Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Iluzja grzechu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
2 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Iluzja grzechu - ebook

Kto zginie następny?

Seria zabójstw, makabryczny proceder i trudne śledztwo Nasti Kamieńskiej…

Właścicielka cennej kolekcji obrazów, Jekatierina Aniskowiec, zostaje brutalnie zamordowana w swoim mieszkaniu. Szybko okazuje się, że bez wątpienia nie było to zabójstwo na tle rabunkowym. Tymczasem Nastia Kamieńska odkrywa, że Aniskowiec mogła znać powód, dla którego sześć lat wcześniej jej znajoma, Galina Tieriochina, usiłowała zabić czwórkę swoich dzieci i popełnić samobójstwo.W poszukiwaniu ogniwa łączącego obie sprawy Nastia odwiedza rodzinę Tieriochinów w szpitalu. Tam również dochodzi do morderstwa…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3228-6
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Widok pokoju z leżącym pośrodku ciałem starej kobiety z jakiegoś powodu budził skojarzenie z Dostojewskim. Zabójstwo staruchy lichwiarki. Choć była martwa, wstępne rozpoznanie wykazało, że lichwą się nie trudniła ani nie prowadziła w domu lombardu. W dodatku umeblowanie dużego mieszkania w stalinowskiej kamienicy świadczyło o zamożności i arystokratycznych korzeniach właścicieli.

Kiedyś mieszkanie należało do znanego uczonego, akademika Smagorina, ale to były dawne czasy. Zamordowana Jekatierina Wieniediktowna Aniskowiec była jego córką. Trzykrotnie zamężna, tyle samo razy zmieniała nazwisko, ale nie miejsce zamieszkania. Była chyba najstarszym lokatorem. Tylko ona miała osobne mieszkanie, resztę dawno przekształcono w lokale komunalne, w których trwała nieustanna rotacja najemców. Jedni się wyprowadzali, bo dostawali albo kupowali nowe mieszkanie, inni zaś wprowadzali się w wyniku zamiany z krewnymi albo współmałżonkami. Drzwi mieszkań były upstrzone przyciskami dzwonków i wizytówkami. Tylko na drzwiach mieszkania Jekatieriny Wieniediktowny znajdował się jeden dzwonek oraz ładna metalowa tabliczka z napisem: „Akademik W.W. Smagorin”.

Podczas gdy lekarz medycyny sądowej badał ciało, kryminalistyk uwijał się w poszukiwaniu śladów. Wyglądało na to, że zabójstwo popełniono na tle rabunkowym, bo w wystawnym mieszkaniu panował okropny nieład. Od razu było widać, że czegoś szukano.

– Czy ofiara ma jakichś krewnych? – Śledczy Olszański zwrócił się do sąsiadki poproszonej w charakterze świadka.

– Nie wiem – odparła z wahaniem młoda kobieta w dresie. – Mieszkam tu od niedawna, zaledwie pół roku. Ale słyszałam, że właścicielka nie miała dzieci.

– Kto w kamienicy może coś powiedzieć o Aniskowiec? Są tu jacyś starzy lokatorzy?

– Nie mam pojęcia. – Sąsiadka pokręciła głową. – Prawie z nikim nie utrzymuję kontaktów, wynajmuję tylko pokój. Aniskowiec kupiła mieszkanie, a pokój oddała do kwaterunku. Jesteśmy uchodźcami – dodała. – Z Tadżykistanu. Wszyscy trzymają się od nas z daleka, jakbyśmy byli zadżumieni i mogli innych zarazić. Więc nikt się nie kwapi do rozmowy z nami.

Tak, sąsiadka nie na wiele się przydała. Milicjantów czekał długi obchód mieszkań w celu zebrania wstępnych informacji o starszej pani, która zginęła od ciosu ciężkim narzędziem w tył głowy.

Zamordowana Jekatierina Wieniediktowna rzeczywiście nie utrzymywała prawie żadnych kontaktów z sąsiadami, ale miała spore grono przyjaciółek i znajomych. Rdzenna moskwianka, tutaj się wychowała, skończyła szkołę i studia, pracowała w Muzeum Historycznym. I wszędzie nawiązywała przyjaźnie. Dzisiaj przy życiu pozostało oczywiście niewielu jej znajomych. Jednakże tych, którzy mogliby opowiedzieć o zabitej, było i tak sporo.

Olszański polecił znaleźć przede wszystkim tych znajomych, którzy często bywali u Aniskowiec i mogli chociaż pobieżnie stwierdzić, co zostało ukradzione. Taka osoba się znalazła – były mąż Jekatieriny Wieniediktowny, Piotr Wasiljewicz Aniskowiec. Rozwiódł się z żoną piętnaście lat temu, kiedy ona miała pięćdziesiąt dziewięć, a on sześćdziesiąt dwa lata. Mimo oficjalnego rozstania nadal odwiedzał Jekatierinę Wieniediktownę, przynosił jej kwiaty i obdarowywał małymi, wzruszającymi upominkami.

– Nie obrazi się pan, jeśli zapytam o powód waszego rozwodu? – ostrożnie zagadnął śledczy, zaintrygowany niecodzienną sytuacją: rozwód w poważnym wieku, wcale nie po to, żeby założyć nową rodzinę.

Piotr Wasiljewicz spojrzał na Olszańskiego ze smutkiem.

– Byłem głupcem, ot i cały powód. Straciłem głowę dla młodszej, myślałem, że to właśnie jest owa prawdziwa, potężna namiętność, dla której człowiek jest gotów umrzeć. Rozwiodłem się z Katieriną. A kiedy wszystko się skończyło, Katia długo się ze mnie śmiała. Dobrze ci tak, mówiła, zadufany głuptasie, będziesz miał nauczkę. Wspaniale mnie traktowała. Później nieraz jej się oświadczałem, ale ona wciąż dawała mi kosza, mówiąc, że ślub w jej wieku, w dodatku z byłym mężem, zakrawa na kpinę. Przyjmowała jednak moje zaloty, nie odtrącała mnie.

– To znaczy, że panu wybaczyła? – uściślił śledczy.

– Zgadza się. – Aniskowiec skinął głową. – Zresztą długo się nie gniewała. Wie pan, ona miała niewiarygodne poczucie humoru, na każde nieszczęście umiała spojrzeć z uśmiechem. Przez te wszystkie lata ani razu nie widziałem, żeby Katierina płakała. Da pan wiarę? Ani razu. Za to bez przerwy się śmiała.

Piotr Wasiljewicz pojechał razem z Olszańskim do mieszkania swojej byłej żony. Po drodze parę razy sięgał po validol i było widać, że panicznie boi się wejść do pokoju, w którym niedawno leżały zwłoki. Ostatecznie udało mu się jednak zapanować nad sobą i z ciężkim westchnieniem zabrał się do przeglądania majątku. Widząc, jak wprawnie zlustrował ściany obwieszone obrazami i z jaką pewnością otwierał szuflady komody i drzwi szaf, Olszański domyślił się, że Piotr Wasiljewicz dobrze się orientuje w wyposażeniu i wie, gdzie co powinno leżeć.

– Wydaje mi się, że wszystko jest na swoim miejscu. – Aniskowiec rozłożył ręce. – Zginął tylko jeden obraz, mały, miniatura, ale nie sądzę, żeby zabrali go złodzieje.

– A dlaczego? – Olszański się zaniepokoił.

– Bo to zupełna tandeta, niewarta złamanego grosza. Po co by mieli ją kraść, skoro obok wiszą bezcenne płótna.

– Może chodzi o wielkość – zasugerował śledczy. – Mały obraz łatwiej wynieść.

– Ależ skąd, nie ma pan racji – zaoponował Piotr Wasiljewicz. – Niech się pan rozejrzy, tutaj jest pełno miniatur. Ojciec Katieriny, Wieniedikt Walerjewicz, miał do nich słabość, zbierał je przez całe życie. Każda jest unikatowa, proszę mi wierzyć. Zginął jednak najmniej wartościowy obrazek, Katia kupiła go od jakiegoś ulicznego pacykarza chyba dla kaprysu.

– Co przedstawiał?

– Kwiaty i motyle stylizowane na Dalego. W Moskwie można teraz kupić mnóstwo takich pejzaży. Jednym słowem, kicz. Sądzę, że Katierina raczej go komuś podarowała. To niemożliwe, żeby takie byle co ukradziono.

– Dobrze, Piotrze Wasiljewiczu, wyjaśnimy sprawę obrazu. A co z kosztownościami?

– Niczego nie brakuje. Wie pan, to po prostu zdumiewające. Katierina miała wspaniałą rodzinną biżuterię: brylanty, szmaragdy, platyna. Sama robocizna jest warta fortunę! Ale nic nie zginęło.

To rzeczywiście dziwne. Dlaczego w takim razie powysuwano szuflady z komody, porozrzucano rzeczy na podłodze, pootwierano szafy? Wyraźnie czegoś szukano. Jeśli nie kosztowności, to czego? I dlaczego przestępca ich nie zabrał? Klejnotów jest dużo, nie sposób ich przeoczyć, więc z pewnością je widział, a może nawet dotykał drogich kamieni. Więc dlaczego niczego nie wziął?

Natychmiast należało znaleźć jeszcze kogoś, kto mógłby przejrzeć rzeczy Jekatieriny Wieniediktowny. Niewykluczone, że jej eksmąż zauważył stratę, ale z jakiegoś powodu ją przemilczał.

Opasły, ściągnięty gumką recepturką notes Jekatieriny Wieniediktowny Aniskowiec, z mnóstwem wystających karteczek i wizytówek, leżał na biurku przed Anastazją Kamieńską. Zadanie śledczego było zupełnie jasne: znaleźć wśród znajomych zamordowanej osobę, która mogłaby udzielić fachowej konsultacji w zakresie posiadanych przez nią wartościowych przedmiotów. O ile zadanie sformułowano krótko i zwięźle, o tyle praca związana z jego wykonaniem była długa i żmudna. Odszukanie wszystkich osób wymienionych w notesie wymagało dużo czasu i cierpliwości. Nastia skrupulatnie sprawdzała kolejne numery telefonów i w odpowiedzi na swoje pytanie słyszała: „Umarł...”, „Numer przekazano innemu abonentowi...”, „Wyprowadził się...”, „Umarł...”, „Umarł...”.

Trzeciego dnia dopisało jej w końcu szczęście. Historyk sztuki, znawca malarstwa i kolekcjoner antyków Iwan Jelizarowicz Byszow cieszył się dobrym zdrowiem i miał świetne rozeznanie zarówno w obrazach Aniskowiec, jak i w jej biżuterii. Zanim Nastia się z nim skontaktowała, zdążył się już dowiedzieć o tragicznej śmierci swojej starej przyjaciółki, więc co chwila powtarzał:

– Mój Boże, mój Boże, byłem pewien, że ona nas wszystkich przeżyje! Miała żelazne zdrowie. Ach, Katierina, Katierina!

– Długo pan zna Jekatierinę Wieniediktownę? – zapytała go Nastia.

– Całe życie – szybko odparł Byszow. – Nasi ojcowie się przyjaźnili, więc praktycznie wychowywaliśmy się razem. Mój ojciec i Wieniedikt Walerjewicz byli zapalonymi kolekcjonerami. Nasze drogi się jednak rozeszły. Przejąłem kolekcję ojca i że tak powiem, kontynuowałem jego dzieło, a Katia nie miała serca do zbieractwa, jakoś jej to nie pociągało. Zresztą kobiety w ogóle nie wykazują skłonności... Dyskretnie spieniężała wartościowe rzeczy i z tego się utrzymywała. Państwo przyznało jej skromniutką emeryturę, pracowników muzeów się u nas wysoko nie ceni.

– A kto odziedziczy jej majątek?

– Państwo. Katierina zapisała wszystko kilku muzeom. Nie ma krewnych, którym chciałaby cokolwiek zostawić.

– Naprawdę nie ma żadnych krewnych? – z powątpiewaniem zapytała Nastia.

– No cóż, jakichś tam oczywiście ma – odparł Byszow drżącym głosem. – Ale nie takich, którym można by zostawić kolekcję. Raz, dwa ją przepiją i przehulają. Chociaż gromadzenie dzieł sztuki nie było pasją Kati, świetnie zdawała sobie sprawę z wartości tego, co posiadała. Mam na myśli nie tyle wartość materialną, ile wartość rozumianą szerzej. W odniesieniu do historii i kultury. Katia była bardzo wykształcona.

Krewni pominięci przy podziale spadku. Robi się ciekawie. Chociaż nie. Gdyby maczali palce w zabójstwie, zabraliby cenne rzeczy. Inaczej zabójstwo traci sens. Może coś im przeszkodziło? Zdążyli zabić, ale nie zdołali ukraść kolekcji... Trzeba przydusić sąsiadów. No bo co w takiej sytuacji może przeszkodzić przestępcy? Jedynie pojawienie się kogoś na klatce schodowej.

– Proszę powiedzieć, Iwanie Jelizarowiczu, jak został sporządzony testament? Chodzi mi o to, czy zawiera opis każdej rzeczy, która przechodzi na własność muzeum po śmierci Aniskowiec?

– Rozumiem, co pani ma na myśli. – Stary kolekcjoner skinął głową. – Tak, każda rzecz została opisana w obecności przedstawicieli muzeów i notariatu. Testament dokładnie określa, co się komu należy. Katia nie umieściła w nim tylko kilku obrazów, zamierzała je sprzedać i żyć z otrzymanych pieniędzy.

– I co? Sprzedała?

– Oczywiście.

– Nie wie pan komu?

– Jak to komu? Mnie. Sprzedała je mnie. Do tej pory są u mnie.

– A gdyby nie starczyło jej pieniędzy?

– Rozmawiałem z nią na ten temat – odparł Byszow. – Po pierwsze, obrazy, które od niej kupiłem, były bardzo drogie. Podejrzewa pani, że odkupiłem je od Kati za bezcen po starej znajomości? Ależ nie! Zapłaciłem pełną wartość, może to pani sprawdzić. Pieniędzy powinno jej było starczyć na wiele lat. A po drugie, gdyby pieniądze się skończyły, wprowadziłaby zmianę do testamentu, wykluczyła coś z masy spadkowej i wówczas sprzedała.

– Czy dobrze pana zrozumiałam? – Nastia dokonała podsumowania. – W chwili sporządzenia testamentu wszystkie obrazy obejrzeli eksperci i potwierdzili ich autentyczność?

– Tak jest.

– Kiedy to było?

– Z pięć albo sześć lat temu.

– Iwanie Jelizarowiczu, czy Jekatierina Wieniediktowna bała się, że ktoś ją może obrabować?

– W żadnym wypadku! – zdecydowanie oświadczył Byszow. – Ani przez chwilę.

– A dlaczego?

– Taki chyba miała charakter. – Po raz pierwszy podczas rozmowy mężczyzna się uśmiechnął. – Katia nigdy niczego się nie bała. Uważała, że przed losem nie ma ucieczki. A zresztą już pani mówiłem, że nie przywiązywała szczególnej wagi do kolekcji. Wiedziała, ile jest warta, ale nie była z nią emocjonalnie związana. Przecież sama jej nie gromadziła, nie inwestowała w nią czasu ani pieniędzy. Zamontowała oczywiście drzwi antywłamaniowe, ale to ja ją do tego namówiłem. A brylantów nawet nie nosiła, mówiła, że jej w nich nie do twarzy.

Teraz przynajmniej wiadomo, co dalej robić. Postarać się o testament Aniskowiec, wezwać rzeczoznawców i porównać wartościowe przedmioty opisane w testamencie z tymi, które znajdowały się w mieszkaniu. Jednocześnie uzyskać potwierdzenie ich autentyczności. Ponieważ złodziej, jeżeli miał stały dostęp do mieszkania Jekatieriny Wieniediktowny, mógł się okazać przebiegły, zrobił kopie wybranych rzeczy i obrazów, a teraz podmienił oryginały na falsyfikaty. To by tłumaczyło, dlaczego Piotr Wasiljewicz nie zauważył żadnych strat.

Pierwszy na liście podejrzanych był kolekcjoner Byszow. Często bywał w mieszkaniu i dobrze znał przechowywane w nim bezcenne przedmioty. Drugim podejrzanym automatycznie stawał się były mąż Aniskowiec, który również często ją odwiedzał i świetnie znał każdy obraz na ścianie i wszystkie brylanty w kasetce. Nastia przeczuwała, że wkrótce pojawi się trzeci, czwarty, a nawet dwudziesty piąty podejrzany. Wystarczy dokładniej poszperać i okaże się, że jest ich całe mrowie. Takich spraw najbardziej nie lubiła. Jeśli wyjdzie na jaw, że część rzeczy Jekatieriny Wieniediktowny podmieniono, to pozostanie tylko jedna hipoteza dotycząca zabójstwa i trzeba będzie szukać winnych wśród ogromnej liczby podejrzanych. To mało interesujące.

Natomiast jeśli się okaże, że z mieszkania rzeczywiście nic nie zginęło, wtedy będzie musiała opracować zupełnie nową hipotezę, i to niejedną. Ta perspektywa wydawała jej się o wiele ciekawsza.

Nigdy się nie dziwiła, że potrafi się obyć niemal bez snu. Już w dzieciństwie się z tym pogodziła. Ira była posłusznym dzieckiem i bez szemrania szła do łóżka na pierwsze skinienie matki, nie kaprysiła, co wcale nie oznaczało, że od razu zasypiała. Leżała cichutko, później niepostrzeżenie zapadała w sen, a koło piątej rano otwierała oczy. Nie czuła się jednak rozbita ani niewyspana. Po prostu tak funkcjonował jej organizm.

Kiedy wydarzyło się nieszczęście, miała czternaście lat. Póki nie skończyła szesnastu, mieszkała w internacie, a potem zaczęła zupełnie samodzielne życie. Jego sens polegał na tym, żeby zarobić jak najwięcej pieniędzy. Były potrzebne na lekarstwa i jedzenie dla dwóch sióstr i brata. I dla matki, której Ira nienawidziła.

Ratował ją bałagan prawny, dzięki któremu mogła pracować w kilku miejscach jednocześnie. Zrywała się o piątej rano i biegła pozamiatać albo odśnieżyć chodniki, zależnie od pory roku. Od ósmej myła klatkę schodową w sąsiednim piętnastopiętrowym wieżowcu. O wpół do jedenastej pędziła na bazar i roznosiła handlarzom wodę, gorące posiłki i papierosy. O piątej, gdy bazar zamykano, robiła zakupy, wracała do domu, gotowała, sprzątała, dwa razy w tygodniu jechała do szpitala odwiedzić rodzeństwo, raz w miesiącu do matki. Wieczorem, od dziesiątej do północy, myła podłogi i wykonywała inne brudne prace w małej restauracji znajdującej się nieopodal. Nie zadawała sobie pytania, ile to może trwać. Na jak długo wystarczy jej sił. Żyła w ten sposób, ponieważ nie było innego wyjścia. Lekarze powiedzieli, że Nataszy i Oleńce już nie da się pomóc, ale małego Pawlika można jeszcze uratować, potrzebne są tylko ogromne pieniądze, bo trzeba zrobić kilka operacji, a te są drogie. O tym, czy można pomóc matce, Ira nawet nie myślała. Szybko zrozumiała, że myślenie szkodzi. Kilka lat temu usłyszała w telewizji, że znany młody aktor filmowy jest ciężko chory i potrzebuje pieniędzy na leczenie. Z ekranu telewizora apelowano do obywateli i sponsorów: pomóżcie, wpłacajcie, ile kto może, podajemy numer konta... Niestety aktor umarł. Irze tylko raz przyszło na myśl, że skoro aktorowi i jego przyjaciołom zabrakło pieniędzy na leczenie, to co ona ma powiedzieć, na próżno stara się zebrać pieniądze dla Pawlika. Ale ten jeden jedyny raz wystarczył, żeby sobie powiedziała: nie ma sensu tego roztrząsać. Musi robić swoje i iść do przodu. Nie zastanawiać się, nie tracić wiary, inaczej nigdy się nie uda.

W wieku siedemnastu lat całkiem samodzielnie odkryła wielką szekspirowską myśl: „Tak to świadomość czyni nas tchórzami i naturalne rumieńce porywu namysł rozcieńcza w chorobliwą bladość...”.¹

Teraz miała dwadzieścia lat. I zmierzała do celu jak robot o niespożytej mocy.

Ira zerwała się przed piątą i na palcach, żeby nie zbudzić lokatorów, poszła do kuchni wstawić wodę na herbatę. Kiedyś mieszkanie zajmowała jej duża rodzina: matka, ojciec, trójka młodszego rodzeństwa i ona. Teraz Ira została sama i pokonawszy wątpliwości oraz lęki, w ubiegłym roku zaczęła wynajmować dwa pokoje, zostawiając sobie trzeci, najmniejszy. Do tej pory lokatorzy nie sprawiali na szczęście większych kłopotów, chociaż ekscesy oczywiście się zdarzały. Ira Tieriochina umiała jednak o siebie zadbać, dwa lata spędzone w internacie wiele ją nauczyły.

W kuchni panował bałagan. Szamil znowu miał gości i znowu nie posprzątał po sobie. Ira nie bała się oczywiście żadnej pracy i wynajmując pokój, uprzedziła Szamila: jeśli będzie pan sam sprzątał i mył naczynia, czynsz wynosi tyle i tyle, ale jeśli będę musiała po panu sprzątać, to będzie wyższy. Lokator zgodził się płacić więcej, ale do czego to podobne, żeby zostawiać taki chlew! Zupełny brak przyzwoitości! Co prawda bałagan w kuchni Ira widziała prawie codziennie i była gotowa uczciwie odpracować podwyższony czynsz za pokój. Czuje się tylko niezręcznie wobec drugiego lokatora, cichego, skromnego i miłego, który nie hałasuje, prawie nigdy nie przyprowadza gości, a nawet gdy przyprowadza, siedzą u niego w pokoju i spokojnie rozmawiają. Mężczyzna nie korzysta też z naczyń Iry, przywiózł swoje i sam je zmywa. Porządny z niego człowiek, nie trzeba po nim w ogóle sprzątać, chociaż płaci tyle co Szamil.

Dobrze, że Szamil jest u niej ostatni dzień. Wieczorem wyjedzie, mówi, że wraca do ojczyzny, że niby pozałatwiał wszystkie sprawy w Moskwie. A następny kandydat na lokatora znalazł się jak na zawołanie, już tydzień temu Szamil go przyprowadził. Chłopak nie spodobał się Irze, ale to nie miało znaczenia. Szamil też jej się nie podobał, tak samo Musa, który mieszkał tu przed Szamilem. Nic złego się jednak nie stało, życia nie straciła, majątek pozostał nienaruszony, nikt nie spalił mieszkania. Wszyscy lokatorzy płacą bez szemrania i nie oszukują. Trzeba powiadomić tylko wujka Władika, na wszelki wypadek, dla wspólnego bezpieczeństwa.

Ira szybko się umyła, zjadła kromkę żytniego chleba z tanią margaryną, popiła ją herbatą, po czym wciągnęła stare dresowe spodnie, koszulkę z długimi rękawami i pobiegła sprzątać ulicę. Gdy otworzyła drzwi stróżówki, w której przechowywano miotły, łopaty i grabie, zobaczyła, że jej miotła znikła. Ta, którą tak starannie dobierała do swego wzrostu i która pasowała do jej małych dłoni.

– Co za dranie – syknęła Ira ze złością. – Parszywe dranie. Nawet miotłę zwinęli. Jak się dowiem, kto to zrobił, wydrapię mu oczy.

Była to oczywiście sprawka Tańki pasożytki. Ira nie miała cienia wątpliwości. Nic nie szkodzi, później się z nią porachuje. Jeszcze Tańka gorzko zapłacze. A razem z nią jej gach. Chcą dostać mieszkanie za darmo, zatrudnili się jako dozorcy, ale ni cholery nie sprzątają. Zjawiają się raz na trzy dni, machną parę razy miotłą i jazda do domu. A ich rejon dalej jest brudny. Ira poprosiła, żeby go jej przydzielono za dodatkowym wynagrodzeniem, ona może zaczynać pracę nawet o czwartej rano i zdąży posprzątać oba rejony. To lepsze niż przymusowe wysyłanie innych, żeby dokończyli pracę Tańki. Ale gdyby spełniono prośbę Iry, musiano by zwolnić Tańkę pasożytkę i wyrzucić ją z mieszkania. Takie rozwiązanie odpowiadało wszystkim, z wyjątkiem oczywiście Tańki. Jej gach nasłał swoich kolesiów, bezczelnych mięśniaków z gumowymi pałkami, którzy szybko wyjaśnili szefostwu co i jak, dlaczego Tańki nie wolno wyrzucać z mieszkania. Szefowie dali Tańce spokój, przymykając na wszystko oczy, ale ich uprzejmość w ogóle Iry nie obchodzi, za każdym razem gdy spotyka tę zdzirę, wcale nie kryje, co o niej myśli. Tańka, trzydziestoletnia dziewucha z pijacką gębą, obwieszona złotem, nie pozostaje jej dłużna. Krótko mówiąc, obrzucają się błotem. A teraz miotłę gwizdnęła, wywłoka jedna...

Ira posprzątała ulicę, umyła klatkę schodową w piętnastopiętrowym wieżowcu i pobiegła do domu, żeby wziąć prysznic i się przebrać. Postanowiła również od razu zadzwonić.

– Wujek Władik? Tu Ira, dzień dobry – wyrzuciła z siebie jednym tchem, jakby tempo pracy, które narzuciła sobie od świtu, obejmowało również rozmowy.

– Cześć – odparł Władisław Nikołajewicz. – Co słychać?

– W porządku. Trafił mi się nowy lokator.

– Rosjanin?

– Nie. Kolega Szamila.

– Rozumiem. Możesz wpaść dzisiaj? Umówię się z chłopcami, to go zweryfikują.

– Będę po piątej. Pasuje?

– Zgoda. Zadzwoń między piątą a wpół do szóstej.

– Zadzwonię. Dziękuję, wujku.

– Na razie nie ma za co. – Władisław Nikołajewicz uśmiechnął się do słuchawki.

Ira Tieriochina była kiedyś sąsiadką Stasowa. W czasach, gdy razem z żoną Margaritą i córeczką Lilą mieszkał w Sokolnikach. Po rozwodzie wrócił do swojej kawalerki w Czeriomuszkach. Do nieszczęścia w rodzinie Tieriochinów doszło, gdy mieszkali w tym samym domu, więc kiedy rok temu Ira nagle do niego zadzwoniła, Stasow nie potrzebował długich wyjaśnień. I tak wszystko rozumiał.

Za pierwszym razem Ira zadzwoniła, żeby się jedynie poradzić. Zamierza przyjąć lokatorów, na gwałt potrzebuje pieniędzy, ale trochę się boi. Stasow, milicjant, funkcjonariusz operacyjny z dwudziestoletnim stażem, był temu przeciwny, odradzał, straszył możliwymi nieprzyjemnościami. Młoda, dziewiętnastoletnia dziewczyna, nikogo bliskiego w pobliżu, więc nikt jej nie obroni, jeśli coś pójdzie nie tak. Irka się jednak uparła. Nie potrzebowała porady „wynająć pokój czy nie”. Chciała wiedzieć, jak ustrzec się przed wspomnianymi nieprzyjemnościami.

Zdaniem Stasowa uniknięcie nieprzyjemności było w zasadzie niemożliwe, udzielił jej jednak kilku praktycznych wskazówek, które mogły zmniejszyć ryzyko. Wtedy właśnie zaproponował Irze, żeby najpierw zasięgać informacji o przyszłych lokatorach. Irka chętnie na to przystała i jak się okazało, postąpiła bardzo słusznie, ponieważ pierwszy kandydat na najemcę okazał się przestępcą ściganym listem gończym. Stasow zawiózł Irę na Pietrowkę, pokazał jej furę kartotek, zdjęć i listów gończych, a dwa dni później poszukiwany mężczyzna został zatrzymany. Zadbano oczywiście, żeby nikt nie skojarzył tego faktu z młodą sprzątaczką. Na następnego kandydata Stasow wyraził zgodę po weryfikacji, na wszelki wypadek jeszcze raz uprzedzając Irę, że to niebezpieczny pomysł, i otrzymując od niej solenne zapewnienie, że nie wpuści nikogo do mieszkania, nie powiadamiając o tym Stasowa.

Obecnie Władisław nie pracował już w milicji, zdobył licencję prywatnego detektywa i był szefem ochrony w koncernie filmowym Syriusz. Nadal miał jednak przyjaciół na Pietrowce i w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Na jego prośbę chętnie pomagali weryfikować lokatorów Iry Tieriochinej. Lepiej zawczasu się asekurować, niż znaleźć później właścicielkę mieszkania martwą.

Znajomych i przyjaciółek Jekatierinie Wieniediktownie nie brakowało, ale najgorsze było to, że wszyscy mieli dzieci i wnuki, które mogły słyszeć o cennych przedmiotach przechowywanych w mieszkaniu samotnej starszej pani bez szczególnych środków ostrożności. Jurij Korotkow razem ze śledczym Olszańskim zajął się przygotowaniem ekspertyzy obrazów i wyrobów jubilerskich w celu wykrycia falsyfikatów, Nasti Kamieńskiej zaś, jako że była najmniej ruchliwa, przypadły przesłuchania osób znających ofiarę.

Z przesłuchań wyłaniał się wizerunek siedemdziesięcioczteroletniej kobiety, która żyła pełnią życia. Błędem byłoby jednak stwierdzenie, że jej życie było usłane różami. W czterdziestym pierwszym narzeczony dziewiętnastoletniej Kati poszedł na wojnę, a w czterdziestym trzecim zginął. Jej pierwszy mąż, lekarz ortopeda Szwajsztejn, został aresztowany jako podejrzany w sprawie lekarzy kremlowskich i umarł w celi, nie wytrzymując brutalnego traktowania przez klawiszy. Drugi mąż zginął w wypadku samochodowym. Z trzecim, jak wiadomo, musiała się rozstać z powodu płomiennego uczucia, którym małżonek obdarzył młodą ślicznotkę. Jekatierina Wieniediktowna rzeczywiście nie miała dzieci, w tej kwestii sąsiadka się nie myliła. Chodziło o jakieś problemy zdrowotne natury kobiecej.

Inna kobieta, która tragicznie straciła narzeczonego oraz dwóch mężów, ukarana nie wiadomo za jakie grzechy bezdzietnością, uważałaby swój los za nieszczęśliwy, a życie za nieudane. Ale nie Jekatierina Wieniediktowna. Bardziej pogodnej, wesołej i życzliwej osoby nawet nie można było sobie wyobrazić. Przez całe życie obracała się w kręgu pisarzy i poetów, malarzy i artystów, bywała na wszystkich premierach teatralnych, wernisażach i wieczorach poetyckich, a ostatnio nie opuszczała żadnej uroczystości, którą organizował Klub Weteranów Sceny. Chociaż nigdy nie była pracownikiem teatru, wielu starych aktorów i reżyserów teatralnych uważało ją za swoją, bo to właśnie ona była niegdyś zapraszana na próby generalne i to ona zawsze siedziała na premierach w pierwszym rzędzie, uśmiechając się życzliwie i ściskając w dłoniach ogromne bukiety kwiatów, którymi hojnie obdarowywała artystów, gdy opadała kurtyna. W przerwach między małżeństwami Jekatierina Wieniediktowna nawiązała kilka głośnych romansów z mężczyznami, którzy byli w tamtym czasie obiektami powszechnego zainteresowania. Jej przygody miłosne kończyły się różnie, raz partner ją porzucał, raz ona odchodziła pierwsza, to znów kochankowie rozstawali się za obopólną zgodą pod naciskiem okoliczności. Jakkolwiek jednak było, nic nie mogło zetrzeć uśmiechu z twarzy Jekatieriny Wieniediktowny i stłumić jej dźwięcznego śmiechu. Nawet kiedy ktoś wyrwał jej na ulicy torebkę z pieniędzmi, które właśnie wypłaciła z książeczki oszczędnościowej na zakup nowego telewizora, Aniskowiec przybiegła do domu i rzuciła się do telefonu, żeby zadzwonić do przyjaciółki, ale śmiejąc się, długo nie mogła wykrztusić słowa.

– Wyobraź sobie – wydukała wreszcie, trzęsąc się ze śmiechu – że mnie obrabowano. To dopiero heca!

Przyjaciółka uznała, że Jekatierina płacze i dostała ataku histerii. Tylko tak mogła zinterpretować dźwięki rozlegające się w słuchawce. Zabrała się więc do pocieszania biedaczki. Dopiero chwilę później zorientowała się, że Jekatierina się śmieje, a nie płacze.

– Coś ty taka wesoła? – zapytała zdziwiona przyjaciółka.

– A twoim zdaniem powinnam teraz rozpaczać? – odparła Jekatierina Wieniediktowna. – Znasz przecież moją zasadę: jeśli można coś zrobić, należy działać, a jeśli niczego nie da się zrobić, trzeba się z tym pogodzić. A w każdym razie nie płakać. Mówiłam ci zresztą nieraz, że chroni mnie Anioł Stróż. Jeśli pieniądze na telewizor przepadły, to znaczy, że nie powinnam go kupować. Widocznie sądzone mi było kupić telewizor, który by wybuchł i się zapalił. Więc lepiej, że nie mam tych pieniędzy, niżby moje mieszkanie miało się spalić, a ja razem z nim.

Równie dobrze bawiła się, gdy jej trzeci mąż, Piotr Wasiljewicz Aniskowiec, oświadczył, że pragnie się rozwieść. Tak samo pękała ze śmiechu, gdy kilka miesięcy po rozwodzie mąż znowu stanął na progu jej mieszkania.

– No co, stary kocurze, wyszumiałeś się? – zapytała dobrodusznie, częstując go swoją popisową zupą grzybową i wybornym pilawem z rodzynkami i suszonymi morelami. – Warto było?

Grzechem byłoby powiedzieć, że Jekatierina przesadnie o siebie dbała i godzinami przesiadywała w salonach zdrowia i urody. Starała się jednak wyglądać zawsze tak, żeby przyjemnie było na nią spojrzeć. Idealnie ułożone siwe włosy, lekki makijaż: tusz na rzęsach, delikatnie podkreślone usta, naturalne, ciemnocieliste rumieńce na policzkach. Zadbane ręce i obowiązkowy manikiur. Z wiekiem udało jej się nie przybrać na wadze, więc chętnie nosiła kostiumy składające się z żakietu oraz spodni, do których pasowały bluzki w jej ulubionym kremowym kolorze. Często odwiedzała przyjaciółki i nigdy nie odrzucała zaproszeń na bankiety jubileuszowe, których ostatnio otrzymywała sporo: ktoś świętował siedemdziesiąte urodziny, kto inny siedemdziesiąte piąte, trafiały się też złote gody. Nie mówiąc już o uroczystych obchodach pięćdziesięciolecia pracy twórczej.

– Nastały teraz dla mnie złote czasy – często powtarzała. – Wszyscy moi przyjaciele wkraczają w błogosławiony wiek i co chwila coś świętują. Aż trudno nadążyć z kupowaniem kwiatów i prezentów!

Tak, Jekatierina Wieniediktowna miała wielu przyjaciół i znajomych, więc trudno było sobie nawet wyobrazić, że mogła mieć również wrogów. Bo jeśli zabito ją nie dla obrazów i brylantów, musiał istnieć jakiś osobisty powód. Jakiś zatarg, całkiem możliwe, że zadawniony.

Dzisiaj przed Nastią Kamieńską siedziała jedna z najbliższych przyjaciółek zamordowanej i wyczerpująco odpowiadała na wszystkie pytania. Podczas takich rozmów Nastia odżywała: starszym ludziom często doskwiera brak uwagi i rozmów, więc zazwyczaj bardzo chętnie oddają się pogawędkom, nawet jeżeli powód rozmowy jest tragiczny – śmierć bliskiej osoby. Niczego nie trzeba wyciągać z nich na siłę, przeciwnie, czasami trudno ich powstrzymać. Nastia nie próbowała jednak powstrzymywać rozmówcy. W jego głowie powstają bowiem skojarzenia, dzięki którym przypomina sobie wiele rzeczy i zaczyna relacjonować wydarzenia pozornie niezwiązane z zabójstwem. Ni stąd, ni zowąd może wypłynąć taki szczegół, o który wywiadowca nawet nie miał zamiaru zapytać.

Najważniejsze, żeby sprowokować przesłuchiwanego do swobodnej opowieści – uczył kiedyś Nastię ojczym, który całe życie przepracował w wydziale kryminalnym – i spokojnie czekać, aż się otworzy i zdradzi coś istotnego dla sprawy. Słuchasz go, nie przerywasz, przytakujesz ze współczuciem i zainteresowaniem, tworząc w ten sposób iluzję swobody wypowiedzi, którą delikwent tak się zachłystuje, że przestaje się pilnować.

Marta Gienrichowna Szulc była tą przyjaciółką, do której Jekatierina Wieniediktowna zadzwoniła po kradzieży torebki, pękając ze śmiechu.

– Proszę powiedzieć, Marto Gienrichowno, jakie stosunki łączyły pani przyjaciółkę z Iwanem Jelizarowiczem Byszowem?

– Wspaniałe. Znali się od dziecka. Przez jakiś czas Wanieczka nawet się do mnie zalecał, co prawda to były dawne czasy, nie miałam wtedy jeszcze pięćdziesięciu lat. Musi pani wiedzieć, że on wcześnie owdowiał i szukał sobie nowej towarzyszki życia.

– Jego zaloty nie były pani na rękę?

– Dlaczego? – Szulc uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Wanieczka był czarujący. Ja jednak nie byłam wolna. Nawet gdybym uległa wówczas uczuciu, i tak nie zdecydowałabym się na rozwód.

– Dlaczego? Miała pani małe dzieci?

– Niech pani nie żartuje, o jakich małych dzieciach może być mowa w wieku czterdziestu siedmiu lat! Nie, dzieci były już duże. Chodzi o to, że Wanieczka jest Rosjaninem. A my jesteśmy Niemcami. Rodzice od małego wpajali mi, że nie powinniśmy się asymilować, zawierając małżeństwa z osobami innych narodowości. Mój zmarły mąż również był Niemcem.

– A co z Jekatieriną Wieniediktowną? Byszow nie próbował z nią flirtować?

– Ależ kochana, oni zaliczyli ten etap jako piętnasto -, szesnastolatkowie. To była szczenięca miłość. Później Katieńka miała narzeczonego, spotykała się z nim ze dwa lata, póki nie wybuchła wojna.

– A jak potem układały się relacje Jekatieriny Wieniediktowny i Byszowa?

– Bardzo poprawnie. Ich rodziny się przyjaźniły. Iwanowi podobała się kolekcja obrazów, którą zgromadził ojciec Kati, więc stale powtarzał, że kupi wszystkie płótna, gdy tylko Katieńka zdecyduje się je sprzedać.

– Marto Gienrichowno, o ile mi wiadomo, pani przyjaciółka zapisała w testamencie prawie wszystkie swoje obrazy muzeom, z wyjątkiem kilku, które sprzedała Byszowowi. Czy to prawda?

– Tak, ma pani rację. Katia tak właśnie postąpiła.

– A dlaczego nie sprzedała wszystkich obrazów Iwanowi Jelizarowiczowi, skoro tak mu na tym zależało? Przecież przyjaźnili się przez całe życie. Więc dlaczego nie poszła mu na rękę?

– Katia chciała doczekać końca swoich dni w otoczeniu obrazów. Były z nią przez całe życie i nie chciała zbyt wcześnie się z nimi rozstawać. Początkowo rzeczywiście zaproponowała Iwanowi, że mu je zapisze. On jednak wykazał się w tej sytuacji wyjątkową szlachetnością. Nie chcę, mówił, żebyś myślała, że nie mogę się doczekać twojej śmierci. Nie chcę być twoim spadkobiercą. A tym bardziej dostać obrazów za darmo. Wtedy się umówili, że Katia sprzeda mu kilka obrazów, żeby starczyło jej na utrzymanie, a resztę zapisze muzeom.

– Ale dlaczego testament został sporządzony wyłącznie na korzyść muzeów? Czyżby Jekatierina Wieniediktowna nie miała żadnych krewnych?

– Katia miała krewnych, ale oni nie potrzebowali obrazów. Zresztą pokrewieństwo było tak dalekie, że nie utrzymywali z nią żadnych kontaktów.

Wyglądało na to, że Marta Gienrichowna mówi prawdę. Jekatierina Wieniediktowna troskliwie przechowywała otrzymywane przez lata listy, kartki z życzeniami i telegramy, ale wśród nich nie było ani słowa od krewnych. Zarówno Byszow, jak i Piotr Wasiljewicz Aniskowiec zgodnie twierdzili, że jacyś krewni z linii ojca gdzieś są, w Murmańsku czy w Magadanie, ale bardzo dalecy. Nigdy jednak nie odwiedzali Jekatieriny. A zatem nie było żadnych podstaw, żeby podejrzewać ich o wyrachowane zainteresowanie kolekcją akademika Smagorina.

– Jak pani sądzi, czy gdyby krewni nagle się zjawili, Jekatierina Wieniediktowna powiedziałaby pani o tym? – zapytała Nastia Martę Gienrichownę.

– Jestem pewna, że tak – zdecydowanie odparła Szulc. – Jaki miałaby powód, żeby to przede mną ukrywać? Na pewno by powiedziała.

– A poza tym mogła mieć przed panią jakieś tajemnice?

– O, kochana – odparła Szulc z westchnieniem. – Musiałaby pani znać Katię. Zawsze była wesoła i otwarta, ale nigdy gadatliwa. Jeśli Katia chciała coś ukryć, nie było szans, żeby ktoś się o tym dowiedział, zapewniam panią. Umiała milczeć i trzymać język za zębami. Wszyscy ją za to szanowali. Można jej było powierzyć każdy sekret i mieć całkowitą pewność, że nikomu go nie zdradzi. Katia ani razu nikogo nie zawiodła. Albo jak to się teraz mówi, nie wystawiła. Kto wie, ile tajemnic alkowy zabrała ze sobą do grobu...

Marta Gienrichowna załkała i przyłożyła chusteczkę do oczu. Po raz pierwszy podczas długiej rozmowy pozwoliła sobie na okazanie słabości i w tym momencie Nastia po raz kolejny w ciągu ostatnich dni pomyślała, że wielu młodych ludzi nie docenia starszego pokolenia. Jest o wiele mądrzejsze, niż przyjęło się sądzić w gronie osób przed czterdziestką, o wiele bardziej pomysłowe i odporniejsze. A jeśli chodzi o tajemnice alkowy zabrane do grobu, temat wydaje się bardzo interesujący. Czyżby w nim należało upatrywać powodu tragicznej i okrutnej śmierci Aniskowiec?

Nastia zerknęła na zegarek: wpół do siódmej. Biedna Marta Gienrichowna siedzi tu już od ponad czterech godzin. Czy to wypada trzymać tak długo niemłodą i schorowaną kobietę?

– Dziękuję, Marto Gienrichowno, dzięki pani pomocy o wiele lepiej mogę sobie wyobrazić pani przyjaciółkę – ciepło odezwała się Nastia. – Może napije się pani herbaty albo kawy?

– Z przyjemnością – odparła Szulc z ożywieniem. – Będę również bardzo wdzięczna, jeżeli wskaże mi pani damską toaletę.

Nastia uśmiechnęła się przepraszająco. To rzeczywiście nieładnie z jej strony, że tak traktuje świadka. Mogła o tym pomyśleć wcześniej, nie czekać, aż Marta Gienrichowna straci cierpliwość. Kiedy Szulc wyszła do toalety, na biurku Nasti zabrzęczał telefon wewnętrzny.

– Nie przeszkadzam, Nastazjo Pawłowno? – rozległ się głos Stasowa.

– Nie. A co, jesteś w pobliżu?

– Owszem, snuję się po korytarzach. Mogę do ciebie wpaść na chwilę?

– Wpadnij. Tylko bez wygłupów, przesłuchuję świadka.

– Za kogo mnie bierzesz – żachnął się Stasow. – Miłość nie może być głupia, najwyżej kłopotliwa. Dobra, pędzę.

Widocznie naprawdę biegł, a może dzwonił z sąsiedniego pokoju, w każdym razie zjawił się dosłownie kilka sekund później. Towarzyszyła mu szczupła, niewysoka dziewczyna o wymizerowanej twarzy pokrytej krostami. Dwumetrowy, zielonooki przystojniak Stasow wyglądał przy niej na jeszcze wyższego, bardziej barczystego i przystojniejszego.

– Nie mogłem przejść obok i nie przypomnieć ci o moim płomiennym uczuciu – ze śmiechem oznajmił Władisław na progu. – Poznajcie się, to Iroczka, moja dawna sąsiadka, a obecnie podopieczna. Opowiadałem ci o niej.

– Tak, tak, przypominam sobie. – Nastia skinęła głową. – Bardzo mi miło.

Dziewczyna burknęła coś niewyraźnie w odpowiedzi i nawet się nie uśmiechnęła.

– Zasięgaliśmy informacji o niejakim Iljasie – ciągnął Stasow jak gdyby nigdy nic. – Zamierza wynająć u Iry pokój.

– I co? Okazał się bandytą i zabójcą poszukiwanym listem gończym? – zażartowała Nastia.

– Na szczęście nic z tych rzeczy. Przyprowadził go obecny lokator, o którym wszystko już wiemy, więc weryfikacja Iljasa nie była trudna. To oczywiście mało ciekawy typ, drobny szmugler podróżujący do Turcji, Egiptu i Włoch, ale na razie czysty. Przed nikim się nie ukrywa, w nic niezamieszany, chyba że w jakieś drobiazgi.

W tej samej chwili wróciła Marta Gienrichowna i z ciekawością zerknęła na dziwną parę. Stasow, który siedział rozparty na krześle, zerwał się błyskawicznie na widok starszej pani, czym zaskarbił sobie jej przychylny uśmiech. Ira zaś w ogóle nie zareagowała na jej przybycie i nawet nie skinęła głową w odpowiedzi na uprzejme „dobry wieczór” wypowiedziane tonem osoby światowej.

– Komu herbaty, a komu kawy? – gościnnie zaproponowała Nastia, włączając grzałkę i wyjmując z biurka kubki, kawę, herbatę i cukier. – Marto Gienrichowno?

– Poproszę herbatę.

– Ja również – rzucił Stasow. – A ty, Irisza?

– Ja nic – burknęła dziewczyna.

Władisław wypił herbatę trzema dużymi łykami i szybko wstał.

– No dobrze, Nastazjo Pawłowno, my już polecimy. Dziękuję za herbatę. Cieszę się, że mogliśmy się zobaczyć. Odezwij się czasem.

– Ty również. – Nastia uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Marta Gienrichowna siedziała zamyślona, patrząc w ślad za Stasowem i jego towarzyszką.

– Co za dziwna dziewczyna – powiedziała, kiedy drzwi się za nimi zamknęły.

– Dlaczego dziwna?

– Zupełnie niewychowana. Spojrzenie ma jakieś dzikie. Zaszczute. To chyba tak zwana trudna nastolatka, prawda?

Nastia mogła po prostu skinąć głową i nie rozwijać tematu. Była jednak wdzięczna Marcie Gienrichownie za wyczerpującą i całkiem szczerą opowieść o zabitej Aniskowiec, więc miała ochotę zrobić rozmówczyni przyjemność, zwłaszcza że chyba jeszcze będzie musiała z nią porozmawiać. A co może być przyjemniejszego w tej sytuacji niż opowiedzenie historii przypominającej szeptaną na ucho plotkę, którą Marta przekaże później znajomym, dodając, że dowiedziała się tego na Pietrowce w wielkiej tajemnicy. Największa radość starszych ludzi to możliwość pogawędki, a największy sukces: nowy temat do rozmów.

– Ależ skąd, Marto Gienrichowno, Ira już dawno nie jest nastolatką, skończyła dwadzieścia lat. Wygląda tak, bo ma ciężkie życie. A jeśli chodzi o to, że jest niewychowana i dzika, po części ma pani rację, ale chyba nie powinniśmy jej za to winić. Opowiem o niej, jeśli ma pani ochotę posłuchać. Spotkała ją straszliwa tragedia.

Czy Szulc miała ochotę? I to jaką!

– Pewnie pamięta pani, jak sześć lat temu wszystkie gazety rozpisywały się o potwornym wypadku. Matka wyrzuciła przez okno z ósmego piętra trójkę dzieci, a później sama wyskoczyła. Starsza córka zdążyła uciec i schować się u sąsiadów.

– Tak, tak – przytaknęła ożywiona Marta Gienrichowna. – Czytałam o tym.

– No więc Ira jest tą starszą córką.

– Co też pani mówi! – Szulc klasnęła w dłonie ze zdziwienia. – To straszne!

– Powiem pani coś, o czym pani chyba nie wie – ciągnęła Nastia znaczącym tonem. – Wszyscy przeżyli, dwie dziewczynki, chłopiec i matka. Ale oczywiście zostali kalekami. Nazajutrz po wypadku ojciec umarł na zawał. Nie potrafił sobie z tym poradzić. A Ira w wieku czternastu lat została całkiem sama. Wyobraża sobie pani? Całkiem sama. Musi dużo i ciężko pracować, żeby utrzymać i siebie, i czworo niepełnosprawnych. Co prawda nie mieszkają razem, dzieci są w szpitalu, a matka w domu opieki, ale przecież potrzebują lekarstw, jedzenia, ubrań. Myślę więc, że możemy przymknąć oczy na to, że Ira zapomina powiedzieć „dziękuję” czy „proszę” i w ogóle zachowuje się nieuprzejmie.

– Biedna dziewczyna – rzekła Szulc z westchnieniem. – Co za okrutny los. Mój Boże, co za los.

Ludowa mądrość mówi, że cierpliwi zostają nagrodzeni. A kto umie czekać, dostaje wszystko. Nastia Kamieńska mogła się świetnie obejść bez tego ceremonialnego picia herbaty z siedemdziesięcioletnią, ponad miarę rozmowną kobietą. Miała mnóstwo pracy, powinna odbyć kilka pilnych rozmów telefonicznych. Uważała jednak, że musi okazać cierpliwość, aby Marta Szulc zachowała dobre zdanie o milicjantach z wydziału kryminalnego. I została za to sowicie wynagrodzona. Ponieważ Marta Gienrichowna, zastanowiwszy się chwilę, powiedziała nagle:

– Wydaje mi się, że Katia znała mamę tej dziewczyny.

– Dlaczego tak pani sądzi?

– Teraz sobie przypomniałam, że o tym okropnym zdarzeniu pisały prawie wszystkie gazety, mówiono też o nim w telewizji. Katia nie prenumerowała i nie czytała gazet, ale kiedyś mnie odwiedziła, przypadkiem zauważyła artykuł i powiedziała: „Biedaczka. Wiedziałam, że to się dobrze nie skończy”.

– Co jeszcze powiedziała? – zapytała Nastia, czując momentalnie suchość w ustach.

– Nic więcej. Pewnie to była jedna z tych tajemnic alkowy, których nie można było od Kati wyciągnąć.

Odprowadziwszy Martę Gienrichownę na dół, Nastia zaczęła się wspinać na swoje czwarte piętro. Niezbadane są twoje wyroki, losie wywiadowcy! A gdyby Stasow do niej nie zajrzał? A gdyby od razu wyszedł i nie spotkał się z Martą Szulc? A gdyby Ira Tieriochina okazała się dobrze wychowaną dziewczyną i Marcie nie przyszłoby do głowy wypowiadać się na jej temat? Sukces balansował na cienkiej linie, w każdej sekundzie grożąc upadkiem w przepaść, mimo to utrzymał równowagę i szczęśliwie dotarł na miejsce przeznaczenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: