Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grek Zorba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grek Zorba - ebook

Powieść Grek Zorba, rozsławiona filmem w reżyserii Michaela Kakojannisa i kreacją Antony'ego Quinna, przeciwstawia abstrakcyjnym rozważaniom filozoficznym nie zdeformowany niczym instynkt człowieka, który osiąga szczęście, żyjąc w ścisłym związku z naturą, poddając się jej prawom, czerpiąc radość z wszystkiego, co go otacza. Jest więc powieścią dionizyjskiej miłości życia, a jego witalistyczny główny bohater (żarłok, kochający trunki i kobiety, doskonały tancerz, pracowity, włóczęga, kocha życie, szaleje w samym jego środku, romantyczny, uroczy - ale i absolutnie nieodpowiedzialny, grecki Colas Breugnon), jest duchowym przewodnikiem, jedynym człowiekiem, który mógłby uwolnić autora z metafizycznych, moralnych i filozoficznych uprzedzeń. Jest Mojżeszem, który przynosi nowe tablice do zrealizowania. Odysem z fizyczną nieśmiertelnością, nawet więcej niż Odysem, wychodzi bowiem poza ramy homeryckiego bohatera, bo nie tylko błądzi po morzach i lądach, ale również między teoriami i systemami.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0363-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Wiele razy pragnąłem opisać życie i dzieje Aleksisa Zorby, starego robotnika, którego niezmiernie pokochałem.

W moim życiu największymi dobroczyńcami okazały się podróże i sny. Z istot żywych czy umarłych niewielu pomogło w moich zmaganiach. Ale gdybym zechciał wyróżnić ludzi, którzy pozostawili głębokie ślady w mojej duszy, może wymieniłbym tylko trzy-cztery osoby: Homera, Bergsona, Nietzschego i Zorbę.

Pierwszy stał się dla mnie spokojnym, pełnym światła okiem – niby tarczą słoneczną, która oświetla zbawiennym blaskiem wszystko. Bergson zdjął ze mnie brzemię nierozwikłanych, filozoficznych niepokojów, które dręczyły mnie we wczesnej młodości. Nietzsche wzbogacił mnie o nowe niepokoje i nauczył przekształcać cierpienie, gorycz, niepewność w dumę, a Zorba nauczył mnie kochać życie i nie bać się śmierci.

Gdybym miał dzisiaj z ludzi całego świata wybierać swego duchowego przewodnika, nazywanego przez Inków „guru”, a przez mnichów ze Świętej Góry „Starcem”, na pewno wybrałbym Zorbę.

Bo on posiadł wszystko, czego potrzebuje skryba, by się uratować: prymitywność spojrzenia, łowiącego błyskawicznie gdzieś wysoko swój pokarm; twórczą, odnawiającą się każdego ranka naiwność, która nieustannie dostrzega wszystko po raz pierwszy, nadając dziewiczość odwiecznym, codziennym żywiołom – powietrzu, morzu, ogniu, kobiecie, chlebowi, pewności ręki, rześkości serca i odwadze szydzenia z własnej duszy. Jakby miał w sobie jakąś siłę wyższą od samej duszy, a na końcu dziki, klarowny śmiech z głębokiego źródła, głębszego niż wnętrze człowieka, który wytryskał swobodnie w krytycznych chwilach ze starczych piersi Zorby. Wybuchał i był w stanie zburzyć, i burzył wszelkie tamy: moralność, religię, ojczyznę, wokół których manewrował biedny, zalękniony człowiek, chcąc bezpiecznie przewegetować swoje mizerne życie.

Gdy myślę, jakim pokarmem przez tyle lat mnie karmili nauczyciele i książki, by nasycić żarłoczną duszę, i jaką lwią mądrością nakarmił mnie Zorba w ciągu kilku miesięcy, z trudem pohamować mogę wściekłość i smutek. Całkiem przypadkowo zmarnowałem życie, zbyt późno zetknąłem się z tym „Starcem” i to, co mogło we mnie jeszcze ocaleć, było znikome. Wielki przełom, całkowita zmiana frontu, „rozognienie” czy „metamorfoza” nie nastąpiły. Było już o wiele za późno. Tak więc Zorba zamiast stać się wzniosłym, prototypowym nakazem życia, przeszedł i zamienił się, niestety, w filologiczny temat, dzięki któremu zdołałem zabazgrać kilka kartek papieru.

Beznadziejny patent na to, by życie przeobrazić w dzieło sztuki, dla wielu żarłocznych dusz okazał się ostatecznie zgubny. Częstokroć w ten sposób niepohamowany zapał, znajdując ujście, opuszcza piersi i robi się lekko na duszy; nie szamoce się już, nie czuje potrzeby walki ciała z ciałem, ingerując bezpośrednio w życie i czyn – raczej raduje ją, podziwiając swój niepohamowany zapał, który wiruje w powietrzu i gaśnie.

Dusza nie tylko raduje się, ale i przepełnia dumą, jakby realizowała wzniosłe dzieło, niezastąpioną, krótkotrwałą chwilę – jedyną w ogromie czasu złożonego z ciała i krwi, przeistaczając ją jakby w wieczność. W ten sposób Zorba, pełen ciała i kości, w moich rękach stał się atramentem i papierem. Choć wcale tego nie pragnąłem, przeciwnie, pragnąłem czegoś innego, zaczęła od dłuższego czasu krystalizować się we mnie legenda Zorby. We wnętrzu rozpoczęła się mistyczna obróbka. Na początku jakiś muzyczny wstrząs, rozogniona rozkosz i trwoga, jakby wdarło się do mojej krwi obce ciało, a organizm walczył, by ujarzmić je, unicestwić i pochłonąć. I wokół tego ogniwa zaczęły krążyć słowa, chcąc otoczyć i nakarmić niby embrion. Utrwalały się mgliste wspomnienia, wypływały zatopione radości i gorycze, życie przenosiło się w lżejsze warstwy atmosfery, Zorba stawał się legendą.

Nie wiedziałem jeszcze, jaki kształt nadać tej legendzie Zorby: romansu, pieśni, skomplikowanej, fantastycznej opowieści z tysiąca i jednej nocy, może suchej narracji. A może ożywić słowa, które wypowiadał na wybrzeżu Krety, gdzie żyliśmy, drążąc ziemię, by rzekomo znaleźć lignit. Wiedzieliśmy dobrze obaj, że ten praktyczny cel miał być popiołem dla oczu ludzi, my czekaliśmy, aż zajdzie słońce i pójdą sobie robotnicy, żeby położyć się na piasku, zjeść smaczną, chłopską strawę, wypić mocne wino kreteńskie i wszcząć pogawędkę.

Najczęściej ja milczałem. O czym ma mówić „intelektualista” bestii? Słuchałem, jak opowiadał o swojej wiosce na Olimpie, o śniegach, wilkach, partyzantach, Hagia Sophii, o węglu brunatnym, białym kamieniu, kobietach, Bogu, ojczyźnie i śmierci. Nieoczekiwanie, gdy oburzał się i nie mieścił się w słowach, podskakiwał nagle na szorstkich kamyczkach wybrzeża i zaczynał tańczyć.

Stary, bardzo kościsty, z wyprężonym ciałem, odrzuconą do tyłu głową, okrągłymi, małymi jak u ptaka oczami, tańczył, wył, walił ostro stopami w wodę i opryskiwał morzem moją twarz.

Gdybym posłuchał jego głosu – nie tyle głosu, co krzyku – moje życie nabrałoby wartości, żyłbym całym ciałem, krwią i kośćmi, bez obecnych narkotycznych medytacji i działań papierem i piórem.

Ale nie odważyłem się. Patrzyłem na Zorbę o północy, jak tańczył i rżał, przyzywał, bym wyskoczył z wygodnego pancerza roztropności i przyzwyczajeń i wybrał się razem z nim w wielkie podróże, ale pozostawałem nieruchomy, szczękając zębami.

Wiele razy zawstydziłem się w życiu, bo złapałem swoją duszę na tym, że nie miała odwagi dokonać tego, co największe szaleństwo – sens życia – nakazywało zrobić. Ale nigdy nie wstydziłem się za swoją duszę tak bardzo jak przed Zorbą.

Pewnego ranka, o świcie, rozstaliśmy się. Ja ruszyłem znowu na obczyznę, nieuleczalnie zraniony faustowską chorobą wiedzy, on skierował się w stronę północy i osiadł w górach Serbii blisko Skopie, gdzie odkrył, powiada, bogatą żyłę zielonych kamieni, zjednał kilku bogaczy, zakupił odpowiedni sprzęt, zebrał robotników i znowu zaczął drążyć w ziemi tunele. Wysadził w powietrze skały, wybudował drogi, sprowadził wodę, postawił dom, ożenił się, dziarski staruszek, z piękną, rozrywkową wdową Liubą, z którą spłodził jedno dziecko.

Pewnego dnia odebrałem w Berlinie telegram: „Odkryłem piękny zielony kamień. Przyjeżdżaj natychmiast – Zorba”.

W Niemczech panował wówczas wielki głód. Marki straciły na wartości do tego stopnia, że aby dokonać drobnej transakcji, trzeba było dźwigać walizę pełną pieniędzy. Gdy szedłeś do restauracji coś zjeść, otwierałeś wypchaną banknotami teczkę i wysypywałeś na stół, żeby zapłacić. Nastały dni, kiedy znaczek na list kosztował dziesięć miliardów marek.

Głód, zimno, ubrania w strzępach, znoszone obuwie – pobladły rumiane z natury policzki Niemców. Gdy powiał silniejszy wiatr, ludzie padali na drogach jak jesienne liście. Dzieciom dawano kawałek gumy do żucia, aby omamić je i by nie płakały. Nocami policja patrolowała mosty na rzece, żeby nie rzucały się do niej zrozpaczone matki z dziećmi, szukając ocalenia.

Była zima, spadł śnieg. W sąsiednim pokoju niemiecki profesor sinolog dla rozgrzania się chwytał długi pędzel i zagadkowym zwyczajem Dalekiego Wschodu starał się przepisać jakiś stary chiński poemat albo jakiś aforyzm Konfucjusza. Koniuszek pędzla, uniesiony w powietrzu łokieć i serce uczonego powinny tworzyć kształt trójkąta.

– Po kilku minutach – chwalił się zadowolony – pot spływa mi po ramionach. W ten sposób robi mi się ciepło.

W tych pełnych goryczy dniach otrzymałem telegram Zorby. W pierwszej chwili wpadłem w gniew. Miliony ludzi traci swą godność i łamie się, bo nie ma kawałka chleba, by wzmocnić swe dusze i ciało, a tu, ot, proszę, telegram z propozycją, żeby wyruszyć i pokonać tysiące mil dla podziwiania pięknego zielonego kamienia! Do diabła z pięknem, powiedziałem, które jest bez serca i pozostaje obojętne wobec bólu człowieka.

Nagle przeraziłem się. Złość już minęła, poczułem z rozpaczą, że nieludzkie wezwanie Zorby znalazło we mnie inny nieludzki odzew. Jakiś dziki ptak rozpostarł we mnie skrzydła do odlotu.

Nie pojechałem jednak, znowu się nie odważyłem. Nie wsiadłem do pociągu, nie posłuchałem boskiego, wielkiego wołania w sobie, nie wykonałem niedorzecznego, heroicznego czynu. Poszedłem za wyrachowanym, zimnym, ludzkim głosem rozsądku. Chwyciłem pióro i napisałem do Zorby wyjaśniający list…

A on mi odpowiedział:

Nie obrażając Cię, Szefie, jesteś gryzipiórkiem. Mogłeś i Ty, biedaku, raz w życiu zobaczyć piękny zielony kamień, ale nie zobaczyłeś. Słowo daję, nieraz, kiedy nie miałem nic lepszego do roboty, pytałem sam siebie, czy istnieje piekło. Ale wczoraj, kiedy przyszedł Twój list, rzekłem sobie: z całą pewnością musi istnieć piekło dla paru takich gryzipiórków jak Szef.

Ruszyły wspomnienia, jedno potrąca drugie, spieszą się. Czas zrobić porządek. Podjąć opowieść o życiu i dziejach Zorby od początku. Nawet najbardziej błahe wydarzenia związane z jego postacią lśnią w tej chwili w moim umyśle wyraźne, ruchliwe i bezcenne, jak wielobarwne ryby w przejrzystym, letnim morzu. Nic z niego nie umarło we mnie. To, co dotyczyło Zorby, stało się jakby nieśmiertelne, a jednak w te dni targa mną nagły niepokój: od dwóch lat nie dostałem od niego listu, zapewne ma już siedemdziesiąt lat, może więcej, może i znajduje się w niebezpieczeństwie. Na pewno grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, inaczej nie potrafię wyjaśnić raptownej potrzeby uporządkowania wszystkiego, co stanowi jego własność, przypomnienia słów i czynów, utrwalenia ich na papierze, by nie przepadły. Jakbym zaklinał śmierć, jego śmierć. Obawiam się, że to nie książka pisana moją ręką, ale panichida.

Zawiera, dostrzegam to teraz, wszelkie charakterystyczne cechy żałobnej ceremonii. Oto przyozdobiona taca, kutia gęsto posypana cukrem, z wypisanym cynamonem i migdałami nazwiskiem: ALEKSY ZORBA. Patrzę na napis i momentalnie widzę granatowe morze Krety, które sztormem otacza mój umysł. Słowa, śmiechy, tańce, pijatyki, troski, przyciszone rozmowy o zmierzchu, bardzo okrągłe oczy, które czule i lekceważąco zatrzymywały się na mnie, jakby w każdej chwili miały witać albo żegnać na zawsze.

Kiedy tak spoglądamy na ozdobioną martwą tacę, niektóre wspomnienia wiszą rzędami jak nietoperze, a inne pozostają w grocie naszego serca. Podobnie bez mojej woli splótł się od pierwszej chwili z cieniem Zorby jeszcze inny, bardzo kochany cień, a za nim, niespodziewanie, jeszcze inny – poniżonej, tysiąckroć malowanej, obcałowanej kobiety, którą spotkaliśmy z Zorbą na piaszczystym wybrzeżu Krety, nad Morzem Libijskim…

Z pewnością serce człowieka jest zamkniętą czarą krwi, a gdy otworzy się, biegną do niej wszystkie spragnione, niepocieszone cienie, które nieustannie gęstnieją wokół nas. Spieszą wypić krew naszego serca, bo wiedzą, że innego zmartwychwstania nie ma. Przed wszystkimi pędzi dużymi krokami Zorba i powiewa innymi cieniami, ponieważ wie, że dla niego dzisiaj odbywa się panichida.

Oddajmy mu więc naszą krew, żeby ożył. Zróbmy, co

w naszej mocy, żeby mógł żyć jeszcze trochę

ten wspaniały smakosz, delektant napojów,

pracowity, kobieciarz i włóczęga.

Najszersza dusza, niezawodne

ciało, najswobodniejszy zew,

jaki poznałem

w swoim życiu.

Nikos Kazantzakis1

Pierwszy raz spotkałem go w Pireusie. Udałem się do portu, aby wsiąść na statek płynący na Kretę. Zbliżał się świt. Padał deszcz. Dął silny sirocco, bryzgi morza docierały aż do małej kafejki. Oszklone drzwi były zamknięte, w powietrzu unosiła się woń szałwii i odstręczający fetor ludzkich ciał. Było zimno, szyby zasnuła para z oddechów. Kilku marynarzy w brązowych bluzach z koziej wełny, którzy czuwali całą noc, piło kawę lub szałwię i spoglądało na morze przez zamglone szyby.

Ryby ogłuszone uderzeniami sztormu schroniły się w głębinach, gdzie wody były spokojniejsze, i oczekiwały, aż spokój wróci na powierzchnię. Również stłoczeni w kafejkach rybacy czekali na zakończenie tego zamętu, aby ryby znów nabrały odwagi i wypłynęły po przynętę. Sole, skorupiaki, rekiny powracały z nocnych eskapad. Dniało.

Oszklone drzwi otworzyły się, wszedł robotnik portowy, krępy, ogorzały, z gołą głową, bosy i zabłocony.

– O, Konstandi! – zawołał stary wilk morski w obszernym niebieskim płaszczu. – Co porabiasz?

Konstandi splunął.

– Co mam robić? – odparł posępnie. – Dzień dobry, kafejko. Dobry wieczór, chato. Dzień dobry, kafejko. Dobry wieczór, chato. Oto moje życie. Pracy ani na lekarstwo.

Jedni wybuchnęli śmiechem, inni klnąc, kiwali głowami.

– Życie jest dożywotnim więzieniem – zawyrokował jakiś wąsal, który odbywał studia filozoficzne w teatrze grozy Karagiozisa. – Przeklętym, dożywotnim więzieniem.

Słodkie, zielononiebieskie światło przeniknęło przez brudne szyby, wdarło się do kafejki, kładło się na rękach, nosach i czołach. Przeskoczyło na kominek i oświetliło butelki. Światło elektryczne zbladło, znużony i senny właściciel kafejki wyciągnął rękę i zgasił je.

Na chwilę zapanowała cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na brudne niebo za oknami. Ryk fal docierał aż tu, w kafejce zabulgotały nargile.

Stary wilk morski westchnął.

– Och, co też może dziać się z kapitanem Lemonisem? Niech Bóg ma go w swojej opiece!

Rzucił morzu wściekłe spojrzenie.

– Tfu, ty fabrykancie wdów! – wrzasnął i przygryzł szpakowate wąsy.

Siedziałem w kącie. Było mi zimno. Zamówiłem jeszcze jedną szałwię. Chciało mi się spać. Walczyłem ze snem, zmęczeniem i poranną drętwotą dnia. Przez zamglone szyby patrzyłem na budzący się port, wsłuchiwałem się w wycie syren okrętowych. Wpatrywałem się w ten widok, a tajemna nić, którą uprzędły morze, deszcz i zawierucha, gęstą siecią oplątywała moje serce.

Oczy błądziły po czarnym kadłubie wielkiego statku, który zaledwie majaczył w mroku. Wciąż padało, strugi deszczu zacierały granicę między niebem i błotem.

Kiedy tak wpatrywałem się w czarną sylwetkę statku, w cienie i deszcz, mój smutek zaczął przybierać realną postać. Wracały wspomnienia. W wilgotnym powietrzu coraz wyraźniej rysowała się postać mojego drogiego przyjaciela, zrodzona z deszczu i tęsknoty. Kiedy to było? W ubiegłym roku? W innym życiu? Wczoraj? Kiedy to przyszedłem do tego portu, by go pożegnać? Pamiętam jeszcze ten deszcz, zimno, ten świt. Wtedy także było mi ciężko na sercu. Jakże gorzkie jak piołun jest powolne rozstawanie się z ukochanymi istotami. O ileż łatwiej dokonać jednego cięcia i pozostać w samotności, która jest naturalnym stanem człowieka. Ale wówczas, w ten deszczowy świt, nie mogłem oderwać się od przyjaciela (potem zrozumiałem, na nieszczęście za późno, dlaczego). Wszedłem z nim na statek i usiadłem w jego kabinie między rozrzuconymi walizkami. Kiedy zajęty był czym innym, patrzyłem na niego długo i uparcie, jakbym chciał utrwalić w pamięci każdy szczegół jego postaci – błyszczące, niebieskozielone oczy, krągłą młodzieńczą twarz; spojrzenie wytworne i wyniosłe, a nade wszystko jego arystokratyczne ręce o długich, smukłych palcach.

W pewnej chwili zauważył, że wpatruję się w niego podejrzliwym i zachłannym spojrzeniem. Odwrócił się z tą rozbawioną kpiącą miną, którą zwykle pokrywał wzruszenie. Spojrzał na mnie. Zrozumiał. I żeby rozproszyć smutek pożegnania, zapytał z ironicznym uśmiechem:

– Jak długo?

– Co jak długo?

– Czy długo zamierzasz żuć papier i nurzać się w atramencie? Dlaczego nie jedziesz ze mną? Daleko stąd, na Kaukazie, tysiącom naszych współplemieńców grozi niebezpieczeństwo. Spieszmy im na ratunek.

Zaśmiał się, jakby drwiąc z tej wzniosłej misji.

– Być może niewiele im pomożemy – dodał – ale próbując ocalić innych, ocalimy siebie. Czyż nie są to prawdy, które głosisz, mistrzu? „Jedynym sposobem ocalenia siebie jest walka o ocalenie innych…”. Naprzód więc, nauczycielu… Ruszaj, ty, który tak pięknie nauczasz!…

Nie odpowiedziałem. Święta ziemia Wschodu, matka bogów, jęk przykutego do skały Prometeusza… Przykuta do tych samych skał, woła nas nasza rasa. Znów zagrożona, wzywa pomocy swego syna. Tymczasem ja słucham biernie, jakby ból był tylko snem, a życie porywającą tragedią, podczas której jedynie prostak lub naiwny głupiec rzuca się z loży na scenę, by interweniować w samym środku akcji.

Nie czekając na odpowiedź, mój przyjaciel wstał. Syrena okrętowa zawyła po raz trzeci. Kryjąc wzruszenie pod maską drwiny, wyciągnął rękę.

– Do widzenia, gryzipiórku.

Głos mu zadrżał. Wiedział, jaki to wstyd nie móc zapanować nad swoimi uczuciami. Łzy, czułe słowa, nieopanowane gesty, poufałość – wszystko to uważał za słabość niegodną mężczyzny. My, którzy byliśmy sobie wzajem tak bliscy, nie używaliśmy nigdy czułych słów. Żartowaliśmy, nie szczędząc pazurów na podobieństwo dzikich zwierząt. On inteligentny, ironiczny, dobrze ułożony, ja – podobny barbarzyńcy. On opanowany, w łagodnym uśmiechu wyrażający wszystkie nastroje duszy, ja, gwałtowny, ni stąd, ni zowąd wybuchający dzikim śmiechem.

Próbowałem i ja ukryć wzruszenie pod twardym słowem, ale było mi wstyd. Nie, może nie tyle wstydziłem się, co nie potrafiłem się na to zdobyć. Chwyciłem jego dłoń. Trzymałem ją kurczowo w swojej. Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Wzruszony? – zapytał, starając się uśmiechnąć.

– Tak – odpowiedziałem spokojnie.

– Dlaczego? Nie mówiliśmy o tym, czyż nie uzgodniliśmy tego dawno? Jak to nazywają twoi ukochani Japończycy? Fundosin! Apatia, ataraksja. Twarz jak uśmiechnięta, nieruchoma maska. Co dzieje się pod tą maską – to nasza sprawa.

– Tak – powiedziałem znowu, usiłując nie skompromitować się nadmierną afektacją. Nie byłem pewien, czy mój głos nie zadrży.

Na pokładzie rozległ się gong, wypędzając odprowadzających z kabin. Mżyło. Powietrze wypełniły patetyczne słowa pożegnań, przysięgi, długie pocałunki, pospiesznie rzucane, zadyszane polecenia… Matki rzuciły się do synów, żony do mężów, przyjaciele do przyjaciół. Jakby rozstawali się na zawsze, jakby ta mała rozłąka kazała im myśleć o innej – tej Wielkiej. Nagle w wilgotnym powietrzu od rufy aż do dziobu rozbrzmiał łagodny dźwięk gongu jak żałobny dzwon. Zadrżałem.

Przyjaciel pochylił się do mnie.

– Słuchaj – szepnął. – Czyżbyś miał złe przeczucie?

– Tak – powtórzyłem raz jeszcze.

– Wierzysz w takie bajki?

– Nie – odrzekłem z przekonaniem.

– A więc?

Nie było „a więc”. Nie wierzyłem, ale bałem się.

Przyjaciel oparł lekko lewą dłoń na moim kolanie, jak to miał zwyczaj czynić w serdecznej chwili, kiedy dyskutowaliśmy i nakłaniałem go do podjęcia jakiejś decyzji – a on protestował, odmawiał, ale w końcu ulegał, dotykał wtedy mego kolana, jakby chciał powiedzieć: „W imię przyjaźni zrobię, co chcesz…”.

Powieki jego drgnęły kilkakrotnie. Znów przenikał mnie wzrokiem. Zrozumiał, jak bardzo jestem zgnębiony, i zawahał się przed użyciem naszej ulubionej broni – śmiechu, drwiny…

– Dobrze – powiedział. – Daj rękę. Gdyby któryś z nas znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…

Urwał jakby zawstydzony. My, którzy od lat drwiliśmy z metafizycznych „wzlotów” i wrzucaliśmy do jednego worka wegetarian, spirytystów, teozofów i ektoplazmów…

– Więc? – zapytałem, usiłując odgadnąć.

– Potraktujmy to jak grę, chcesz? – powiedział śpiewnie, pragnąc wybrnąć z ryzykownego zdania, które rozpoczął. – Gdyby któryś znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, niech pomyśli o drugim z taką mocą, aby wezwanie dosięgło go, gdziekolwiek by się znajdował… Zgoda?

Spróbował się uśmiechnąć, lecz wargi jego nie drgnęły, jakby były zlodowaciałe.

– Zgoda – powiedziałem.

Obawiając się, że zbytnio uzewnętrznił swoje wzruszenie, przyjaciel mój dodał pospiesznie:

– Oczywiście nie wierzę absolutnie w niematerialne kontakty duchowe…

– Nie szkodzi – wyszeptałem. – Niech tak będzie.

– Dobrze więc, niech będzie. Gramy. Zgoda?

– Zgoda – odpowiedziałem znowu.

Były to nasze ostatnie słowa. W milczeniu uścisnęliśmy sobie dłonie, nasze palce tęsknie splotły się i nagle rozłączyły. Odszedłem szybko, nie oglądając się, jakby mnie ktoś gonił. W pewnej chwili chciałem odwrócić głowę, by po raz ostatni spojrzeć na przyjaciela, ale wstrzymałem się, nakazując sobie: „Nie odwracaj się! Dosyć!”.

Dusza ludzka, uwięziona w cielesnym bagnie, jest surowa i nieociosana. Jej odczucia są jeszcze gruboskórne i prostackie. Nie może przewidzieć nic czystego i pewnego. Gdyby była do tego zdolna, jakże inaczej wyglądałoby nasze rozstanie.

Było coraz jaśniej. Nakładały się na siebie dwa świty. Widziałem teraz coraz wyraźniej drogą twarz przyjaciela, który samotny i nieruchomy pozostał w porcie na deszczu i wietrze. Oszklone drzwi kawiarni otwarły się. Rozległ się ryk morza. Szeroko rozstawiając nogi, wszedł krępy marynarz z obwisłymi wąsami. Zabrzmiały rozradowane głosy:

– Witaj, kapitanie Lemonisie!

Skuliłem się w kącie, aby znów pogrążyć się w zadumie duszy, ale twarz przyjaciela rozpłynęła się już w deszczu i zniknęła.

Kapitan Lemonis, ponury i milczący, wyjął bursztynowe paciorki i zaczął przesuwać je w palcach. Usiłowałem nie patrzeć, nie słuchać, aby choć na chwilę zatrzymać wizję, która się rozwiewała. Gdybym mógł wskrzesić w sobie tę wściekłość, która wezbrała we mnie, nie wściekłość, lecz wstyd, kiedy przyjaciel nazwał mnie gryzipiórkiem. Miał rację! Ja, który ukochałem życie, od lat zagrzebałem się w papierach i atramencie. W owym dniu rozłąki przyjaciel pomógł mi ujrzeć to jasno. Poczułem ulgę. Znając już imię mego nieszczęścia, może będę mógł skuteczniej je przezwyciężyć. Jakby nie było wcale rozproszone, bezcielesne i nieuchwytne, jakby przyjęło postać, ułatwiając tym samym walkę z nim.

Ostra wypowiedź przyjaciela drążyła mnie bezustannie. Szukałem pretekstu, by cisnąć papiery i rzucić się do akcji. Mierziło mnie to nędzne godło na mojej tarczy. I oto przed miesiącem znalazłem wymarzoną okazję. Wydzierżawiłem na wybrzeżu Krety, od strony Morza Libijskiego, jakąś opuszczoną kopalnię węgla brunatnego i miałem teraz żyć wśród prostych ludzi, robotników, chłopów, z dala od rasy gryzipiórków.

Wielce przejęty gotowałem się do wyjazdu, jakby wyjazd ten miał w sobie jakieś ukryte znaczenie. Zdecydowałem się zmienić styl życia. „Duszo moja – mówiłem sobie – dotąd widziałaś jedynie cień i tym się zadowalałaś, teraz oblokę cię w ciało”.

Wreszcie byłem gotów. W przeddzień, grzebiąc w papierach, znalazłem niedokończony rękopis. Wziąłem i oglądałem niezdecydowany. Od dwóch lat w głębi mojej duszy jak ziarno kiełkowało wielkie pragnienie: Budda. Czułem nieustannie, jak rozrasta się i zżera moje wnętrzności. Rosło, poruszało się, zaczęło uderzać stopą w moją pierś, chcąc wydostać się na zewnątrz. Nie miałem odwagi go zniszczyć. Nie mogłem. Było już zresztą za późno na takie duchowe poronienie.

Nagle, gdy tak stałem niezdecydowany z rękopisem w ręku, objawił mi się pełen ironicznej czułości uśmiech mego przyjaciela. „Zabiorę – powiedziałem dotknięty do żywego – zabiorę go. Nie uśmiechaj się”. Owinąłem rękopis troskliwie jak niemowlę w pieluszki i zabrałem.

Głos kapitana Lemonisa brzmiał ciężko i ochryple. Nadstawiłem ucha, opowiadał o duszkach wodnych, które podczas burzy wdrapały się na maszty jego łodzi i lizały je.

– Są miękkie i śliskie – mówił – ale gdy się ich dotyka, ręka zaczyna płonąć. Kiedy posmarowałem sobie wąsa, w ciemności świeciłem jak diabeł. Więc jak wam już mówiłem, woda dostała się do łodzi i zalała ładunek węgla, który nadmiernie obciążył łódź, tak że zaczęła się przechylać. Ale Bóg miał nas w swojej opiece, zesłał grom. Pokrywa luku otwarła się gwałtownie i morze uniosło węgiel. Łódź stała się lżejsza i wyprostowała się. Byliśmy uratowani. To wszystko.

Wyjąłem z kieszeni małe wydanie Dantego – towarzysza podróży. Zapaliłem fajkę, oparłem się o ścianę i rozsiadłem wygodnie. Przez chwilę się wahałem. Do jakich strof sięgnąć? Do palącej smoły piekła czy do odradzających płomieni czyśćca? Czy też mam udać się prosto przed siebie na najwznioślejsze szczyty ludzkiej nadziei? Do mnie należy wybór. Trzymałem kieszonkowe wydanie Dantego i rozkoszowałem się swoją wolnością. Strofy, które wybiorę o świcie, użyczą swojego rytmu całemu dniowi.

Chcąc podjąć decyzję, pozwoliłem tej wizji zawładnąć sobą, lecz nie na długo. Nagle zaniepokojony uniosłem głowę. Nie wiem, dlaczego doznałem wrażenia, jakby dwoje oczu wierciło mi otwory w czaszce. Spojrzałem szybko za siebie w stronę oszklonych drzwi. Szalona nadzieja błyskawicą przeszyła mózg: „Znowu zobaczę przyjaciela”. Byłem gotów przyjąć cud, lecz cud nie nastąpił. Jakiś stary nieznajomy, sześćdziesięciopięcioletni, bardzo wysoki i chudy, przylepiwszy nos do szyby, spoglądał na mnie szeroko rozwartymi oczami. Trzymał pod pachą mały, płaski tobołek.

Największe wrażenie zrobiło na mnie jego zachłanne, uporczywe spojrzenie, jego oczy, smutne, niespokojne, nieco uśmiechnięte i pełne ognia. Przynajmniej takie wydały mi się przez chwilę.

Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nieznajomy – jakby przekonany, że jestem tym, kogo szuka – wyciągnął rękę i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Szybkim, zwinnym krokiem lawirował pomiędzy stolikami, aż stanął przede mną.

– W podróż? – zapytał. – Dokąd Bóg prowadzi?

– Na Kretę. Dlaczego pytasz?

– Zabierzesz mnie z sobą?

Spojrzałem na niego uważnie. Zapadnięte policzki, mocna szczęka, wystające kości policzkowe, szpakowate kędzierzawe włosy, błyszczące, przenikliwe oczy.

– Po co? Co z tobą zrobię?

Wzruszył ramionami.

– Po co?! Po co?! – wykrzykiwał z pogardą. – Czy nic nie można zrobić bez celu? Tak sobie, bo ci się tak podoba. Więc dobrze, weź mnie – powiedzmy – jako kucharza. Umiem gotować zupy, o jakich ci się nie śniło…

Roześmiałem się. Podobał mi się jego bezceremonialny sposób bycia i to, co mówił. Zupy też. „Nie byłoby źle – pomyślałem sobie – zabrać z sobą tego starego dryblasa na dalekie puste wybrzeże. Zupy, gawędy…”. Wyglądało na to, że niemało tłukł się po świecie, ktoś w rodzaju Sindbada Żeglarza. Podobał mi się.

– O czym myślisz? – spytał obcesowo, potrząsając wielką głową. – Porównujesz szale wagi? Ważysz wszystko z dokładnością grama? A więc zdecyduj się, przyjacielu. Puść się na otwarte wody.

Stał nade mną chudy i tak ogromny, że zmęczyło mnie zadzieranie głowy, gdy z nim rozmawiałem. Zamknąłem Dantego.

– Siadaj – powiedziałem. – Napijesz się szałwii?

Usiadł, ostrożnie położył tobołek na krześle obok.

– Szałwii? – spytał pogardliwie. – Kelner, jeden rum!

Sączył rum małymi łyczkami, długo smakując w ustach, a potem przełykając powoli, aby rozgrzać się od środka. „Zmysłowiec – pomyślałem – znawca”.

– Jaki masz zawód? – zapytałem.

– Wszystkie zawody. Pracuję nogami, rękoma, mózgiem – wszystkim. Tego by jeszcze brakowało, żebym wybierał.

– Gdzie pracowałeś ostatnio?

– W kopalni. Jeśli cię to interesuje, jestem niezłym górnikiem, wiem coś niecoś o metalach, potrafię znaleźć cenne żyły w ziemi, buduję sztolnie, zjeżdżam do szybu. Niczego się nie boję. Pracowałem dobrze. Byłem majstrem, nie miałem powodu się skarżyć, ale diabeł pomieszał wszystko swoim ogonem. W ubiegłą sobotę ogarnął mnie wesoły nastrój, bez zastanowienia poszedłem do właściciela, który akurat przyjechał na inspekcję, i stłukłem go na kwaśne jabłko.

– Dlaczego? Co ci zrobił?

– Mnie? Nic. Doprawdy nic, wierz mi. Po raz pierwszy widziałem poczciwinę. Biedak poczęstował nas nawet papierosami.

– A więc?

– E, ciągle pytasz. To mnie naszło, mój stary. Znasz historyjkę o młynarce? Czego spodziewasz się po tyłku młynarki? Ortografii? Tyłek młynarki nie jest od myślenia.

Czytałem wiele określeń dotyczących umysłu ludzkiego, ale to wydało się niezwykłe i podobało mi się. Spojrzałem na mego nowego towarzysza z żywym zainteresowaniem. Twarz pokryta bruzdami, zżarta deszczem i wiatrem, była jak stoczone przez robaki drzewo. Podobne wrażenie sponiewieranego, umęczonego drzewa zrobiła na mnie kilka lat później twarz Panaita Istratiego.

– Co masz w tobołku? Jedzenie? Ubranie? Narzędzia?

Mój towarzysz wzruszył ramionami, śmiejąc się.

– Za przeproszeniem – powiedział – wydajesz się zupełnie rozsądny.

Pieścił zawiniątko swymi długimi, twardymi palcami.

– Nie – rzucił – to jest santuri.

– Santuri. Umiesz grać na santuri?

– Kiedy mnie przyciśnie bieda, chodzę po kafejkach, grając na santuri. Śpiewam stare, macedońskie ballady zbójeckie. Potem zdejmuję czapkę – ten oto beret – i chodzę wokoło, a ona napełnia się drobnymi monetami.

– Jak się nazywasz?

– Aleksy Zorba. Nazywają mnie też „Telegrafem”, nabijają się, bo jestem długi jak mnich i mam głowę spłaszczoną jak placek. A niech sobie mówią. Nazywają mnie jeszcze „Passa Tempo”, ponieważ swego czasu sprzedawałem palone ziarna dyni. Mówią też o mnie „Zaraza”, gdyż podobno jak się tylko gdzieś pojawię i zacznę swoje sztuczki, wszystko wokół schodzi na psy. Mam jeszcze inne przydomki, ale o tym kiedy indziej…

– Jak nauczyłeś się grać?

– Miałem dwadzieścia lat. Na festynie w mojej wiosce u stóp Olimpu usłyszałem po raz pierwszy dźwięk santuri. Z zachwytu zaparło mi dech, przez trzy dni nie mogłem niczego przełknąć. „Co ci jest?” – zapytał mnie pewnego wieczoru ojciec, niech spoczywa w pokoju. – „Chcę się nauczyć grać na santuri”. „Jak ci nie wstyd. Nie jesteś Cyganem. Chyba nie chcesz powiedzieć, że zamierzasz zostać grajkiem?”. „Chcę się nauczyć grać na santuri”. Miałem kilka groszy zaoszczędzonych na wypadek ożenku. Widzisz, byłem jeszcze szczeniakiem o gorącej krwi, chciało się żenić durnemu koźlakowi. Wydałem więc wszystko, co miałem, i kupiłem santuri. Widzisz, to właśnie. Uciekłem potem do Salonik, gdzie odszukałem Turka, niejakiego Retsep-efendi, nauczyciela gry na santuri. Rzuciłem mu się do stóp. „Czego chcesz, mój mały Greku?” – spytał. „Chcę się nauczyć grać na santuri”. „Dobrze, ale dlaczego rzucasz mi się do stóp?”. „Bo nie mam ani grosza, by ci zapłacić”. „Czyżbyś miał bzika na punkcie santuri?”. „Tak jest”. „Zostań więc, mój chłopcze, nie chcę zapłaty”. Byłem tam rok i uczyłem się u niego. Niech Bóg ma w opiece jego prochy – bo już chyba nie żyje. Jeśli Bóg pozwala psom wejść do swojego raju, niech otworzy jego bramy przed Retsep-efendim. Od czasu, gdy nauczyłem się grać na santuri, stałem się innym człowiekiem. Kiedy dręczy mnie smutek lub doskwiera mi bieda, gram na santuri i to mnie pociesza. Kiedy gram, można do mnie mówić, nie słyszę, a jeśli nawet słyszę, nie mogę mówić. Gdybym nawet chciał – nie mogę.

– Ale dlaczego, Zorba?

– Och, nie wiesz? Namiętność.

Drzwi otwarły się. Do kafejki znowu wtargnął ryk morza. Nogi i ręce lodowaciały. Jeszcze głębiej zapadłem w swój kąt i otuliłem się płaszczem. Rozkoszowałem się niebiańską szczęśliwością tej chwili. „Dokąd iść? – pomyślałem. – Dobrze mi tu. Oby ta chwila trwała wiecznie”.

Spoglądałem na dziwnego faceta naprzeciwko mnie. Utkwił we mnie małe, okrągłe, czarne niby smoła oczy z czerwonymi żyłkami na białkach. Czułem, jak przenikają mnie badawczo, nienasycone.

– A potem? – spytałem.

Zorba znowu wzruszył kościstymi ramionami.

– Zostaw już to – powiedział. – Dasz mi papierosa?

Dałem mu. Wyjął z kieszeni kamień do zapalniczki i knot, zapalił. Z zadowoleniem przymknął oczy.

– Czy jesteś żonaty?

– Czyż nie jestem mężczyzną? – powiedział rozdrażniony. – Jestem mężczyzną – to znaczy ślepcem. Jak wszyscy przede mną tak i ja zwaliłem się do dołu na łeb, na szyję. Ożeniłem się. Zacząłem się staczać. Zostałem głową rodziny, wybudowałem dom, miałem dzieci – same kłopoty. Ale niech będzie błogosławione santuri.

– Grałeś sobie, aby odpędzić troski?

– Ach, mój stary, widać, że nie grasz na żadnym instrumencie. Co za bzdury opowiadasz? W domu są same zmartwienia. Żona, dzieci. Co będzie się jadło, co włoży się na grzbiet? Co będzie z nami dalej? Piekło. Nie, santuri wymaga radosnego nastroju, dla santuri trzeba być czystym. Jak mogę być w nastroju do gry na santuri, kiedy żona gada jak najęta. Spróbuj grać na santuri, kiedy dzieci są głodne i wrzeszczą jak opętane. Aby grać na santuri, trzeba zapomnieć o wszystkim, rozumiesz?

Pojąłem, że Zorba jest człowiekiem, którego daremnie tak długo szukałem. Żywe serce, zdrowe gardło, wielka prosta dusza; zrośnięta jeszcze pępowiną z matką Ziemią.

Ten robotnik najprostszymi z ludzkich słów wyjaśnił mi znaczenie takich pojęć, jak sztuka, miłość, piękno, czystość, namiętność. Patrzyłem na jego muskularne ręce, pokryte odciskami, popękane, nerwowe i zniekształcone, które umiały się obchodzić z kilofem i z santuri. Ręce te, troskliwie i czule, jakby rozbierały kobietę, otwarły worek i wyjęły stamtąd stare santuri wypolerowane w ciągu wielu lat, z mnóstwem strun, ozdobione mosiądzem i kością słoniową, i czerwonym jedwabnym pomponem z boku. Grube palce pieściły je powoli, namiętnie, jakby pieściły kobietę. Potem otuliły je na nowo, jak się otula ciało ukochanej istoty, aby uchronić je przed zziębnięciem.

– Oto moje santuri – wyszeptał, kładąc je ostrożnie na krześle.

Marynarze, śmiejąc się głośno, trącali się kieliszkami. Jakiś stary wilk morski przyjaźnie poklepał kapitana Lemonisa po ramieniu.

– Miałeś porządnego stracha, kapitanie, przyznaj się. Bóg jeden wie, ile świec obiecałeś świętemu Mikołajowi.

Kapitan zmarszczył krzaczaste brwi.

– Klnę się na morze, chłopaki, gdy śmierć zajrzała mi w oczy, nie pomyślałem ani o Matce Boskiej, ani o świętym Mikołaju. Zwróciłem się ku Salaminie. Pomyślałem o żonie i zawołałem: „Ach, moja poczciwa Katarzyno, gdybym mógł być teraz w twoim łóżku!”.

Marynarze znowu zarechotali. Kapitan Lemonis śmiał się również.

– Patrzcie, jakim dziwnym zwierzęciem jest człowiek – powiedział. – Archanioł śmierci wznosi swój miecz nad jego głową, a jego myśl jest tam, nie gdzie indziej, lecz właśnie tam. Niech go diabli porwą, starego rozpustnika.

Klasnął w ręce.

– Kolejka dla chłopców! – zawołał do kelnera.

Zorba słuchał, nadstawiając wielkie uszy. Odwrócił się, spojrzał na marynarzy, potem na mnie.

– Gdzie jest to „tam”? – zapytał. – Co ten typ plecie?

Nagle zrozumiał i podskoczył.

– Brawo, przyjacielu! – zawołał z zachwytem. – Ci marynarze wiedzą, w czym rzecz. Pewnie dlatego, że dzień i noc wodzą się za łby ze śmiercią.

Podniósł do góry swoją wielką pięść.

– Dobrze – powiedział – to inna materia. Przejdźmy do naszej: mam zostać czy odejść? Decyduj.

– Zorba – powiedziałem, z trudem hamując chęć rzucenia mu się w ramiona. – Zgoda, Zorba, idziesz ze mną. Mam kopalnię na Krecie, będziesz nadzorował robotników. Wieczorem rozciągniemy się obaj na piasku – nie mam żony ani dzieci, ani psa – będziemy jedli i pili. A potem zagrasz na santuri.

– …Jeśli będę w nastroju, słyszysz? Jeśli będę miał nastrój. Będę pracował dla ciebie, ile zechcesz, jestem twoim człowiekiem. Ale santuri to zupełnie inna sprawa. To dzikie zwierzę, które musi mieć wolność. Jeśli będę w nastroju – zagram. Nawet zaśpiewam. A nawet zatańczę zeibekiko i sirtaki. Lecz mówię szczerze – muszę mieć natchnienie. Stawiajmy sprawę jasno. Jeśli spróbujesz mnie zmuszać – wszystko skończone. Musisz wiedzieć, że w tych sprawach jestem mężczyzną.

– Mężczyzną? Co chcesz przez to powiedzieć?

– No, wolnym.

– Jeszcze jeden rum! – zawołałem.

– Dwa razy rum! – krzyknął Zorba. – Ty też wypijesz jednego, musimy się trącić. Szałwia i rum nie stanowią dobrej pary. Poza tym musisz wypić, aby oblać naszą umowę.

Trąciliśmy się szklaneczkami. Było już całkiem jasno. Statek zabuczał. Przewoźnik, który zaniósł moje walizki na pokład, skinął na mnie.

– Chodźmy – powiedziałem, wstając. – Niech nas Bóg wspomaga!

– I diabeł – uzupełnił spokojnie Zorba.

Pochylił się, wziął pod pachę santuri, pchnął drzwi i ruszył przodem.2

Morze, słodycz jesieni, wyspy skąpane w świetle, przezroczysty welon drobniutkiej mżawki, powlekający nieśmiertelną nagość Grecji. Myślałem, jak szczęśliwy jest człowiek, któremu przed śmiercią dane było żeglować po Morzu Egejskim.

Wiele rozkoszy kryje w sobie ten świat – kobiety, owoce, idee. Ale pruć to morze w czas cichej jesieni, szepcząc imię każdej wyspy – to rozkosz, która zdolna jest przenieść serce człowieka wprost do raju. Nigdzie tak łagodnie i łatwo nie przechodzi się od rzeczywistości do marzenia. Zacierają się granice, a maszty najstarszych okrętów obrastają owocami jak pędy winogron. Można powiedzieć, że tu, w Grecji, cud rodzi się na zawołanie.

Koło południa deszcz ustał, słońce wyjrzało spoza chmur łagodne, ciepłe, orzeźwiające i świeże i pieściło promieniami ukochane wody i lądy. Stałem na dziobie i upajałem się tym cudem, aż po krańce morza i nieba, który objawiał się w krąg jak okiem sięgnąć.

Na statku panoszyli się: bystrzy Grecy, diablo złośliwi ludzie, o chciwych oczach i umysłowości przekupniów; intrygi i kłótnie, rozstrojone pianino, przyzwoite kobiety i złośliwe jędze, atmosfera prowincjonalnej nędzy. Ogarniało człowieka pragnienie, aby uchwycić ten statek z dwóch końców, zanurzyć go w morzu i potrząsnąć nim mocno, oczyścić go z wszelkiego robactwa, które go plugawi – ludzi, szczurów, pluskiew – aby wypłynął znowu na fale pusty i wymyty.

Chwilami brała mnie litość. Litość buddyjska, zimna jak wniosek sylogizmu metafizycznego. Litość nie tylko dla ludzi, lecz dla całego świata, który walczy, krzyczy, płacze, żywi jakieś nadzieje i nie widzi, że wszystko to jest mirażem, nicością. Litowałem się nad Grekami i nad statkiem, i nad morzem, i nad sobą, i nad kopalnią węgla brunatnego, i nad swoim niedokończonym rękopisem Buddy, i nad tymi wszystkimi złudnymi kombinacjami światła i cienia, które nagle mącą i zanieczyszczają czyste powietrze.

Spoglądałem na pochmurną, woskowożółtą twarz Zorby. Siedział na zwoju lin na dziobie. Wąchał cytrynę, nadstawiał swoje wielkie uszy i wsłuchiwał się w kłótnie pasażerów, spośród których jedni byli zwolennikami króla, inni Wenizelosa. Kiwał swoją wielką głową i spluwał.

– Stare bajdy! – mruknął z pogardą. – Oni nie mają wstydu.

– Co za stare bajdy, Zorba?

– No, wszystko: królowie, demokracje, posłowie – zawracanie głowy.

Dla Zorby współczesne wydarzenia były jedynie kupą staroci, tak bardzo je wyprzedzał. Telegraf, statek parowy kolej żelazna, powszechna moralność, ojczyzna, religia – wszystko to było dla niego zapewne jak odległe dzieje. Jego dusza posuwała się naprzód znacznie szybciej niż nasz świat.

Trzeszczały liny masztów, wybrzeże wirowało, kobiety zżółkły jak cytryny. Złożyły broń – szminki, gorsety, spinki, grzebienie. Wargi im zbielały, paznokcie zsiniały. Stare sroki traciły cudze piórka – wstążeczki, sztuczne rzęsy, sztuczne pieprzyki. Wstrząsane torsjami, budziły niesmak i litość.

Zżółkł i pozieleniał także Zorba. Jego błyszczące oczy zmatowiały. Dopiero pod wieczór jego spojrzenie ożywiło się. Wyciągnął rękę i wskazał dwa ogromne delfiny, które skakały, chcąc wyprzedzić statek.

– Delfiny! – zawołał radośnie.

Wtedy dopiero zauważyłem, że wskazujący palec jego lewej ręki jest ucięty prawie do połowy. Wzdrygnąłem się i zrobiło mi się niedobrze.

– Co się stało z twoim palcem? – zawołałem.

– Nic – odparł trochę dotknięty, że nie dość ucieszył mnie widok delfinów.

– Czy to maszyna go ucięła? – nalegałem.

– Jaka tam maszyna? Sam sobie uciąłem.

– Sam? Dlaczego?

– Nie zrozumiesz tego, szefie – powiedział, wzruszając ramionami. – Mówiłem ci, że próbowałem wszystkich zawodów. Swego czasu byłem garncarzem. Kochałem tę pracę do szaleństwa. Wyobrażasz sobie, co to znaczy wziąć do ręki kawał gliny i zrobić z niej wszystko, co ci się spodoba? Trrr! Koło furkoce, glina kręci się jak szalona, a ty stoisz nad nią i mówisz: „Zrobię dzban, zrobię talerz, zrobię świecznik i diabli wiedzą, co jeszcze”. Oto co znaczy być człowiekiem: wolność.

Zapomniał o morzu, nie gryzł już cytryny, oczy odzyskały blask.

– Tak, ale co z palcem? – dopytywałem się.

– Och, przeszkadzał mi, wkręcał się w koło, odstawał i psuł najdoskonalsze kształty. Pewnego dnia chwyciłem więc siekierę…

– I nie bolało cię?

– Jak to nie bolało? Nie jestem z drewna. Jestem człowiekiem. Bolało mnie, oczywiście. Ale – powtarzam – przeszkadzał mi, więc go obciąłem.

Słońce zaszło, morze uspokoiło się nieco, rozproszyły się chmury. Na niebie zajaśniała pierwsza gwiazda. Spoglądałem na morze, na niebo, pogrążyłem się w zadumie… Kochać tak bardzo, aby chwycić siekierę, uderzyć i cierpieć… Ale ukryłem wzruszenie.

– Nie najlepszy to sposób, Zorba – powiedziałem z uśmiechem. – Przypomina mi to ascetę z pewnej legendy, którym tak wstrząsnął widok kobiety, że złapał siekierę…

– Idiota! – przerwał mi Zorba, odgadując dalszy ciąg. – Ten mały szczegół nigdy nie przeszkadza.

– Jak to? – upierałem się. – Nawet bardzo przeszkadza.

– W czym?

– Abyś wszedł do Królestwa Niebieskiego.

Zorba popatrzył na mnie ironicznie, z ukosa.

– Ależ, głupcze, toż to jest właśnie klucz do raju!

Podniósł głowę, spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał zbadać, co myślę o przyszłym życiu, o Królestwie Niebieskim, o kobietach, o księżach. Niewiele widać osiągnął, bo potrząsnął nieufnie swoją szpakowatą głową.

– Kastraci nie wejdą do raju – stwierdził i zamilkł.

Położyłem się w swojej kabinie, wziąłem do ręki jakąś książkę. Znów Budda owładnął moimi myślami. Czytałem Dialog Buddy i pasterza, który w ostatnich latach dawał mi poczucie spokoju i bezpieczeństwa.

„Pasterz: – Posiłek mój jest gotów, wydoiłem moje owce, zaryglowałem drzwi mojej lepianki, rozpaliłem ogień, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz.

Budda: – Nie trzeba mi strawy ni mleka, lepianką moją są wiatry, ogień mój zgasł, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz.

Pasterz: – Mam woły, mam krowy, odziedziczyłem po ojcu pastwiska i byka, który pokrywa moje krowy, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz.

Budda: – Nie mam pastwisk, nie mam wołów ni krów, nie mam nic, nie boję się niczego, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz.

Pasterz: – Mam przy sobie łagodną i wierną pastuszkę. Od wielu lat jest moją żoną. Szczęśliwy jestem radością, którą obdarza mnie co noc, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz.

Budda: – Jestem wolny, a moje serce jest mi posłuszne. Od lat ćwiczę je, aby obdarzało mnie radością, a ty, niebo, możesz spływać deszczem, ile zechcesz”.

Te dwa głosy towarzyszyły mi nawet wtedy, gdy już zapadłem w sen. Znowu zerwał się wiatr i fale uderzały o przezroczyste, grube szkło okienka mojej kajuty. Niby smuga dymu unosiłem się między snem a jawą. Wybuchła gwałtowna burza. Wody pokryły pastwiska, pochłonęły krowy, woły i byka. Wiatr zerwał poszycie chaty, ogień zgasł; kobieta krzyknęła i martwa osunęła się w błoto, a pasterz opłakiwał ją w głos. Nie rozumiałem słów, ale słyszałem ten krzyk, i wciąż coraz głębiej zapadałem w sen jak ryba, która ześlizguje się w morskie głębiny.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: