Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Helena Majdaniec. Jutro będzie dobry dzień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Helena Majdaniec. Jutro będzie dobry dzień - ebook

Helena Majdaniec – gwiazda bigbitu. Znana z przebojów Rudy rydz, Zakochani są wśród nas czy Czarny Ali Baba. Dla jednych spełniona i szczęśliwa, dla drugich na zawsze pozostanie postacią tragiczną.

Helenę Majdaniec wspomina w książce niemal siedemdziesiąt osób, którym dane było poznać artystkę. Opowieść o jej życiu jest nie tylko cukierkowym portretem. Poza entuzjastycznymi i serdecznymi opiniami padają też słowa krytyki, nierzadko bardzo surowej. O Majdaniec wypowiadają się między innymi: Katarzyna Gaertner, Wojciech Korda, Irena Jarocka, Czesław Niemen, Karin Stanek, ojciec bigbitu Franciszek Walicki czy Małgorzata Majdaniec – ukochana bratanica piosenkarki.

Osobny rozdział w książce to zapis rozmowy Daniela Kossaka z artystką, przeprowadzonej zaledwie kilkadziesiąt godzin przed niespodziewaną śmiercią Heleny Majdaniec. Stanowi szczere, choć niezamierzone podsumowanie życia, z którym ani przez chwilę nie zamierzała się rozstać.

 

Rafał Podraza (ur. 1977) – dziennikarz, autor tekstów piosenek, poeta, animator kultury. Laureat wielu nagród, m.in. dwukrotnie „Złotej Płyty”, w 2013 r. odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Pomysłodawca i dyrektor artystyczny Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki im. Anny Jantar we Wrześni.

Autor książek m. in: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec (2012), Rozmowy o zmierzchu (2014), Wieczór nad rzeką zdarzeń. Janusz Kondratowicz w rozmowie z Rafałem Podrazą (2015), Przegrane Medale. Jak działacze niszczyli sportowców (2015). Popularyzator twórczości Magdaleny Samozwaniec. Opracował i opublikował dotąd nieznane książki pisarki. Nakładem W.A.B. ukazały się m.in. Z pamiętnika niemłodej już mężatki (2009), Kartki z pamiętnika młodej mężatki (2011), Moich listów nie pal! Listy do rodziny i przyjaciół (2014).

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2296-6
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

14 czerwca 2015 roku miałem zaszczyt wraz z bliskimi Heleny Majdaniec odsłaniać w Alei Gwiazd na opolskim rynku JEJ gwiazdę. W tym dniu w Opolu grano JEJ piosenki, a z okien patrzyły JEJ podobizny. Dotykając ręką gwiazdy, zdałem sobie sprawę, że w ciągu dwóch lat od ukazania się pierwszego wydania tej książki piosenki Heleny Majdaniec znów pojawiły się w radiu i telewizji. Dawni fani ponownie sięgają po jej nagrania, a młodzi odkrywają zapomnianą królową twista, jak nazywano Helenę.

Czy spodziewałem się takiego sukcesu?

Na pewno nie. Tym bardziej cieszę się, że podjąłem ryzyko przygotowania książki nie o Kossakach, którzy dotąd wyznaczali moją literacką drogę. Dzięki tej publikacji poznałem nowe środowisko i Szczecin sprzed lat, dotarłem do wielu ludzi, którzy tworzyli polski bigbit, a także do mimowolnych świadków kariery Heleny Majdaniec.

Cieszę się, że tak wiele osób zechciało mi pomóc. Rzadko zdarzało się, by ktoś odmówił, większość rozmówców ochoczo przyjmowała pomysł powstania publikacji. Nawet ci, którzy za Heleną nie przepadali, zgodzili się ją wspominać.

Dzięki pracy nad tą książką udało mi się także odnowić po wielu latach kontakt z moim mentorem Januszem Kondratowiczem – „poetą polskiej piosenki”, autorem nieśmiertelnego przeboju Zakochani są wśród nas, który wszedł do kanonu polskiej piosenki rozrywkowej właśnie w wykonaniu Heleny. Pokłosiem spotkań z Januszem Kondratowiczem jest niedawno wydana książka – niedokończony niestety wywiad rzeka – Wieczór nad rzeką zdarzeń.

Dziś, znając pogmatwane życie piosenkarki, inaczej słucham jej piosenek. Mam nadzieję, że moi Czytelnicy również spojrzą na Helenę Majdaniec z nowej perspektywy.

Była artystką nietuzinkową, królową paryskich kabaretów i – jak to powiedział jeden ze wspominających ją w książce przyjaciół – barwnym ptakiem niepasującym do siermiężnej rzeczywistości Polski Ludowej. Wyjeżdżając z kraju pod koniec lat sześćdziesiątych, u szczytu sławy, chciała posmakować innego życia. Czy było warto?

Mam nadzieję, że obecne wydanie, poszerzone o kilka wspomnień, bogatsze o kilkadziesiąt zdjęć z prywatnego archiwum Heleny Majdaniec, na nowo opracowane redakcyjnie i graficznie, pomoże Państwu znaleźć odpowiedź nie tylko na to pytanie.

Rafał PodrazaHelena o sobie

Urodziłam się w 1941 roku. Tatuś w młodości grał na klarnecie i głównie to skłoniło mnie do zajęcia się muzyką, tym bardziej że sukcesy odnosiłam już jako mała dziewczynka. Śpiewałam dzieciom na podwórku za cukierki i czekoladki, a na koloniach letnich po konkursie wokalnym powiedziano mi wyraźnie: „Helenko, będziesz kiedyś drugą Mirską!”. Ponadto na piąte urodziny dostałam od rodziców pianino, a gdy miałam siedem lat, zostałam przyjęta do szkoły muzycznej. Podstawowa szkoła muzyczna w Szczecinie mieściła się przy ulicy Wojska Polskiego, a średnia – na Staromłyńskiej. Uczęszczałam kolejno do obydwu – najpierw siedem lat byłam w szkole niższej, w klasie fortepianu u profesor Miścichowskiej, potem w średniej szkole muzycznej, też w klasie fortepianu, u pani profesor Margarity Doliwa-Dobrowolskiej. Na egzaminie dyplomowym grałam Scarlattiego, Lully’ego i Bacha. Później, już w Paryżu, kontynuowałam edukację u profesora Miłosza Magina w Konserwatorium im. Siergieja Rachmaninowa.

Pani Margarita wielokrotnie powtarzała, że jestem bardzo muzykalna, ale mam niezbyt długie place, więc gdy zechcę grać bardziej skomplikowane utwory, będę miała trudności. I faktycznie tak było. Właśnie dlatego zasugerowała, żebym zajęła się śpiewem. Zaprowadziła mnie nawet do pani profesor Wyżykowskiej z klasy śpiewu klasycznego, która uczyła takie sławy jak Barbarę Zagórzankę czy Paulosa Raptisa. Poszłam do niej na dwie lekcje, ale gdy zaczęła ustawiać mój głos na sopran dramatyczny, przeraziłam się i powiedziałam: „Ja muszę śpiewać naturalnym głosem!”. Pani profesor jednak nie słuchała, za wszelką cenę chcąc przestawić mnie na klasykę. A ja byłam już pod wpływem rocka, zakochana w Elvisie Presleyu i Brendzie Lee. Postanowiłam więc nie korzystać więcej z doświadczenia profesor Wyżykowskiej.

Pociągał mnie rock and roll, miałam rytm w żyłach. Interesował mnie też jazz, ale nie klasyka. Wielkie wrażenie robiły na mnie Ella Fitzgerald, Brenda Lee, Helen Shapiro i Connie Francis.

Pierwszą osobą, która odkryła we mnie piosenkarkę, a nie śpiewaczkę, był Jasio Szyrocki, także uczeń profesor Dobrowolskiej. Lekcje miał zaraz po mnie, więc wielokrotnie słyszał, jak grając utwory, śpiewałam pod nosem. Zaprosił mnie do chóru Politechniki Szczecińskiej i tak to się zaczęło. W chórze wykonywaliśmy muzykę dawną, polifoniczną, a także współczesną. Dał mi partię solową. Pojechałam nawet z chórem do Włoch. Występowaliśmy w Aula Magna w Rzymie. To było dla mnie wielkie przeżycie. Byliśmy tam trzy miesiące. Potem śpiewaliśmy także w Austrii. Muszę przyznać, że występy w chórze były cenną lekcją na przyszłość. Po wielu latach pani profesor Doliwa-Dobrowolska powiedziała do mnie z uśmiechem: „Uczyłam was (to znaczy mnie i Jasia Szyrockiego) gry na fortepianie, a zrobiliście karierę w śpiewie…”.

Poza występami w chórze próbowałam też swoich sił w szczecińskich klubach studenckich. Już wcześniej, gdy w Skrzacie szukano refrenistki, przeszłam eliminacje i zaczęłam występować, ale nie związałam się z tym miejscem. Nie nadawałam się do śpiewania piosenek kabaretowych, poza tym w teatrzyku lepiej ode mnie śpiewała Krystyna Oleszczuk. A ja nigdy nie lubiłam być tą drugą… Na szczęście w innych klubach studenckich – w Kontrastach i Pinokiu – było inaczej. Tam śpiewałam piosenki, w których mogłam pokazać głos i temperament.

Lata sześćdziesiąte to początki bigbitu w Polsce. Miałam to szczęście, że jako jedna z pierwszych zaczęłam śpiewać w tym stylu. Znałam zachodnią muzykę, bo jeszcze w liceum poznałam oficera marynarki handlowej. Kiedy wypływał, zostawiał mi swoje płyty, które przywoził z Zachodu. Wmawiał mi, że jest Francuzem i nazywa się George, a potem okazało się, że to Polak – ot, zwykły Jurek. Pewnego razu przyniósł mi bukiet róż i chciał się żenić. Jednak ja nie chciałam. Ale zanim dałam mu kosza, nasłuchałyśmy się z moją przyjaciółką Czesią Mariańczyk odtwarzanych na jej adapterze Melodia płyt Brendy Lee, Dalidy, Presleya, Sheili. Nie mogłam się oderwać od tych piosenek. Grałam je na fortepianie, dopisywałam do nich polskie teksty i zaczynałam w tym stylu śpiewać. Moją pierwszą piosenką był Bilet w jedną stronę, do której tekst napisał mój brat, bo jeszcze nie miałam ani kompozytorów, ani autorów tekstów. To była amerykańska piosenka, w oryginale śpiewał ją Neil Sedaka. Kiedy już byłam znana, Bilet puszczany był w eter non stop i stał się moim pierwszym przebojem.

Dużo zawdzięczam Czerwono-Czarnym. Na początku lat sześćdziesiątych Estrada Szczecińska zorganizowała akcję Szukamy młodych talentów – zespół Czerwono-Czarni jeździł po kraju i wyszukiwał te talenty. Jeden z kolegów namówił mnie, żebym zgłosiła się na eliminacje. Udało się. Wygrałam przesłuchania w strefie szczecińskiej. To był czerwiec 1961 roku. Nie byłam pewna, czy powinnam zająć się śpiewem, dlatego pewnego dnia zapukałam do drzwi dyrektora Estrady Szczecińskiej, pana Jacka Nieżychowskiego. Zaśpiewałam mu dwie piosenki: Monikę po włosku i utwór Romantica Dalidy. Był oszołomiony. Natychmiast zaprosił mnie do finału Festiwalu Młodych Talentów. Poza tym powiedział: „Helena, za kilka miesięcy cała Polska dowie się, że istniejesz!”. I tak się stało. Na początku nie chciałam mu wierzyć, ale już w styczniu 1962 roku zawiózł mnie i kilku młodych kandydatów do Warszawy, do kawiarni Uśmiech, gdzie spotykała się cała śmietanka intelektualno-artystyczna Warszawy i tam właściwie zaczęła się moja kariera. Zaśpiewałam najlepiej jak umiałam, a Polska Kronika Filmowa nakręciła fragment mojego występu. Później był finał Festiwalu Młodych Talentów, znalazłam się w Złotej Dziesiątce. Ten festiwal stał się dla mnie powiewem nowego, lepszego świata. Muzyka bigbitowa była buntem wobec muzycznej sentymentalnej starzyzny, którą puszczano w radiu.

I Festiwal Młodych Talentów odbywał się na kortach tenisowych przy alei Wojska Polskiego. We dwie z Grażynką Rudecką reprezentowałyśmy Szczecin. Byłam bardzo skromnie ubrana, w szarą uczniowską sukieneczkę. Ale, szczerze mówiąc, nic innego nie miałam. Wszystko kupowało się na targowiskach, na tak zwanych ciuchach. Zresztą, nie było wtedy ważne, jak człowiek jest ubrany, tylko to, żeby mógł robić to, co chciał i kochał.

Pogoda zupełnie nie dopisała. Padało straszliwie! Większość publiczności stała pod parasolkami, a mimo to było mnóstwo ludzi i wszyscy radowali się jak dzieci. To było wspaniałe! Finalistom akompaniowali Czerwono-Czarni. Skład był typowo rockowy: fortepian, perkusja, gitara basowa, gitara prowadząca i saksofon. Zaraz wypuszczono pocztówki grające ze zdjęciami finalistów; to była kompletna nowość.

W finale śpiewałam Bilet w jedną stronę, 24 tysiące pocałunków i Monikę. Odniosłam sukces. Jednak nie chciałam ani być podziwiana, ani stać w świetle jupiterów. Chciałam śpiewać. Chciałam nieść radość i szczęście ludziom dzięki piosenkom, żeby się ze mną wspólnie bawili. Dlatego mam tak wiele radosnych piosenek w repertuarze.

I Festiwal odkrył wiele gwiazd: Czesia Niemena, Wojtusia Kordę, Karin Stanek, Wojtka Gąssowskiego i paru innych. W nagrodę cała Złota Dziesiątka ruszyła w trasy po Polsce. Każda trwała mniej więcej trzy tygodnie.

Na trasach bywało różnie. Jechaliśmy na przykład w Lubelskie i objeżdżaliśmy wszystkie miasta tego województwa. I tak kolejno każdy rejon. Na koniec trasy odbywał się zawsze „zielony koncert” – muzycy robili nam wtedy niespodzianki. Zmieniali na przykład tonację podczas występu i trzeba było dać sobie radę. Potrafili podnieść tonację o kwartę i wtedy było wesoło… Albo nadawali zupełnie inne tempo – bardzo tego nie lubiłam. Jeździliśmy non stop po kraju. Jesienią i zimą występowaliśmy w kożuchach, czapkach i szalikach, bo było tak zimno. Czasem autobus, którym podróżowaliśmy, zakopywał się w śniegu i trzeba było wysiadać i szuflą odgarniać drogę. To były ciekawe czasy, dzisiaj nie do pomyślenia.

Przez ponad rok współpracowałam z Czerwono-Czarnymi, koncertowałam w kraju i za granicą, dokonywałam pierwszych nagrań. Najpierw śpiewałam covery, a później zaczęli dla mnie pisać uznani kompozytorzy i autorzy tekstów. To było spełnienie moich marzeń. Pan Klimczuk przyjechał specjalnie na koncert Czerwono-Czarnych do Szczecina i poprosił, żebym przyjechała do Warszawy na nagrania. Pojechałam. Kompozytor pokazał mi przygotowane piosenki, które już kilka godzin później nagrywałam w studiu Polskiego Radia. Podkłady przygotowano wcześniej – ze znakomitymi muzykami i chórem Novi Singers – ja miałam tylko zaśpiewać. I – co ciekawe – wszystkie wówczas nagrane piosenki stały się hitami! Nie pracowałam wiele nad nimi, nagrałam je za pierwszym razem. Był tylko jeden dubel, ale pan Malczewski, reżyser dźwięku, stwierdził, że pierwsze nagrania były lepsze. Spontaniczne, czyściutko zaśpiewane dziewczęcym głosem. Wszystkie te piosenki były bardzo skoczne i radosne: Jutro będzie dobry dzień, Rudy rydz, Zakochani są wśród nas, Czarny Ali Baba, Długi Bill.

A mogłam mieć więcej przebojów… Tańczące Eurydyki zasłynęły dopiero w wykonaniu Anny German, Żółte kalendarze, które śpiewałam jako pierwsza, przylgnęły do Piotra Szczepanika. Nie mam dziś o to żalu. Nagrywałam wtedy sporo twistów. Kalendarze miały być próbą zaskoczenia fanów czymś innym, ale ta piosenka jakoś mi nie leżała. Sam kompozytor też nie był zachwycony i do promocji wybrał interpretację Piotra, zresztą nagraną na tym samym podkładzie muzycznym. Dzięki tej piosence gwiazda Szczepanika rozbłysła pełnym blaskiem. Ta kompozycja przyniosła mu szczęście.

Los i mnie dawał muzyczne prezenty. Największym był chyba pan Klimczuk, wówczas bardzo ważna persona w Polskim Radiu – miał własną orkiestrę, poza tym tworzył piękne kompozycje. Dzięki niemu powoli pięłam się wzwyż. Krok po kroku. Ponieważ w 1963 roku kilka śpiewanych przeze mnie przebojów zdobyło tytuł Radiowej Piosenki Miesiąca, w podsumowaniu rocznym ogłoszono mnie „królową polskiej piosenki”! Moja „czwórka” była pierwszą polską płytą z kolorową okładką, a w konkursie tygodnika „Dookoła Świata” znalazłam się w Wielkiej Piątce Roku. Stanowiło to ogromne wyróżnienie, bo znacznie wyprzedziłam Irenę Santor i Sławę Przybylską, wtedy wielkie gwiazdy. W międzyczasie stanęłam przed komisją Ministerstwa Kultury i Sztuki, zdobyłam tak zwaną weryfikację i odtąd mogłam pracować jako zawodowa piosenkarka.

Wiodło mi się dobrze, może nie byłam milionerką, ale nie mogłam narzekać. Za każdą nagraną piosenkę, która stawała się własnością Polskiego Radia, dostawałam pięćset złotych, koncerty też były dobrze płatne. W tym samym roku z różnych powodów odeszłam jednak z Czerwono-Czarnych. Głównie poszło o mój wyjazd do NRD. Otóż na okładce „Radaru” wypatrzył mnie niemiecki reżyser i zaproponował udział w filmie muzycznym Titel hab’ ich noch nicht (Nie mam jeszcze tytułu), który opowiadał o miłości polskiej piosenkarki do niemieckiego boksera. Wyjechałam, plenery kręciliśmy w Berlinie i Złotych Piaskach. Zdjęcia trwały długo, więc gdy wróciłam do kraju, było już po finale II Festiwalu Młodych Talentów i moje miejsce w zespole zajęła Kasia Sobczyk.

Nagle zostałam bez zespołu, ale się nie poddałam. W grudniu wyjechałam z Niebiesko-Czarnymi do Paryża, do Olympii. Tak zaczęła się nasza współpraca. Zespół Niebiesko-Czarni, podobnie jak Czerwono-Czarni, lansował gwiazdy. Ich solistami byli między innymi Czesio Niemen, Michaj Burano, ja, potem Ada Rusowicz.

Ada była bardzo sympatyczna, ale zupełnie nieprzygotowana do zawodu. Ta surowa dziewczyna z Dzierzgonia jednak wybiła się i osiągnęła sukces. Miała dobry głos i – co najważniejsze – była pracowita. Talent to nie wszystko, w tym zawodzie osiąga się sukces poprzez ciągłą pracę nad sobą. Była urocza, miała piękne dołeczki, gdy się uśmiechała. I – co bardzo ważne – na początku kariery zajął się nią mistrz – Czesław Niemen. Ada była wtedy jego dziewczyną, dla niej pisał piosenki. Nie przepadałam za nią, ale miałam swoje powody.

Dlaczego przeszłam do Niebiesko-Czarnych?… Skoro miałam możliwość wyjechać do Olympii, to bez namysłu wyjechałam. Tym bardziej że Czerwono-Czarni, jak wcześniej wspominałam, mnie wyrzucili. Nie spodziewałam się wówczas, że moja współpraca z Niebiesko-Czarnymi będzie trwała tak długo.

Zaraz po koncertach w Olympii, w styczniu 1964 roku, występ w Sali Kongresowej z Marleną Dietrich. Miałam wtedy straszną tremę. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Dietrich paroma ćwiczeniami pomogła mi rozluźnić struny głosowe i mogłam śpiewać. Trema jest niesamowitym wrogiem artysty. W ramach rekompensaty dostałam, po udanym występie, lwią część z dwustu pączków, które Blikle przysłał Marlenie do garderoby, a ona – wiecznie na diecie – dobrodusznie je nam oddała.

Marlena Dietrich

Potem Jugosławia, Węgry, Szwecja – trzy lata współpracy z Niebiesko-Czarnymi to był dobry czas. Ponadto w zespole był mój ukochany Wojtuś Korda. Od zawsze wydawało mi się, że on jest stworzony do bycia na scenie. Nie tylko śpiewa, ale znakomicie się porusza. Jest bardzo muzykalny, był zresztą w chórze Stuligrosza, również komponuje, a na estradzie zmienia się w prawdziwe zwierzę sceniczne. Potrafi rozruszać każdą publiczność.

Mam duży sentyment do piosenki Powiedz mi, jak mnie kochasz, bo Wojtuś skomponował ją specjalnie dla mnie. Byliśmy wtedy parą, nagrałam ją w Warszawie z Niebiesko-Czarnymi. Piosenka odniosła ogromny sukces.

Od lewej: Krzysztof Klenczon, Zbigniew Bernolak, Włodzimierz Wander, Michaj Burano, Andrzej Nebeski, Marlena Dietrich, Janusz Popławski, Ada Rusowicz, Maria Wit, Helena, Czesław Niemen, Warszawa 1964

Wiele osób pyta mnie, jak doszło do mojego występu w Olympii. Odpowiedź jest prosta: pan Bruno Coquatrix, dyrektor paryskiej Olympii, był gościem festiwalu w Sopocie. Po koncercie zaprosił zespół Niebiesko-Czarnych do Francji. Coquatrix wybrał zespół, ale brakowało mu jeszcze śpiewającej dziewczyny. Poprosił więc o piosenkarkę. Walicki zaproponował Karin Stanek, ale nie spodobała się Francuzowi. Chciał kogoś innego. Ja byłam wówczas na topie, pokazano mu więc moje nagrania. Pan Coquatrix był pod wrażeniem i zaprosił mnie do Olympii, a także Czesia Niemena i Michaja Burano. Występ w miejscu, gdzie śpiewali najwięksi, z Piaf na czele, był ogromnym wyróżnieniem, tym bardziej że znaleźliśmy się w znakomitym towarzystwie: śpiewali Stevie Wonder, Dionne Warwick, grupa The Supremes, z której wyłoniła się później wspaniała Diana Ross. Nie mówię już o francuskich artystach. Byliśmy pierwszą grupą zza żelaznej kurtyny, która znalazła się w specjalnym programie Olympii Bożyszcza Młodzieży. Pan Coquatrix wybrał osiemdziesięciu artystów z dziewięciu krajów, których chciał pokazać Paryżowi. Przyjmowano nas entuzjastycznie, Francuzi byli zaskoczeni, że wiemy, co to rock and roll czy twist. Nie ukrywam, że było dużo nerwów, bo gdy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że twist, którego byłam królową, jest już niemodny i we Francji gra się surfa! Musieliśmy szybko przearanżować piosenkę Marka Sarta Happy End – wyszła znakomicie. Ponadto pan Coquatrix opłacił mi dziesięć lekcji, na których uczono mnie, jak tańczyć surfa. Przydało się to; po powrocie do kraju jako pierwsza uczyłam ze sceny polską młodzież nowego tańca. W Paryżu występowaliśmy dwa tygodnie, przy pełnej widowni. Największą tremę miałam na premierze, podczas której obecne były sławy filmowe, teatralne i estradowe Paryża.

Pod koniec naszego pobytu we Francji razem z Michajem Burano złożyliśmy w imieniu całego zespołu kwiaty na grobach Chopina i Piaf.

We francuskiej prasie ukazały się wspaniałe recenzje naszych występów. Bardzo nas chwalono. Ja zaś od samego pana Bruno Coquatrixa otrzymałam propozycję nagrania płyty, ale niestety… Zdarzył się mały incydent, sfotografowano mnie w ręczniku, co było wtedy nie do pomyślenia, a wśród polskich władz źle widziane, za karę nie wypuszczono mnie ponownie do Francji. Gdy patrzę dziś na to z perspektywy… Jak bardzo zmieniła się moda i estetyka. Czy dzisiaj kogokolwiek szokowałoby moje zdjęcie w ręczniku? Wątpię. Ale wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, przeżyłam piekło. Miałam zakaz wyjazdów, zakaz koncertowania, nagrywania. Byłam na indeksie. Musiałam się gęsto tłumaczyć. Oberwało się także Walickiemu, który zajmował się nami w Paryżu. Byłam zła na siebie, że dałam się tak sfotografować. Fotograf jednak tłumaczył, że we Francji artystki chętnie robią sobie takie zdjęcia, nawet sama Brigitte Bardot miała taką sesję; zgodziłam się więc. Nie spodziewałam się takiego zamieszania w kraju. To zdjęcie ukazało się w „CinemaMonde” i wybuchł skandal. Zaczęła się istna nagonka na mnie. Artykuły krzyczały „Helena w stroju niedbałym”. Zdjęcie sprzedawano na ulicach Warszawy, a sam tekst pod zdjęciem był wypaczony i kłamliwy. Nie pomogły moje oświadczenia, przez cztery lata nie mogłam wyjeżdżać na Zachód.

W 1968 roku wyjechałam na Zachód tylko dlatego, że na Festiwalu Piosenki Młodzieżowej w Soczi w 1967 roku zajęłam drugie miejsce i dostałam specjalną nagrodę od kompozytorów radzieckich za najlepszą interpretację piosenki rosyjskiej. Oprócz dyplomu odebrałam osiemdziesiąt płyt wraz z nutami. Chyba najmilszym momentem było spotkanie z Jurijem Gagarinem. Pierwszy człowiek w kosmosie wskoczył na scenę zaraz po moim występie i pogratulował mi wykonania piosenki. Tak mu się spodobała moja interpretacja, że musiał mnie uściskać. Dostałam później od niego kilka miłych telegramów. Jeden z nich brzmiał: „Żałuję, że nie jestem tym kapitanem, o którym tak pięknie pani śpiewa”.

Gdy pochwalił mnie sam Gagarin, a gazety radzieckie i polskie były pełne naszych zdjęć, wszystkie winy mi odpuszczono i PAGART wysłał mnie na miesięczny kontrakt do kabaretu Rasputin przy Polach Elizejskich. Kabaret prowadziła Polka – Helena Martini z domu Krzesiak. Nazywana Napoleonem nocnego Paryża była też właścicielką Folies Bergère, i Szeherezady. Mogła bardzo dużo, miała znajomości. Śpiewałam u niej piosenki z towarzyszeniem szesnastoosobowej orkiestry smyczkowej. Bardzo się podobałam i otrzymałam kolejny kontrakt. W Rasputinie grały dwie orkiestry, a w programie występowało około pięćdziesięciu artystów. To były całe spektakle, piękne i nostalgiczne, przenoszące słuchaczy daleko do carskiej Rosji. Bywały tam same znakomitości, m.in.: Onasis z Callas, Judy Garland, Natalie Wood, Rock Hudson.

Szczerze mówiąc, mój wyjazd do Francji w 1968 roku był swego rodzaju rewanżem. W Niebiesko-Czarnych miałam swojego chłopca – Wojtka Kordę. Po powrocie z Olympii jakoś tak się dziwnie złożyło, że nie powiadomiono mnie o następnej trasie, a moje miejsce nagle, dosłownie z dnia na dzień, zajęła… Ada Rusowicz. Pan Walicki powiedział mi chłodnym tonem, że powinnam iść swoją drogą. Wtedy zaparłam się i powiedziałam sobie: „Ja wam jeszcze wszystkim pokażę!”. I wyjechałam.

Chciałam zrobić międzynarodową karierę. Miałam możliwości. Byłam młoda, ładna i chyba utalentowana oraz – co najważniejsze – przygotowana muzycznie. A czy zrobiłam karierę? W Paryżu jestem znana, szczególnie w kabaretach. Zdobycie tak wysokiej pozycji nie było łatwe. Paryż to miasto dziesiątków kabaretów, a mimo to się przebiłam. Byłam – i mówię to bez przesady – gwiazdą Rasputina. Ponadto często zapraszano mnie do telewizji, do radia.

Nieprawda, że uciekłam z Polski, że zostałam w Paryżu. Cały czas byłam na kontrakcie PAGART-u, cały czas miałam polskie obywatelstwo i cały czas odprowadzałam dziesięć procent z zysków. I cały czas, czy to w radiu, czy w telewizji, podkreślałam, że jestem polską piosenkarką. Robiłam to, bo uważałam, że to moja najlepsza wizytówka. Francuskich i amerykańskich piosenkarek w Paryżu zawsze było mnóstwo, ja zaś byłam jedna. Mimo że ponad trzydzieści lat mieszkałam we Francji, nie zapomniałam języka. Wydaje mi się, że ludzie na poziomie nie tylko nie zapominają języka ojczystego, ale robią wszystko, by ta kultura w nich trwała, by wiedziano, iż nasz ukochany kraj ma znakomity folklor, wspaniałe pieśni, kolędy. Nawet na początku kariery, kiedy grałam we wspomnianym już niemieckim filmie Titel hab’ ich noch nicht Ulricha Theina, zaśpiewałam swój szlagier Rudy rydz po polsku, mimo że gotowa była wersja niemiecka.

Paryż to miasto, o którym marzy każdy artysta. Każdy chce w nim żyć, tworzyć. Pomagałam więc wielu młodym artystom przebić się, trafić do galerii czy na scenę. Uważałam to za swój obowiązek. Na pewno czekałam na coś więcej. Nie czuję się tak zupełnie spełniona, ale mam satysfakcję, że przez tyle lat zarabiałam na życie, śpiewając. Tym bardziej że we Francji zaczynałam od zera. Nikt mnie nie znał. A ja nawet nie znałam języka. Byłam jednak ambitna.

Pod koniec 1968 roku zgłosiłam się na przesłuchanie do Barkleya i Philipsa. W obydwu zostałam zaakceptowana. Wybrałam Philipsa, bo kontrakt gwarantował mi mieszkanie w Międzynarodowym Domu Sztuki na Wyspie Świętego Ludwika w Paryżu i wydanie pięciu płyt. Natychmiast wzięłam się za naukę języka, w efekcie 13 kwietnia 1969 roku nagrałam pierwszy singiel w języku francuskim.

Ponadto w 1971 roku w dniach 6–9 lipca reprezentowałam wytwórnię na VIII festiwalu Rose d’Or (Międzynarodowy Festiwal Piosenki o Złotą Różę) na Lazurowym Wybrzeżu, w Antibes. Poza mną wystąpili tam między innymi Cliff Richard, Patty Pravo, Olivia Newton-John. Na festiwalu śpiewałam francuską wersję polskiej piosenki Jadą wozy kolorowe, orkiestrą dyrygował Raymond Lefèvre. Płyty z piosenką rozeszły się w kilka minut, a ja wystąpiłam w ścisłym finale (w którym śpiewało tylko sześciu wykonawców) i dostałam zaproszenie do udziału w programie telewizyjnym Été Show w Nicei, emitowanego w Szwajcarii, Belgii i Francji. Wystąpiłam także z recitalem w Monte Carlo, na zaproszenie księżnej Monaco Grace Kelly i jej męża.

Dziś mogę powiedzieć, że zrealizowałam plan, który ułożyłam sobie zaraz po przyjeździe. Na początku obie z Ireną Jarocką, która także zjechała na stypendium do Paryża, próbowałyśmy zaistnieć. Ja grałam na fortepianie i śpiewałam, a Irenie akompaniowałam i robiłam chórki. Miałyśmy wspólną sesję zdjęciową, wymieniałyśmy między sobą ciuszki i postanowiłyśmy robić coś wspólnie. Irena jednak wróciła do Polski, miała problemy ze zdrowiem. Była zbyt delikatna. Niestety, w tym świecie trzeba być silnym psychicznie i bardzo wytrzymałym. Irena nie potrafiła zaaklimatyzować się we Francji. Ja nie zamierzałam wracać. Kontrakt w Rasputinie i Carewiczu przedłużał się i przedłużał, a przecież każdy artysta walczy o kontrakty, więc nie mogłam odpuścić. Tym bardziej że jeżeli chodzi o płyty czy recitale, to wszystko rozwijało się bardzo interesująco. Dostawałam wiele zaproszeń do telewizji francuskiej i szwajcarskiej, nie mogłam zaprzepaścić takich okazji. Kariera w Polsce i w krajach demokracji ludowej już mi nie wystarczała. Chciałam zrobić karierę światową, więc zostałam w Paryżu, gdzie miałam stałą pracę. I choć nie zrobiłam kariery światowej, byłam atrakcyjna jako Polka – piosenkarka słowiańska.

Wszystko, co było związane z Polską, spadało tam na mnie. Pamiętam godzinną audycję w pierwszym programie telewizji francuskiej, poświęconą polskim obyczajom świątecznym; śpiewałam tam kolędy. W programie Henryka Szerynga, wielkiego wirtuoza skrzypiec, na jego osobiste zaproszenie zaśpiewałam Moją Warszawę.

Śpiewających dziewcząt są miliony. Na pewno pomógł mi przypadek, bo wtedy nuta słowiańska była nad Sekwaną bardzo popularna – Ivan Rebroff zrobił oszałamiającą karierę, jego płyty z rosyjskimi piosenkami rozchodziły się w milionowych nakładach. Po słowiańszczyźnie przyszła moda na muzykę grecką. Szałem lata 1970 roku okazała się piosenka Darla dirladada w wykonaniu Dalidy. Francuzi lubią muzyczne nowinki.

Być może to przez muzykę nie ułożyłam sobie życia prywatnego. Ale przecież nigdy nie jest za późno. Mam czas… Byłam i nadal jestem ambitna. Starałam się wprowadzać na rynek francuski polską piosenkę i szczecińskich muzyków. Dwukrotnie zaprosiłam na Bal Lekarzy do Paryża grupę San Sebastian – odniosła tam wielki sukces.

Śpiewałam z największymi sławami. Zwiedziłam prawie cały świat. Mam z czego żyć. Nie narzekam.

Na szczęście mam dużo przyjaciół, a od 2000 roku, kiedy po czterdziestu latach odbyło się spotkanie „Szczerytek” , jestem nimi wręcz otoczona. Gdy przyjeżdżam do Szczecina, spotykamy się w Petit Paris. W środy o siedemnastej. Dużo do mnie piszą, dzwonią. Są bardzo kochane.

To one w latach sześćdziesiątych mobilizowały mnie, bym była artystką. Zrobiły mi zdjęcia i wysłały do pisma „Na Przełaj”. Miałam wtedy siedemnaście lat i znalazłam się wśród laureatów rubryki Młodzi na ekrany. To dzięki moim koleżankom uwierzyłam w siebie. Namawiały mnie, żebym poszła do szkoły aktorskiej.

Kiedy jestem w Szczecinie, obowiązkowo dzwonię też do pana Jacka Nieżychowskiego i do Tadzia Klimowskiego, który wyciągnął mnie z IX klasy w liceum Szczerskiej i zaprosił do teatrzyku Skrzat.

Choć mam apartament w prestiżowej dzielnicy Paryża, przy rue Volter nad Sekwaną, to Szczecin jest moim domem. Często do niego wracam. Jestem ptakiem, który fruwa po świecie, ale zawsze wraca do swojego gniazda, tutaj, w Szczecinie. Tutaj chodziłam do szkoły, tutaj uczyłam się zawodu, tutaj były moje pierwsze koncerty. Tutaj mam przyjaciół i rodzinę: siostrę, szwagra, siostrzeńca i bratanków. Tutaj w końcu jest grób moich rodziców. Na starość na pewno wrócę do Szczecina.

Gdybym miała na stałe mieszkać w Paryżu, umarłabym z tęsknoty. Oczywiście bardzo lubię Paryż, to miasto ma dużo uroku, jest stolicą rozrywki, inspiruje artystów. Prawie wszystkie amerykańskie gwiazdy mają w Paryżu jeśli nie dom, to przynajmniej apartament.

W sumie żyję jedną nogą w Paryżu, a drugą – w Szczecinie. Tam bywam raczej z powodu spraw zawodowych, a moje serce jest tutaj. Jestem w Paryżu, a myślę o Szczecinie. Artyści muszą wędrować. Jeżeli człowiek siedzi na jednym miejscu, to nie zrobi kariery.

Nauczyłam się we Francji języka, poznałam francuską kulturę. W Paryżu widzi się światowe życie. Zauważyłam, że w Polsce wieczorami ludzie nie chodzą do kawiarni czy restauracji, a we Francji to rytuał, wręcz obowiązek. Nocą miasto żyje. Ludzie interesują się kulturą, sztuką, modą. I stać ich na to. W Polsce jest trudniej.

Długie lata pracowałam w Paryżu, ale bywałam w Polsce, przekazywałam informacje, gdy wydawano moje francuskie płyty, podsyłałam piosenki do radia, ale rzadko były emitowane. W Polsce mówiono o moich występach z lekceważeniem. Trochę to bolało. Pokonałam trudną drogę, żeby zdobyć pozycję, jaką mam dziś. W Rasputinie śpiewałam romanse cygańskie i słowiańskie – w tym polskie – piosenki, takie jak: Szampana nalej mi, Zakochani są wśród nas z rosyjskim tekstem, Oczy czarne, Katiuszę, Gdybym miał gitarę, Dwie gitary. Moja Warszawa tak się spodobała, że weszła do kanonu piosenek, które we francuskich kabaretach muszą być zaśpiewane każdego wieczoru. Nagrałam też sporo piosenek francuskich: Dizzy, Le Coeur en Fête, La Gospoda. Przy nagraniu tej ostatniej został wykorzystany klawesyn, a utwór był bardzo ładnie zaaranżowany.

W Polsce śpiewałam rock and rolla, w Paryżu śpiewam ballady i romanse cygańskie. Oczywiście każdy medal ma dwie strony. Śpiewanie w kabarecie bywa dla młodej piosenkarki niebezpieczne, jest bowiem jeszcze bardzo podatna na sugestie, łatwo może się zmanierować. Poza tym nocna praca – od jedenastej w nocy do trzeciej nad ranem – bardzo wyczerpuje. Wiele moich koleżanek nie wytrzymało. Popełniły samobójstwo, wpadły w sidła narkotyków. Ale jednocześnie te występy to był kontakt z nową, nieznaną kulturą. I ta publiczność… To nie byli ludzie przypadkowi, oni wiedzieli, po co i dla kogo przyszli. To bardzo drogie miejsca, na widowni zasiadali więc zamożni ludzie, gwiazdy filmowe, politycy, książęta. Butelka szampana kosztowała trzysta–czterysta dolarów… To w kabaretach poznałam Natalie Wood, Dalidę, Hudsona, Aznavoura, Polańskiego, Omara Sharifa, Claudię Cardinale, Brigitte Bardot – całą śmietankę. Bywanie w Rasputinie, Carewiczu, Szeherezadzie czy Gwieździe Moskwy było modne i w dobrym tonie.

Teraz zaś chcę się skupić na małych koncertach i otworzyć klub, gdzie mogłabym się nadal realizować jako piosenkarka, ale jednocześnie pociąga mnie promowanie młodych. Oczywiście w Polsce. Polska to obecnie eldorado. Tutaj jest teraz przyszłość. Tylko trzeba mieć pomysł i go realizować!

W Polsce obecnie większość kobiet pracuje, a we Francji dopiero to się zmienia – dotąd Francuzki siedziały w domach i opiekowały się dziećmi. Jeśli chodzi o urodę, to Polki biją Francuzki na głowę. Może one faktycznie są szczupłe, dbają o sylwetkę, dobrze się ubierają i wydają mnóstwo pieniędzy na pielęgnację urody, ale reszta wypada blado. Natomiast Polki gdziekolwiek się pojawią – zachwycają. W tej chwili Polska staje się Europą, a ja uważam się za obywatelkę Europy. Krążę zaś po całym świecie.

Mam wiele barwnych wspomnień. Wiele widziałam, wiele przeżyłam. Zdarzało się, że po występie podchodzono do mnie i gratulowano, dawano prezenty – na przykład arabska princessa, córka Fejsala, podarowała mi po recitalu pięć pierścionków z brylantami! Nawet słynna dyktatorka francuskiej mody zaprosiła mnie do stolika i chciała odkupić moje kostiumy, ponieważ były pięknie haftowane przez nasze góralki z Zakopanego i ją zafascynowały. Odmówiłam, bo w czym bym występowała?

Moja sława nie szła nigdy w parze z pieniędzmi. Nie potrafiłam oszczędzać. Duże sumy wydawałam lekką ręką, ale niczego nie żałuję. Żyłam bardzo dobrze, niczego mi nie brakowało. Jedyna rzecz, na jaką mądrze wydałam zarobione pieniądze, to mieszkanie w Szczecinie. I w Paryżu. Pomieszkuję także w pobliżu Cannes. Tam mój przyjaciel ma dom, do którego często mnie zaprasza. Rytuałem stały się nasze kolacyjki. Gotuję polskie potrawy, a potem zasiadam do fortepianu i śpiewam piosenki. Dopóki będę mogła, będę śpiewać. To jest moje życie, jego sens.

Jeśli chodzi o występy publiczne, jest ich dzisiaj znacznie mniej. Choć wciąż pojawiają się propozycje. Koncertowałam w Kuwejcie, wielokrotnie w Szwajcarii i Ameryce, we Włoszech, w Belgii, Niemczech Zachodnich. W Niemczech wystąpiłam w kilku programach, między innymi w słynnym Rudi Carrell Show. Brałam udział w jednym z pierwszych odcinków (w 1965 roku) i kilkanaście lat później ponownie zostałam tam zaproszona. Parę osób zarzucało mi, że nie nagrałam żadnej płyty w Niemczech, tylko we Francji. Fakt, że zaraz po pierwszym występie w Rudi Carrell Show, gdzie zaśpiewałam z amerykańską grupą Washington DC, miałam kilka propozycji, ale wolałam wrócić do kraju i ruszyć w trasę po Polsce z Niebiesko-Czarnymi. Zawsze byłam lojalna – czy to wobec Czerwono-Czarnych, czy Niebiesko-Czarnych. Może to wydać się niedorzeczne, ale taka byłam. Czy to był błąd w artystycznym życiorysie? Nie wiem… Może…

Ostatnio zaproszono mnie do programu Od przedszkola do Opola, byłam także w Szansie na sukces z Karin i Jackiem Lechem. Ponadto dostałam propozycję nagrań. Byłam tym bardzo zaskoczona – widać Polska o mnie nie zapomniała. Tak więc tylko brać się do pracy! Zdrowia i chęci mam dużo. Jestem gotowa, by znów wrócić na rodzimy rynek. Bardzo chciałabym wydać nową płytę. Płytę, która będzie historią mojego życia, historią w rytmie rock and rolla i cygańskich melodii.

Ludzie często pytają mnie, jaka jestem. Odpowiadam, że jestem osobą religijną o radosnym usposobieniu, optymistką. Dlatego lubię ludzi wesołych, niezgryźliwych, nieszukających dziury w całym, starających się widzieć dobre strony życia i ludzi. Uważam, że każdy z nas jest na swój sposób dobry, trzeba tylko umieć dotrzeć do tych pokładów dobroci. Ja byłam zawsze otwarta na ludzi. Często mnie zawodzili, ale cóż… Kocham ludzi, kocham życie, kocham cygańską muzykę! A czy zmieniłabym coś w swoim życiu? Nie – znów zostałabym piosenkarką. Może tylko byłabym mniej naiwna. Poza tym nic bym nie zmieniła. Jestem naturalna, a to, co jest naturalne, zawsze się podoba. Mam trochę żalu do siebie, że może mogłabym mieć kogoś obok siebie; niestety – wiele szans przepadło, uciekło i dziś jestem sama…Filemon Majdaniec ojciec Heleny

Moja córeczka Helenka od dziecięcych lat wykazywała zdolności wokalne i muzyczne. Kiedy miała cztery–pięć latek, rwała się już do instrumentu, który był większy od niej! Był to akordeon na sto dwadzieścia basów. Te zdolności są rodzinne. Ojciec mój grał na skrzypcach, a ja, kiedy miałem piętnaście lat, zostałem wciągnięty do zespołu instrumentów dętych.

Moją najukochańszą piosenką spośród wszystkich wykonywanych przez moją córeczkę Helenkę jest Zakochani są wśród nas.

Krystyna Sych-Brueskie szkolna koleżanka Heleny

Znałyśmy się jeszcze z podstawówki. Potem chodziłyśmy razem do ogólniaka. Mieszkałyśmy dosyć blisko siebie. Helenka zaprosiła mnie kiedyś po lekcjach do siebie, do domu. Zaczęła grać Bésame mucho – wówczas szalenie modne – i zaśpiewała. Byłam zachwycona, to było moje pierwsze godne zapamiętania przeżycie.

W liceum Helena była nieśmiała. Śpiewała nam na przerwach. Siadała na ławce albo na schodach w holu i znakomicie naśladowała Earthę Kitt.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: