Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hippolyt Boratyński. Tom 1-2: romans historyczny Alex. Bronikowskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hippolyt Boratyński. Tom 1-2: romans historyczny Alex. Bronikowskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 399 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Alex. Bro­ni­kow­skie­go,

Tłó­ma­czo­ny z Nie­miec­kie­go

Przez

J. K. O.

Tom pierw­szy.

W War­sza­wie,

Na­kład i druk N.Glücks­ber­ga,

Księ­ga­rza i ty­po­gra­fa Król-War Uni­wer­sy­te­tu.

1828.

Już było po ite, mis­sa est, ale jesz­cze lud nie opu­ścił ko­ścio­ła; jesz­cze kle­ry­cy wstrzą­sa­li ka­dziel­ni­ce przed wiel­kim oł­ta­rzem, a ksiądz śpie­wał w dłu­gich prze­cią­głych to­nach: "bło­go­sła­wio­ny co przy­cho­dzi w Imie Boże, " – i po­tem po­stą­pił na­przód na stop­niach oł­ta­rza, trzy­ma­jąc przed sobą sta­rym oby­cza­jem zło­tą pa­ty­nę, by ja dać do po­ca­ło­wa­nia naj­zna­ko­mit­szym oso­bom z obec­nych w świą­ty­ni. Pierw­szy co przy­stą­pił, był czło­wiek moc­no zbu­do­wa­ny, dum­nej po­sta­wy a już po­de­szły wie­kiem; po­nu­rość pa­no­wa­ła na jego czo­le oto­czo­nem gę­ste­mi si­we­mi wło­sa­mi, i kie­dy ukląkł i usta­mi świę­te­go na­czy­nia do­tknąw­szy zno­wu się pod­niósł – rzu­cił prze­cią­gle spoj­rze­nie na gmin ze­bra­ny, – spoj­rze­nie dumy i po­gar­dy, jak gdy­by chciał szu­kać wy­na­gro­dze­nia za chwi­lo­we upo­ko­rze­nie z ja­kiem do­pie­ro co uchy­lił gło­wy przed Naj­wyż­szym, któ­re­mu to uni­że­nie na­le­ża­ło.

Był on w suk­ni po­dróż­nej; lecz kosz­tow­ne fu­tro bro­nią­ce go prze­ciw ostre­mu gru­dnio­we­mu zim­nu, a licz­ny or­szak i szlach­ty i słu­żą­cych, co bez po­ru­sze­nia za nim sta­li i te­raz z lek­kim szme­rem ob­na­żo­ne w cza­sie na­bo­żeń­stwa sza­ble zno­wu do po­chew wło­ży­li; ozna­cza­ły wy­so­kie tego pana do­sto­jeń­stwo. A on do­peł­niw­szy po­boż­ne­go obo­wiąz­ku, po­stą­pił na bok oł­ta­rza ku próż­ne­mu krze­słu Bi­sku­pa Kra­kow­skie­go, do któ­re­go dziel­ni­cy ko­ściół Iwa­no­wic­ki na­le­żał i zbli­żył się do ja­kie­goś du­chow­ne­go, wspie­ra­ją­ce­go się na krze­śle, któ­ry do­pie­ro uchy­le­niem gło­wy od­pra­wił kle­ry­ka, co przy­klę­ka­jąc po­trzą­sał przed nim ka­dziel­ni­cę. Du­chow­ny, był to maż ma­ją­cy oko­ło lat pięć­dzie­siąt; pro­sta odzież po­dróż­na by­ła­by god­ność Jego ukry­ła, gdy­by krzyż dia­men­to­wy na pier­siach i tyl­ko co wy­rzą­dzo­ny mu ho­nor nic oka­zy­wa­ły do­sto­jeń­stwa, ja­kie w ko­ście­le pia­sto­wał. Gdy się doń ów sta­ry pan przy­bli­żył, zda­wa­ło się że z nie­ja­kiemś za­kło­po­ce­niem od­po­wia­dał na ci­che, lecz żywe jego po­zdro­wie­nie; a… gdy ten w na­głych ge­stach zwró­cił wzrok swój ku od­le­glej­szej stro­nie ubocz­nej czę­ści ko­ścio­ła, schy­lił nie­co gło­wę i oso­bliw­szy, nie­chęt­ny uśmiech uka­zał się na jego ustach. Tym cza­sem inni z przy­tom­nych, zbli­ży­li się do oł­ta­rza. Po­mię­dzy nimi znaj­do­wał się mło­dy czło­wiek udat­nej po­sta­wy i przez cały ciąg służ­by Bo­żej zaj­mo­wał miej­sce obok zna­ko­mi­te­go star­ca, przy któ­rym z dru­giej stro­ny stał mło­dzie­niec oko­ło pięt­na­stu lat ma­ją­cy, ze wszyst­kie­mi ozna­ka­mi dzie­cin­nej nie­cier­pli­wo­ści, to prze­wra­ca­jąc pręd­ko kart­ki swo­jej ksią­żecz­ki, to rzu­ca­jąc cie­ka­we spój­rze­nia i po na­wie i po bocz­nych czę­ściach ko­ścio­ła. Mło­dy czło­wiek po­stą­pił na­przód ku oł­ta­rzo­wi, po­tem ob­ró­cił się do star­ca, co z ubio­ru zda­wał się bydź Li­tew­skim pa­nem, jak gdy­by chciał mu pierw­szeń­stwa ustą­pić; a gdy tam­ten nie ru­szył się z miej­sca, zda­wa­ło się jak­by so­bie do­pie­ro coś przy­po­mniał i wy­cią­gnął rękę do mło­dzień­ca, któ­ry skło­niw­szy się niz­ko po­de­szłe­mu to­wa­rzy­szo­wi, po­sko­czył na stop­nie oł­ta­rza. Kie­dy Oba­dwaj mło­dzi do­peł­niw­szy ce­re­mo­nii na­zad wra­ca­li, mały do­tknął nie­znacz­nie ręki mło­dzień­ca i wska­zał w tęż samę stro­nę ko­ścio­ła, któ­ra pier­wej zwró­ci­ła była uwa­gę zna­ko­mi­te­go pol­skie­go pana i ob­ce­go du­chow­ne­go, i uśmiech­nął się fi­glar­nie – a moc­ny, gwał­tow­ny ru­mie­niec okrył lica pa­trzą­ce­go.

Du­chow­ny ów pan w to­wa­rzy­stwie męża z któ­rym roz­ma­wiał, od­da­lił się prze­ze­drzwi za­kry­styi; lud za­czął ci­snąć się ku drzwiom ko­ścio­ła a w wy­mie­nio­nej nie­daw­no stro­nic, pod­nio­sły się dwie oso­by w czar­ne kre­py ubra­ne. Pierw­sza z nich, nie­wia­sta wspa­nia­łe­go wzro­stu, po­stą­pi­ła śmia­łym kro­kiem i z dum­ną pra­wie po­sta­wą; a kie­dy uchy­li­ła za­sło­nę, oczy jej by­stre, rzu­ca­ły bacz­ne spoj­rze­nia na wszyst­kich ota­cza­ją­cych; dru­ga, któ­rej ki­bić i mniej­sza i wy­smu­klej­sza da­le­ko ją młod­szą od to­wa­rzysz­ki wy­da­wa­ła, po­stę­po­wa­ła po ka­mien­nej po­sadz­ce lek­kim kro­kiem, ze spusz­czo­ną gło­wą i wy­raź­ną lę­kli­wo­ścią ku wyj­ściu. Tu mło­dzie­niec z pięt­na­sto­let­nim wy­rost­kiem, zbli­żył się do nie­wiast i po­zdro­wił je po­da­jąc star­szej wodę świę­co­ną z nie­zwy­kłem po­sza­no­wa­niem, a po­tem zbli­żył się do młod­szej i po­szep­nął kil­ka wy­ra­zów. – I gdy się schy­lił dla ode­bra­nia od­po­wie­dzi, któ­ra z ci­cha, nie­do­sły­sza­na pra­wie przez gę­ste prze­dzie­ra­ła się za­sło­ny, w tem w przy­sion­ku do któ­re­go wła­śnie co we­szli, lud ci­sną­cy się tłum­nie, na­gle się na dwie stro­ny roz­stą­pił i z ubocz­nych drzwi uka­zał się wy­żej wspo­mnia­ny pra­łat. Zbli­żył się wprost do star­szej z nie­wiast, skło­nił się niz­ko i mó­wił na pół do­sły­sza­nym gło­sem: "Po­zwól Ja­śnie Wiel­moż­na Pani, bym cię od­pro­wa­dził do po­wo­zu; bo przy­tem rad­bym jesz­cze nie­co z tobą po­mó­wił"

Nie­wia­sta po­glą­da­ła nań by­stro przez chwi­lę, po­tem na jego po­kor­ne po­zdro­wie­nie od­po­wie­dzia­ła lek­kiem ski­nie­niem gło­wy i rze­kła ozię­błym, lubo przy­zwo­itym to­nem: "wiel­ki mi za­szczyt czy­nisz Pa­nie!" Po­tem przy­ję­ła po­da­ną so­bie rękę, dała znak swo­iej to­wa­rzysz­ce by się uda­ła za nimi i wy­szła pręd­ko po­mię­dzy otwar­te­mi sze­re­ga­mi ludu, co pe­łen cie­ka­wo­ści i po­dzi­wie­nia, po­szep­ty­wał so­bie róż­ne do­my­sły wzglę­dem nie­wia­sty, któ­rej An­drzej Ze­brzy­dow­ski Bi­skup Ku­jaw­ski tak wiel­ką cześć od­da­wał, a któ­ra prze­cież nie szcze­gól­niej zda­wa­ła się to przyj­mo­wać. A mło­dzie­niec odłą­czo­ny od nich przez na­pły­wa­ją­cą za od­cho­dzą­cy­mi ciż­bę, usta­pił w głąb przy­sion­ku z mło­dzi­kiem, któ­ry mu cos mó­wił na póły śmie­jąc się, na póły ża­łu­jąc.

Wkrót­ce nad­szedł tak­że z ko­ścio­ła sta­ry Pan Li­tew­ski i wszy­scy trzej opu­ściw­szy świą­ty­nią sie­dli na sto­ją­ce w po­go­to­wiu ko­nie i uda­li się do go­spo­dy bę­dą­cej w mia­stecz­ku, gdzie słu­żą­cy ich wcza­sie mszy przy­rzą­dzi­li śnia­da­nie.

W go­spo­dzie mia­stecz­ka Iwa­no­wi­ce, któ­ra nie­da­le­ko od ko­ścio­ła le­ża­ła, jak to jesz­cze i za na­szych dni w Pol­sz­cze po­spo­li­cie bywa: wszyst­ko było w wiel­kim ru­chu. – Mnó­stwo wy­przę­żo­nych po­wo­zów, ob­ła­do­wa­nych roz­ma­ity­mi sprzę­ta­mi sta­ło przede­drzwia­mi do­mo­stwa, gdy tym­cza­sem fur­ma­ni i to­wa­rzy­szą­ca służ­ba, we­wnątrz po­krze­pia­ła się mio­dem i pa­lo­ną wód­ką. Kie­dy nie­kie­dy uka­zy­wał się po dro­dze nad­jeż­dża­ja­cy kon­no szlach­cic lub żoł­nierz, go­ściń­cem pro­wa­dzą­cym z War­sza­wy, za­trzy­my­wał się przed go­spo­da aby cza­rą wę­gier­skie­go wina za­si­liw­szy się, resz­tę krót­kiej po­zo­sta­ją­cej jesz­cze po­dró­ży do­koń­czył, a otrzy­maw­szy ją po dłu­giem wo­ła­niu i z wiel­kim krzy­kiem po­krze­pio­ny świe­żo siadł zno­wu na zmor­do­wa­ne­go ko­nia i bo­dąc ostro­giem w bok, po­le­ciał czwa­łem po­mię­dzy wą­wo­za­mi, któ­rę­dy pro­wa­dzi dro­ga do Kra­ko­wa. – W ob­szer­nej kuch­ni do­mo­stwa tło­czy­li się tym­cza­sem ku­cha­rze zna­ko­mi­tych po­dróż­nych w oko­ło wiel­kie­go ogni­ska, a lubo wy­pę­dzi­li cze­ladź do­mo­wą z ich garn­ka­mi na­peł­nio­ne­mi ja­rzy­ną i pa­tel­nia­mi, peł­ny­mi pie­czo­nych ki­szek; nie­do­syć jed­na­ko­woż jesz­cze mie­li miej­sca; je­den dru­gie­go od­pę­dzał na bok i zaj­mo­wał pierw­sze miej­sce, w imie swe­go Pana, któ­re­go do­sto­jeń­stwem i po­wa­gą sta­rał się upo­ko­rzyć są­sia­da. Po­ko­je gór­ne­go pię­tra na­peł­nio­ne były po­dróż­ny­mi róż­ne­go ro­dza­ju, ocze­ku­ią­cy­mi ob­ja­du po do­brem śnia­da­niu; po wiel­kiej sali, wie­le mło­dzie­ży prze­cha­dza­ło się tu i owdzie, to z we­so­łym śmie­chem, to po­waż­nie roz­ma­wia­jąc; a dwóch bo­ga­to stroj­nych pa­choł­ków z dłu­gie­mi la­ska­mi, sto­jąc u drzwi od­da­la­ło na­tręt­nych od naj­wy­god­niej­sze­go po­ko­ju, któ­ry trzy­ma – no w po­go­to­wiu dla Pana Mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go.

Zda­la od wrza­wy, w jed­nem z okien kom­na­ty, opar­ty o ścia­nę i jak zda­wa­ło się, za­prząt­nie­my smut­ne­mi my­śla­mi, stał mło­dzie­niec i nie­po­ru­szo­ny po­glą­dał na ple­ba­nia nie opo­dal w ukos na­prze­ciw sto­ją­cą, nie uwa­ża­jąc by­najm­niej na to, co się dzia­ło wo­ko­ło nie­go, i gdy sta­ry słu­ga wy­szedł­szy z po­bliz­kie­go po­ko­ju i prze­szedł­szy przez salę do nie­go się zbli­żył a skło­niw­szy się z usza­no­wa­niem, oznaj­mił mu że śnia­da­nie już go­to­we i pan wuj cze­ka na nie­go; od­wró­cił się tyl­ko na chwi­le by ręką dał wzy­wa­ją­ce­mu znak, że ieść nie be­dzie i ze chce sam na sam po­zo­stać. Sta­rzec od­da­lił się zno­wu a wkrót­ce po­tem przy­biegł do za­my­ślo­ne­go mło­dy chłop­czy­na, któ­re­go­śmy już przy nim w ko­ście­le wi­dzie­li. –

"Chodź­że też prze­cie ko­cha­ny ku­zyn­ku!" – pro­sił po­chleb­nie. – Oj­ciec chce za­raz od­jeż­dżać a rad­by przed wie­czo­rem sta­nął w Kra­ko­wie!" –

"No! no! Sta­siu, od­po­wie­dział dru­gi; – jak bę­dzie ob­jad go­to­wy to przyj­dę!" –

O! ho! ja wiem co ci tak psu­je ape­tyt Hip­po­ly­cie!" – mó­wił we­so­ły chłop­czy­na, fi­glar­nym to­nem: – "Ale dłu­go jesz­cze bę­dziesz mu­siał cze­kać! – I oj­ciec je tak­że wi­dział i przy­kro mu było iż nie­wie­dział pier­wej że się tu znaj­du­ją; a te­raz są­dzi że po­dob­no by­ło­by już za póź­no, gdy ksiądz bi­skup Ku­jaw­ski ot tara je po­pro­wa­dził. A ja wi­dzia­łem tak­że, iż sta­rzec, co przy nim stał pod bal­da­chi­mem tak­że tam się udał; lu­dzie po­wia­da­ją że to jest Wo­je­wo­da Kra­kow­ski. No! no! chodź ko­cha­ny ku­zy­nie, wszak­że ją jesz­cze zo­ba­czysz w sto­li­cy."

"Piotr Kmi­ta?" za­wo­łał Hip­po­lyt to­nem po­dzi­wie­nia i tak gło­śno, że go sto­ją­cy wko­ło usły­sze­li.

"Je­że­li ma­cie jaką proś­bę do Ja­śnie Wiel­moż­ne­go Mar­szał­ka Wiel­kie­go, " – mó­wił je­den z dwóch pa­choł­ków przy­bli­ża­jąc się – "to mu­si­cie z nią za­trzy­mać się aż do Kra­ko­wa; bo Ja­śnie Wiel – moż­ny Pan na­ka­zał, żeby ni­ko­go nic wpusz­czać jak po­wró­ci ze mszy. – "Z dro­gi! z dro­gi! Pan Wo­je­wo­da idzie!" – za­wo­ła­no ze­wnątrz – a prze­cha­dza­ją­cy się po sali, uszy­ko­wa­li się przy ścia­nach. Mło­dzie­niec rzu­ciw­szy okiem przez okno, zo­ba­czył mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go, któ­ry ze swo­im or­sza­kiem wcho­dził do go­spó­dy, i w tej­że sa­mej chwi­li za­kry­ty po­jazd ru­szył czwa­łem z przede­drzwi ple­ba­nii, dro­gą do Kra­ko­wa. Tuz za nim ja­chał An­drzej Ze­brzy­dow­ski bi­skup Ku­jaw­ski w otwar­tej ko­la­sie, a to­wa­rzy­szą­cy licz­ny or­szak kon­nych słu­żal­ców oto­czył po­jaz­dy, któ­re pręd­ko jak strza­ła po­gna­ły go­ściń­cem za­mar­z­łym i po­kry­tym śnie­giem.

W tem otwo­rzy­ły się po­dwo­je od sali i wszedł Piotr Kmi­ta; twarz jego była jesz­cze bar­dziej po­nu­ra ani­że­li w ko­ście­le, – bez żad­ne­go ukło­nu prze­szedł po­mię­dzy sze­re­ga­mi po­zdra­wia­ją­cych go z usza­no­wa­niem i udał się do prze­zna­czo­ne­go so­bie po­ko­ju. Tuż przede­drzwia – mi rzu­ciw­szy okiem na Hip­po­ly­ta, za­trzy­mał się przez chwi­le i za­py­tał cóś po ci­chu go­spo­da­rza doma, któ­ry wpo­kor­nem uni­że­niu, ze wszel­kie­mi ozna­ka­mi lę­kli­wo­ści, po­stę­po­wał przy nim; a usły­szaw­szy jego od­po­wiedź, zda­wa­ło się jak­by chciał kil­ka kro­ków po­stą­pić, lecz zno­wu pręd­ko inną niby myśl po­wziąw­szy, wy­mu­szo­nym uśmie­chem spę­dził na chwi­lę po­nu­rą dumę ze swe­go ob­li­cza i na ukłon mło­dzień­ca od­po­wie­dział z więk­szą uprzej­mo­ścią i dwor­no­ścią, ani­że­li jego wiek, do­sto­jeń­stwo a na­de­wszyst­ko po­wszech­ny od­głos nie­po­miar­ko­wa­nej dumy, o któ­rą Piotr Kmi­ta wo­je­wo­da i sta­ro­sta Kra­kow­ski, mar­sza­łek wiel­ki ko­ron­ny u swo­ich współ­cze­snych był po­ma­wia­ny, ka­za­ły się spo­dzie­wać.

Gór­ne pię­tro go­spo­dy już było próż­ne; zna­ko­mit­si po­dróż­ni po ob­je­dzie, w dal­szą uda­li się po­dróż, chcąc jesz­cze przed nad­cho­dzą­ca nocą sta­nąć w mie­ście.

Wy­pro­wa­dzo­no tak­że i ko­nie sta­re­go Li­tew­skie­go Pana, któ­ry z obu­dwo­ma mło­dy­mi swo­ji­mi to­wa­rzy­sza­mi po­dró­ży szedł na dół po scho­dach roz­ma­wia­jąc żywo ze star­szym; – po za nimi szło wie­le szlach­ty i sług i Ka­sper Gie­rza­nek go­spo­darz domu, któ­re­mu od­jazd Pio­tra Knii­ty dał czas na oka­za­nie in­nym go­ściom tego po­sza­no­wa­nia i ochot­nej po­słu­gi, któ­rą zda­niem jego obo­wiąz­kiem było wy­świad­czać, sto­sow­nie do god­no­ści i wy­dat­ku po­dróż­nych. – "Otoż jak już po­wie­dzia­łem mój Wuju, – mó­wił ci­chym gło­sem Hip­po­lyt, – ro­zu­miem że naj­le­piej be­dzie cze­kać tu w Iwa­no­wi­cach na bra­ta" – Jak go znam i moge są­dzić o tem, co go ob­cho­dzi; do­brze po­dob­no bę­dzie je­że­li się za­wcza­su do­wie, kogo za­sta­nie w Kra­ko­wie i co się zda­rzy­ło. "

"To po­wia­dasz tedy, " – mó­wił Li­twin po­stę­pu­jąc zwró­co­ny do go­spo­da­rza – "Wo­je­wo­da Kra­kow­ski miał dłu­gą roz­mo­wę z pa­nią Po­dol­ską?"

"Przez całą go­dzi­nę Ja­śnie Wiel­moż­ny Pa­nie Sta­ro­sto, " za­pew­niał Ka­sper czy­niąc licz­ne ukło­ny. " – Ja­śnie Oświe­co­ny Mar­sza­łek Wiel­ki Ko­ron­ny był u Księż­nej Wo­je­wo­dzi­ny w Ple­ba­nii i prze­wie­leb­ny Bi­skup Ku­jaw­ski tak­że; i po­dob­no coś tami do­syć nie­spo­koj­ne­go dzia­ło się mie­dzy nie­mi, jak ksiądz wi­ka­ry po­wia­dał mo­jej cór­ce Teo­fi­li, za po­zwo­le­niem Ja­śnie Wiel­moż­ne­go Pana; bo sły­szał sto­jąc za drzwia­mi, że na­przód Oba­dwaj Pa­no­wie mó­wi­li cos żwa­wo do ja­snej Pani, a po­lem za­czę­li mię­dzy sobą Żywo roz­pra­wiać, a głos Ja­śnie Oświe­co­nej Pani Od­ro­wą­zo­wej do­syć wy­raź­nie tam moż­na było roz­róż­nić. Pan­nę Wo­je­wo­dzian­kę za­sic wy­pra­wi­li do dru­gie­go po­ko­ju, gdzie nie­po­ru­szo­na sta­ła pa­trza­jąc cią­gle w okno, i za­pew­ne mu­siał ją ba­wić zgiełk i bie­ga­ni­na przede drzwia­mi mo­je­go ubo­gie­go domu; bo jak po­wia­da oj­ciec wi­ka­ry, by­najm­niej nie­zwra­ca­ła uwa­gi na to, co się dzie­je u mat­ki, jak­kol­wiek gło­śno roz­ma­wia­no w ora­to­rium wie­leb­ne­go pro­bosz­cza. "

Na te sło­wa uśmiech­nął się mały Sta­ni­sław i spoj­rzał zło­śli­wie na swe­go ku­zy­na; ale sta­ry na­ka­zał mu su­ro­wo mil­cze­nie a po­tem ode­zwa"! się do mło­dzień­ca.

Je­że­li tedy tak chcesz mój sio­strzeń­cze, to cze­kaj tu na pana Pio­tra; ale przy­by­waj z nim nie­zwłocz­nie za nami Znaj­dzie­cie nas, je­że­li Pan Bóg do­zwo­li na uli­cy świę­te­go Flo­ria­na. – A wy Ste­fa­nie Bic­law­ski, za­wo­łał na jed­ne­go ze szlach­ty za nim idą­cej, zo­stań­cie tu ze czte­re­ma ludź­mi przy panu Hip­po­ly­cic i pa­trz­cie aby sta­ro­sta Sam­bor­ski do­brą miał kwa­te­rę kie­dy przy­je­dzie pod noc; bo go­ści­niec nie­pu­sty be­dzie w tych cza­sach, a jesz­cze nic wszy­scy pa­no­wie sej­mo­wi prze­je­cha­li – Bądź zdrów sio­strzeń­cze! po­wie­dział na­ko­niec sta­rzec kła­dąc nogę w ogrom­ne strze­mię.

"Przy­by­waj pręd­ko ko­cha­ny Hip­ciu!" za­wo­łał chłop­czy­na i szyb­kim kłu­sem ru­szo­no z miej­sca.

"Je­że­li tedy po­do­ba się Wiel­moż­ne­mu Panu Bo­ra­lyń­skie­mu, " mó­wił Ka­sper Gie­rza­nek do po­zo­sta­łe­go, co za­my­ślo­ny oparł­szy się we drzwiach po­glą­dał za od­jeż­dża­ją­cy­mi; "to ja za­pro­wa­dzę Wiel­moż­ne­go Pana do jego po­ko­ju; do tego sa­me­go w któ­rym stal Pan Kmi­ta, Mar­sza­łek Wiel­ki; gdyż tu na dole bę­dzie te­raz wi­cie ha­ła­su, bo oto już i skrzyp­ce stro­ją. " –

Hip­po­lyt po­stę­po­wał w mil­cze­niu za przy­świe­ca­ją­cym mu go­spo­da­rzem do ob­szer­ne­go po­ko­ju na gó­rze i chcąc po­zo­stać w sa­mot­no­ści, od­pra­wił Bic­law­skie­go i słu­gi,II,

Tym­cza­sem dol­ne pię­tro go­spo­dy było pla­cem ocho­ty we­so­łe­go po­spól­stwa, co nie­zbyt wie­le zwa­ża­jąc na groź­na po­stać, jaka licz­ne sto­sun­ki pod len czas przy­bie­ra­ły, i na gę­ste chmu­ry po­czy­na­ją­ce okry­wać ho­ry­zont oj­czy­zny, a co wszyst­ko prze­cho­dzi­ło sfe­rę ich po­ję­cia; krót­ki czas wy­tchnie­nia na za­ba­wie chcie­li prze­pę­dzić. Kie­dy po­dejrz­li­wość i tro­ski krą­ży­ły po pa­ła­cach a ma­gna­ci na lśna­cych po­ko­jach pod przy­krym po­lo­rem. Hisz­pań­skie­go oby­cza­ju i pod uda­ną we­so­ło­ścią ukry­wa­li bo­jaźń, za­zdrość i prze­wi­dy­wa­nie tego, co ma na­stą­pić – i bacz­nie spo­zie­ra­li w oko­ło, aza jaka nie­do­pil­no­wa­na chwi­la nię zdra­dzi ja­kie­go skry­te­go nie­przy­ja­cie­la; kie­dy wszyst­ko co tyl­ko mia­ło zna­cze­nie i u dwo­ru i w kra­ju, zwol­na i po­ci­chu ale sta­now­czo we dwa nie­przy­ja­zne na­prze­ciw so­bie sto­ją­ce stron­nic­twa kształ­ci­ło się; do­bro­dusz­ni miesz­kań­cy mia­stecz­ka Iwa­no­wi­ce my­śle­li tyl­ko o tem, aby we­so­ło prze­pę­dzi­li wie­czór nie­dziel­ny. Już w wiel­kiej izbie go­spo­dy po­za­pa­la­no że­la­zne po­rdze­wia­łe lam­py, gó­ra­le stro­ji­li swo­je in­stru­men­ta a mło­dzież obo­jej płci w za­sza­no­wa­nym świą­tecz­nym stro­ju pod­ska­ki­wa­ła i roz­ma­wia­ła we­so­ło w bez­ład­nej ciż­bie ocze­ku­jąc nie­cier­pli­wie za­czę­cia tań­ca; wpo­śród tego tłu­mu da­wał się kie­dy nie­kie­dy sły­szeć głos Ka­spra Gie­rzan­ka tro­skli­we­go o po­rzą­dek, to na­gląc na mu­zy­kan­tów aby prę­dzej po­spie­sza­li, to py­ta­jąc go­ści cze­go żą­da­ją, a nie­kie­dy Teo­fil­kę, cór­kę swo­ję szes­na­sto­let­nią, upo­mi­na­jąc wy­ra­zem prze­stróg gdy ją zbyt gę­sto oto­czył tłum mło­dzie­ży, któ­ra upodo­ba­ła so­bie hożą dziew­czy­nę i prze­ciw któ­rej na­tar­czy­wym za­lo­tom dziew­czę za­sła­nia­ło się ową na­tu­ral­ną szy­kow­no­ścią i żar­to­bli­wem od­ci­na­niem się, któ­re do­tąd jesz­cze wła­ści­we jest dziew­czę­tom gó­ral­skim oko­ło Kra­ko­wa. Nie­co da­lej od zgieł­ku, bliz­ko go­re­ją­ce­go ko­mi­na, star­si wie­kiem i jak zda­wa­ło się zna­ko­mit­si mę­żo­wie, za­sie­dli przy okrą­głym sto­le uwień­czo­nym dzba­na­mi i ku­fla­mi, w któ­rych przy po­ły­sku ognia ja­śniał wę­grzyn. Po­mię­dzy nimi znaj­do­wał się tak­że Ste­fan Bie­law­ski. Zwięk­sza­ją­ce się cie­pło kom­na­ty, przy­mu­si­ło go do zdję­cia czap­ki z ba­ran­kiem z gło­wy, na któ­rej nie­wie­le już si­wych po­zo­sta­ło wło­sów. Ciem­ny żu­pan ze srebr­ne­mi gu­zi­ka­mi zda­wał się bydź nie bez usza­no­wa­nia wi­dzia­ny od zgro­ma­dze­nia i od go­spo­da­rza, a pas tka­ny sre­brem, u któ­re­go wi­siał za­krzy­wio­ny pa­łasz oka­zy­wał, ze jest z rzę­du tej szlach­ty, co pod­ów­czas z po­ko­le­nia do po­ko­le­nia po­świę­ca­ła się na usłu­gi zna­ko­mit­szych do­mów i po dłu­gim sze­re­gu lat za­słu­gi, prze­pę­dza­ła resz­tę dni swo­ich na do­ży­wot­nim ja­kim fol­war­ku, któ­ry im wdzięcz­ność pa­nów do śmier­ci wy­zna­czy­ła. Bie­law­ski do­sie­gnał już tego punk­tu, i bar­dziej daw­ne przy­wią­za­nie do śla­chet­ne­go rodu Bo­ra­tyn­skich, ani­że­li ko­niecz­ny obo­wią­zek, skło­ni­ły go: ze raz jesz­cze opu­ścił swo­ję wy­słu­żo­ną po­sia­dłość i był przy boku młod­sze­go ich syna wcza­sie pierw­sze­go wstę­pu jego na świat, a oraz po­cie­szył się wi­do­kiem star­sze­go, któ­ry po dłu­giem po­sel­stwie w Rzy­mie, Wied­niu i Pre­zbur­gu po­wró­cił do War­sza­wy, chcąc znaj­do­wać się na sej­mie ko­ro­na­cyj­nym Zyg­mun­ta Au­gu­sta – Głos po­wszech­ny uwa­żał Pio­tra Bo­ra­tyń­skic­go; jako mar­szał­ka sta­nu ry­cer­skie­go na dru­gim sej­mie, któ­ry wkrót­ce przez okól­ni­ki miał bydź zwo­ła­ny i miał sta­no­wić w na­der waż­nych oko­licz­no­ściach ty­czą­cych się domu Kró­lew­skie­go i ca­łe­go kra­ju. –

Wła­ści­wie mó­wiąc sam tyl­ko Ste­fan Bie­law­ski miał głos przy okrą­głym sto­le; zgro­ma­dze­nie słu­cha­ło bacz­nie tego z czem sza­now­ny sta­rzec po­waż­nie dał się sły­szeć; ale są­siad jego po le­wej stro­nie zda­wał się nie­chęt­nie ule­gać prze­wa­dze szlach­ci­ca i czę­sto prze­ry­wa­jąc i sprze­ci­wia­jąc się oka­zy­wał, ze przy­tom­ni i na jego tak­że za­słu­gi mieć ja­kiś wzgląd byli po­win­ni. I w rze­czy sa­mej strój jego byt da­le­ko świet­niej­szy ani­że­li sta­re­go Gal­li­cia­ni­na; zie­lo­ne bo­ga­to bra­mo­wa­ne fu­tro ze zło­te­mi pę­tli­ca­mi i ku­ta­sa­mi okry­wa­ło przy­sa­dzi­stą jego po­sta­wę, na czar­nej kę­dzie­rza­wej gło­wie miał czer­wo­ną czap­kę z czar­nym ba­ran­kiem, a bo­ga­tą przy­stro­jo­ną w pier­ście­nie ręką szczę­kał czę­sto po rę­ko­je­ści da­ma­sceń­skiej sza­bli. – Z nie­ja­kiemś lek­ce­wa­że­niem po­glą­dał na wszyst­kich, i prze­ciw pro­stym wy­ra­zom do­bro­dusz­ne­go wiej­skie­go szlach­ci­ca, za­sta­wiał się całą po­wa­gą dwor­ską, prze­pla­ta­jąc bez­u­stan­nie swo­ję mowę, po­ufa­łe ni od­wo­ły­wa­niem się do na­zwisk naj­zna­ko­mit­szych lu­dzi w kra­ju – i z chy­tro ta­jem­ni­czym uśmie­chem przy­da­jąc krót­ki''

ale za­prze­cza­ją­ce uwa­gi, z któ­re­mi oży­wał się w tyl­ko co roz­po­czę­tej roz­mo­wie o te­raź­niej­szym sta­nie rze­czy. Trzeć w tem ma­łem kole, był wi­ka­ry. Czwar­ty i pią­ty oby­wa­te­le mia­stecz­ka. – Szó­sty mło­dy czło­wiek w żoł­nier­skim ubio­rze mało się mie­szał do roz­mo­wy; tyl­ko po szep­ty wał nie­kie­dy z hoża Teo­fi­la, kto­ra to pod tym, to pod owym po­zo­rem czę­ściej po­dob­no niż po­trze­ba przy­bli­ża­ła się do sto­łu a pra­wie za­wsze z tej stro­ny, gdzie mło­dy żoł­nierz sie­dział.

Atak tedy – mó­wił da­lej Ste­fan Bie­law­ski do wi­ka­re­go, pod­no­sząc swój gło­si w mia­rę co­raz bar­dziej wzma­ga­ją­cej się wrza­wy; – a tak tedy i nasz mło­dy pa­nicz wy­brał się na świat ukoń­czyw­szy szko­ły u Be­ne­dyk­ty­nów w Ha­li­czu, gdzie nie bez ko­rzy­ści przy­kła­dał się do nauk i opu­ściw­szy dom Wo­je­wo­dy w Ka­mień­cu Po­dol­skim, gdzie się ćwi­czył w sztu­ce żoł­nier­skiej udał sie te­raz z do­stoj­nym Ja­nem Lac­kim sta­ro­stą Piń­skim, któ­ry… miał za sobą sio­strę ro­dzo­ną jego mat­ki, chcąc być prze­zeń przed­sta­wio­ny mło­de­mu Kró­lo­wi i naj­ja­śniej­szej Bar­ba­rze, któ­ra ze sta­rym pa­nem jest w bliz­kiem po­kre­wień­stwie. Przy­kro mi tedy było zo­sta­wać dłu­żej po­mię­dzy czte­re­ma ścia­na­mi, tem bar­dziej, że chcia­łem wi­dzieć jak mło­dy pa­nicz oka­że się ze swo­jej stro­ny i jak sta­nie się god­nym swo­jich… przod­ków ten, któ­re­go ja nie­mow­lę­ciem jesz­cze na mojch ko­la­nach pia­sto­wa­łem. – "Za­po­zwo­le­niem mo­spa­nie szlach­ci­cu!" – prze­rwał ma zie­lo­ny, z po­waż­ną ozię­bło­ścią i szy­der­czym uśmie­chem: – "zda­je mi się ze mło­dy Bo­ra­tyń­ski nic bar­dzo traf­ny wy­bór zro­bił ze swo­je­go to­wa­rzy­stwa przy pierw­szym wstę­pie na świat i le­piej był­by uczy­nił, cze­ka­jąc na przy­by­cie swo­je­go bra­ła, o któ­rym tak do­brze mó­wią od nie­ja­kie­go cza­su, ani­że­li aby miał ja­wić się przed ocza­mi Kró­lo­wej mat­ki i mi­ło­ści­we­go Pana ze sta­rym bun­tow­ni­kiem, któ­ry wię­cey niż dwa­dzie­ścia lat był wy­wo­ła­ny z oj­czy­zny. "

"Zda­je mi się, " – od­parł Bie­law­ski pod­no­sząc gło­wę i po­nu­ro spo­zie­ra­jąc na mó­wią­ce­go – "że­ście za­po­mnie­li iż mó­wi­cie do szlach­ci­ca na­le­żą­ce­go do rodu, co jak do­pie­ro po­wie­dzia­łam, bliz­ko jest spo­krew­nio­ny z fa­mi­li­ją, któ­rą tak osła­wia­cie; i ra­dził­bym wara, je­że­li nie chce­cie abym się in­a­czej wy­tłó­ma­czył, le­piej za­sta­na­wiać się nad tem, co ma­cie po-, wie­dzieć. Niech to do­syć bę­dzie na te­raz, że pan Piń­ski, któ­re­go jego mi­łość sta­ry Król, świeć pa­nie nad Jego du­szą! przy­wró­cił zno­wu do urzę­du i je­że­li nie do dzie­dzicz­ne­go księz­twa to przy­najm­niej do do­sto­jeństw i praw, któ­rych wy ani wam po­dob­ni do­ty­kać nie mogą. A na­wet i brat mego mło­de­go pana, co nie bez przy­czy­ny w do­brej sła­wie sto­ji u lu­dzi, ja­ke­ście sami po­wie­dzie­li, bo jest do­brym het­ma­nem i sza­no­wa­ny od wszyst­kich po­ten­ta­tów chrze­ści­jań­stwa, uznał to bydź rze­czą przy­zwoj­tą; a je­że­li w tem co wi­dzi­cie nie po­my­śli, to mo­że­cie mu to sami po – wie­dzieć, bo co go­dzi­na spo­dzie­wa­my się tu pana sta­ro­sty Sam­bor­skie­go. " "To pan Piotr my­śli się udać do Kra­ko­wa?" – od­po­wie­dział dru­gi nie­do­sły­szaw­szy niby na­po­mnie­nia star­ca, ze wszel­kie­mi ozna­ka­mi ży­we­go in­te­re­su. – "To bar­dzo ucie­szy mo­je­go Pana! "

"Wszyst­kich to bę­dzie ra­do­wa­ło, któ­rzy tyl­ko mi­łu­ją słusz­ność i ży­czą wi­dzieć oj­czy­znę swo­ję w po­ko­ju; i je­że­li wa­sze ser­ce li­czy się tak­że do tego rzę­du, to mo­że­cie mu to śmie­le oświad­czyć. Pan Bo­ra­tyń­ski wkrót­ce się po­ja­wi i nie be­dzie ostat­nim po­mię­dzy tymi, co na przy­szły sejm zgro­ma­dza­ją się. "

"I dla cze­góż mó­wi­cie tak, jak gdy­by­ście po­wąt­pie­wa­li o chę­ciach mo­je­go pana?" – ozwał się po­pę­dli­wie czło­wiek w bra­mo­wa­nej suk­ni. – "Chce­cie­li uwła­czać Pio­tro­wi Kmi­cie, Panu Kra­kow­skie­mu, któ­re­mu słu­żę jako pi­sarz i po­wie­my słu­ga?"

" Mar­sza­łek Wiel­ki jest moż­ny Pan" – od­po­wie­dział sta­rzec spo­koj­nie – "i mnie za­rów­no nie przy­sto­ji wy­ro­ko­wać o nim jak wam pło­cho mó­wić o do­mie, któ­re­mu ja słu­żę i o tych, co z nim po­łą­cze­ni sa przy­jaź­nią. "

" Ależ bo to " – za­rzu­cił Wi­ka­ry z nie­ja­kimś wstrę­tem – "ten pan Lac­ki, jest to sta­ry sy­zma­tyk i nie na­le­żą­cy do unii ka­cerz; a taka nie­zgo­da w ko­ście­le bar­dzo wie­le tak­że klęsk ścią­gnę­ła na Wiel­kie Księ­stwo i Ko­ro­nę, i za­pa­li­ła bunt, któ­ry przez wie­le lat sro­żał, a przy któ­rym sta­ry pan za nad­to dłu­go ob­sta­wał. "

"Jan Lac­ki jest już czło­wiek w wie­ku " – mó­wił Bie­law­ski. – "Wpraw­dzie dzię­ku­ję ja Bogu że mi dał się zro­dzić w chrze­ściań­skiej ka­to­lic­kiej wie­rze; ale gdy­by przy­szło do tego, że­bym miał po­rzu­cić wia­rę oj­ców mo­jich bę­dąc już na brze­gu gro­bu: to za­praw­dę do­brze­bym się pier­wej nad tem za­sta­no­wił. Praw­da ze na nie­szczę­ście jest te­raz tyle ka­cer­stwa na świe­cie, że już pra­wie nikt do­brze nie wie w co wie­rzy, i od­kąd nowa na­uka przy­by­ła z Wi­tem­ber­gu, to, za – po­zwo­le­niem Wasz­mo­ści, przy oł­ta­rza sta­je nic je­den ksiądz, któ­ry – ale co to do nas na­le­ży? – Wszak jed­na­ko­woż pan Piń­ski swe­go je­dy­ne­go syna po­zwo­lił wy­cho­wy­wać w wie­rze Mat­ki, jak go ona o to pro­si­ła na łożu śmier­tel­nem – niech tedy jego siwa gło­wa spo­koj­nie idzie do gro­bu!"

" Za­pew­ne! za­pew­ne!" – mó­wił z wes­tchnie­niem Wi­ka­ry. – "Świat wy­bo­czył z pro­stej dro­gi! A je­że­li wspo­mi­na­cie o księ­żach sła­be­go umy­słu, to bez wąt­pie­nia chce­cie mó­wić o Sta­ni­sła­wie Orze­chow­ski­ni, któ­ry znie­wa­żył suk­nie du­chow­ną przez wy­stęp­ne mał­żeń­stwo, i o uczniu tego prze­klę­te­go Era­zma Rot­te­ro­dam­czy­ka, An­drze­ju Ze­brzy­dow­skim, któ­re­go Bóg w gnie­wie swo­jim po­sa­dził na Bi­sku­piej sto­li­cy!"

" O ! tak! exem­pla sunt od­io­sa!" – mó­wił Bie­law­ski. – " Praw­da że przy­kład ka­no­ni­ka Prze­my­śl­skie­go jest scan­da­łum i wca­le nie jest zdol­ny do po­wró­ce­nia obłą­ka­nych owie­czek na łono ka – to­lic­kic­go ko­ścio­ła; ale co się do­ty­czy no­mi­na­cii wie­leb­ne­go pana Ku­jaw­skie­go, – to róż­nic mó­wią o tem – i po­wszech­nie pra­wie zga­dza­ją się, ze wię­cej do tego przy­czy­nił się bo­żek tego świa­ta, zwa­ny Mam­mo­nem, ani­że­li Bóg Abra­ha­ma, Iza­aka i Ja­kó­ba. Nad brze­ga­mi zaś Dnie­stru, jak cho­dzą wie­ści, wie­lu zna­ko­mi­tych pa­nów da­wa­ło Ba­alo­wi wiel­kie po­ko­je i że po­dob­no pra­wo­wier­na ka­to­licz­ka, Kró­lo­wa Mat­ka, nie tak im bar­dzo to mia­ła za złe jak­by moż­na mnie­mać; a więc tak­że i na pana Li­tew­skie­go nic ma po co tak bar­dzo z tego wzglę­du po­wsta­wać, a oso­bli­wie że on w tak bliz­kiem po­kre­wień­stwie z Kró­lo­wa sto­ji. " "Z jaką Kró­lo­wą?" – za­py­tał słu­ga Mar­szał­ka Wiel­kie­go z szy­der­skim uśmie­chem. – "Ja jed­nę znam tyl­ko, co nosi to imie, a to taż sama, o któ­rej wy wła­śnie, po­mi­mo wa­szej tak sła­wio­nej skrom­no­ści, nie do­syć przy­zwo­ji­cie wspo­mi­na­cie; – Naj­ja­śniej­szą Bonę. – Dru­ga zaś o któ­rej wy za­pew­ne ro­zu­mie­cie, zna­na jest tu nam tyl­ko, jak Bar­ba­ra Ra­dzi­wiił­łów­na, wdo­wa Ga­stol­da i ja sam na swo­je wła­sne uszy sły­sza­łem, jak pan Kra­kow­ski, pan mój, tak ja na­zy­wał a nie in­a­czej w obec­no­ści na­wet sa­me­go Zyg­mun­ta Au­gu­sta. "

Tu twarz sta­re­go szlach­ci­ca za­pło­nę­ła się na­głym gnie­wem… chciał coś gwał­tow­ne­go od­po­wie­dzieć, ale po­wścią­gnął się z wiel­kim tru­dem, i po­cią­gnąw­szy moc­no z ku­fla spłu­kał to co mu już było na ję­zy­ku. W ów­czas je­den z miesz­kań­ców mia­stecz­ka za­bie­ra­jąc głos po­wie­dział:

"O! tak! niech Pan Bóg bro­ni i za­cho­wa! – To nie­szczę­śli­we mał­żeń­stwo nie przy­nie­sie z sobą żad­ne­go bło­go­sła­wień­stwa, a be­dzie tyl­ko jabł­kiem nie­zgo­dy w na­szej bied­nej Pol­sce. – Wiel­cy pa­no­wie kon­ten­ci że zna­leź­li po­wód do kłót­ni i swa­rów – a kto bę­dzie za to pła­cił je­że­li nie my bied­ni oby­wa­te­le?"

"Eh! nie przyj­dzie to do tego!" – ode­zwał się szlach­cic w zie­lo­nej suk­ni, po­glą­da­jąc wzgar­dli­wie – "Już Ja­śnie Wiel­moż­ny Mar­sza­łek Wiel­ki do­syć wy­raź­nie dał się sły­szeć na sej­mie w War­sza­wie, ra­zem z Pry­ma­sem; – a któż­by śmiał tam jesz­cze ozy­wać się, gdzie ci mó­wi­li?"

"To bar­dzo źle! " – po­wie­dział pan Ste­fan, – " że tak moż­ny pan rzu­cił rę­ka­wi­cę Naj­ja­śniej­sze­mu Kró­lo­wi. Zyg­munt Au­gust jest to mło­dy, ogni­sty pan i bar­dzo może ją pod­nieść; – ale co mnie naj­wię­cej za­dzi­wia, to to, że prze­wie­leb­ny pan Gnieź­nień­ski, któ­ry jest ksią­żę­ciem ko­ścio­ła i se­na­tu i któ­ry chce bydź uwa­ża­ny za słu­gę po­ko­ju; pod­dy­ma pło­mień nie­zgo­dy i sta­ra się na­ru­szyć sa­kra­ment mał­żeń­stwa!"

"Ja wam po­wia­dam, moji pa­no­wie!" – mó­wił da­lej słu­ża­lec Kmi­ty cheł­pli­wym, to­nem; – "że co pan Kra­kow­ski przed­się­weź­mie, to ko­niecz­nie do­ko­nać musi!" Na te sło­wa mło­dzie­niec, co pra­wie przez cały czas po­ci­chu roz­ma­wiał z mło­da Teo­fi­la, ob­ró­cił się do mow­cy i prze­rwał mu do­bit­nym gło­sem;

" Za­po­mnie­li­ście wi­dzę zu­peł­nie o Hra­bi z Tar­no­wa? Już to po trze­ci raz na­zy­wa­cie wa­sze­go pana, pa­nem Kra­kow­skim; kie­dy prze­cież to imię na­le­ży tyl­ko temu, któ­re­mu ja mam za­szczyt słu­żyć. Na­le­ży mó­wie Ja­no­wi Tar­now­skie­mu, Kasz­te­la­no­wi Kra­kow­skie­mu, naj­pierw­sze­mu po­mię­dzy dy­gni­ta­rza­mi świec­ki­mi. Jesz­cze w dzie­ciń­stwie, zwa­no go mło­dym pa­nem Kra­kow­skim, od mia­sta, nad któ­rem oj­ciec jego był prze­ło­żo­nym i któ­re było świad­kiem jego chrztu; a do­pó­ki nie­bo za­cho­wu­je go dla nas i dla oj­czy­zny, to nikt dru­gi nic może mu wy­dzie­rać imie­nia, któ­re mu nadał król i na­ród – a mia­no­wi­cie w mo­jej przy­tom­no­ści!"

"To tedy na­le­ży­cie do sług Het­ma­na Wiel­kie­go?" – po­mruk­nął zie­lo­ny żu­pan rzu­ca­jąc na mło­dzień­ca wzro­kiem nie­na­wi­ści, któ­ra pod­ów­czas za­pa­la­ła wza­jem­nie stron­ni­ków nie­przy­ja­znych fa­mi­lii – " No! my tam nic bo­dzie­my sprze­cza­li się o na­zwi­ska. Tu idzie o wła­dze i moc; a to obo­je znaj­du­je się przy Kmi­cie!"

"A przy kim­że, " – za­wo­łał roz­gnie­wa­ny mło­dzie­niec, od­wra­ca­jąc się nie­co przy­twar­do od mó­wią­cej do sie­bie z bo­jaź­nią dziew­czy­ny – "przy kim­że ma bydź moc i pra­wo, je­że­li nie przy Ja­nie Tar­now­skim, zwy­cięż­cy pod Or­szą, któ­re­go Kró­li Na­ród oj­cem oj­czy­zny na­zy­wa? – Nie­chaj zu­chwal­stwo pod­no­si gło­wę i niech peł­na dło­nią za­sie­wa nie­zgo­do.; lecz wiel­ki het­man żyje jesz­cze, a on i Sa­mu­el Ma­ci­cjow­ski Bi­skup, a przy­tem i sam Król, będą wie­dzie­li jak so­bie po­cząć i z Wo­je­wo­dą i z Win­cen­tym Dzierz­gow­skim i z Me­dio­lań­ską Boną!"

Kie­dy ten za­sie tak mó­wił, dru­gi rzu­cił wzro­kiem na moc­na bu­do­wę człon­ków mło­dzień­ca i na jego gniew­ne oczy, i mu­siał za­iste w nich coś wy­czy­tać, co mu do­ra­dza­ło bydź umiar­ko­wań­szym; po­łknął bo­wiem znie­wa­gę, któ­ra mu gwał­tow­niej na­dę­ła żyły i od­po­wie­dział to­nem obo­jęt­nym;

"I cze­muż tak się obu­rzasz mło­dy to­wa­rzy­szu?" – wszak­że my tego roz­strzy­gać nie bę­dzie­my – "ale może" – przy­dał po chwi­li przy­tłu­mio­nym gło­sem – "przyj­dzie kie­dy czas, ie ja będę mógł na to od­po­wie­dzieć! "

Mło­dy żoł­nierz nie zwa­ża­jąc na to, co prze­ciw­nik po­wie­dział, od­wró­cił się do sta­re­go szlach­ci­ca, któ­ry z ci­chem za­do­wol­nie­niem po­glą­dał jak so­bie do­brze umie po­czy­nać. – "Wi­dzi­cie mój oj­cze, że ja­koś nie idzie spo­koj­nie tu na tym świe­cie, i że bar­dzo wie­le rze­czy od­mie­ni­ło się, od­kąd za­czę­li­ście upra­wiać rolę nad brze­ga­mi Dnie­stru; ale uczci­wość i wia­ra jesz­cze się znaj­du­ją po­mię­dzy ludź­mi!"

" Trzy­maj się ich za­wsze sta­ie mój synu Wa­len­ty!" – mó­wił Ste­fan Bie­law­ski uro­czy­ście, – "i nie ża­łuj ani sza­bli ani ję­zy­ka tam, gdzie po­trze­ba; tak jak twój oj­ciec ro­bił w swo­im cza­sie: a do­brze ci z tem bę­dzie, jak i jemu do­brze było, choć wszyst­ko szło nie­ła­dem, kie­dy jesz­cze by­łem mło­dy!"

Po­tem ob­ró­cił się do wi­ka­re­go – i roz­mo­wa sta­ła się po­wszech­ną; jed­na­ko­woż Wa­cław Siew­rak, słu­ga Wo­je­wo­dy Kmi­ty, mało się do niej mie­szał i tyl­ko kie­dy nie­kie­dy za­py­ty­wał, aza­liż koń jego się nie po­pasł; bo jak po­wia­dał z waż­ne­mi li­sta­mi ma ja­chać do Go­mo­li­na, nie­da­le­ko Piotr­ko­wa, gdzie Kró­lo­wa Bona znaj­do­wa­ła się. Gdy tym spo­so­bem cią­gnę­ła się roz­mo­wa przez czas nie­ja­ki, tym cza­sem inne sto­ły i ław­ki usu­nię­to na stro­nę, a mło­dzież za­bie­ra­ła się do tań­ca. W tym otwar­ły się drzwi izby go­ścin­nej i we­szło trzech no­wych go­ści w fu­trach opru­szo­nych śnie­giem i lo­dem. – Je­den nie­mło­dy już czło­wiek, bla­dy i cho­ro­wi­ty z wej­rze­nia, prze­szedł pręd­ko przez tłum, szczę­ka­jąc zę­ba­mi od zim­na, zbli­żył się do ko­mi­na, i w ze­psu­tej pol­sz­czy­znie po­mie­sza­nej z cu­dzo­ziem­skie­mi prze­klęc­twa­mi, roz­ka­zał kła­nia­ją­ce­mu się niz­ko Gie­rzan­ko­wi po­dać so­bie szklan­kę wina grza­ne­go, a po­tem za­czął po wło­sku mru­cząc so­bie pod no­sem, prze­kli­nać brzyd­kie kli­ma kra­ju, gdzie go ja­kiś los nie­szczę­śli­wy za­pro­wa­dził. – Dru­gi, ile moż­na było są­dzić z ubio­ru du­chow­ny, uprzej­my a do­syć oty­ły czło­wiek w sa­mym kwie­cie wie­ku bę­dą­cy, ka­zał go­spo­da­rzo­wi po­dob­nież zcu­dzo­ziem­cza­łą pol­sz­czy­zną, by jak naj­spiesz­niej dał jeść jego lu­dziom i po­pasł ko­nie; al­bo­wiem po­dróż jego nic cier­pi zwło­ki; – po­tem zaś z uprzej­mą po­wa­gą dzię­ko­wał za czo­ło­bit­ne po­zdro­wie­nia, któ­re mu ze wszech stron od­da­wa­no. – Trze­ci był sta­rzec, któ­re­go zbie­la­łe wło­sy zna­mio­no­wa­ły wy­so­ką sta­rość, lecz wy­mu­sze­nie pro­sta i zu­chwa­ła po­sta­wa, dziw­ną sprzecz­ność oka­zy­wa­ła z po­nu­rym ogniem jego oczu. Po­ora­ne, twar­de i wy­dat­ne rysy, wy­da­wa­ły nie­po­ha­mo­wa­ne na­mięt­no­ści, co jesz­cze nie­kie­dy z pod śnie­gu sta­ro­ści wy­bu­cha­ły gwał­tow­nie; wy­raz po­nu­rej zło­śli­wo­ści i zdra­dli­wej chy­tro­ści, ze­szpe­cił bla­de i przy­cię­te usta, a okrop­na bli­zna, jak­by od ude­rze­nia no­żem, uzu­peł­nia­ła przy­kre wra­że­nie, ja­kie jego ob­li­cze czy­ni­ło. Zda­wa­ło się ja­ko­by na­le­żał do rzę­du słu­żal­ców, – trzy­mał pod pa­chą czwo­ro­gra­nia­stą moc­no oku­tą mo­sią­dzem skrzy­necz­kę, na­kształt ap­tecz­ki po­dróż­nej.

A w tym Ste­fan Bie­law­ski ob­ró­cił się z wiel­ka po­wa­ga do księ­dza i mó­wił do nie­go: – " qu­omo­do va­les re­ve­ren­dis­si­me! mi­ror ut in fri­gi­dis­si­mo tem­po­ro Ve­stra Do­mi­na­tio cur­rat per las­sos et ga­jos?" ( 1)

" Si va­les Ste­pha­ne, ego va­leo ( 2)" – od­po­wie­dział du­chow­ny: – "ale mów­cie le­piej ze­mną oj­czy­stą mową; bo od tego cza­su ja­ke­śmy się wi­dzie­li w Sam­bo­rzu, wiel­kie w niej uczy­ni­łem po­stę­py; a ile są­dzić mogę, wi­dzę że wca­le in­a­czej się rzecz ma u was z sza­now­ną ła­ci­ną;

–- (1) Jak się ma­cie prze­wie­leb­ny oj­cze! – Dzi­wi mnie to bar­dzo że pod tak zim­ną porę, jeź­dzi­cie przez lasy i gaje! – Jest to daw­niej uży­wa­na ku­chen­na ła­ci­na.

(2) Je­śliś zdrów Ste­fa­nie, jam też zdrów!

i mo­że­cie słusz­nie po­wtó­rzyć te­raz, jak mó­wi­li­ście daw­niej: Nos Po­lo­ni non cu­ra­mus gu­an­ti­ta­tem syl­la­ba­rum ( 1). – Wszak­że cie­szy mnie to bar­dzo mo­ści pa­nie Bie­law­ski, że was w do­brem zdro­wiu oglą­dam; bo czę­sto wspo­mi­na­łem o was, jak o uczci­wym czło­wie­ku i o daw­nych do­brych cza­sach, kie­dy jesz­cze żył pan Jan Bo­ra­tyń­ski a ja by­łem Mi­ni­stran­tem w jego ka­pli­cy, a oraz Ka­pel­la­nem i na­dwor­nym le­ka­rzem!" – "Nie wszy­scy tak pa­mię­ta­ją jak wy, oj­cze wie­leb­ny, o zna­jo­mych i to­wa­rzy­szach, kie­dy ich nie­bo na wyż­sze do­sto­jeń­stwa wy­nie­sie, " – od­po­wie­dział szlach­cic któ­re­mu ostat­nie wy­ra­zy ka­za­ły za­po­mnieć o za­wsty­dze­niu ja­kie­go do­znał z przy­czy­ny swo­jej ła­ci­ny, a któ­ra prze­cież w oko­li­cach Ha­li­cza i Sam­bo­rza wiel­ce była ce­nio­na, – "a ko­ściół wiel­kie stąd ko­rzy­ści od­no­si kie­dy po­dob­ni lu­dzie obej­mu­ją urzę­dy i do­stę­pu- – (1) My Po­la­cy nie zwa­ża­my na ilo­czas zgło­sek..

ją za­szczy­tów. Nie tak­że prze­wie­leb­ny oj­cze?"

Z tem za­py­ta­niem od­wró­cił się do wi­ka­re­go, wsze­la­ko nikt mu nie od­po­wie­dział: bo po­czci­wy wi­ka­ry, któ­ry za­pew­ne nie bar­dzo so­bie ży­czył aże­by go pan Bar­tło­miej Sa­bi­nus Ar­chi­dia­kon ka­te­dral­ny Kra­kow­ski i dok­tor na­dwor­ny Kró­lew­ski po­strzegł w izbie, gdzie tań­cu­ją przy szkle­ni­cy mio­du, i uznał za rzecz przy­zwo­ji­tą wy­nieść się z go­spo­dy, – A za­tem Bie­law­ski zno­wu ob­ró­cił mowę do księ­dza.

"Po­zwól­cie mi pa­nie, aże­bym przed­sta­wił wam mo­je­go syna, któ­ry od nie­ja­kie­go cza­su jest w służ­bie Ja­śnie Wiel­moż­ne­go pana Kra­kow­skie­go. – Chodź bo no tu Wa­len­ty!" – za­wo­łał na nie­go: – "i po­rzuć tam te po­szep­ty i umi­zgi z dziew­czy­ną, kie­dy tu oto znaj­du­je się prze­wie­leb­ny Ar­chi­dia­kon i ja. "

"Jak się masz mło­dzień­cze!" – mó­wił Sa­bi­nus do Wa­len­te­go, któ­ry wsty­dem za­pło­nio­ny do nie­go się przy­bli­żył –

"masz po­czci­we­go ojca i za­cne­go pana, i pój­dzie ci do­brze je­że­li z nich przy­kład – brać bę­dziesz. – Nic po­glą­daj na nie­go tak su­ro­wo pa­nie Ste­fa­nie! To mło­da krew! dla tego tak żywy. – Otoż tak! jak już po­wie­dzia­łem, masz za­cne­go pana jak rzad­ko w na­szych cza­sach; wa­lecz­ny w boju i mą­dry na ra­dzie, pra­wo­wier­ny ka­to­lik i cier­pli­wy jak Chrze­ścia­ni­no­wi przy­sto­ji. Jak po­wró­cisz zno­wu do wiel­kie­go het­ma­na, to po­zdrów go ode­mnie i po­wiedz mu: że przy­był Bar­tło­miej Sa­bi­nus i bę­dzie ju­tro rano słu­żył Jego do­stoj­no­ści, bo ma do nie­go in­te­res. "

Mło­dzie­niec skło­nił się w mil­cze­niu.

"Znam ja tego pana z da­wien daw­na, kie­dy jesz­cze by­łem dzie­cię­ciem a on byt rześ­ki, mło­dy bo­ha­tyr; znam go jesz­cze w wiel­kim Gło­go­wie, na dwo­rze sław­nej pa­mię­ci Kró­la Zyg­mun­ta, pod­ów­czas Ksią­żę­cia Szla­skie­go i Mark­gra­bi Lu­za­cyi; już wten­czas wró­żył czem be­dzie z cza­sem i czem jest te­raz, wzo­rem chrze­ści­jań­skiej szlach­ty!"

"Na­der miło to be­dzie mo­je­mu panu, kie­dy mu od­nio­sę po­chwa­łę z ust wa­szych" – od­po­wie­dział na to Wa­len­ty Bie­law­ski – "i pro­szę was prze­wie­leb­ny oj­cze abyś mi ra­czył bydź życz­li­wym, je­że­li się sta­nę tego god­nym, idąc za przy­kła­dem mo­je­go ojca i słu­żąc wier­nie do­stoj­ne­mu bo­ha­ty­ro­wi. "

"Niech cię w tem Bóg po­bło­go­sła­wi mój synu!" – od­rzekł na to du­chow­ny, i mó­wił da­lej z uśmie­chem: – "ale je­że­li ci mó­wię aże­byś na­śla­do­wał swo­je­go ojca, to ro­zu­mi się że wy­łą­czam od tego hu­ma­nio­ra, w któ­rych on nie bar­dzo da­le­ko za­szedł; a masz do tego na­der pięk­ną spo­sob­ność, w sto­łecz­nem mie­ście Kra­ko­wie, gdzie daje na­uki pro­boszcz Czarn­kow­ski, uczo­ny mąż i do­bry ła­cin­nik. "

"Może to bydź, " – od­po­wie­dział nie­co żywo mło­dzie­niec, – " ale da­ruj mi prze­wie­leb­ny oj­cze, gdy po­wiem że nie jest on zbyt po­boż­nym księ­dzem, tak jak ten, któ­re­go wi­dzę przed sobą. "

Na te sło­wa Ar­chi­dia­kon po­trzą­snął za­my­ślo­ny gło­wą, i zbli­żył się do ko­mi­na, przy któ­rym sta­li jesz­cze prze­zię­bił to­wa­rzy­sze. – Tym­cza­sem Wa­cław Siew­rak przy­bli­żył się do sta­re­go słu­żą­ce­go i dłu­go z nim coś po­ci­chu i żywo roz­ma­wiał; a ten zno­wu ob­ró­cił się po­tem do swe­go pana i po­wie­dział na pół gło­śno:

"Jest tu ja­kiś, Mo­ści Dok­to­rze, co ma list od Mar­szał­ka Wiel­kie­go do Naj­ja­śniej­szej Kró­lo­wej mat­ki; – czy ro­ska­że­cie aże­by je­chał? "

"Od Mar­szał­ka Wiel­kie­go do Naj­ja­śniej­szej Pani?" – za­py­tał cu­dzo­zie­miec z ży­wo­ścią – " a gdzież ma­cie ten list?" – I to mó­wiąc po­rwał pa­pier z ręku sto­ją­ce­go przed nim po­słań­ca.

"Ja nie wiem" – mó­wił na to ów słu­ga – "da­ruj mi Wasz­mość; ale pan mój roz­ka­zał mi, aże­bym je­chał do Go­mo­li­na i do rąk wła­snych…

"Nic masz w Go­mol­mie Naj­ja­śniej­szej Pani; uda­ła się już w dro­gę przez Słom­ni­ki i dziś jesz­cze nie­za­wod­nie bę­dzie w Kra­ko­wie. – Po­wiedz two­je­mu panu, ze Dok­tor Mon­ti, na­dwor­ny le­karz Kró­lo­wej, wziął li­sty so­bie po­wie­rzo­ne i patrz aże­byś pręd­ko po­wró­cił do mia­sta. "

To mó­wiąc scho­wał list do wiel­kie­go wy­zła­ca­ne­go pu­gi­la­re­su, a gdy Wa­cław Siew­rak ocią­ga­jąc się i nie­ukon­ten­to­wa­ny z roz­ka­zu­ją­ce­go tonu Wło­cha od­cho­dził. Włoch wziął szklan­kę wina grza­ne­go, któ­rą mu go­spo­darz po­dał na ta­le­rzu.

"Oh! be­ze­ceń­stwo!" – Po­mruk­nął kosz­tu­jąc i splu­wa­jąc – "Oh! co za be­zec­na lura! a tu­taj ją za wę­gier­skie wino sprze­da­ją. W tym kra­ju wi­dzę ani kie­lisz­ka al­ca­ti­co do­stać nie moż­na, a coż do­pie­ro mon­te­pul­cia­no? I to chy­ba tyl­ko na sto­le Naj­ja­śniej­szej pani. – As­sa­no!" – za­wo­łał gło­śno i nie­cier­pli­wie: -"As­sa­no!"- po­daj mi eli­xirn do za­pra­wie­nia tego od­wa­ru, żeby go przy­najm­niej moż­na było wy­pić! – Po­zwo­li so­bie prze­wie­leb­ny pra­łat? " – za­py­tał du­chow­ne­go, wyj­mu­jąc ze skrzy­necz­ki, któ­rą mu sta­ry słu­ga otwo­rzył szlu­fo­wa­ną fla­szecz­kę – i gdy Sa­bi­nus ozię­ble mu za to po­dzię­ko­wał, chciał so­bie na­lać z niej kil­ka kro­pel w swój pu­har. Gdy w tem As­sa­no jak­by przy­pad­kiem, oparł rękę na ra­mie­niu swe­go pana, a ten wzdry­gnął się na chwi­lę i zda­wa­ło się że na­gły po­strach prze­bie­żał po jego ru­cho­mych ry­sach i wło­żył zno­wu wy­do­by­tą fla­szecz­kę do po­dróż­nej ap­tecz­ki i wyj­mu­jąc z niej jed­nę flasz­kę po dru­giej, a bacz­nie prze­glą­da­jąc ich na­pi­sy przy świe­tle lam­py i zna­la­zł­szy na­resz­cie tę któ­rej szu­kał, wy­pił spiesz­nie przy­rzą­dzo­ną mie­sza­ni­nę i krzyk­nął żeby za­jeż­dża­ły ko­nie.

Gdy po­dróż­ni już od­je­cha­li, zgro­ma­dze­nie wol­ne od przy­mu­su w ja­kim znaj­do­wa­ło się w obec­no­ści pra­ła­ta i po­wścią­gnę­ło było swo­ję we­so­łość, tym ochot­niej za­bra­ło się do tań­ca. Ste­fan Bie­law­ski wziął swe­go syna na stro­nę, spoj­rzał mu su­ro­wo w oczy i mó­wił:

"I coż to pa­nie Wa­len­ty? Cze­mu to nic sia­dasz na ko­nia i nic speł­niasz po – le­ce­nia, któ­re ci twój pan po­ru­czył? Nie spo­dzie­wam się aże­byś na­le­żał do licz­by tych, co to dla dwóch pięk­nych oczu cór­ki go­spo­da­rza za­po­mi­na­ją o swo­jich obo­wiąz­kach? Praw­da że mło­da krew nie za­wsze do­brze po­stę­pu­je, jak po­wia­da pan Ar­chi­dia­kon; ale jak swo­je zro­bisz to w ten­czas so­bie mo­żesz po­hu­lać. A więc ko­chan­ku do ko­nia i da­lej do Kra­ko­wa, cho­ciaż ciem­no i chmur­no!" "Ach! jesz­czeć to ja nie mia­łem cza­su ko­cha­ny oj­cze!" – mó­wił mło­dy wo­jak tro­che roz­tar­gnio­ny, oglą­da­jąc się aza­liż nie spo­tka czar­nych oczu, któ­re wła­śnie w tej­że chwi­li za­sło­nił przed nim bar­czy­sty Siew­rak, co ro­ze­grza­ny zby­tecz­nym trun­kiem chciał ko­rzy­stać przy Teo­fi­li z nie­przy­tom­no­ści swe­go współ­za­wod­ni­ka – "ach! jesz­czeć ja nie mia­łem cza­su po­wie­dzieć wam ko­cha­ny oj­cze, co mnie tu spro­wa­dza w to miej­sce, gdzie nie­spo­dzie­wa­nie mia­łem szczę­ście was za­stać. Mam ja tu z sobą wła­sno­ręcz­ny list mo­je­go pana, do pana Bo – ra­tyń­skie­go Sta­ro­sty Sam­bor­skie­go pod­pi­sa­ny i mam go od­dać we wła­sne ręce; – ale kie­dym się te­raz do­wie­dział, że wła­śnie go tu spo­dzie­wa­ją się, to naj­le­piej bę­dzie, je­że­li tu nań za­cze­kam; bo pan Kasz­te­lan po­wie­dział mi, iż do­brze­by było, aże­by go prze­czy­tał nim jesz­cze przy­bę­dzie do Kra­ko­wa. "

" A! sko­ro tak, to cię przed­sta­wię panu Sam­bor­skie­mu" – od­po­wie­dział oj­ciec: – "bo za kil­ka go­dzin pew­nie przy­bę­dzie do Iwa­no­wie. A tym cza­sem pój­dę so­bie co­kol­wiek na spo­czy­nek, bo mi jest bar­dzo po­trzeb­ny w mo­jich sta­rych la­tach, a mło­dy pan mój na całą noc mnie uwol­nił; i ty­byś tak­że do­brze zro­bił że­byś użył z parę go­dzin spo­czyn­ku, a ju­tro mógł bydź żwaw­szy i rzeź­wiej­szy!"

"Po­zwól mi oj­cze co­kol­wiek przy­zo­stać" – mó­wił pro­szą­cym to­nem mło­dzie­niec. – "Ja nie­za­dłu­go pój­dę za two­im przy­kła­dem. – Wszak­że uwa­ża­li­ście jak pi­sarz Kmi­ty daje so­bie tony, a gdy­bym ja od­szedł, toby mógł ro­zu­mieć ze może so­bie śmia­ło grać i ze ja się go boję. "

Sta­ry po­trzą­snął gło­wą i wy­szedł mru­cząc z kom­na­ty.III.

Wi­dząc Teo­fi­la że się oj­ciec od­da­lił, a syn za­zdro­śnem na nią po­glą­dał okiem; szy­kow­nym ru­chem uję­ła się przy­twar­dym piesz­czo­tom pod­chmie­lo­ne­go Siew­ra­ka i przy­bli­ży­ła się do Wa­len­te­go. – Tu raź­niej za­brzmia­ły skrzyp­ce gó­ral­skie i za­czął się ta­niec po­spól­stwa. Rze­ski, mło­dy miesz­cza­nin, wziąw­szy za rękę żwa­wą tan­cer­kę w pierw­szą parę wy­stą­pił. W roz­ma­ji­tych ob­ro­tach do­syć po­wab­nych lubo nie­co ży­wych, po­la­ty­wa­ła hoża para w oko­ło izby, aż na­resz­cie sta­nę­ła przy­bli­żyw­szy się po­raz dru­gi do skrzyp­ka. Mło­dzie­niec sil­nem tup­nie­niem takt za­koń­czył i śpie­wał moc­nym gło­sem:

Jacy, tacy, Kra­ko­wia­cy
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: