Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hotel New Hampshire - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Hotel New Hampshire - ebook

„Hotel New Hampshire” to klasyczny przykład tak zwanej „czarnej komedii”. Pierwsze skrzypce w tej brawurowo napisanej, przesyconej erotyzmem powieści grają członkowie rodziny Berrych, wiedzeni obsesyjnym pragnieniem stworzenia dochodowego hotelu. Szukając odpowiedniego miejsca do realizacji projektu, a także własnego miejsca w życiu, co raz konfrontowani z niespodziewanymi tragediami, ludzie ci wikłają się w różne zwariowane sytuacje, które równie często wywołują u czytelnika salwy śmiechu, co wyciskają mu z oczu łzy. Warto, więc chyba przy lekturze tej świetnej powieści pamiętać o jednej z zawartych w niej maksym: „Życie jest na serio, a sztuka dla frajdy”.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-493-7
Rozmiar pliku: 674 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mojej żonie Shyli,

której miłość dała światło i przestrzeń

pięciu powieściom

Wiele zawdzięczając niżej wymienionym książkom, autor prag­nie podziękować ich twórcom: Carlowi E. Schorskemu za „Fin-de­-Siècle Vienna”; Fredericowi Mortonowi za „A Nervous Splendor”; J. Sydneyowi Jonesowi za „Vienna Inside-Out”; Davidowi Pryce-Jonesowi i wydawcom serii Time-Life Books za książkę zatytułowaną „Vienna”; Gaetano Donizettiemu za „Łucję z Lammermooru”, której libretto w przekładzie i ze wstępem Ellen H. Bleiler ukazało się w „Dover Opera Guide and Libretto Series”; oraz Zygmuntowi Freudowi za „Interpretację marzeń sennych”.

Na osobne podziękowanie zasługuje Donald Justice. Również osobne podziękowania, a także szczególnie ciepłe uczucia kieruje autor pod adresem Lesley Claire i Okręgowego Ośrodka dla Kobiet Zgwałconych w Sonomie, działającego w Santa Rosa w Kalifornii.

W dniu 18 lipca 1980 roku hotel „Stanhope” na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy i Piątej Alei zmienił kierownictwo, właściciela i nazwę. Obecnie nazywa się „American Stanhope”. Tej znakomitej instytucji nie nękają już trudności, z którymi borykał się opisany na kartach niniejszej książki hotel „Stanhope”.Niedźwiedź zwany Stanem Maine

Tego lata, kiedy ojciec kupił niedźwiedzia, nikogo z nas nie było jeszcze na świecie; nie zostaliśmy nawet poczęci: ani Frank, najstarszy; ani Franny, najbardziej hałaśliwa; ani ja, następny z kolei; ani dwoje najmłodszych, Lilly i Jajo. Nasi rodzice wychowali się, co prawda, w tym samym miasteczku i znali się od małego, ale ich „pożycie”, jak je zawsze określał Frank, pozostawało kwestią przyszłości, kiedy ojciec kupował niedźwiedzia.

– Pożycie, Frank? – drwiąco pytała Franny; Frank był wprawdzie najstarszy, ale wydawał się od niej młodszy; zawsze traktowała go jak niemowlaka. – Lepiej powiedz, że się wtedy jeszcze nie rypali.

– Ich związek nie był jeszcze wtedy skonsumowany – oświadczyła przy jednej z takich okazji Lilly; chociaż najmłodsza (nie licząc Jaja), ku wiecznej irytacji Franny zachowywała się wobec nas wszystkich jak najstarsza siostra.

– Skonsumowany? – zapytała Franny. Nie pamiętam, ile miała wtedy lat, ale Jajo był na pewno za mały, żeby słuchać rozmów w tym stylu. – Chodzi po prostu o to, że mama i tata odkryli seks dopiero po tym, jak nasz stary kupił niedźwiedzia. Właśnie niedźwiedź podsunął im ten pomysł, bo był przecież taki wielki i jurny. Ciągle chędożył drzewa, bawił się własnym ptaszkiem i próbował gwałcić psy.

– Tylko czasem któregoś zmasakrował – z obrzydzeniem rzekł Frank – ale gwałcić nie gwałcił.

– Ale próbował – upierała się Franny. – Znasz przecież tę historię.

– Taty historię – powiedziała Lilly z nieco innym obrzydzeniem niż Frank, bo w nim odrazę budziła Franny, a Lilly brzydziła się tatą.

Do mnie więc, czyli do średniego, a zarazem najmniej przemądrzałego dziecka należy uporządkowanie kronik – o tyle, o ile to w ogóle wykonalne. Ulubioną opowieścią naszej rodziny były dzieje romansu ojca i matki: historia o tym, jak ojciec kupił niedźwiedzia i jak nasi rodzice, pokochawszy się, spłodzili Franka, Franny i mnie, jedno za drugim („Ryp, ryp, ryp”, powiedziałaby Franny), nim po krótkiej przerwie przyszli na świat Lilly i Jajo („Korek i Bąbelki”, jak mawia Franny). W dzieciństwie opowiadano nam historię – my zaś opowiadaliśmy ją sobie nawzajem, dorastając – głównie z lat, o których nic wiedzieć nie mogliśmy, a teraz widzimy je tylko poprzez rozliczne wersje, jakie przedstawili nam rodzice. Samych rodziców widzę w tej zamierzchłej przeszłości wyraźniej niż w czasach, które naprawdę pamiętam, bo kiedy i ja byłem już na świecie, żyło nam się różnie – raz pod górkę, raz z górki – toteż i moje sądy o tej epoce są mocno zygzakowate. W sprawie słynnego niedźwiedziego lata i czaru zalecanek moich rodziców stać mnie na bardziej ugruntowaną ocenę.

Za każdym razem, kiedy ojciec potknął się w opowiadaniu – kiedy się rozminął z wcześniejszą wersją albo opuścił któryś z naszych ulubionych epizodów – wrzeszczeliśmy na niego jak rozwścieczone ptaszyska.

– Kłamiesz, a jeżeli nie, to znaczy, że kłamałeś poprzednim razem – stwierdzała Franny, jak zwykle najsurowsza z nas wszystkich. On jednak niewinnie kręcił głową.

– Naprawdę nie rozumiecie? – dziwił się. – Po prostu dokładniej sobie tę całą historię wyobrażacie, niż ja ją pamiętam.

– Idź po mamę – komenderowała Franny, spychając mnie z kanapy. Kiedy indziej Frank zdejmował Lilly z kolan i szeptał jej na ucho:

– Idź po mamę.

W ten sposób wzywaliśmy matkę, żeby poświadczyła prawdziwość opowieści, którą ojciec – jak podejrzewaliśmy – zmyślał.

– Chyba że specjalnie opuszczasz najbardziej soczyste kawałki – mówiła Franny. – Bo ci się wydaje, że Lilly i Jajo są jeszcze za mali i nie mogą słuchać o tym całym pieprzeniu się na prawo i lewo.

– Nikt się wtedy nie pieprzył na prawo i lewo – odpowiadała matka. – Nie było takiej swobody i niewierności, jak dziś. Jeżeli dziewczyna poszła z kimś na noc albo wyjechała na weekend, nawet rówieśnicy mieli ją za dziwkę, a może i coś gorszego. „Takie jak ona trzymają się razem”, mawialiśmy. Albo: „Woda zawsze dąży do zrównania poziomów”.

W takich chwilach Franny – obojętne, czy miała osiem, dziesięć, piętnaście, czy dwadzieścia pięć lat – przewracała oczami i dawała mi kuksańca albo mnie łaskotała, a jeśli ja też ją połaskotałem, zaczynała się drzeć:

– Zboczeniec! Maca rodzoną siostrę!

Natomiast Frank – obojętne, czy miał dziewięć, jedenaście, dwadzieścia jeden, czy czterdzieści jeden lat – brzydził się rozmów o seksie i wygłupów w stylu Franny, więc szybko mówił do ojca:

– Nieważne. Jak to było z motocyklem?

– Nie, mów dalej o seksie – prosiła matkę Lilly bez śladu rozbawienia w głosie. Franny wtykała mi język w ucho albo przykładała usta do szyi i wydawała pierdliwy dźwięk.

– No cóż – mówiła matka. – Myśmy w mieszanym towarzystwie nie rozprawiali o seksie. Owszem, były pocałunki, były pieszczoty, czasem ostrożne, a czasem ostre. Zwykle robiło się takie rzeczy w autach. Zawsze trafiło się jakieś ustronne miejsce do parkowania. Oczywiście piaszczyste drogi zdarzały się dużo częściej niż dziś, było mniej ludzi, mniej samochodów, a te nowoczesne małe autka też jeszcze nie zdążyły się pojawić.

– Czyli mieliście gdzie się wyciągnąć – wtrącała Franny.

Matka spoglądała na nią, marszcząc brwi, i dalej opowiadała własny wariant historii z dawnych czasów. Owszem, trzymała się prawdy, ale za to przynudzała; nie miała szans dorównać ojcu w gawędziarstwie, toteż zawsze w końcu żałowaliśmy, żeśmy ją wezwali, chcąc sprawdzić kolejną wersję.

– Lepiej niech stary sam opowiada – mówiła Franny.

– Bo mama to jest taka poważna – dodawał Frank, marszcząc się.

– Frank, idź się pobaw własnym ptaszkiem – radziła Franny. – Od razu się lepiej poczujesz.

Ale Frank tylko jeszcze bardziej się marszczył. Po chwili mówił:

– Gdybyście zaraz na początku spytali tatę o motocykl, o jakiś konkret, lepiej by opowiadał, niż kiedy go zahaczacie o same ogólniki: ciuchy, zwyczaje seksualne i tak dalej.

– Frank, lepiej ty nam powiedz, co to jest seks – proponowała Franny, ale wtedy ojciec ratował nas z opresji, mówiąc tym swoim rozmarzonym tonem:

– Jedno wam powiem: w dzisiejszych czasach nie mogłoby się to stać. Pewnie wam się zdaje, że macie większą swobodę, ale prawo też jest bardziej rozbudowane. Taki niedźwiedź byłby dziś nie do pomyślenia. Byłby zakazany.

W tym momencie milkliśmy. Nagle ustawały swary. Kiedy ojciec mówił, nawet Frank i Franny przestawali się żreć, choćby siedzieli tuż obok siebie, choćby się dotykali; ja też mogłem siedzieć całkiem blisko Franny, czuć na policzku muśnięcia jej włosów, opierać się nogą o jej nogę, ale póki ojciec mówił, nawet nie pomyślałem o niej; Lilly zamierała bez ruchu (jak tylko ona potrafiła) na kolanach Franka. Jajo – przeważnie za mały, żeby słuchać, a co dopiero rozumieć – był dzieckiem tak cichutkim, że nawet u Franny na kolanach leżał spokojnie. Kiedy ja go brałem na kolana, za każdym razem zasypiał.

– Był to czarny niedźwiedź – mówił ojciec. – Ważył dwieście kilo i miał trochę zgryźliwe usposobienie.

– Ursus americanus – szeptem wtrącał Frank. – Nieobliczalny.

– Owszem – przytakiwał ojciec – ale raczej dobroduszny. Przeważnie.

– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – oświadczała Franny nabożnym tonem.

Właśnie od tej kwestii ojciec zwykle zaczynał; od niej też zaczął, kiedy pierwszy raz za mojej pamięci opowiadał tę historię:

– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem.

Wysłuchałem tej wersji, siedząc u matki na kolanach; pamiętam, że czułem się, jakbym raz na zawsze zastygł w tym, a nie innym czasie i miejscu: na matczynym łonie; obok mnie Franny na kolanach u ojca, Frank osobno, siedzi po turecku na wyświechtanym dywanie we wschodni deseń, wyprostowany, a u boku ma pierwszego w naszej rodzinie psa; pies wabi się Smutek i straszliwie pierdzi, za co pewnego dnia zostanie uśpiony.

– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – zaczął ojciec. Gdy patrzyłem na Smutka – głupawego, kochającego labradora – pies urósł w moich oczach do rozmiarów niedźwiedzia, a potem się postarzał, osunął się u boku Franka, cuchnący i zmierzwiony, nim znów stał się po prostu psem (choć, co prawda, Smutek nigdy nie miał być „po prostu psem”).

Nie pamiętam, żeby za pierwszym razem siedzieli z nami Lilly i Jajo; byli widać tacy mali, że jeszcze nie brali w tym udziału – przynajmniej świadomie.

– Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem – mówił ojciec. – Był na ostatnich nogach.

– Ale innych nóg nie miał! – odpowiadaliśmy chórem. Frank, Franny i ja wykuliśmy na pamięć ten rytualny odzew; z czasem dołączyła do nas Lilly, a w końcu nawet Jajo, kiedy oboje poznali fabułkę w tę i z powrotem.

– Niedźwiedź już nie lubił się popisywać przed publicznością – ciągnął ojciec. – Wykonywał tylko niezbędne ruchy, jak automat. Oprócz motocykla nie kochał żadnego człowieka, zwierzęcia ani przedmiotu na świecie. Właśnie dlatego razem z niedźwiedziem musiałem kupić i motocykl. Z tego samego powodu względnie łatwo rozstał się z treserem i poszedł za mną, bo motor znaczył dla niego więcej niż jakikolwiek treser.

W późniejszych czasach Frank szturchał w tym momencie Lilly, która nauczona była pytać:

– A jak miał niedźwiedź na imię?

Frank, Franny, ojciec i ja krzyczeliśmy chórem:

– Stan Maine!

Nasz głupi niedźwiedź rzeczywiście wabił się Stan Maine, a ojciec kupił go latem trzydziestego dziewiątego roku (wraz z motocyklem firmy Indian wyposażonym w przyczepę, którą poprzedni właściciel sam zmajstrował) za dwieście dolarów i najlepsze ubranie, jakie miał w wakacyjnym kuferku.

Ojciec i matka mieli wtedy po dziewiętnaście lat; urodzili się w dwudziestym roku i wychowali w Dairy w stanie New Hampshire. Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość raczej się unikali. Logiczny zbieg okoliczności – jeden z tych, które bywają podstawą wielu dobrych scenariuszy – sprawił, że ku obopólnemu zaskoczeniu spotkali się w pensjonacie zwanym „Aburthnot-Na-Przymorzu”; mieli w nim pracować przez całe lato – z dala od domu, jak im się wydawało, bo (w tamtych czasach i w ich pojęciu) z Maine do New Hampshire był kawał drogi.

Matka została pokojówką, ale wieczorami przebierała się we własną sukienkę i usługiwała przy kolacji; pomagała też podawać napoje pod namiotami na trawniku (odbywały się tam koktajle, na które przychodzono po tenisie, krokiecie czy golfie albo po wyścigach jachtów na morzu). Ojciec pracował jako kuchcik, dźwigał bagaże, ręcznie pełł pola golfowe, dbał, żeby białe linie autowe wokół kortów tenisowych były świeże i równe, a ludziom, którzy niepewnie trzymali się na nogach i w ogóle nie mieli prawa się znaleźć na jachcie, pomagał wejść na pokład lub wrócić zeń na keję tak, aby w miarę możności nie zrobili sobie krzywdy ani się nie zamoczyli.

Rodzice naszych rodziców pochwalali ten rodzaj pracy na lato, ale matkę i ojca upokorzyło to, że się tam na siebie natknęli. Bądź co bądź po raz pierwszy w życiu wyjechali latem z Dairy w New Hampshire i mieli nadzieję, że w szykownej miejscowości wypoczynkowej oni także – nikomu nieznani – zdołają roztoczyć wokół siebie pewien urok. Ojciec skończył tej wiosny prywatną szkołę dla chłopców, znaną jako Szkoła Dairy; dostał się do Harvardu i mógł od jesieni zacząć studia, wiedział jednak, że pojedzie tam dopiero w roku czterdziestym pierwszym, bo postanowił sam zarobić na czesne; ale latem trzydziestego dziewiątego roku w pensjonacie byłby wolał dać do zrozumienia gościom i reszcie służby, że prosto stamtąd wybiera się na uczelnię. Obecność matki, znającej jego sytuację, zmusiła go do wyznania prawdy: mógł zacząć studia, zarobiwszy potrzebną na ten cel sumę. Oczywiście to, że czeka na niego miejsce na Harvardzie, samo w sobie było już sporym osiągnięciem, które zdumiało większość mieszkańców Dairy w stanie New Hampshire.

Mój tata – Winslow Berry, syn trenera drużyny piłkarskiej ze Szkoły Dairy – nie całkiem spełniał wymagania stawiane dzieciom pedagogów: był przecież jedynym synem etatowego szkolnego osiłka. Jego ojciec, tak zwany Trener Bob, nigdy nie studiował na Harvardzie. Mało tego: panowało powszechne przekonanie, że nie zdoła wychować odpowiedniego kandydata dla tej uczelni.

Robert Berry przybył na wschód ze stanu Iowa, kiedy żona umarła mu przy porodzie. Na to, żeby wejść w rolę samotnego ojca, wychowującego swoje pierwsze dziecko, był trochę za stary: miał trzydzieści dwa lata. Przyjechał do Dairy, szukając szkoły, w której jego synek mógłby zdobyć wykształcenie; w zamian gotów był się sprzedać, żeby odtąd przez wiele lat uczyć gimnastyki w najlepszej szkole średniej, jaka obieca przyjąć chłopca, gdy ten osiągnie stosowny wiek. Szkołę Dairy trudno było nazwać bastionem wykształcenia na poziomie licealnym.

Swego czasu śniła być może o randze równej Exeterowi czy Andoverowi, ale w początkach dwudziestego wieku pogodziła się z tym, że przyszłość jej oparta będzie na kompromisie. Położona niedaleko Bostonu, wpuszczała w swe mury kilkuset chłopców odrzuconych przez tamte dwie szkoły i jeszcze setkę takich, którzy w ogóle nigdzie nie powinni byli się dostać. Program nauczania przyjęła standardowy, a zarazem mądry, ale stawiający i tak wyższe wymagania niż większość ciała pedagogicznego, nauczyciele jej bowiem też zostali przeważnie wcześniej odrzuceni przez inne tego rodzaju instytucje. Choć plasowała się wśród drugorzędnych szkół średnich Nowej Anglii, była znacznie lepsza niż okoliczne szkoły państwowe, a już zwłaszcza górowała nad jedyną konkurentką w samym mieście Dairy.

Właśnie tego typu szkoły bywają skłonne pójść na układ – chociażby taki jak ten, który zawarto z Trenerem Bobem, angażując go w zamian za marną pensyjkę oraz obietnicę, że jego syn Winslow będzie mógł się uczyć w Szkole Dairy (i to za darmo), kiedy dostatecznie podrośnie. Żadna z układających się stron – ani Trener Bob, ani dyrekcja szkoły – nie przewidziała jednak, jak zdolnym uczniem okaże się mój ojciec. Win Berry zdał do Harvardu wśród najlepszych, lecz nie zabłysnął aż tak, żeby dostać stypendium. Gdyby skończył lepszą szkołę, zdołałby się zapewne wystarać o jakieś stypendium dla studentów filologii klasycznej; czuł, że ma talent do języków, i początkowo zamierzał wybrać rusycystykę.

Mama jako dziewczyna nie mogła chodzić do tej samej szkoły, poszła więc do prywatnego seminarium dla dziewcząt w rodzinnym mieście. To także była drugorzędna szkoła, ale i tak lepsza niż państwowe liceum. Mieszkańcy Dairy nie mieli zresztą wyboru, jeśli nie chcieli, żeby ich córki uczyły się razem z chłopcami. W przeciwieństwie do Szkoły Dairy, dysponującej internatem, z którego korzystało dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów, Liceum Żeńskie Ethel Thompson było po prostu prywatną szkołą dzienną. Rodzice matki, nie wiedzieć czemu jeszcze starsi niż Trener Bob, życzyli sobie, żeby ich córka przestawała wyłącznie z chłopcami ze Szkoły Dairy, zamiast z miejscowymi, ojciec jej bowiem był emerytowanym nauczycielem tejże szkoły (nazywano go Latin Emeritus), a matka – córką lekarza z Brookline w stanie Massachusetts, wydaną za absolwenta Harvardu; matka mojej matki miała nadzieję, że jej córce dane będzie pokusić się o podobny sukces. Nigdy wprawdzie nie skarżyła się na to, że jej własny harwardczyk wykradł ją z kręgów bostońskiej socjety i wywiózł do grajdołu, łudziła się jednak, że za to córka pozna któregoś z odpowiednich uczniów Szkoły Dairy i w ten sposób zajedzie z powrotem do Bostonu.

Mama – czyli Mary Bates – doskonale wiedziała, że mój ojciec – czyli Win Berry – nie jest tym odpowiednim chłopcem ze Szkoły Dairy, o którego idzie jej matce. Harvard Har­vardem, ale Win był przede wszystkim synem Trenera Boba, a poza tym zostać przyjętym na uczelnię to jeszcze wcale nie to samo, co studiować – albo mieć na to pieniądze.

Mojej matki jej własne plany – te, które miała latem trzydziestego dziewiątego roku – ani trochę nie nęciły. Staruszek Latin Emeritus dopiero co dostał wylewu; snuł się po swym domu w Dairy, zaśliniony i otępiały, trzęsąc się i mrucząc po łacinie. Żona umiała co najwyżej biernie martwić się o niego; lepiej działo się tylko wtedy, gdy młoda Mary mieszkała z rodzicami i opiekowała się nimi. Rodzice dziewiętnastoletniej Mary Bates byli starsi, niż zwykle bywają dziadkowie. Z poczucia obowiązku, choć niekoniecznie ze szczerej chęci, gotowa była zrezygnować ze studiów i zostać w domu, żeby się o nich troszczyć. Miała zamiar nauczyć się pisania na maszynie i znaleźć pracę w rodzinnym mieście. Posadę w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” załatwiła sobie właściwie po to, żeby przeżyć coś na kształt egzotycznych wakacji, zanim się podda tej bliżej nieokreślonej mordędze, którą przyniesie jesień. Z góry sobie wyobraziła, że uczniowie Szkoły Dairy będą coraz młodsi i w końcu żaden nie zechce jej wykraść do Bostonu.

Choć Mary Bates i Winslow Berry razem dorastali, przez cały ten czas co najwyżej kiwali sobie głowami albo robili miny na powitanie.

– Tak jakbyśmy czekali na coś bardziej niedosiężnego. Sam nie wiem czemu – wyznał nam kiedyś ojciec. A jeśli w końcu sytuacja się zmieniła, to może dzięki temu, że po raz pierwszy przyjrzeli się sobie nawzajem z dala od rodzinnych, znanych na pamięć miejsc: pstrokatego miasteczka Dairy i równie pstrokatej Szkoły Dairy z przyległościami.

Ukończywszy w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku Liceum Żeńskie Ethel Thompson, matka uświadomiła sobie z bólem, że w Szkole Dairy rozdano już matury, a samą szkołę zamknięto na lato; co szykowniejsi uczniowie (oczywiście przyjezdni) wrócili do domu – między innymi kilku, jak ich nazywała, „narzeczonych”, co do których mogła mieć nadzieję, że jeśli nie ten, to tamten pójdzie z nią na bal maturalny u Ethel Thompson. Nie znała miejscowych licealistów, a kiedy jej matka wysunęła kandydaturę Wina Berry’ego, mama wybiegła z jadalni.

– To może od razu zaproszę Trenera Boba, co? – krzyknęła do swojej matki. Jej ojciec, Latin Emeritus, podniósł głowę ze stołu, przy którym się zdrzemnął.

– Trener Bob? – spytał. – Czyżby ten kretyn znów przyszedł pożyczyć sanie?

Trener Bob, znany także jako Bob z Iowa, wcale nie był kretynem, ale z punktu widzenia Latina Emeritusa, który po wylewie miał trochę pogmatwane poczucie czasu, zatrudniany przez szkołę osiłek ze Środkowego Zachodu niezupełnie się mieścił w tej samej kategorii, co wykładający w tejże szkole akademicy. Przed wieloma laty, gdy Mary Bates i Win Berry byli mali, Trener Bob przyszedł pożyczyć stare sanie, wsławione tym, że niegdyś przez trzy zimy stały przed domem Batesów, ani razu nieruszone.

– Czy ten dureń ma konia, żeby go do nich zaprząc? – spytał żonę Latin Emeritus.

– Nie, sam pociągnie! – odparła matka mojej matki, po czym rodzina Batesów zasiadła w oknie, żeby popatrzeć, jak Trener Bob sadza małego Wina na koźle, wyciąga ręce za siebie, chwyta orczyk i tęgo szarpnąwszy, rusza z miejsca, a wielkie sanie wyjeżdżają z zaśnieżonego podwórza na śliską ulicę, którą w tamtych czasach zdobił jeszcze szpaler wiązów.

– Sunęły tak szybko, jakby koń je ciągnął! – mawiała matka, wspominając to zdarzenie.

Bob z Iowa był najniższym graczem środka pola, jaki się dostał do podstawowego składu którejkolwiek z drużyn pierwszej ligi futbolu amerykańskiego. Sam się przyznawał, że kiedyś w ferworze walki nie tylko powalił przeciwnika, ale i ugryzł. W Dairy oprócz piłkarzy szkolił kulomiotów i ciężarowców. W oczach rodziny Batesów był jednak człowiekiem nie dość skomplikowanym, aby dało się go traktować serio; Batesowie widzieli w nim tylko śmiesznego krępego siłacza, który wciąż biega truchcikiem po ulicach miasteczka, tak krótko ostrzyżony, że wygląda, jakby był łysy...

–... i jeszcze wkłada na czerep tę paskudną opaskę – dodawał Latin Emeritus. – Cóż za obrzydliwy kolor!

Trener Bob żył tak długo, że my, dzieci, w końcu tylko jego zapamiętaliśmy z czworga dziadków.

– Co to za hałas? – z niepokojem pytał Frank w środku nocy, kiedy Bob już z nami zamieszkał.

Odkąd Trener Bob się do nas wprowadził, nie tylko Frank, ale cała rodzina często słuchała tych dźwięków: trzeszczenia podłogi, gdy starzec robił na niej (czyli na naszym suficie) pompki, i jego własnych stęknięć, kiedy ćwiczył siady z leżenia.

– To Bob z Iowa – szepnęła raz Lilly. – Chce na wieki wieków utrzymać się w formie.

W każdym razie to nie Win Berry zabrał matkę na bal maturalny. Tym, który łaskawie zechciał ją zaprosić, okazał się pastor mający pieczę nad rodziną Batesów, znacznie starszy od mojej mamy, ale za to kawaler.

– Strasznie mi się dłużyła ta noc – wyznała nam matka. – Byłam załamana. Czułam się obca we własnym mieście. Ale ten sam pastor miał niedługo potem dać ślub waszemu ojcu i mnie!

Ojciec i matka ani o tym myśleli, kiedy wraz z resztą sezonowej służby zostali sobie „przedstawieni” wśród nierzeczywistej zieleni wypieszczonego trawnika otaczającego pensjonat, w którym nawet służący zawierali znajomość w sposób nader sformalizowany: kobiety i dziewczęta stawały szeregiem, jedną z nich wywoływano po imieniu i nazwisku, a następnie przedstawiano jej chłopaka, wywołanego z takiegoż szeregu chłopców i mężczyzn. Dokonywano prezentacji, jakby ci dwoje mieli za chwilę ruszyć w taniec.

– To jest Mary Bates, która właśnie ukończyła Liceum Żeńskie Ethel Thompson. Ma być u nas pokojówką, a prócz tego podawać do stołu. Lubi żagle. Prawda, Mary, że lubisz żagle?

W ten sposób zostali sobie przedstawieni kelnerzy i kelnerki, kortowi i ci, co taszczą za graczami kije golfowe, załoganci z jachtów i kuchciki, majstrowie do wszystkiego, hostessy, pokojówki, personel z pralni, hydraulik i orkiestra. Dansingi były w owych czasach bardzo popularne. Do pensjonatów położonych dalej na południe – na przykład w Weirs koło Laconii czy w Hampton Beach – ściągały latem słynne orkiestry. Lecz „Arbuthnot-Na-Przymorzu” miał własny zespół, imitujący w mroźnym stylu Maine brzmienie big-bandu.

– A to jest Winslow Berry. Lubi, żeby na niego mówić Win. Prawda, Win? Jesienią zaczyna studia na Harvardzie!

Ale ojciec patrzył tylko na matkę, która się uśmiechnęła i odwróciła głowę, wstydząc się za niego nie mniej niż za siebie. Nigdy przedtem nie zauważyła, jaki jest przystojny; miał krzepę Trenera Boba, ale ze Szkoły Dairy wyniósł sposób bycia, ubierania się i czesania na modłę bostończyków (a nie mieszkańców Iowa). Wyglądał, jakby już studiował na Harvardzie – cokolwiek to wtedy znaczyło dla mojej matki.

– O, sama nie wiem, co znaczyło – powiedziała mama. – Pewnie to, że ma trochę ogłady. Wyglądał na chłopaka, który umie tak pić, żeby nie zwymiotować. Miał ciemne bystre oczy, jakich nigdy w życiu nie widziałam, i za każdym razem, kiedy na niego patrzyłam, byłam pewna, że przed chwilą mi się przyglądał, ale nie mogłam go na tym przyłapać.

Ojciec zachował ten dar do końca życia; zawsze czuliśmy na sobie jego uważne, tkliwe spojrzenie, choć gdy my z kolei na niego patrzyliśmy, jego wzrok skierowany był już całkiem gdzie indziej, a on sam wyglądał, jakby marzył albo snuł plany, głęboko się nad czymś zastanawiał lub myślał o sprawach niesłychanie odległych. Nawet już całkiem ślepy (na to, jak żyjemy i co knujemy) zdawał się jednak w pewien sposób nas obserwować. Była w nim jakaś przedziwna mieszanina wyniosłości i ciepła, którą matka po raz pierwszy poczuła na trawniku w Maine – na spłachciu jaskrawej zieleni, okolonym przez szare morze.

SPOTKANIE ZAPOZNAWCZE PERSONELU: 16.00

Właśnie wtedy się dowiedziała, że i on tam jest.

Kiedy wszyscy wszystkim zostali przedstawieni, a personelowi kazano się przygotować do pierwszego koktajlu, pierwszej kolacji i pierwszej wieczornej potańcówki, matka ściągnęła ojca wzrokiem. Podszedł do niej.

– Dopiero za dwa lata będzie mnie stać na Harvard – rzekł prosto z mostu.

– Tak też myślałam – odparła matka. – Ale i tak wspaniale, że się dostałeś – dodała czym prędzej.

– Niby dlaczego miałbym się nie dostać? – spytał tata.

Mary Bates wzruszyła ramionami; był to u niej częsty odruch, który wziął się stąd, że nigdy nie rozumiała, co mówi jej własny ojciec (odkąd zaczął bełkotać po wylewie). Przed „spotkaniem zapoznawczym” włożyła białe rękawiczki i biały kapelusz z woalką; miała w nich podawać do stołu podczas pierwszego przyjęcia na świeżym powietrzu. Ojcu strasznie się podobało to, jak włosy otulają jej głowę – nieco dłuższe na karku, wokół twarzy zaczesane do tyłu; kapelusz i woalka były do nich przytwierdzone w sposób tak prosty, a zarazem tajemniczy, że tatę bardzo to zastanowiło.

– A ty co robisz jesienią? – spytał.

Znowu wzruszyła ramionami, ale przez białą woalkę mógł chyba wyczytać z jej oczu pragnienie, żeby ktoś ją uratował od scenariusza, wedle którego – jak sądziła – miała się potoczyć przyszłość.

– Wyraźnie pamiętam, że już przy pierwszym spotkaniu byliśmy dla siebie mili – powiedziała. – Oboje czuliśmy się samotni w nowym miejscu i wiedzieliśmy o sobie nawzajem rzeczy, których nie wiedział nikt inny.

W tamtych czasach uważano to już pewnie za poufałość.

– W tamtych czasach nie istniało coś takiego jak poufałość – twierdziła Franny. – Nawet kochanek przy kochance nie śmiał pierdnąć.

W to, co mówiła, wkładała wiele przekonania, a ja często jej wierzyłem. Nawet w doborze słów przedwcześnie się rozwinęła – jak gdyby zawsze wiedziała, dokąd zmierza; nigdy za nią nie nadążałem.

Tego pierwszego wieczoru orkiestra „Arbuthnotu­-Na­-Przymorzu” starała się jak najdokładniej podrobić brzmienie big-bandu, ale gości było niewielu, tancerzy zaś jeszcze mniej: sezon dopiero się zaczynał, a w Maine zaczyna się on ospale – tak tu zimno, i to nawet latem. Parkiet w sali tanecznej, wyfroterowany na wysoki połysk, zdawał się ciągnąć aż poza skraj tarasów z widokiem na ocean. W czasie deszczu rozpinano nad tarasami markizy, sala była bowiem otwarta na wszystkie strony świata i kiedy zacinało, ulewa moczyła lśniącą klepkę.

Pierwszego wieczoru orkiestra grała do późna specjalnie dla personelu, skoro gości było tak mało, a większość z nich wcześnie poszła do łóżek, żeby się rozgrzać. Ojcu i matce wraz z resztą służby pozwolono tańczyć przez godzinę z okładem. Matka na zawsze zapamiętała, że żyrandol był uszkodzony: nieregularne barwne plamy pstrzyły parkiet, który w tym kalekim świetle wydawał się miękki i lśniący jak z wosku.

– Cieszę się, że jest tu ktoś, kogo znam – szepnęła matka; ojciec poprosił ją do tańca dość oficjalnie, a i tańczył raczej sztywno.

– Przecież mnie wcale nie znasz – odparł.

– Powiedziałem to – wyznał nam – bo chciałem, żeby znów wzruszyła ramionami.

A kiedy spełniła jego ukryte życzenie, myśląc zarazem, że tańczy z nieprawdopodobnie trudnym rozmówcą – któremu zapewne nie dorównuje – ojciec uwierzył, że wcale nie za sprawą ślepego trafu zaczęło go do niej ciągnąć.

– Ale chcę, żebyś mnie poznała – dodał. – I sam też chcę cię poznać.

(– Brrr! – mówiła zawsze w tym momencie Franny.)

Już od pewnego czasu orkiestrę zagłuszał ryk silnika, toteż wielu tancerzy zeszło z parkietu, żeby sprawdzić, skąd ten harmider. Matka odetchnęła z ulgą: nie miała ojcu nic do powiedzenia. Wyszli (nie biorąc się za ręce) na taras, z którego otwierał się widok na port; w świetle lamp kołyszących się na rozpiętych w górze drutach ujrzeli kuter wychodzący w morze na połów homarów. Z tego właśnie kutra przed chwilą wytoczono na nabrzeże motocykl ciemnej barwy; pojazd stał w miejscu, ale silnik chodził na wysokich obrotach – być może po to, żeby wydmuchać z rur i przewodów morską wilgoć. Motocyklista wyraźnie się uparł, że nastroi dudniący motor na odpowiednią nutę, nim włączy bieg. Pojazd miał z boku przyczepę, w której siedziała mroczna postać, zgarbiona i nieruchoma, pokraczna, jakby za grubo ubrana.

– To Freud – powiedział jakiś głos z grupy hotelowej służby. Starsi zawołali:

– Tak, to Freud! Freud i Stan Maine!

Nasi rodzice pomyśleli, że Stan Maine to marka motocykla. Widząc, że publiczność się rozeszła, orkiestra przestała grać; niektórzy muzycy dołączyli do tancerzy stojących na tarasie.

– Freud! – wrzeszczeli ludzie.

Ojciec zawsze opowiadał, jak to z rozbawieniem wyobrażał sobie, że za chwilę Freud – ale ten prawdziwy – nienagannie żwirowaną alejką zajedzie na motorze pod sam taras i w świet­le wysoko zawieszonych lamp przedstawi się zgromadzonym. Otóż i Zygmunt Freud we własnej osobie, pomyślał ojciec: z chwili na chwilę coraz bardziej się zakochiwał, wszystko więc wydawało mu się możliwe.

Oczywiście nie był to prawdziwy Freud (umarł bowiem akurat w tamtym roku), lecz utykający na jedną nogę wiedeński Żyd o nazwisku nie do wymówienia, który każdego lata pracował w pensjonacie (począwszy od trzydziestego dziewiątego roku, kiedy to opuścił rodzinną Austrię); w końcu przylgnęło do niego przezwisko „Freud”, bo potrafił uwolnić od strapień personel i gości: zabawiał ich swymi występami, a ponieważ pochodził z Wiednia i był Żydem, jakimś cudzoziemcom o dziwacznym poczuciu humoru, którzy spędzali w „Arbuthnocie” wakacje, przydomek ten sam się nasunął. Wydawał się zresztą świetnie dobrany, gdy w trzydziestym dziewiątym roku w początkach letniego sezonu Freud pojawił się na nowym motocyklu marki Indian z przyczepą własnej konstrukcji.

– Freud, którą weźmiesz na siodełko, a którą do przyczepy? – pytały pracujące w hotelu dziewczyny, kpiąc sobie z Freuda, pokrytego nie dziobami, ale wręcz szramami po ospie (twierdził, że to „dziury po czyrakach”), tak okropnymi, że nie mogłaby go pokochać żadna kobieta.

– Ze mną jeździ tylko Stan Maine – odparł i ściągnął z przyczepy plandekę. W przyczepie siedział niedźwiedź, czarny jak spaliny, bardziej muskularny niż Bob z Iowa, ostrożny jak mało który bezpański pies. Freud przywiózł go z obozu drwali na północy Maine i przekonał dyrekcję hotelu, że zdoła wytresować zwierzę ku uciesze gości. Kiedy wyemigrował z Austrii i przypłynął do Boothbay Harbor statkiem z Nowego Jorku, miał przy sobie dokumenty, w których napisano wielkimi literami: FACHOWY TRESER I OPIEKUN ZWIERZĄT, UZDOLNIONY MECHANIK, zaświadczając tym samym o jego przydatności do dwóch zawodów. W pensjonacie nie było akurat żadnych zwierząt, toteż Freud w sezonie naprawiał rozmaite pojazdy, a potem przenosił je w stan spoczynku na te miesiące, gdy nie przyjeżdżali turyści, on zaś odwiedzał obozy drwali i papiernie jako wędrowny mechanik.

Przyznał się potem ojcu, że przez cały ten czas szukał niedźwiedzia. Twierdził, że na niedźwiedziach można zrobić forsę.

Przybysz zsiadł z motocykla, zaparkowanego pod przyleg­łym do sali tanecznej tarasem, a ojciec ze zdziwieniem słuchał radosnych okrzyków, które wznosili co bardziej doświadczeni członkowie personelu. Kiedy Freud pomagał tajemniczej postaci wysiąść z przyczepy, mama z kolei myślała, że przywiózł zgrzybiałą staruszkę – na przykład własną matkę (pasażer rzeczywiście przypominał starą kobietę owiniętą ciemnym kocem).

– Stan Maine! – wrzasnął któryś muzyk i zadął w instrument.

Matka i ojciec ujrzeli, że niedźwiedź zaczyna tańczyć. Stanął na zadnich łapach, tanecznym krokiem odsunął się od Freuda, opadł na czworaki i w paru susach okrążył motocykl. Freud stanął na siodełku i klasnął w dłonie. Niedźwiedź imieniem Stan Maine też zaklaskał. Matka poczuła, że ojciec bierze ją za rękę – żadne z nich bowiem nie klaskało – ale się nie wzbraniała, tylko na uścisk odpowiedziała takim samym uściskiem; oboje patrzyli z tarasu w dół, nie przestając śledzić popisów przysadzistego zwierza. Mam dziewiętnaście lat i moje życie dopiero się zaczyna, pomyślała matka.

– Naprawdę tak się czułaś? – pytała Franny za każdym razem.

– Wszystko jest względne – odpowiadała matka. – Ale rzeczywiście czułam, że życie właśnie się zaczyna.

– Rany koguta – mówił Frank.

– To ja ci się wtedy spodobałem czy niedźwiedź? – pytał ojciec.

– Nie wygłupiaj się – mówiła matka. – Podobało mi się wszystko naraz. W jednej chwili zaczęłam żyć.

Rzucało mnie to na kolana tak samo jak to, co ojciec mówił o niedźwiedziu („Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem”). Kiedy matka oświadczała, że jej życie zaczęło się właśnie w tamtej chwili, zasłuchiwałem się i już nie mogłem się oderwać, jakbym zapuścił korzenie, jakbym na własne oczy widział życie mojej matki, które niczym motocykl od dawna chodziło na jałowym biegu, aby wreszcie zaskoczyć i nagłym zrywem pomknąć przed siebie.

A co wyobrażał sobie ojciec, kiedy wziął ją za rękę tylko dlatego, że w jego życiu pojawił się niedźwiedź, przywieziony na kutrze poławiaczy homarów?

– Wiedziałem, że to będzie mój niedźwiedź – powiedział. – Sam nie wiem skąd.

I może właśnie ta świadomość (że ma przed oczami coś, co będzie do niego należało) skłoniła ojca, żeby sięgnąć także po moją matkę.

Teraz już rozumiecie, czemu w dzieciństwie zadawaliśmy aż tyle pytań: jest to bardzo niejasna historia, z rodzaju tych, które najchętniej opowiadają rodzice.

Tej nocy, kiedy po raz pierwszy ujrzeli Freuda i jego niedźwiedzia, ojciec i matka nawet się nie pocałowali. Gdy orkiestra zwinęła manatki, a personel rozszedł się po męskich i żeńskich sypialniach (mieściły się one w osobnych budynkach, trochę mniej eleganckich niż sam hotel), rodzice wybrali się do portu i patrzyli na wodę. Być może przy tym rozmawiali, ale jeśli tak, to nigdy nie powiedzieli nam, o czym. Na pewno było tam parę szykownych żaglówek, a ponieważ rzecz działa się w Maine, nawet w prywatnej przystani musiało stać kilka kutrów do połowu homarów. Pewnie był też jakiś bączek i może ojciec zaproponował, żeby go pożyczyć i chwilę powiosłować, na co matka zapewne się nie zgodziła. Fort Popham leżał wtedy w gruzach – nie stał się jeszcze taką atrakcją turystyczną jak dziś – lecz jeśli na wybrzeżu w jego okolicy paliły się światła, musiały być widoczne z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”.

W szerokim ujściu Kennebecu przy Bay Point pływała oświetlona boja z dzwonem, a na wyspie Stage już w trzydziestym dziewiątym roku mogła stać latarnia morska: ojciec nie potrafił sobie tego dokładnie przypomnieć.

Ale tak w ogóle, to w tamtych czasach na całym wybrzeżu musiały panować zupełne ciemności, więc kiedy nagle przypłynął ten biały slup – z Bostonu, może z Nowego Jorku, w każdym razie z południowego zachodu, z królestwa cywilizacji – matka i ojciec na pewno zobaczyli go bardzo wyraźnie i przyglądali mu się w skupieniu, póki nie przybił do kei. Ojciec złapał cumę; zawsze potem twierdził, że był w tym momencie bliski paniki, tak dalece nie miał pojęcia, co z nią zrobić – uwiązać do czegoś, czy gdzieś ciągnąć – wtem jednak z żaglówki zszedł mężczyzna w białym smokingu, czarnych spodniach i czarnych lakierkach, ze swobodą wspiął się po drabince i stanąwszy na nabrzeżu, cisnął cumę z powrotem na pokład.

– Jesteś wolna – zawołał, zwracając się do żaglówki. Ojciec i matka twierdzili, że na pokładzie nie było ani jednego marynarza, lecz mimo to łódź zaczęła odpływać; jej żółte światła oddalały się, jakby szkło tonęło wśród fal. Człowiek w smokingu powiedział do ojca:

– Dziękuję za przysługę. Jesteś tu nowy?

– Oboje jesteśmy nowi – odparł ojciec.

Nienaganny strój przybysza ani trochę nie ucierpiał w podróży. Mężczyzna był bardzo opalony jak na początek lata; poczęstował rodziców papierosami ze zgrabnego płaskiego pudełeczka czarnej barwy. Żadne nie paliło.

– Miałem nadzieję, że zdążę na ostatni taniec – powiedział – ale zdaje się, że orkiestra poszła spać?

– Tak – rzekła matka. Ona i ojciec mieli po dziewiętnaście lat i po raz pierwszy w życiu widzieli taką postać.

– Był nieprzyzwoicie pewny siebie – twierdziła matka.

– Miał pieniądze – wyjaśniał ojciec.

– Czy Freud z niedźwiedziem już przyjechał? – spytał nieznajomy.

– Tak – odparł ojciec. – Z niedźwiedziem i z motocyklem.

Mężczyzna w białym smokingu palił zachłannie, ale z klasą i patrzył na pensjonat; było tam już ciemno – tylko w nielicznych oknach się świeciło – lecz rozwieszone na dworze lampki, które oświetlały alejki, żywopłoty i przystań, rzucały blask na opaloną twarz przybysza; w ich świetle, odbitym w czarnej, ruchliwej powierzchni morza, jego oczy wydawały się wąskie.

– Freud to Żyd – powiedział nieznajomy. – W samą porę wyjechał z Europy. Europa za chwilę przestanie być miejscem dla Żydów. Mówił mi mój agent.

To poważne oświadczenie musiało chyba poruszyć mojego ojca, który rwał się na Harvard – czyli w świat – a nie zdawał sobie sprawy, że wojna na pewien czas pokrzyżuje mu plany. Właśnie człowiek w białym smokingu sprawił, że ojciec już po raz drugi tej nocy wziął matkę za rękę; matka znów odwzajemniła uścisk jego palców, kiedy oboje uprzejmie czekali, aż nieznajomy dopali papierosa, pożegna się albo powie coś więcej.

On jednak powiedział tylko jedno:

– A świat przestanie być miejscem dla niedźwiedzi!

Roześmiał się, ukazując zęby równie białe jak smoking, a ponieważ wiał wiatr, rodzice nie usłyszeli ani syku gasnącego papierosa, który wpadł w fale oceanu, ani tego, że slup znowu podpłynął do kei. Mężczyzna podszedł do drabinki i dopiero gdy żwawo zsunął się po szczeblach, Mary Bates i Win Berry uświadomili sobie, że łódka płynie mu na spotkanie. Człowiek w białym smokingu zdążył w samą porę, żeby zeskoczyć na pokład. Tym razem cuma nie przeszła z rąk do rąk. Slup o zwiniętych żaglach sapał niespiesznie, poruszany innym niż żagle napędem; skręcił na południowy zachód (zawracając do Bostonu, a może Nowego Jorku), bo podróż nocą widocznie była mu niestraszna. Ostatnie słowa, jakie nieznajomy wykrzyknął w stronę moich rodziców, zagubiły się w terkocie silnika, w klaskaniu fal o kadłub i w szumie wiatru, gnającego po wodzie mewy (ptaki wyglądały jak balowe kapelusze z piórami, podskakujące wśród fal, w które cisnęli je pijani goście). Ojciec przez całe życie żałował, że nie usłyszał tych słów.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: