoną raportówkę ze świńskiej skóry na biurku, poprawił zsuwające się okulary i spojrzał na mnie z uwagą.

— No i co? Brudna jesteś?

Westchnęłam. Nawet żartu nie zrozumie ten dziwak z innej planety. O tym, by dostrzegł we mnie kobietę, nawet marzyć nie można. Równie dobrze mogłabym tutaj siedzieć za biurkiem na wprost niego z garnkiem na głowie. Wstałam i postanowiłam przejść się po redakcji, aby poprawić sobie samoocenę kolejną porażką Izuni.

Izunia, czyli Izabella Kiełbasik, kreowała się w naszej redakcji na osobę najbardziej kompetentną i biegłą we wszystkich sprawach. Zawsze znalazła okazję, by wyłożyć swoje dobre i jedynie słuszne poglądy. W dodatku lubiła rzucać kąśliwe uwagi. Z czasem wszyscy unikali jej jak zadżumionej, czego bynajmniej wcale nie zauważała i nie zrażała się oglądaniem raczej pleców niż zasłuchanych twarzy. Buzia jej się nie zamykała i bez przerwy kogoś z wyższością pouczała. Nikogo zatem nie dziwił fakt, że tak urodziwa osóbka, jaką bez wątpienia jest nasza redakcyjna gwiazda, pozostaje nadal w stanie wolnym. Jak stwierdził Tomek ze sportowego: „Nie trafiła jeszcze na głuchego jak pień”. Redakcja „Piastowskich Wieści” przed jej pojawieniem wydawała się we wspomnieniach oazą spokoju.

Dlatego że miałam tak niewiele chwil triumfu nad Izunią, zdecydowałam się teraz przeparadować przed nią z uśmiechem zwycięzcy! Cóż, kiedy była tak pochłonięta opowiadaniem w sekretariacie pasjonującej wyłącznie ją historii, że nie zauważyła mej triumfującej miny. Zatem chrząknęłam znacząco, by zwrócić na siebie uwagę, po czym, gdy zapadła cisza i zaskoczone spojrzenia obecnych skupiły się na mnie, rzekłam:

— Wiesz, Iza… myślę, że powinnaś poprosić naczelnego o podwyżkę. I to całkiem sporą!

Izunia wykrzywiła swoją słodką buzię w grymas pogardy, której wobec mnie nigdy nie kryła. Obdarzyła mnie dodatkowo spojrzeniem, od jakiego powinnam paść trupem na miejscu, ale chyba miałam dzisiaj odrobinę szczęścia, bo pozostałam żywa. Tymczasem za jej plecami Róża, nasza sekretarka, popukała się znacząco w czoło, co w wolnym tłumaczeniu mogło oznaczać: „Sama pchasz się w gips, kretynko!”.

Jako że Izunia nie zadała sobie trudu, by dopytać, skąd mój niecodzienny pomysł, dobra rada czy zwyczajna troska o nią, musiałam pośpiesznie wyjaśnić:

— Przecież jeśli tak bez głowy będziesz traciła pieniądze na zakłady, to zabraknie ci na rachunki, i co? Zamieszkasz pod mostem? W zimie? Przecież to nie w twoim stylu…

Nawet się rumieńcem wzburzenia nie oblała, tylko uśmiechnęła pobłażliwie.

— Nie martw się, kochanie. Zawsze będę miała gdzie i z kim spać — powiedziała z wyraźnym naciskiem na słowa „z kim”. — Poza tym nie wierzę w twoją bezgraniczną wiedzę o Legnicy. Na razie masz trochę szczęścia. Szkoda, że tylko do kamiennych głów…

Opuściła sekretariat swym rozkołysanym krokiem, a Róża rozłożyła bezradnie ręce.

— Było pchać łapy do klatki z lwem?

I to tyle na temat przemarszu zwycięzcy.

*

Przez kilka kolejnych dni Międzynarodowy Festiwal Teatralny, odbywający się po raz pierwszy w Legnicy, całkowicie pochłonął moją uwagę. Biegałam na wszystkie przedstawienia i niemal zamieszkałam na scenie, gdziekolwiek ona była. Atrakcyjnych miejsc w mieście nie brakowało. Organizatorzy pomysłowo wykorzystali różne opuszczone budynki, które spełniały ich wymogi. Spektakle odbywały się w hali nieistniejącego już Zakładu Przemysłu Dziewiarskiego Milana, hali w poradzieckich koszarach, na scenie dawnego teatru varietes na Zakaczawiu czy w bunkrze poradzieckim przy ulicy Chojnowskiej. Toteż, aby obejrzeć wszystkie spektakle, trzeba było się trochę poprzemieszczać.

Teksty do gazety płodziłam w każdych warunkach, niekiedy na gorąco, w kucki albo na stojaka. Zamieszanie, ale i atrakcyjność przedstawień zupełnie mnie pochłonęły. Nadmiar wrażeń sprawił, że nierzadko kręciło mi się w głowie. Przy okazji pobytu wielu zagranicznych gości miałam zajęcie jako tłumacz. Dodatkowy zarobek zawsze mnie cieszył. Do redakcji wpadałam jedynie, by oddać tekst, i zaraz w pośpiechu wybiegałam, by wypełniać się sztuką.

Dziś także podrzuciłam sekretarzowi artykuł i miałam zamiar wyjść. Wpadłam jeszcze na chwilę do siebie. No i zaraz się okazało, że nie na chwilę, gdy zjawił się w moim redakcyjnym pokoju Paweł z zabandażowaną głową i demonstracyjnie rzucił mi na biurko szarą kopertę.

— Co ci się stało? — spytałam, kierując spojrzenie na poszkodowany czerep naszego fotoreportera.

— Zobacz! — wykrzyknął z pretensją i brodą wskazał kopertę.

Westchnęłam ciężko.

— Śpieszę się, Pawełku. Nie możesz po prostu powiedzieć, co ci się stało? Muszę od razu studiować twoją dokumentację medyczną? — spytałam zniecierpliwiona.

— Zobacz! — powtórzył ostro Paweł, aż się wzdrygnęłam na tę nagłą zmianę osobowości dotąd łagodnego człowieka.

Usiadłam z powrotem na krześle z niemiłym, niecierpliwym westchnieniem i wzięłam do ręki kopertę. W środku były zdjęcia. Czyli jednak nie dokumentacja medyczna. Podejrzewałam kolejne zakłady związane z konkursem „Legnickie głowy”, lecz jedno spojrzenie na minę Pawła nie pozostawiło wątpliwości, że nie jest to uśmiech satysfakcji i nadziei, że być może wreszcie nie zgadnę. Paweł był wyraźnie zdenerwowany. Nie zaszczyciwszy mnie słowem wyjaśnienia, usiadł na miejscu nieobecnego Zbynia i zaczął nagle siarczyście przeklinać:

— Szlag by jasny trafił ten twój pierdolony pałac! Już mogłem się zgodzić na ten obiad. Omal życia nie straciłem! Chaszcze tam większe ode mnie. Zawód, owszem, mam niebezpieczny, ale, kurwa, tutaj nie środek frontu! Gdybym, kurwa, chciał ryzykować życiem, tobym się zatrudnił w charakterze korespondenta wojennego!

Wyciągnęłam zdjęcia z koperty. No i mnie olśniło. Przypomniałam sobie, że przecież prosiłam o nie jakiś tydzień temu. Wszystkie przedstawiały pałac z Nowodworskiej w różnych ujęciach. Okazały, ale bardzo zniszczony budynek z szerokimi schodami prowadzącymi z dwóch stron do wejścia pod sześcioma klasycznymi kolumnami. Na elewacji niczym w szwajcarskim serze było mnóstwo ubytków w tynku, a gołe cegły straszyły swą nagością. Również dach nosił ślady zaniedbania i zniszczeń.

— Pałac przy Nowodworskiej… — westchnęłam. — Zupełnie o nim zapomniałam.

— Jak miło! To po jaką cholerę ja się tak narażam?! Jeszcze niedawno było to takie ważne! A teraz co?! Łeb rozwalony! Dobrze, że aparatu nie straciłem!

— Co się stało?! — spytałam, nie przestając przeglądać fotografii. — I przestań, z łaski swojej, tak wrzeszczeć, bo pomyślą, że to kłótnia kochanków. Nie chciałbyś chyba aż tak zszargać sobie opinii.

Paweł, złapawszy się za obandażowany łeb, zaczął już spokojnie:

— Poszedłem tam dopiero dwa dni temu. Krzaki wielkie jak drzewa, więc z daleka raczej nie mogłem cykać. Wlazłem na płot i machnąłem kilka klatek. Potem zeskakuję na drugą stronę i dawaj, przebijam się bez maczety przez te chaszcze. Znalazłem jakiś wielki głaz, to na niego wlazłem i cykam. A tutaj jak nie wyskoczy jakiś dziadek z tych krzaków. Jak mnie nie zdzieli jakąś gałęzią przez łeb. Zasłaniając aparat, dałem dyla, ale dziadek miał krzepę, bo gonił mnie i tłukł aż do ulicy. Ile nacykałem, to masz, ale na pogotowie musiałem pojechać. Zdjęcie rentgenowskie głowy mi robili — skończył smutno Paweł, gładząc dłonią po zabandażowanej głowie.

— Biedaku… Ale wszystko w porządku? — spytałam.

— Tak. A może mi wyjaśnisz, co to za historia z tym pałacem?

— Nie teraz. — Podniosłam się z miejsca i zapakowałam odbitki z powrotem do koperty. Wstyd się przyznać, ale nie miałam nic do powiedzenia. — Śpieszę się, Pawełku. Porozmawiamy następnym razem. Dzięki za zdjęcia!

Zostawiłam rannego, ale na szczęście opatrzonego fotoreportera w naszym pokoiku i w pośpiechu wybiegłam z redakcji. Odkąd znam Pawła, nie widziałam go tak szczerze rozzłoszczonego. Ponadto nie robił nic złego na terenie bądź co bądź opuszczonym, ale należącym do miasta. Nikt nie miał powodu na niego napadać. W dodatku starszy człowiek. Może Pawłowi coś się przywidziało? Facet mógł być młodszy, ale zniszczony przez życie i wyglądać jak starzec. Co ja plotę? Wcisnęłam kopertę ze zdjęciami do torebki i postanowiłam w wolnej chwili osobiście wybrać się do pałacu.Myśl o pałacu, zagnieżdżona solidnie w moim mózgu, dała o sobie znać, gdy tylko zakończył się festiwal. W poszukiwaniu informacji w pierwszej kolejności udałam się tam, gdzie owa myśl została zasiana, czyli do siedziby legnickiego PTTK. W ciasnym pokoiku przewodników zastałam jedynie pana Ignacego, który palcem wskazującym stukał w klawiaturę komputera. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa, który prawie tkwił w ekranie. Wiedziałam, jak wszyscy przewodnicy, że Ignacy nie znosi tej nowoczesnej maszyny i zazwyczaj przymuszony do korzystania z komputera wyręcza się kim popadnie. Niestety, nikogo teraz nie miał pod ręką i męczył się, wyraźnie niezadowolony. Dopiero moje głośne „Dzień dobry” wprawiło go w dobry humor.

— Walerka! — wykrzyknął i z entuzjazmem poderwał się z krzesła, by mnie serdecznie wyściskać, jakbym była jego dawno niewidzianą krewną z Kazachstanu albo Syberii.

Z miejsca odgadłam powód gwałtownej radości staruszka i ani się obejrzałam, już klepałam w klawiaturę pod dyktando pana Ignacego.

— Pamięta pan to zamieszanie z pałacem? — spytałam, gdy skończyliśmy pisanie, a zadowolony z końca swej męczarni pan Ignacy podsunął mi kubek z herbatą.

— Zamieszanie?

Starszy pan podrapał się w siwą, ale bujną, jak na swój wiek, czuprynę, usiłując przypomnieć sobie tamto zdarzenie.

— Kaziu wpadł tutaj cały w nerwach, z artykułem o przetargu. Chodzi o pałac.

Pan Ignacy patrzył na mnie uważnie i zorientowałam się, że nic nie pamięta. Postanowiłam porzucić daremne wyjaśnianie co, kiedy, kto i z kim, bo przecież chodziło mi o sam pałac, a nie o tamten dzień.

— Nieważne — machnęłam ręką. — Chciałam tylko zapytać, co pan wie o pałacu przy ulicy Nowodworskiej.

Wyjęłam z torebki zdjęcia zrobione przez Pawła i podsunęłam panu Ignacemu. Staruszek znów założył swoje okulary i przyglądał się w zamyśleniu fotografiom.

— Neuhof… — powiedział po chwili pan Ignacy, a ja zaczęłam zapisywać to w swoim notesie. — Nowy Dwór. Od niego powstała nazwa ulicy. Przed wojną należał do niemieckiej rodziny, bardzo bogatej… Ruthordorfów. Zbudowali go, zdaje się, w latach dwudziestych, przy samej rzece. Ten wał powstał później. — Palcem popukał w wał przeciwpowodziowy widoczny za ogrodzeniem. — Zresztą samemu pałacowi wylanie rzeki nie groziło. Jest położony znacznie wyżej.

Pan Ignacy w milczeniu przeglądał kolejne zdjęcia, jakby zapomniał, że w ogóle jestem obok. Zastygłam z długopisem w powietrzu.

— A co z tymi Ruthurdorfami? — zapytałam, przerywając długotrwałą ciszę.

— Ruthordorfami — poprawił mnie pan Ignacy. — Pewnie musieli wyjechać, jak wszyscy Niemcy po wojnie.

— Ale nic więcej o pałacu pan nie wie?

— Jak to nie wiem?! — oburzył się pan Ignacy. — Przecież mówię. Okazały pałac w stylu neoklasycystycznym, z pięknym, dużym parkiem i zabudowaniami gospodarczymi zbudował Gerhard Ruthordorf, gdy przyjechali tutaj razem z żoną Elizabeth po tysiąc dziewięćset osiemnastym roku z Poznańskiego. Podobno mieli tam spory majątek, browary, ziemię, którą sprzedali, zanim przyjechali do Legnicy. Gerhard i jego, bodajże angielska, żona mieli dwóch synów: Gerharda Roberta i Rudolfa, który był późnym dzieckiem. Starszy syn, czyli Gerhard Robert, zwany juniorem, ożenił się i synowa także zamieszkała w pałacu. Ruthordorfowie posiadali także sporo ziemi w stronę Legnickiego Pola i udziały w legnickich fabrykach i browarze. Mieszkali w Legnicy do wojny, ale nie wszyscy doczekali jej końca. Potem pałac zajęli Rosjanie. Mieli tam centrum łączności. Budynki gospodarcze przerobili na mieszkalne i umieścili w nich rodziny pilotów z pobliskiego lotniska. A teraz, sama wiesz, niszczeje, aż serce boli takiego starego człowieka jak ja.

Przyjrzałam się zapisanym przez siebie notatkom.

— Wspomniał pan o Gerhardzie. A ten młodszy syn? Rudolf. Miał jakieś dzieci?

Pan Ignacy podrapał się w siwą czuprynę i oddał mi wszystkie zdjęcia, bezradnie wzruszając ramionami.

— Niestety, tego nie wiem.

— Czy wiadomo, dokąd wyjechali, to znaczy gdzie mieszkają w Niemczech?

— Powinno coś być w dokumentach repatriacyjnych, ale głowy nie dam. Ale, ale… — przypomniał sobie coś nagle. — Powinien to wiedzieć Antoni. Antoni Szyszło. Polak. Mieszkał i pracował u Ruthordorfów.

— Robotnik przymusowy?

— Nie, raczej nie. Mieszkał tam jeszcze przed wojną. Pracował też u Rosjan. Chyba jeszcze żyje. Młodszy ode mnie raczej nie był, ale… Najlepiej, jak jego zapytasz.

— Tylko jak mam go znaleźć? — Nazwisko Szyszło zakreśliłam w kółku.

Pan Ignacy ponownie wzruszył ramionami i dodał:

— Jeżeli gdziekolwiek, to tylko w okolicach pałacu. Chyba tam mieszka. Innego adresu nie znam. To dziwny człowiek. Małomówny, można nawet powiedzieć: gburowaty. Spotkałem go kilka razy i nie sprawiał sympatycznego wrażenia. Nie wiem, czy czasem nie jest lekko…

W tym miejscu pojawił się gest, który dał mi do zrozumienia, że z umysłem Antoniego Szyszły może być nie całkiem wszystko w porządku.

Zapakowałam swój notes do torebki i pożegnałam ciepłe wnętrze siedziby PTTK. Ledwo wyszłam z małej kamieniczki, omal nie przewrócił mnie pod arkadami silny wiatr. Ruszyłam jednak dzielnie, niezrażona nawet zacinającym ostro deszczem. W planach miałam szybkie zakupy i perspektywę słodkiego popołudniowego leniuchowania przy najnowszym kryminale Marininy. Aby nie nosić zakupów przez miasto, zdecydowałam się zajść do delikatesów przy swoim wieżowcu. Jednak ledwo zagłębiłam się między półki, wypełniając pośpiesznie sklepowy koszyk, w torebce zabrzęczała komórka.

— Gdzie ty się podziewasz?! — w słuchawce mojego telefonu komórkowego zabrzmiała pretensja. Nie miałam kłopotu z identyfikacją, kto ją wypowiedział. Anka, moja najlepsza przyjaciółka.

— Wyobraź sobie, że robię zakupy — odpowiedziałam, bo jej telefon dopadł mnie w momencie szczególnym, gdy pakowałam do koszyka majonez. Wiem, że nie powinnam, ale nadużywanie go sprawia mi tyle przyjemności…

— A ja stoję pod twoimi drzwiami i daremnie kołatam.

— To poczekaj chwilę. Możesz u sąsiadek. Zresztą masz przecież klucze zapasowe — przypomniałam sobie w porę.

— Nie mam, bo jestem w dresie i nie wzięłam torebki — usłyszałam przeciągły syk niecierpliwości.

Stanęłam jak wryta pomiędzy makaronami a sosami do makaronu. Miałam powody do całkowitego zaskoczenia, bowiem Anka dresem się wręcz brzydziła. Odkąd pamiętam, ubierała się jedynie w eleganckie żakiety, spodnie na kant, skromne sukienki. Luźnym strojem był rozciągnięty sweter i dżinsy, lecz nigdy, przenigdy dres!

— Na miłość boską! A co ty robisz pod moimi drzwiami bez torebki i w dresie?!

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza, a potem dało się słyszeć ciężkie westchnienie.

— Czekam na ciebie.

Nie miałam wyjścia. Choć byłam dopiero na początku swej zakupowej wędrówki po sklepie, musiałam wracać do domu. W przeciwnym wypadku skonałabym z ciekawości gdzieś między pieczywem a nabiałem. Anka w dresie — ten widok wart był porzuconego majonezu.

Ankę poznałam w sierocińcu, do którego trafiłam ze szpitalnego korytarza. Kartkę z imieniem i nazwiskiem mi zabrano, a skoro nikt mnie nie poszukiwał i nie zgłaszał mojego zaginięcia, to zostałam umieszczona na stałe w legnickim bidulu. Gdy już chodziłam do szkoły podstawowej, przywieziono Ankę. Pamiętam, jak wracałam z ciężkim tornistrem na plecach, rozżalona, bo znów w klasie mi dokuczano, gdy na korytarzu przed pokojem naszej dyrektorki siedziała dziewczynka z zaciśniętymi ustami i pięściami. Nie płakała. Włosy miała przystrzyżone na pazia, buty z wyciętymi dziurami na palce, podkolanówki i letnią sukienkę, choć to był grudzień. Nie wiem, co mnie wtedy do niej przyciągnęło, ale zwyczajnie usiadłam obok na niskiej ławeczce i położyłam jej głowę na kolanach. Tak się rozpoczęła nasza długoletnia przyjaźń.

Anka była półsierotą. Matka umarła wcześnie, a ojciec porzucił dziecko zaraz po pogrzebie. Najzwyczajniej w świecie wyszedł z domu i zapomniał o małej, siedmioletniej wówczas dziewczynce. Sąsiadom zawdzięczała tymczasowy wikt i opierunek. Potem za sprawą orzeczenia sądu rodzinnego, który był szczerze przekonany, że to dla dobra dziecka, trafiła do naszego sierocińca. Anka długo nie mogła się pogodzić z prawdą i wszystkim tłumaczyła, że jest tutaj tymczasowo i wkrótce tatuś po nią przyjedzie. Nieszczęśliwe dziecko utożsamiało ten postępek tatusia z brakiem pieniędzy, nigdy miłości. Z biegiem czasu dla wszystkich, a dla niej w szczególności, stało się jasne, że ojciec nigdy nie wróci i że to najzwyczajniejsza kanalia. Anka jednak ani razu złego słowa o nim nie powiedziała. Zamknęła się w sobie i skupiła na przyszłości. Na tym, co będzie dalej, ale już bez tatusia.

Pod moimi drzwiami, na mojej wycieraczce siedziała moja najlepsza przyjaciółka Anna Stawińska odziana w znienawidzony przez siebie strój sportowy. Sądząc po jego wyglądzie, był nowy, świeżutki, prosto ze sklepowej półki, podobnie jak adidasy rażące bielą nowości.

— Uderzyłaś się w głowę? — zagadnęłam bez wstępów, martwiąc się nagłą odmianą w psychice mojej przyjaciółki. — Skąd ten dres?!

— Wypowiedziałam wojnę cellulitisowi, nadwadze, marnej kondycji, przemęczeniu, brakowi ruchu. Więcej grzechów nie pamiętam. Zapisałam nas dzisiaj na kilka zabiegów dla poprawienia sylwetki. Ubieraj się! — zakomenderowała, wpychając mnie do mieszkania.

— Tfu! — udałam siarczyste splunięcie pełne obrzydzenia dla takich pomysłów. — Dlaczego ja?!

— Dzwoniłam po Zuzię, żebyś się nie czuła samotna ze mną, ale ten jej parszywiec wrzeszczał coś w tle, uniemożliwiając komunikację.

Parszywiec, już śpieszę z wyjaśnieniem, to mąż naszej koleżanki Zuzanny, zwanej matką Polką, od ilości dzieci i całkowitego zaangażowania w sprawy domowo-rodzinne. Anka miała sporo powodów, by parszywca nie znosić, choć najwięcej powodów posiadała Zuzka. Ta z kolei zdawała się nie dostrzegać faktów. Gbur, totalny jełop, ale przystojny jak przedwojenny amant niemego kina, mąż Zuzanki z czystej głupoty czy przekory ograniczał nasze kontakty do minimum. Dlatego wcale się nie zdziwiłam, że i tym razem nie mogła nam towarzyszyć.

— Ale ja naprawdę lubię swoją niedoskonałą sylwetkę! — próbowałam protestować. — Po co zaraz się jej pozbywać na jakichś bolesnych zabiegach?

— Nie wybrzydzaj. Wiem, że masz dres, to się zaraz przebieraj i idziemy. Sama w życiu bym nie poszła na takie tortury, z tobą nie będę się czuła winna takiemu zapuszczeniu swojej sylwetki.

Popatrzyłam na nią całkowicie zaskoczona, ale zaraz, niczym sprawnie przeprogramowany robot, przebrałam się posłusznie w dres i nie minęło dwadzieścia minut, a stałyśmy w pełnym sportowym rynsztunku przed drzwiami Studia Zdrowia.

— Wciąż nie mogę uwierzyć, że zrezygnowałam ze słoiczka majoneziku, by katować się tutaj z tobą… — rzekłam z wyrzutem, gdy obie podsuwałyśmy coraz to inne partie ciała pod karbowany, obracający się walec masujący.

— Zamilcz! — wystękała Anka. — Stefan podarował mi cały karnet, i to mnie bardziej martwi niż miliony kalorii w słoiczku majonezu. No pomyśl, po co twój facet miałby ofiarować ci na urodziny karnet na zabiegi pielęgnacyjno-wyszczuplające?

— Nie mam faceta.

— To wysil wyobraźnię albo uruchom wspomnienia! Możliwości są dwie. Albo wyglądam fatalnie, niczym waleń na plaży bałtyckiej, albo Stefan mnie zdradza.

Zmieniłam pozycję przy rolletiku, by karcąco spojrzeć na moją przyjaciółkę. Gromiące spojrzenie podparłam mało wyszukanym gestem pukania palcem w czoło.

— Stefan? Ciebie?!

— To co ja mam myśleć?! — krzyknęła Anka, aż inne niewiasty oddające swe pulchne ciała masażom spojrzały na nas z zaciekawieniem.

— Przyjemność chciał ci zrobić i tyle — wyszeptałam. — Stefan jest w ciebie tak zapatrzony, że tylko pozazdrościć. To wyjątkowy facet, który zamiast zaglądać pod inne spódniczki, jest wierny i jeszcze stoi za tobą jak… jak… Zabrakło mi słowa, ale wiesz jak. To nie parszywiec Zuzki…

— Tfu! — wykrzywiła się z niesmakiem Anka. — Jeszcze tego by brakowało!

Przeszłyśmy na platformy, które wytrząsały z nas kolejne kalorie i jednocześnie uniemożliwiały normalną rozmowę. Dodatkowo z Anki wytrząsnęły myśli o absurdalnej zdradzie Stefana, bo gdy tylko stanęłyśmy przy kolejnym urządzeniu, zaczęła rozmowę o mojej pracy. Udając jogging, wypacając wchłonięte kalorie, opowiadałam Ance o ostatnich wydarzeniach kulturalnych. Szczególnie o festiwalu, na którym z braku czasu i nadmiaru sądowych zajęć być nie mogła, choć bardzo lubiła teatr. Potem przeszłam do sprawy pałacu, którym się zainteresowałam.

— Mam zamiar jutro tam pójść i osobiście spotkać się z tym staruszkiem.

Anka przerwała na chwilę ćwiczenia.

— Interesujące… Może to ten sam, co tam grasuje w tych chaszczach i rąbnął tego twojego Pawełka. Lepiej uważaj, bo może on o nic nie pyta, tylko wali w łeb.

— Wezmę ze sobą kask i paralizator — zażartowałam i obie się roześmiałyśmy.

Po dwóch godzinach intensywnych zabiegów wyszłyśmy wymęczone, ale chyba nieco lżejsze.

— To co robimy z tak przyjemnie rozpoczętym wieczorem? — zagadnęła Anka, klepiąc mnie mocno w plecy.

— Nie wiem jak ty, ale ja muszę coś zjeść. Teraz. Już. Natychmiast!

— Przewidziałam to i dlatego na wszelki wypadek zarezerwowałam stolik w restauracji z sushi… — niewinnie odpowiedziała moja przyjaciółka.

— Na wszelki wypadek?

— Na wszelki wypadek. Chodźmy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: