Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hide out - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Hide out - ebook

Drugi tom znakomitej trylogii wielokrotnie nagradzanego niemieckiego autora, Andreasa Eschbacha.

Setki tysięcy ludzi, którzy współmyślą, współodczuwają i pragną tego samego. To właśnie Koherencja - stan i miejsce, w którym nie istnieje "ja". Koherencja to "my". Największe zagrożenie dla ludzkości.

Tylko siedemnastoletni Christopher Kidd, najsłynniejszy haker na świecie, jest w stanie podjąć walkę z gigantem. Kiedyś sam był częścią ogromnej sieci i jako jedyny zdołał się z niej oswobodzić i odzyskać tożsamość. Teraz jest wrogiem numer jeden - pierwszym na liście poszukiwanych. Ukryty w obozie wizjonera i przeciwnika technokracji Jeremiaha Jonesa, Kidd układa skomplikowany plan zniszczenia Koherencji. Jednak w pewnym momencie odkrywa, że największym zagrożeniem dla niego nie są uzbrojeni po zęby komandosi. Prawdziwy wróg kryje się w jego własnej głowie...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-260-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 | Na krańcu pylistej drogi stał samotny dom o żółtych okiennicach. Kiedyś była to niewielka farma, ale pobliski strumień wysechł, a wraz z nim cała okolica. Teraz widać było tylko sterczące kikuty obumarłych drzew i uschnięte krzaki, a zielona niegdyś łąka zrobiła się płowobrunatna.

Dom nadal jednak był zamieszkany. Na skrawku trawnika leżała jakaś kolorowa, dziecięca zabawka z plastiku, a przy wypełnionej piaskiem dziurze w ziemi, udającej piaskownicę, stała zjeżdżalnia. Wieczorami zaś w oknach paliło się światło.

Paliło się również i tego wieczora, kiedy z głównej szosy skręcił na szutrową drogę, prowadzącą do domu, kremowobiały lincoln. W samochodzie siedziały jakieś dwie starsze kobiety. Milczały. Gdyby ktoś im się przyglądał, z pewnością odniósłby wrażenie, że doskonale wiedziały, dokąd jadą. Ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im się przyglądać. W domu o żółtych okiennicach żyli samotnie kobieta i dziecko. Rzadko kto ich tam odwiedzał.

Samochód mozolnie wspinał się na zbocze wzgórza, potem zjechał w dół, minął spłachetek lasu i dopiero wtedy oczom jadących ukazał się dom. Wóz zatrzymał się tuż przed nim, obok hondy, na której rdzę łaskawie skryła ciemność.

Kobiety wysiadły z auta. Obie ubrane były na biało. Jedna miała posturę zapaśniczki, druga była szczupła i nosiła okulary, których oprawki modne były pewnie z pięćdziesiąt lat temu.

Ta w okularach wyjęła z bagażnika niewielką walizeczkę i ruszyły w stronę domu. Nim jednak dotarły do celu, drzwi wejściowe otworzyły się i w progu stanęła szczupła, ciemnowłosa kobieta. Trzymała w dłoni telefon komórkowy i z wyraźną nieufnością przypatrywała się przybyłym.

– Dobry wieczór – rzuciła takim tonem, jakby chciała raczej powiedzieć: „Ani kroku dalej”. – Co panie sprowadza, jeśli można zapytać?

Kobiety zatrzymały się.

– Dobry wieczór. Szukamy Patricii Batt – powiedziała ta w okularach.

– To ja – odpowiedziała kobieta stojąca w drzwiach. Nadal trzymała telefon tak, jakby była to broń.

– Jestem doktor Edith Wells, pediatra – kontynuowała kobieta w okularach. A potem dodała, wskazując na swoją towarzyszkę: – A to Lara Brown, moja asystentka. Zjawiłyśmy się w związku z pani synem, Erikiem.

Zmarszczki, widoczne na czole stojącej w drzwiach kobiety, pogłębiły się jeszcze bardziej.

– Z powodu Erica? A co z nim?

– Jesteśmy z Forrester Foundation. Na pewno kilka dni temu dostała pani list zapowiadający nasze przybycie.

– Nie dostałam żadnego listu.

– Och! – Przybyłe spojrzały na siebie wymownie, potem znów odezwała się pediatra:

– No, to bardzo niezręczna sytuacja. Coś takiego nie powinno w ogóle mieć miejsca. Jeżeli pani woli, możemy przyjechać kiedy indziej…

– Ale o co chodzi? Co z moim synem?

– Eric jest cukrzykiem, prawda? A my… Na pewno słyszała pani o Forrester Foundation?

– Bardzo mi przykro. Nie słyszałam.

– Fundację założył jakieś sześćdziesiąt lat temu przemysłowiec Maximilian Forrester po śmierci swego syna, który zmarł właśnie na cukrzycę. Zajmujemy się opracowaniem najskuteczniejszych metod leczenia. Przyjechałyśmy dzisiaj do pani, aby zaproponować nową, skuteczniejszą terapię dla Erica. – Podniosła walizeczkę. – Mam tutaj materiały informacyjne, ale z doświadczenia wiem, że najlepiej byłoby, gdybym sama pani wszystko wytłumaczyła i odpowiedziała na ewentualne pytania.

– Co to za terapia?

– Od razu panią uspokoję, że leczenie przeprowadziłby pani lekarz rodzinny. Tutaj jest nim doktor Kaufman, prawda?

Kobieta nadal była nieufna i ze zdenerwowania przygryzała dolną wargę.

– Dzięki tej kuracji Eric nie musiałby już przyjmować zastrzyków. – Nie widząc żadnej reakcji, kobieta w staroświeckich okularach w geście bezradności uniosła ramiona. – Jeżeli dzisiejsza wizyta pani nie odpowiada, bez problemu możemy przełożyć ją na inne popołudnie. Byłoby to jednak dopiero… – wyciągnęła staroświecki kieszonkowy kalendarzyk i przewertowała kartki. – Hmm… w tym miesiącu już się nie da. Mogłybyśmy przyjechać dopiero w lipcu.

– Nie. Proszę zaczekać – odparła kobieta, unosząc telefon do ucha. – Cathy? Też to dostałaś? Wszystko w porządku, prawda? Tak. Dziękuję. Dobranoc. – Potem zwróciła się do przybyłych: – Proszę, niech panie wejdą.

– Chętnie – powiedziała kobieta z walizeczką i weszła po schodach. Jej towarzyszka ruszyła za nią.

– Ale Eric już śpi – wyjaśniła Patricia Batt, zamykając za nimi drzwi.

– To dobrze – odpowiedziała kobieta, twierdząca, że jest pediatrą. – Bo to do pani chcieliśmy przyjechać. – Weszła do kuchni, położyła walizeczkę na stole i otworzyła ją.

W środku nie było niczego, co chociażby z grubsza przypominało broszury informacyjne, znajdowały się tam za to jakieś dziwaczne urządzenia dla bezpieczeństwa osadzone w styropianie.

Kobieta w okularach energicznym ruchem wyjęła urządzenie kształtem przypominające zwornicę śrubową i podała koleżance, która od razu zaczęła przyśrubowywać je do kuchennej futryny na wysokości głowy. Z urządzenia dyndał szeroki, skórzany pas.

– Hej! – zawołała zdumiona Patricia Batt. – Co pani robi?

– Proszę się nie bać i nie krzyczeć – odpowiedziały obie kobiety chórem tak zgodnym, że po plecach aż przechodziły ciarki. – W rzeczywistości zjawiłyśmy się, aby poddać panią drobnemu zabiegowi chirurgicznemu. Będzie dla pani lepiej, jeśli zostanie pani przedtem unieruchomiona. Nie będzie bolało, jeżeli nie będzie się pani bronić.

– Co do…?

W tym momencie kobieta o posturze zapaśnika złapała ją od tyłu, a zanim Patricia zdołała krzyknąć, rzekoma pediatra podskoczyła do niej z iniektorem i wstrzyknęła jej coś w tętnicę szyjną. W mgnieniu oka Patricia obwisła bezwładnie i pewnie upadłaby na podłogę niczym kłąb szmat, gdyby ta potężna jej nie podtrzymała. Dźwignęła ją i oparła o futrynę tak, by głowa znalazła się w urządzeniu. Następnie zacisnęła rzemień przytrzymujący głowę w odpowiedniej pozycji.

Ostatnim, co zobaczyła Patricia Batt, zanim straciła przytomność, był instrument podobny do pistoletu. Pistoletu o długiej, bardzo długiej lufie grubości ołówka, błyszczący jak złoto.

Kremowobiały lincoln stał przed domem przez cztery dni. I przez cztery dni nic się nie działo, nie otwierały się drzwi. Tylko wieczorami w jednym z okien zapalało się światło. Wreszcie piątego dnia drzwi znowu się otworzyły, a obie ubrane na biało kobiety wyszły na zewnątrz. W milczeniu, nie oglądając się za siebie, ruszyły do samochodu, schowały do bagażnika walizeczkę, wsiadły i odjechały. Tymczasem Patricia Batt stała w kuchni i zupełnie zobojętniała chowała naczynia do zmywarki.

Eric siedział w milczeniu na krześle, bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń.2 | – Poczekaj. – Kobieta siedząca za kierownicą uniosła dłonie. – Jeremiahu, czy ty w ogóle słyszysz, jak to wszystko brzmi?

– Przyznaję, że dosyć podejrzanie – stwierdził mężczyzna siedzący na fotelu pasażera. Sprawiał wrażenie wyczerpanego.

– Zupełnie jak majaczenie wariata.

– Dobrze, niech będzie majaczenie wariata – westchnął. – Ale Lilian, co na to poradzę? Taka jest prawda.

Siedzieli w niebieskim fordzie stojącym na parkingu przed jednym z supermarketów sieci GIANT-STORE, gdzieś między Live Oaks i Santa Cruz. Obok stała brudna terenówka, jedyny taki pojazd w okolicy.

Kobieta zmrużyła oczy. Miała gęste, czarne i kręcone włosy, które tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi oraz mocnym gumkom dawało się jakoś utrzymać w ryzach.

– Po co w ogóle mi o tym wszystkim opowiadasz? Czekałam na naszą córkę, którą miałeś odesłać z powrotem do domu, a zamiast niej zjawiasz się ty i opowiadasz mi jakąś niestworzoną, straszną historię. O setkach tysięcy ludzi, którzy ciebie… którzy was tropią. Którzy opanowali wszystko – władze, policję, przemysł. Z których każdy ma w głowie chip i którzy są połączeni poprzez te chipy, tak że mogą sobie czytać w myślach. – Zamknęła oczy, przycisnęła pięści do czoła i westchnęła. – Czy nie za dużo na jeden raz?

Mężczyzna patrzył na nią z powagą. Miał prawie pięćdziesiątkę, ale wyglądał na bardzo sprawnego, jak gdyby dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu. Ponieważ głowę miał ogoloną na łyso, przypominał aktora wcielającego się w kapitana Picarda w serialu Star Trek: Następne pokolenie.

– Przykro mi – powiedział wreszcie. – Niczego bardziej bym nie pragnął, niż żeby było inaczej. Jednak Koherencja jest nie tylko prawdziwa, ale jest też naszym wrogiem…

Kobieta gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na niego.

– Koherencja! – Dosłownie wypluła to słowo. – Kto w ogóle wymyślił taką paskudną nazwę?

– Tego już nie wiem. Po prostu ktoś porównał równy rytm ich mózgów do równego rytmu fal świetlnych promienia lasera. O świetle lasera mówi się, że to światło koherentne. A w związku z tym, że poniekąd myślą jednym rytmem, nazwaliśmy ich…

– Tak, zrozumiałam – przerwała kobieta. – Ale jak to ma w ogóle funkcjonować? No dobra, niektórzy potrafią zajmować się pięcioma sprawami naraz, ale szczerze mówiąc, ja czuję, że mam za dużo na głowie już wtedy, kiedy ktoś coś do mnie mówi, gdy jestem zajęta pisaniem. A kiedy próbuję sobie wyobrazić, że miałabym słyszeć setki tysięcy głosów naraz… Chyba dostałabym wtedy jakiejś zapaści. Każdy by dostał. Tak się po prostu nie da.

Jeremiah Jones pokiwał głową.

– Owszem, ale to nie tak działa. Upgraderzy to nie są setki tysięcy ludzi, którzy równocześnie ze sobą rozmawiają.

– Ale przecież dopiero co tak powiedziałeś.

– To setki tysięcy mózgów, które są ze sobą połączone. To jest zupełnie coś innego.

Lilian Jones, matka jego dzieci i pomimo rozstania przed laty formalnie nadal jego żona, zmarszczyła czoło.

– Jakoś nie widzę tej różnicy.

– To ma coś wspólnego z tym, jak powstają nasze myśli. Naukowcy badający mózg twierdzą, że każdą z naszych myśli, tak jak każdą z naszych decyzji, poprzedza tworzenie się mniejszego lub większego wzorca z połączonych ze sobą, pracujących w jednym rytmie neuronów. Ten wzór powstaje, zanim staniemy się świadomi odpowiedniej myśli. Tak może dziać się zawsze ze świadomością – dodał, machając dłonią w bok. – Z Upgraderami jest tak, że te wzorce powstają od razu w wielu mózgach. Na płaszczyźnie duchowej stapiają się więc w jedną istotę, zdolną do takich myśli, jakich w ogóle nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. I właśnie o to mi chodzi, kiedy opowiadam o Koherencji. O to, że w gruncie rzeczy to nie są setki tysięcy ludzi takich jak ty albo ja, ale jedna gigantyczna dusza zamieszkująca setki tysięcy ludzkich ciał.

Lilian wpatrywała się w niego, mrugając z niedowierzaniem.

– To przecież jakiś absurd. Jak taka dusza w ogóle byłaby w stanie cokolwiek zrobić? Jak zdołałaby operować tylu oczami, dłońmi i tak dalej?

– A dlaczego miałaby nie zdołać? Kiedy jedziesz samochodem, poruszasz dłońmi na kierownicy, równocześnie zmieniasz biegi i naciskasz jedną stopą pedał gazu, a drugą sprzęgło… a przy okazji możesz rozmawiać albo nad czymś się zastanawiać. To wszystko dzieje się równocześnie. Sądzę, że podobnie działa Koherencja.

Chyba dopiero teraz to do niej dotarło. Milczał, dając jej czas, którego wyraźnie potrzebowała.

– No, dobrze – westchnęła wreszcie. – Rób, jak chcesz. Uwierzyłam ci już w tak wiele rzeczy, więc i w to muszę uwierzyć… – Bezwiednie chwyciła jeden z loków, który wysunął się spod gumki, i zamyślona próbowała wetknąć go z powrotem. – Czyli, że ta Koherencja cię ściga? Was ściga?

– Tak.

– Dlaczego? Co im zrobiłeś?

– Nic. Moim jedynym błędem, jeśli tak to można nazwać, było to, że kiedy pewnego dnia na naszej farmie pojawił się niejaki Bob Moore i zapytał, czy może z nami pracować, odpowiedziałem „tak”.

Jones dobrze pamiętał tamten dzień. Bob wywarł na nim miłe wrażenie, wydawał się kimś, z kim nie będzie problemów. Ale rozczarował się, jak rzadko kiedy.

– Bob Moore, co niedawno się okazało – kontynuował, a Lilian bacznie mu się przyglądała – w rzeczywistości nazywa się doktor Stephen Connery. To wybitny brytyjski neurolog, który przed kilkoma laty z powodzeniem połączył neurony z obwodem elektrycznym. W ten sposób stworzył techniczne podstawy rozwoju Koherencji. To właśnie jego szukają.

Lilian dała sobie spokój z ujarzmianiem niesfornego loka.

– A co to ma wspólnego z zamachami bombowymi na centra komputerowe, z powodu których was szukają?

– Prawdopodobnie w ten sposób chcieli zniszczyć jakieś dane, które mogłyby okazać się groźne dla Koherencji. A wrobiono nas w te zamachy dlatego, żeby policja miała powód nas ścigać… Takie dwie pieczenie na jednym ogniu.

– To niczego nie wyjaśnia – odparła Lilian. – Skoro ci ludzie, ta Koherencja, szukają tamtego neurologa, przecież mogli po prostu do was przyjść i go sobie zabrać. Przecież informacja o tym, gdzie mieszkasz, nie była żadną tajemnicą. Można ją było znaleźć w twoich książkach, w Internecie… nawet w książce telefonicznej!

Jeremiah Jones przytaknął. Sam się już nad tym zastanawiał i nie znalazł żadnej przekonującej odpowiedzi.

– Nie wiem. Najzwyczajniej w świecie, nie wiem, dlaczego Koherencja robi to, co robi. Wiem tylko, że nas ściga. Ściga nas wszystkich.

– To przecież jakieś takie dziwne, prawda? Nie widzisz tego? Dla mnie to wygląda tak, jakby ta Koherencja nie miała piątej klepki.

– Może to właśnie tak ma dla nas wyglądać. Ale bez wątpienia Koherencja jest nieskończenie bardziej inteligentna od nas i…

– Ktoś może być bardzo inteligentny, a mimo to być neurotykiem – przerwała mu Lilian. – Wiem, w końcu każdy dzień spędzam w bibliotece. Jeśli się dobrze zastanowić, to właściwie mogłoby stanowić normę. Im ktoś inteligentniejszy, tym bardziej pokręcony.

– Możliwe – przyznał Jeremiah. – Nie zmienia to jednak faktu, że jesteśmy ścigani. I tego, z jakiego powodu nas się ściga.

– Przez Koherencję.

– Już mówiłem. Tak.

– Nie, to mówi ten chłopak, o którym opowiadałeś. Ten Christopher.

– Tak.

– Który też jest niezwykle inteligentny.

– Bez wątpienia, przynajmniej uchodzi za…

– Najlepszego hakera na świecie. Już zrozumiałam. Innymi słowy, jest nieźle pokręcony. – Lilian przyjrzała mu się sceptycznie. – Nadal jednak nie wiem, po co mi to wszystko opowiadasz.

– Żebyś zrozumiała, co się dzieje – powiedział Jones. A potem powiedział jeszcze i to, co prędzej czy później i tak musiał powiedzieć:

– I chciałbym, żebyś się do mnie przyłączyła.

Szeroko otworzyła oczy.

– Przyłączyła do ciebie? Gdzie?

– W naszym obozowisku. Tam byłabyś bezpieczniejsza.

– Chyba nie mówisz poważnie.

– Nie zjawiłem się tu, żeby żartować. Mówię tak na wszelki wypadek. Nie przyszło ci to do głowy?

Lilian roześmiała się, ale był to wyraz całkowitej bezradności. Tak się śmiejemy, mając do czynienia z totalnie idiotycznym zarzutem.

– Jeremiahu! Szuka was policja! FBI wyznaczyło za ciebie nagrodę! Jak ty możesz komukolwiek zapewnić bezpieczeństwo?

Jeremiah Jones głęboko wciągnął powietrze. Musiał za wszelką cenę opanować gwałtowny przypływ paniki. Tak, właśnie paniki. I jemu przydarzała się ostatnimi czasy, a wiele wysiłku kosztowały go starania, aby nikt tego nie zauważył.

– Lilian, właśnie cały czas próbuję ci powiedzieć, że to nie policji powinnaś się obawiać.3 | – Gdzie on jest? – Christopher nie wierzył własnym uszom.

– Pojechał, żeby porozmawiać z matką Serenity – odparła zniecierpliwiona Melanie Williams.

– A dlaczego ja nic o tym nie wiem? – wyrwało mu się bezwiednie i zaraz zrozumiał, że to był błąd. Przyjaciółka Jeremia-ha Jonesa, jasnowłosa fotografka z Nowego Jorku, spojrzała na niego z oburzeniem.

– Co proszę? Czyżby teraz Jeremiah Jones musiał się meldować u Pana Superhakera Computer Kida, zanim cokolwiek zrobi? Co ty sobie wyobrażasz?

Właśnie, co on sobie wyobrażał? Sam nie wiedział. Kiedyś wyobrażał sobie, że zdoła ukryć się przed Koherencją, dlatego szukał schronienia u Jeremiaha Jonesa oraz jego ludzi. Wyobrażał też sobie, że pozbędzie się chipa z mózgu, kiedy tylko odnajdzie doktora Connery’ego. O tak, wyobrażał sobie mnóstwo rzeczy. Ale wszystko jakoś tak wyszło zupełnie inaczej.

Uniósł dłonie w uspokajającym geście.

– Niczego sobie nie myślę. Chcę tylko wiedzieć… – przerwał. – Porozmawiać z nią? Jak to? Chyba nie przez telefon?

Amerykańskie tajne służby podsłuchiwały wszystkie rozmowy telefoniczne, a skoro Koherencja miała te służby pod kontrolą, podsłuchiwała również i ona.

– Oczywiście, że nie – odparła. – Akurat tyle rozumu Jere-miah ma już sam. To, żeby nie mówić niczego poufnego przez telefon, tłumaczył nam jeszcze wtedy, gdy ty przypuszczalnie nie wiedziałeś, co to komputer.

Christopher uniósł brwi. Nie potrafił sobie przypomnieć czasów, by tego nie wiedział. W końcu jego ojciec był programistą, a on siadał przed komputerem, od kiedy umiał myśleć.

– A jak on chce to zrobić?

– No, jak? Pojedzie do Santa Cruz.

Właśnie czegoś takiego się obawiał. Nie ufali mu. Od kiedy powrócili z tamtej samobójczej misji, podczas której udało mu się uwolnić ojca z łap Koherencji, upominał wszystkich: „Upgraderzy będą kontratakować! Koherencja jest diabelnie wściekła! To, czego doświadczyliśmy do tej pory, to jeszcze nic. Wojna dopiero się zaczęła!”

A Jeremiah Jones jakby nigdy nic pojechał sobie do Santa Cruz, tylko rzut kamieniem od Doliny Krzemowej, miejsca, które w USA stanowiło coś w rodzaju stolicy Upgraderów.

Christopher przesunął dłońmi po twarzy, uniósł wzrok ku drzewom, pod którymi stali.

– Czy pani przyjaciel nie zapomniał przypadkiem, że jest poszukiwany przez całą policję Stanów Zjednoczonych? Że jest numerem jeden na liście najniebezpieczniejszych terrorystów?

– Z pewnością nie zapomniał.

– I jak? Czy myśli, że w Santa Cruz nie ma policji?

– Wymknie się jej. Jest już duży, wiesz? Dorosły, jak to się mówi.

Czy ona w ogóle się nie martwiła? Mówiła takim tonem, jak gdyby starała się go sprowokować.

– Mogłem przecież z nim pojechać – rzucił Christopher. – Tak na wszelki wypadek.

Odgarnęła długie, jasne włosy.

– Taa. Pewnie jednak uznał, że da radę bez ciebie.

Christopher spojrzał na nią i nagle poczuł, że brakuje mu tchu. I z pewnością nie była to wina otoczenia, bo przecież tyle czystego, przejrzystego oraz pełnego tlenu powietrza, jak właśnie tutaj, głęboko wśród lasów rosnących wzdłuż granicy z Kanadą, rzadko można było znaleźć w gęsto zaludnionych rejonach świata.

Nie, nagle zrozumiał, o co chodziło z tym milczeniem ojca Serenity. I dlaczego Jeremiah Jones nie wyjawił mu swoich planów. Dlaczego nikt się nie zatroszczył, aby Christopher o czymkolwiek się dowiedział.

Powód okazał się diabelnie prosty – już mu nie ufano! Od czasu akcji w Dolinie Krzemowej, od tamtej ryzykanckiej wyprawy, w ogóle mu nie wierzyli. Raczej nawet byli na niego źli. Sądzili, że ich zdradził i oszukał.

Fatalnie, ale nawet nie mógł mieć im tego za złe. Po prostu wtedy uważał, że inaczej się nie da. Tak bardzo przyzwyczaił się do tego, że wszystko musi robić sam.

Zniechęcony opuścił ramiona.

– Dobra – powiedział i nagle poczuł, że ma już wszystkiego po dziurki w nosie. Tego obozu. Tych prymitywnych warunków życia. Tych zimnych nocy, wilgotnych ubrań oraz lodowatej wody do mycia. Tego codziennego jedzenia mięsa, tych drzew oraz krzaków ciągle zagradzających drogę, nierównego leśnego terenu pełnego dziur, gdzie można złamać sobie nogę, a przede wszystkim… przede wszystkim… miał już po dziurki w nosie tego przeklętego, bezczelnego robactwa. Wszędzie coś latało, pełzało, buczało, żarło oraz gryzło, drażniło, wpadało do oczu, ust, nosa, uszu. Zaplątywało się we włosy, ubrania… Naprawdę, miał tego dosyć. Absolutnie dosyć.

– Dobra – powtórzył raz jeszcze. – Rozumiem. – Skinął głową, aby pokazać, że naprawdę ją zrozumiał. – Już dobrze. Skoro on niczym się nie martwi… dlaczego ja miałbym się martwić?

Po tych słowach obrócił się na pięcie i odszedł. A raczej pokuśtykał, tak jak zawsze, kiedy musiał iść przez ten przeklęty las. Nieważne dokąd. Byle dalej.

Pewnie lepiej im było, kiedy jeszcze do nich nie dołączył. A przecież zaproponował im uczciwy interes: wyjawił, kto jest prawdziwym przeciwnikiem, oraz tak zmanipulował nadzór satelitarny, że nie potrafiono wytropić obozu. W zamian prosił tylko, by doktor Connery uwolnił go od chipa. I to wszystko.

A potem? To przecież właśnie Jeremiah Jones próbował go przekonać, że jednak mają szanse przeciwko Koherencji i że on, Christopher Kidd, jest taką szansą, bo mając chip, jako jedyny człowiek potrafi dowolnie przyłączać się oraz odłączać od Koherencji.

I co, teraz tak po prostu zmienił zdanie?

Równie dobrze można by powiedzieć: Jones wreszcie dostrzegł, że Christopher od samego początku miał rację.4 | Nagle Jeremiah zrozumiał, że nie zdoła przekonać Lilian. Trudno powiedzieć, skąd miał tę pewność – może przekonało go jej milczenie i sposób, w jaki przypatrywała się ludziom kręcącym się po parkingu w popołudniowym blasku wczesnego, kalifornijskiego lata, podjeżdżającym do swoich aut wózkami, na których piętrzyły się zakupy. Lilian i Jere-miah tak długo byli ze sobą, że czasem wręcz potrafili czytać własne myśli. Właściwie potrafili to zawsze.

– Jeremiah, przecież to jakieś bzdury – powiedziała wreszcie cicho. – Co miałabym u was robić? Siedzieć w lesie i ukrywać się? Jak długo? Resztę życia? Bądźże rozsądny.

– Lilian… – odparł, ale już wiedział, że nic, co mógłby powiedzieć, nie zdoła jej przekonać. Musiał jednak przynajmniej spróbować. – Tłumaczyłem ci. Będą cię ścigać. Będą…

– Jeśli ktoś mnie będzie ścigał, to wezwę policję.

– Policję też mają pod kontrolą.

– Jasne. Jakże mogłam o tym zapomnieć. – Gwałtownie westchnęła. – Jerry, tak szczerze… Już na samą myśl, że miałabym zaszyć się gdzieś na odludziu i czekać, aż niebo spadnie mi na głowę, aż chce mi się wyć.

– Lilian…

– Jeremiah, przecież ja mam tutaj swoje życie. Prowadzę miejską bibliotekę. Po szyję tkwię w pracy. Nie mogę tak po prostu się spakować i zniknąć bez słowa. Jak ty to sobie wyobrażasz? Wzięłam na siebie odpowiedzialność.

– Nie powiedziałem, żebyś tak bez słowa…

– Ach, świetnie. W przyszłym tygodniu mamy posiedzenie komisji budżetowej. Jeśli mnie nie będzie, to obetną nam etat, to jest pewne jak amen w pacierzu. I co mam im powiedzieć? „Przepraszam, ale nie przyjdę, bo mnie ścigają tacy ludzie z chipami w mózgach”? Równie dobrze mogłabym stwierdzić, że porwały mnie zielone ludki i zabrały na spotkanie z Elvisem. – Zacisnęła dłonie na kierownicy. – A teraz jeszcze wciągnąłeś w to naszą córkę. Nie wystarczy, że przez całe ferie Serenity nie nauczyła się nawet linijki, to straciła jeszcze prawie dwa tygodnie nauki. Za osiem tygodni ma egzaminy końcowe, a mnie się już kończą pomysły, jak usprawiedliwiać ją w szkole!

– Ona nie wróci – krótko stwierdził Jeremiah. – Nie, jeżeli tylko będę mógł w tym przeszkodzić.

– Nie bądź taki pewien, Jeremiahu Jonesie. – Spojrzała, dosłownie ciskając iskry z oczu. – To ja dostałam prawo opieki nad naszymi dziećmi, dopóki nie będą pełnoletnie, dobrze o tym wiesz. A Serenity ma dopiero siedemnaście lat. Zaraz jak tam wrócisz, masz ją wsadzić do autobusu jadącego do domu, zrozumiałeś? Chcę, żeby Serenity była tu z powrotem najpóźniej w weekend, inaczej podniosę wielki alarm, a to ci się na pewno nie spodoba.

– Lilian, bądź rozsądna. Nie możesz chować głowy w piasek i zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie działo.

Przestała już się hamować.

– Chować głowy w piasek? Raczej bym o tobie coś takiego powiedziała. Już od lat trzymasz głowę w piasku, tylko sam tego nie zauważasz. Najpierw zagrzebałeś się w tym swoim warzywniaku i uwierzyłeś, że ratujesz świat. Ty zawsze ratujesz świat! Świat, który jest przecież za głupi, żeby sam miał wiedzieć, jak się powinien kręcić. – Zacisnęła pięść, uderzyła nią w kierownicę. – Jerry, już mam tego dość. Tak bardzo dość. Ciągle gubisz przyszłość, ciągle… – jej oddech stał się urywany, niewiele brakowało, aby zalała się łzami.

Jeremiah Jones uniósł dłoń, chcąc nią potrząsnąć, zaraz jednak opuścił. To nie była odpowiednia chwila.

– Możemy kłócić się dalej i wszystko przedyskutować – powiedział spokojnie – ale powinniśmy to robić u nas w obozie. Proszę, wysłuchaj mnie, tylko ten jeden raz. Grozi ci niebezpieczeństwo, jestem tego pewien.

Lilian zamknęła oczy, głęboko wciągnęła powietrze, potem znowu je otworzyła.

– Na pewno – powiedziała cicho, wyraźnie akcentując każde słowo. – Nie pojadę tam, gdzie spotkam twoją przyjaciółkę. Na pewno nie. – Sięgnęła po kluczyki, uruchomiła silnik. – Koniec dyskusji. A teraz daj mi spokój. Idź i wyślij Serenity do domu. To wszystko, czego od ciebie chcę.

Jeremiah zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale jej spojrzenie odebrało mu całą odwagę, dosłownie całą. Pożegnał się i wysiadł. Potem już tylko stał, patrząc, jak Lilian odjeżdża.5 | Serenity przeczesała włosy wilgotnymi, rozcapierzonymi palcami. To znaczy próbowała przeczesać, bo w niewielkim tylko stopniu jej się to udało. Natura obdarzyła ją prawdziwą lwią grzywą, która dopiero potraktowana dużą ilością gorącej wody oraz specjalnymi szamponami ziołowymi z trudem dawała się ściągnąć gumką. Tutaj, w obozie, gdzie była jedynie zimna woda z rzeki, czupryna stopniowo zmieniała się w jakiegoś mopa. Pewnie wreszcie nie pozostanie jej już nic innego, jak tylko ogolenie głowy oraz zaczynanie wszystkiego od nowa, z nadzieją, że tym razem będzie lepiej.

W następnej chwili przypomniała sobie, dlaczego w ogóle się tutaj znalazła, i znowu z westchnieniem opuściła dłoń. Ach tak, prawda. Przecież zbliża się koniec ludzkości. A ona się martwi włosami!

Zmarkotniała, sięgnęła po wyprany właśnie podkoszulek. I to też musiała robić w zimnej wodzie. Kucało się na brzegu, kolanami opartymi na kamieniach, a potem godzinami szorowało. A rezultat – jak przekonała się Serenity – był zdecydowanie rozczarowujący. Pralka pozostawała jednak w sferze niespełnionych marzeń, kiedy chowało się przed siłami policji w niedostępnych lasach Montany. Albo i gdzie indziej, bo już przestawała nadążać za zmianami.

Jakie to wszystko wydawało się nierzeczywiste! Jasne, pamiętała, jak pojawił się Christopher, jak przyjechała tutaj z nim oraz z Kylem. Jak ich ścigano. I tę późniejszą akcję z ojcem Christophera… Tak, racja. Wszystko zdarzyło się naprawdę, ale kiedy od kilku tygodni mieszkało się w lesie, zajmując tylko spaniem, porannym myciem i ubieraniem, a poza tym spędzało się czas na jedzeniu, rozmowach o wszystkim i o niczym, kiedy wokół szumiały drzewa i rzeka pluskała przyjaźnie, błyszcząc chłodnym srebrem, tak jak wtedy, gdy żyli nad nią pradawni Indianie… i jeszcze kiedy siadało się wieczorami przy ognisku, z brzuchem pełnym pieczonej dziczyzny, a potem, z filiżanką herbaty w dłoni słuchało, jak muzykują towarzysze taty, wtedy cała sprawa z Koherencją robiła się diabelnie nierzeczywista. Stawała się tylko jakimś szalonym, nocnym koszmarem, o którym najlepiej po prostu zapomnieć.

Po raz ostatni zanurzyła podkoszulek w wodzie, potem wykręciła go najlepiej, jak umiała, i położyła obok reszty mokrego prania.

Dźwigając kosz, przedzierała się przez wyschniętą, sięgającą pasa trawę i kierowała się ku namiotom, gdzie pomiędzy dwoma drzewami rozciągnięto sznurek do suszenia prania. Coś już tam wisiało, znalazła jednak miejsce i na swoje rzeczy.

Jeszcze nie skończyła rozwieszać, kiedy zauważyła Christophera idącego do namiotu, w którym leżał jego ojciec.

Chłopak jak zwykle sprawiał wrażenie kogoś całkiem obcego, niepasującego do otoczenia. Widać było po nim, że niewiele czasu spędził w swoim życiu na łonie natury. Owady i rośliny, nierówne podłoże… to wszystko chyba okropnie go irytowało, bo szedł, wściekle szurając nogami po ściółce i co chwila się potykając, do tego ciągle oganiał się przed komarami i innymi owadami. Najwyraźniej przywykł do poruszania się w innym terenie – po pomieszczeniach z dachem nad głową, solidnymi ścianami wokół oraz oknami zabezpieczającymi przed atakami owadów.

Po prostu cały Computer Kid. Nie można przecież zostać najlepszym hakerem świata, nie spędzając większości czasu przy klawiaturze komputera. A teraz musi żyć tutaj, w samym środku dziczy, bez Internetu i elektryczności. W obozie nie działały nawet komórki – byli zbyt daleko od najbliższego masztu radiowego, w jednej z wielu „białych plam”, które mimo rozwoju techniki nadal jeszcze istniały.

Kiedy Christopher opowiadał o tym, jak włamywał się do wielkich, tajnych komputerów oraz całych sieci, brzmiało to jakoś zwyczajnie, jak gdyby robił coś łatwego, coś, co potrafiłby zrobić każdy. Dopiero gdy się miało okazję obserwować go pracującego na komputerze, podziwiać szybkość, z jaką śmigał palcami po klawiaturze, widzieć, jak intensywnie wpatruje się w monitor, dosłownie zdaje się z nim stapiać, i do tego jeszcze uświadomić sobie, że nigdy niczego nie zapisuje, nie sprawdza w notatkach – wtedy dosyć szybko zaczynało człowiekowi świtać, że wszystko to wcale nie jest takie łatwe. Nie bez powodu fachowcy uważali siedemnastolatka za najlepszego hakera świata. Nawet kiedy Christopher działał wyłącznie palcami, oczami i myślami, wyglądał, jak gdyby co najmniej uprawiał sport wyczynowy.

No, a poza tym miał jeszcze ten chip w głowie. Taki sam chip, jaki w głowach nosili Upgraderzy, czyli członkowie Koherencji.

Tylko że Christopher nie stał się zależny od swojego chipa, więcej, miał go pod kontrolą i mógł dowolnie przyłączać się do Internetu, do lokalnych sieci albo nawet do Koherencji, i to bez żadnego fizycznego wysiłku. Musiał tylko o tym pomyśleć, a potem wszystko działo się już z zawrotną prędkością. Serenity sama kiedyś widziała, jak Christopher zamknął oczy na ledwie minutę, a w tym czasie włamał się do kilkudziesięciu systemów, żeby…

A jednak nie lubiła tych wspomnień. Wciąż jeszcze była przekonana, że gdyby nie Christopher, mogli wtedy umrzeć.

Chociaż… gdyby nie Christopher, w ogóle nie znaleźliby się w niebezpieczeństwie.

Ojciec Serenity uważał, że Christopher to jedyny człowiek na świecie, który może pokonać Koherencję. Dziewczyna wiedziała jednak, że młody Kidd wcale nie podzielał tego przekonania. Ale przynajmniej próbował coś robić.

Serenity nadal nie wiedziała, co właściwie powinna o nim myśleć. W jakiś dziwny sposób Christopher ją fascynował – mogłaby bez przerwy tylko mu się przyglądać i zastanawiać, co właściwie dzieje się w jego głowie. Ale jednocześnie uważała go za kompletnego dziwoląga. W każdym razie z pewnością nie był to materiał na chłopaka.

Chociaż z drugiej strony… chłopcy, z którymi do tej pory się spotykała, okazywali się po prostu nudni.

Ech, sama już nie wiedziała!

Raz jeszcze wygładziła rozwieszone wilgotne ubrania i przez chwilę stała niezdecydowana. Nie, żeby nie miała już nic więcej do roboty, w obozie zawsze było coś do zrobienia. Czuła jednak niepokój. I jakoś tak dziwnie wiązał się on ze szkołą, która zaczęła się już dwa tygodnie temu – a Serenity wciąż tutaj siedziała. Nigdy w życiu nie spodziewała się, że kiedykolwiek zatęskni za szkołą. Do tej pory tęskniła jedynie za dniem, w którym wreszcie ją skończy i będzie mogła gdzieś z dala od niej prysnąć.

A teraz, każdego ranka, gdy się budziła, nie mogła oprzeć się myśli: „Szkoła już się zaczęła. Nie będę na lekcjach. Nie będę na egzaminach”.

Zmartwiona, szarpała włosy, na próżno starając się doprowadzić je do ładu.

Oczywiście, nie mogła tak po prostu wrócić i udawać, że nic się nie wydarzyło, że nie było tamtych spraw związanych z Koherencją, Christopherem, tatą. Tyle już rozumiała. Poza tym tata był przekonany, że Koherencja nie zaprzestałaby pościgu za nią, a ona w to wierzyła.

Fakt, że nie wróciła do szkoły po przerwie wiosennej, sprawił, że wszystko stało jakieś takie przeraźliwie realne!6 | Kiedy Christopher wszedł do namiotu, jego ojciec jeszcze spał. I nie obudził się również wtedy, gdy chłopak z głośnym klapnięciem opuścił połę wejścia do namiotu… a potem ciężko opadł na trzeszczące, rozkładane krzesełko ustawione obok łóżka.

To jednak nie był normalny sen. Nie taki, podczas którego trzeba uważać, by nie zbudzić śpiącego. To, czy ojciec się wreszcie ocknie, nie miało nic wspólnego z hałasem albo ciszą.

Ojciec za każdym razem budził się sam, stopniowo. Doktor Lundkvist już wcześniej zdjął mu opatrunek z nosa, teraz odsłonił również zabliźnione już rozcięcie, przez które wraz z doktorem Connerym wydobył chipy wiążące tatę z Koherencją. Christopher przyjrzał się – rana nie wyglądała zbyt ładnie. Nawet kiedy zejdzie opuchlizna oraz strup, ojciec pozostanie już na zawsze naznaczony.

– Następnym razem będzie można taką operację przeprowadzić inaczej – wyjaśnił doktor Lundkvist. – Tak, aby nie pozostawić żadnych widocznych blizn. Teraz, kiedy wiemy, na co trzeba uważać, będzie prościej.

„Następnym razem!”. Łatwo powiedzieć. Obecnie to, czy kiedykolwiek będzie jakiś następny raz, stało pod wielkim znakiem zapytania. Nikt nie miał nawet cienia jakiegoś sensownego pomysłu, co należy zrobić, aby znowu wydrzeć kogoś Koherencji. Również Christopher – chociaż wszyscy właśnie tego od niego oczekiwali.

Przynajmniej do teraz. Ale już się to zmieniło, nie oczekiwali już niczego. Stał się bezużyteczny. Stał się zaledwie tolerowany.

Kiedy myślał o tym, miał wrażenie, że przygniata go wielki ciężar. Cierpiał, bo inni spodziewali się po nim jakiegoś cudu, wychodzili z założenia, że jakoś pokona Koherencję – w końcu był przecież Computer Kidem, najsłynniejszym hakerem świata. Czuł się przeraźliwie samotny.

Teraz jego sytuacja zdecydowanie się pogorszyła. Po prostu stał się niepotrzebny. Był zależny od cudzej łaski. A co stanie się z nim, kiedy ta łaska się skończy? Kiedy wreszcie dojdą do wniosku, że już nie chcą żywić zbędnej gęby? Przecież był tylko siedemnastolatkiem, który nie miał dokąd pójść.

Christopher zamknął oczy, spróbował głęboko odetchnąć. Powiał lekki wiatr, unosząc połę namiotu, o którą zaszurały gałęzie. Rozległ się szelest liści. Chłopak nasłuchiwał odgłosów dochodzących z zewnątrz, dźwięków obozowiska, szumu pobliskiego strumienia. Wszystko przytłumiał ciężki materiał namiotu, przez co zdawało się, że dźwięki dobiegają z tak daleka, jak gdyby nie miały z Christopherem nic wspólnego, jak gdyby podsłuchiwał tylko odgłosy jakiegoś odległego, nieznanego miejsca. Czasem, kiedy siedział w namiocie, zdawało mu się, że tak naprawdę jest gdzieś indziej, w jakimś innym miejscu.

Wreszcie tata się poruszył. Jego przebudzeniom za każdym razem towarzyszyło drgnięcie jakiejś części ciała – ramienia, nogi… Dzisiaj drgnęła tylko głowa. Z gardła wydobył się jęk, szczęka ruszała się kilka sekund, a potem ojciec otworzył oczy. Rozejrzał się. Potrzebował dłuższej chwili, by zorientować się, gdzie jest i co się wydarzyło.

– Ach, Chris – rzucił zachrypniętym głosem. – Chyba całkiem długo spałem, co?

– To przez lekarstwa – powiedział Christopher, chociaż wiedział, że to nie całkiem prawda.

– Lekarstwa. Miejmy nadzieję, że właśnie przez nie.

To był dobry znak. Bo skoro miał nadzieję, oznaczało to, że coś sobie przypominał. A jeśli sobie wszystko przypomni, będzie mógł żyć bez Koherencji.

Tata z trudem uniósł prawe ramię. Otarł spocone czoło.

– Wiesz, najgorsze jest to ciągłe uczucie demencji. Wydaje mi się, że mój mózg przypomina szwajcarski ser, taki z wielkimi dziurami.

– To tylko takie uczucie, to nic nie znaczy – cierpliwie tłumaczył Christopher. – Niemożliwe, żebyś pamiętał wszystko to, co wiedziałeś, kiedy stanowiłeś część Koherencji. Pojedynczy ludzki mózg byłby po prostu na taką ilość wiedzy niewystarczająco pojemny. Brak miejsca na dysku, rozumiesz? – Tata pracował jako programista, więc tak lepiej zrozumie.

– Tak, tak – odparł ojciec niezbyt jednak zadowolony. – Wiem. Przerabialiśmy to ze sto razy. Jasne. Ale to jest… – jęknął. – Coś tam jest. Głęboko pod powierzchnią, gdyby to było słowo, można by powiedzieć, że jest „na końcu języka”. – Ostatnie słowa powiedział po niemiecku, tym swoim charakterystycznym, pozbawionym płynności niemieckim z silnym, obcym akcentem, którego nauczył się, mieszkając we Frankfurcie. Z Christopherem ojciec od zawsze rozmawiał tylko po angielsku, a kiedy rozmawiał z mamą, każde uparcie trzymało się własnego języka, dlatego ich pogawędki przypominały gwar kosmicznego baru z Gwiezdnych Wojen.

– To jakieś słowo? – dopytywał się Christopher.

– Nie. Ale to coś ważnego. – Tata zamilkł, wbijając spojrzenie gdzieś w przestrzeń. Wyraźnie czegoś szukał, macał po rozkawałkowanych wspomnieniach. Christopher nie poruszał się, nic nie mówił, nie przeszkadzał.

Trzeba dać mu czas. Doktor Connery surowo to podkreślał, i to przynajmniej kilkanaście razy dziennie. „Ludzki mózg cechuje niesamowita plastyczność” – powtarzał. – „Neurony ciągle tworzą nowe synapsy, czyli połączenia nerwowe, w trakcie każdego procesu nauki. Kiedy twój ojciec stanowił część Koherencji, jego mózg stale się przebudowywał tak, aby funkcjonować jako część większej całości. Teraz musi na nowo ułożyć swoje struktury, by znowu móc funkcjonować indywidualnie”.

– Jeszcze to sobie przypomnę – oznajmił w końcu zrezygnowany tata. – Na pewno.7 | Ależ była wściekła na Jeremiaha!

Lilian Jones nie potrafiła się uspokoić przez całą podróż do domu. Wcale nie wychodziło jej to na dobre, bo co i rusz przegapiała czerwone światła i gwałtownie hamowała przed znakami stopu.

To wszystko wina Jeremiaha. Jego i tych niesamowicie przesadzonych opowieści. Przypuszczalnie wierzył we wszystko, o czym jej mówił. Na pewno wierzył. Nie był kimś, kto mógłby świadomie okłamywać. Jednak ci Upgraderzy… Ludzie, którzy innym ludziom wsadzają chipy do mózgu… to przecież czyste sciencefiction!

Ale tego, że z powodu swoich zwariowanych przekonań zatrzymał ich córkę, o nie, tego już mu tak szybko nie wybaczy. Przecież na pewno doskonale wiedział, że dziewczynę czekają końcowe egzaminy.

Lilian Jones miała wielkie wyrzuty sumienia, że pozwoliła Serenity pojechać do ojca. Czuła się tak, jak gdyby właśnie od tego zależały teraz jej oceny.

Humoru nie poprawił też fakt, że dom był tak pusty. Brak Serenity najmocniej odczuwała podczas kolacji.

Jak często w ciągu ostatnich tygodni po prostu włączyła piecyk i poszukała w zamrażarce czegoś, co mogłaby do niego wrzucić. Pizza. Wspaniale. Po dzisiejszej rozmowie z Jeremiahem, tym apostołem nieskażonej Przyrody, taka kolacja będzie jak znalazł: gotowa pizza, a do tego gotowa sałata. Miała w lodówce jeszcze jedną torebkę, takiej już umytej. Wystarczyło tylko wysypać do miski i zalać sosem z butelki. Tak właśnie zrobi!

Szybko przebrała się w coś wygodnego, potem wsunęła do nagrzanego piekarnika pizzę i nastawiła minutnik.

Czego ten Jeremiah ciągle od niej wymagał? Już kiedyś to przerabiali. A przecież swego czasu wiedli takie cudowne życie: dom wśród dzikiej przyrody, mnóstwo przyjaciół. Biwakowali z dziećmi pod namiotami, wędrowali po lasach i wtedy po prostu żyli…

Na wspomnienie tamtych czasów musiała otrzeć łzy płynące z kącików oczu. To przecież mógł być ich prywatny raj – gdyby tylko Jeremiah nie wpadł na przeklęty pomysł, że musi ratować świat, wszystkich ludzi kierować na właściwą ścieżkę życia. Do jasnej cholery, skoro ludzie chcieli mieszkać w miastach i drapaczach chmur, to ich sprawa! Skoro sami chcieli mieć komórki, komputery oraz tysiące kanałów telewizyjnych, dlaczego uzurpował sobie prawo, aby ich od tego odwodzić?

Właśnie nakrywała stół w jadalni, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi.

Kto to mógł być? Przecież chyba nie Jeremiah? Wyjrzała przez wąskie okno w salonie. Nie, jakieś dwie kobiety i jeden mężczyzna, wszyscy elegancko ubrani. Nigdy wcześniej ich nie widziała. Świadkowie Jehowy? Ale ci od dawna już nie przychodzili.

Podeszła do drzwi, lekko je uchyliła i wystawiła tylko głowę.

– Tak, słucham?

– Pani Jones? – zapytała jedna z kobiet surowym głosem. – Jesteśmy z rady liceum Santa Cruz Highschool. Chodzi o pani córkę, Serenity.

O, nie. Czyli już wiedzą, że dwa tygodnie wprowadzała szkołę w błąd. Poczuła, iż topnieje w niej odwaga.

– Nie rozumiem? – powiedziała, starając się, aby jej głos brzmiał tak, jak gdyby nie miała najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu muszą interweniować urzędnicy. – O co chodzi z Serenity?

Kobieta ubrana w szary kostium, której twarz przywodziła na myśl konia, a w dodatku konia całkowicie pozbawionego poczucia humoru, powiedziała:

– Mogę tylko powiedzieć, że wolałaby pani nie rozmawiać o tym na ulicy.

Towarzyszący jej kobieta i mężczyzna przytaknęli w jednakowym rymie. Ruch zdawał się wystudiowany, jak gdyby często już odbywali podobne wizyty. Lilian westchnęła i otworzyła drzwi.

– No dobrze. Proszę do środka.

Miała jakieś inne wyjście? Jeszcze nigdy nie słyszała o tej instytucji. Czy na pewno posiadali odpowiednie uprawnienia?

Kobiety weszły do domu już bez żadnych dalszych ceregieli, a za nimi wkroczył mężczyzna niosący w ręku niewielką walizeczkę. Starannie zamknął za sobą drzwi.

– Tędy, proszę – powiedziała Lilian, grzecznie prowadząc przybyszy do salonu. – Proszę usiąść. Napijecie się państwo czegoś?

– Dziękuję, nie – odparła kobieta o końskiej twarzy, najwyraźniej w imieniu wszystkich.

W kuchni rozdzwonił się minutnik. Pizza! Jeszcze to…

– Przepraszam państwa – nerwowo powiedziała Lilian. – Muszę na chwilę wyjść do kuchni wyłączyć piekarnik. Proszę usiąść, dobrze?

– Żaden problem – odparła kobieta. – Mamy czas.

Mieli czas. I jeszcze to, myślała Lilian, wyjmując pizzę z piekarnika. Jakże pachniała! Musi się postarać, żeby ci ludzie odeszli możliwie najszybciej.

Co mówiła tym ze szkoły? Przede wszystkim to, że Serenity choruje. To nie wydawało się podejrzane. Potem dodała jeszcze, że co prawda córce się polepszyło, ale lekarz mówił, że musi zostać w domu, bo może jeszcze zarażać. Na szczęście nikt nie pytał, o jaką chorobę dokładnie chodzi. Lilian codziennie obiecywała sobie znaleźć w książkach medycznych jakieś odpowiednie schorzenie, ale wciąż tego nie robiła. Może właśnie dlatego, że nie rozumiała, dlaczego w ogóle musiałaby się wysilać, by usprawiedliwiać pomysły córki i jej ojca. Naprawdę tych dwoje nieźle już zalazło jej za skórę…

Jednak wszystko po kolei. Postawiła blachę z pizzą na otwartej klapie piekarnika, żeby zbytnio nie wystygła, potem głęboko raz jeszcze odetchnęła i wyszła z kuchni. Do boju.

– Jestem już do państwa dyspo…

Zastygła bez ruchu, jak gdyby na progu salonu nagle wyrósł nieprzebyty mur.

Na stole dostrzegła otwartą walizeczkę, a stojący obok mężczyzna trzymał już w dłoni połyskujące chromem urządzenie, które wyglądało niczym pistolet o długiej, cieńszej od palca lufie. Jeremiah opowiadał o czymś takim. Wymyślono to, aby wprowadzać do dziurki w nosie, przewiercać cienką ścianę kości jamy nosowej i umieszczać chip dokładnie przy nerwie węchowym, który go potem obrastał, pozwalając na łączenie impulsów nerwowych przez sieć telefonii komórkowej z setkami tysięcy innych ludzi.

A więc Jeremiah mówił prawdę.

Lilian usłyszała kroki za plecami. Za nią stanęła kobieta o końskiej twarzy. Nie było wątpliwości, że chciała odciąć drogę ucieczki.

– Czyli że to prawda – wyszeptała Lilian ze zdziwieniem. – Tym właśnie państwo umieszczacie ludziom chipy w mózgu.

– Jeśli nie będzie się pani bronić, to nie będzie bolało - oznajmiła chórem cała trójka, tak jakby ze wszystkich ust wydobywał się jeden głos. – I przekona się pani, że to dla pani dobra.9 | Christopher poczuł, jak Serenity, słysząc te słowa, wzdrygnęła się. Spojrzał na nią. Czy sprawił to odblask ognia, czy może rzeczywiście nagle pobladła? W każdym razie teraz byłby w stanie policzyć jej piegi.

Siedzący po drugiej stronie ogniska muzycy, którzy nie słyszeli rozmowy, właśnie zaczęli grać.

– Jak on może tak mówić? – wyszeptała Serenity z oburzeniem. – Jak twój ojciec może mówić coś takiego, i to tutaj, gdzie wszyscy tak bardzo się o niego troszczą?

Christopher spojrzał na tatę. Doktor Connery i Irene wyglądali tak, jak gdyby się zapadli w sobie. Neurolog wzruszył ramionami, co mogło oznaczać, że jego zdaniem tata nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział.

– No cóż – stwierdził Christopher. – Może po prostu powiedział prawdę.

– Też tak myślisz?

Christopher westchnął. Czy w ogóle ktoś go tutaj słuchał?

– A co to za pytanie? Przecież ja cały czas właśnie o tym mówię – wyrzucił z siebie wreszcie. – Nigdy nie uważałem inaczej.

Dłonie dziewczyny objęły metalowy talerz, jakby chciała go rozedrzeć.

– Ale jeżeli to wszystko do niczego nie prowadzi, co wtedy? Po co się z tym wszystkim męczymy? Dlaczego, skoro to nie robi żadnej różnicy, nie jestem teraz w domu u swojej matki, nie chodzę do szkoły i… – Umilkła, miotając z oczu wściekłe iskry. – I po co w ogóle chodzić do szkoły, jeśli i tak wszystkich czeka Koherencja? Co w ogóle można robić, kiedy się już wszystko wie?

Christopher wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia.

– Człowieku! – rzuciła Serenity, a potem wstała i odeszła bez słowa.

Spojrzał za nią bezradnie. Zachowała się dokładnie tak, jakby to on był wszystkiemu winien!

Serenity była bliska łez. Musiała odejść, inaczej by nie dała rady powstrzymać płaczu. Miała wrażenie, że dopiero teraz staje się dla niej jasne, tak naprawdę jasne, jakie właściwie miało znaczenie wszystko, co przeżyli w ciągu ostatnich tygodni. I że to, co do tej pory uważała za swoje życie, nagle stanęło na głowie. I nie było nikogo, kto przynajmniej wziąłby ją w ramiona i pocieszył. Nikogo, do kogo mogłaby się wygadać. Nie było ojca, jak zwykle bardzo zajętego, nie było także matki. Ona przynajmniej na pocieszenie upiekłaby szarlotkę czy coś w tym rodzaju. A Kyle, starszy brat, do którego wcześniej zawsze mogła się zwrócić, kiedy coś leżało jej na sercu… jego też nie było, wyjechał z tatą i paroma innymi osobami.

Christopher…

Nie, czego by od niego właściwie mogła chcieć? Przecież jedyne, co on mógłby przytulić, to komputer. Dobrze, że w obozowisku miała przyjaciółkę, Madonnę Two Eagles i z nią mogła porozmawiać.

Serenity usiadła w pobliżu muzyków. Najwyraźniej nie usłyszeli słów ojca Christophera, bo nadal byli weseli. Wśród nich była Madonna – śpiewała i grała na gitarze. Struny pobłyskiwały pod jej palcami, a śpiewając, wciąż odrzucała długie, czarne włosy. Ktoś towarzyszył jej na bongosach, nie do końca zgodnie z rytmem, ktoś inny na harmonijce ustnej dopełniał pasaże między wersami. Tak, dzisiaj wieczorem mieli wyjątkowo dobry humor.

Jasne, tak przecież byłoby najlepiej, ponuro rozmyślała Se-renity. Najlepiej byłoby nigdy nie dowiedzieć się o Upgrade-rach i o tym wszystkim. Byłaby teraz w domu, w Santa Cruz, leżałaby w swoim łóżku, słuchała radia, a jej największym problemem byłoby podjęcie decyzji, z kim wybrać się na bal maturalny i jaką założyć sukienkę. I zanim Koherencja wszczepiłaby jej w końcu ten chip, wiodłaby zwyczajne, przyjemne życie.

Ale wiedzieć, co się wydarzy.

Po co się tutaj ukrywają? Po co im te wszystkie środki bezpieczeństwa? Jeżeli w końcu i tak ma wygrać Koherencja, równie dobrze można jej już teraz na to pozwolić, prawda?

Muzycy odłożyli instrumenty, z zadowoleniem przyjęli oklaski słuchaczy, a potem ruszyli do kociołka wiszącego nad ogniem. Madonna jako pierwsza dostała talerz. Rozejrzała się wokół, wyraźnie poszukując kogoś spojrzeniem. Serenity pomachała do niej i przesunęła się, robiąc Indiance miejsce.

– To mi dobrze zrobi – oznajmiła Madonna z pełnymi ustami.

Tak jak zwykle. Serenity mogła się jedynie zdumiewać, jakie porcje potrafi spałaszować jej przyjaciółka, i to bez najmniejszego uszczerbku dla smukłej figury.

Ale przypuszczalnie straci apetyt, gdy Serenity opowie, co ją trapi. Ale musiała przecież się wygadać, nie było innego wyjścia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: