Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

M jak merde! - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

M jak merde! - ebook

 

Genialna parodia klasycznych powieści kryminalnych. Czy Paul West, bohater „M jak Merde!”, zda egzamin na Jamesa Bonda, czy raczej ulegnie kobiecemu urokowi i da się wykorzystać kuszącej M?

 

Następna część przygód Brytyjczyka znanego z poprzednich powieści Stephena Clarke'a.

Paul po raz kolejny przyjeżdża do Francji i już od pierwszych chwil wie, że nie będzie to spokojny pobyt. Jego przyjaciółka Elodie wychodzi za mąż za milionera z francuskiej arystokracji. Zadaniem Paula jest przygotowanie przyjęcie weselnego. W dwa tygodnie! Poza pojawia się tajemnicza Gloria Monday, zwana przez wszystkich M. Piękna kobieta zabiera Paula na wybrzeże. Zapowiada się romantycznie, jednak M zaczyna się dziwnie zachowywać: znika na całe dnie i prowadzi podejrzane rozmowy telefoniczne. Czy to możliwe, żeby ta wspaniała dziewczyna chciała... zabić prezydenta Francji?!

 

 

Pisanie „M jak Merde” było niesamowitą zabawą. Nie mówię tego po to, żeby poprawić Wam humor stwierdzeniem, że lubię swoją pracę, ale dlatego, że według mnie tę przyjemność da się wyczuć w trakcie lektury. Cała książka to jeden wielki uśmiech.

Stephen Clarke

 

Mistrz obserwacji i prowodyr odnowienia wojny francusko-brytyjskiej znów wytacza swoje działa.

„Dziennik"

Ta książka łączy w sobie nieroztropność Bridget Jones z zuchwałością Jamesa Bonda... Oko do detalu i cięty dowcip Clarke'a sprawiają, że zwykła codzienność wydaje się surrealistyczna.

„Publisher's Weekly"

 

Tam, gdzie spotykają się pierwiastki brytyjski i francuski, jest jak zwykle ciekawie: trochę śmiesznie, trochę poważnie i z całą pewnością złośliwie.

„Eurostudent"

 

Anglik o Francuzach. Niesłychanie rzadki gatunek literacki: powieść, przy której trudno powstrzymać się od głośnego śmiechu. Inteligentna, ciepła książka faceta, który ma dużą wiedzę, olbrzymią sympatię dla ludzi i kolosalne poczucie humoru.

„Glamour"

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-433-4
Rozmiar pliku: 691 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

przystawka

– Chcesz ze mną po­je­chać na po­łu­dnie Fran­cji?

Za­nim skoń­czy­ła mó­wić, oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czy­łem roz­świe­tlo­ny ho­ry­zont oliw­ko­wo­zie­lo­nych wzgórz, mię­dzy któ­ry­mi przy­kuc­nę­ły domy ko­lo­ru ochry i…

Nie, skar­ci­łem się w du­chu, żad­nych pej­za­ży. Za­miast tego wy­obra­zi­łem so­bie lśnią­cy bie­lą jacht, bu­tel­kę rosé mro­żą­cą się w ku­beł­ku z lo­dem i ową dziew­czy­nę roz­cią­gnię­tą w ku­szą­cej po­zie na po­kła­dzie (albo na le­ża­ku), któ­ra chwy­ta­ła ostat­nie pro­mie­nie de­li­kat­ne­go wrze­śnio­we­go słoń­ca.

Otwo­rzy­łem oczy, kie­dy znów się ode­zwa­ła.

To, co po­wie­dzia­ła, wca­le nie spro­wa­dzi­ło mnie na zie­mię; prze­ciw­nie, za­nur­ko­wa­łem na głów­kę w sam śro­dek Mo­rza Śród­ziem­ne­go.1

– Bon­jo­ur.

– Bon­jo­ur – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem mło­da ko­bie­ta w dru­cia­nych oku­la­rach.

Do­bry po­czą­tek, po­my­śla­łem. Wła­śnie wró­ci­łem do Pa­ry­ża po kil­ku mie­sią­cach spę­dzo­nych w Ame­ry­ce, gdzie mój fran­cu­ski przy­bladł jak zi­mo­wa opa­le­ni­zna. By­ło­by do­brze znów go pod­szli­fo­wać. – Je m’apel­le West. Paul West. – Po­pchną­łem pal­cem w jej stro­nę kar­tę kre­dy­to­wą.

– Może pan roz­ma­wiać ze mną po an­giel­sku. Mamy tu w ban­ku wie­lu ob­co­ję­zycz­nych klien­tów.

Cóż, oto nowa ge­ne­ra­cja Fran­cu­zów, po­my­śla­łem. Na­wet je­śli ich ro­dzi­ce ubo­le­wa­li jesz­cze, że ro­dzi­my ję­zyk za­le­wa­ją an­gli­cy­zmy, oni sami z ra­do­ścią sta­wa­li się oby­wa­te­la­mi świa­ta.

– Mer­ci. – Po­wie­dzia­łem jej, że je­stem wdzięcz­ny za tę pro­po­zy­cję, ale chciał­bym po­ćwi­czyć fran­cu­ską kon­wer­sa­cję. – J’ai tra­va­il­lé en Améri­que – wy­ja­śni­łem – et mon fra­nça­is, eee… Jak by tu po­wie­dzieć „przy­bladł”? I jak do cho­le­ry bę­dzie „zi­mo­wa opa­le­ni­zna”?

– Mon fra­nça­is est blanc com­me l’après-ski – za­ry­zy­ko­wa­łem.

Ko­bie­ta wy­glą­da­ła na zdez­o­rien­to­wa­ną, więc da­łem so­bie spo­kój z im­pro­wi­za­cją i wró­ci­łem do za­wcza­su przy­go­to­wa­nej wer­sji. Po­wie­dzia­łem jej, że prze­sła­łem z Ka­li­for­nii „be­au­co­up de dol­lars”, a te­raz chciał­bym spraw­dzić mój „sol­de”, czy­li bi­lans. By­łem z sie­bie bar­dzo dum­ny, że przy­po­mnia­łem so­bie sło­wo „sol­de”, wie­dzia­łem bo­wiem, że w ję­zy­ku fran­cu­skim ist­nie­je sło­wo „ba­lan­ce” i już za­mie­rza­łem go użyć. Wów­czas jed­nak urzęd­nicz­ka po­my­śla­ła­by, że py­tam ją o wagę ła­zien­ko­wą.

– Vous êtes à cet­te agen­ce? – spy­ta­ła. Czy na­le­żę do tego od­dzia­łu? Pra­wi­dło­wa od­po­wiedź brzmia­ła „nie”, ale po­sta­no­wi­łem rżnąć an­giel­skie­go głup­ka. We Fran­cji cza­sem się to opła­ca­ło.

– Te­raz tak – od­par­łem

– Hmm. – Nie po­dzia­ła­ło. Z na­dę­tą miną od­su­nę­ła z po­wro­tem moją kar­tę. – Je­śli nie jest pan klien­tem tego od­dzia­łu, pro­szę sko­rzy­stać z ban­ko­ma­tu – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc na czte­ry ekra­ny znaj­du­ją­ce się w holu za mo­imi ple­ca­mi.

– Oui, mais… – Zro­bi­łem, co mo­głem, żeby jej po­ka­zać, że dwa z nich nie dzia­ła­ją, dwa są za­ję­te, a ona ru­sza się jak mu­cha w smo­le.

– Vous vo­ulez une pe­ti­te for­ma­tion? – za­py­ta­ła.

– Par­don?

– Czy chce pan, że­bym mu po­ka­za­ła, jak z nich ko­rzy­stać? – prze­tłu­ma­czy­ła.

– Non, mer­ci. – Po­wie­dzia­łem jej, że po­sta­ram się wło­żyć kar­tę do otwo­ru i wy­brać sło­wo „sol­de”.

– Très bien – oświad­czy­ła i wró­ci­ła do prze­kła­da­nia pa­pier­ków z jed­nej kup­ki na dru­gą. Roz­mo­wa była za­koń­czo­na.

Fa­ce­to­wi, któ­ry wy­brał opcję „ogól­ne ope­ra­cje ban­ko­we”, wy­star­czy­ło za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut, żeby spraw­dzić wszyst­kie cze­ki, ja­kie wy­sta­wił od 1900 roku, i za­mó­wić pięć no­wych kart kre­dy­to­wych.

W koń­cu uda­ło mi się uzy­skać wy­druk sta­nu kon­ta. Do­zna­łem szo­ku, kie­dy zo­ba­czy­łem, jak nędz­nie przed­sta­wia­ją się te do­la­ro­we za­rob­ki w prze­li­cze­niu na euro. Moja go­tów­ka zo­sta­ła moc­no nad­wy­rę­żo­na pod­czas trans­atlan­tyc­kie­go rej­su. Jed­na trze­cia po­szła za bur­tę. By­łem tak zroz­pa­czo­ny, że na­wet nie za­re­je­stro­wa­łem pip­cze­nia ban­ko­ma­tu, póki nie było za póź­no.

– La ma­chi­ne! – wrza­sną­łem do ka­sjer­ki, któ­ra wła­śnie wy­glą­da­ła przez okno. Z tru­dem ode­rwa­ła wzrok od prze­jeż­dża­ją­ce­go au­to­bu­su. – La ma­chi­ne… ma car­te… – wy­da­łem mlasz­czą­cy od­głos ma­ją­cy ozna­czać po-ły­ka­nie.

– Ma pan przy so­bie pasz­port? – spy­ta­ła po an­giel­sku. Naj­wy­raź­niej dała so­bie spo­kój z pró­ba­mi zro­zu­mie­nia mo­jej fran­cusz­czy­zny.

– A po co?

– Mu­szę usta­lić pań­ską toż­sa­mość, za­nim otwo­rzę ban­ko­mat i zwró­cę panu kar­tę.

– Ale prze­cież wie pani, kim je­stem. Przed chwi­lą po­ka­zy­wa­łem pani kar­tę.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mu­szę obej­rzeć pań­ski pasz­port.

W nor­mal­nej sy­tu­acji nie by­ło­by z tym żad­ne­go pro­ble­mu, po­nie­waż mam zwy­czaj wszę­dzie no­sić ze sobą pasz­port na wy­pa­dek na­głej de­por­ta­cji. Te­raz jed­nak przy­je­cha­łem pro­sto z lot­ni­ska, wrzu­ci­łem ba­gaż do lo­ka­lu i wy­sko­czy­łem spraw­dzić, na ile je­stem wy­pła­cal­ny w euro. Obec­nie mój pasz­port spo­czy­wał spo­koj­nie w kie­szon­ce pod­ręcz­nej tor­by wraz z ode­rwa­nym od­cin­kiem kar­ty po­kła­do­wej, to­reb­ką mię­tó­wek i kar­tą człon­kow­ską z si­łow­ni w Los An­ge­les.

– Nie mam go przy so­bie – wy­zna­łem.

– W ta­kim ra­zie pro­szę go przy­nieść.

– Ale prze­cież za­my­ka pani za pięć mi­nut, tak? Po­cze­ka pani na mnie?

W od­po­wie­dzi otrzy­ma­łem nie­win­ny aniel­ski uśmiech i bez­li­to­sną od­po­wiedź:

– Od­dział jest czyn­ny od ósmej czter­dzie­ści pięć rano.

Po­czu­łem w kie­sze­ni wi­bra­cje te­le­fo­nu. Na ekra­nie nie po­ja­wił się ża­den nu­mer, ode­bra­łem więc w na­dziei, że może ktoś z am­ba­sa­dy bry­tyj­skiej te­le­por­tu­je się tu w cią­gu czte­rech mi­nut z du­pli­ka­tem mo­je­go pa-szpor­tu.

– Po­dzi­wiam two­je gat­ki – po­in­for­mo­wał mnie ko­bie­cy głos.

– Moje gat­ki? – Od­ru­cho­wo spraw­dzi­łem, czy mam za­pię­ty roz­po­rek. – A ja­kie­go są ko­lo­ru? – rzu­ci­łem wy­zwa­nie.

– Czar­ne­go – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Na­praw­dę? – Kło­pot w tym, że jak każ­dy nor­mal­ny fa­cet, któ­ry ma waż­niej­sze rze­czy na gło­wie, nie mia­łem po­ję­cia, ja­kie ga­cie na sie­bie wło­ży­łem.

– Dla­cze­go no­sisz w kie­sze­ni sze­ścio­pak kon­do­mów?

– Kon­do­mów? Ja­kich znów kon­do­mów? – Kie­sze­nie mia­łem zu­peł­nie pu­ste, je­śli nie li­czyć klu­czy i paru sztuk bi­lo­nu, któ­ry wy­star­czył­by na ba­giet­kę. Kar­ty kre­dy­to­wej już tam nie było.

Od­wró­ci­łem się znów do urzęd­nicz­ki, któ­rej mina wska­zy­wa­ła do­bit­nie, że wła­ści­wie to nie ma ocho­ty otwie­rać ju­tro ban­ku.

– Fran­cu­skie – cią­gnę­ła da­lej moja roz­mów­czy­ni. – Jest na nich re­kla­ma, że słu­żą do in­ten­syw­ne­go po­bu­dze­nia oboj­ga part­ne­rów. Chcesz wie­dzieć, jak to bę­dzie po bel­gij­sku? „Extra ge­no­ot voor be­ide part­ners”. Za­pa­mię­ta­łam na wy­pa­dek, gdy­bym kie­dyś chcia­ła się pie­przyć w Bel­gii.

W koń­cu za­sko­czy­łem. Roz­ma­wia­łem z Elo­die, moją sta­rą fran­cu­ską zna­jo­mą, któ­ra mó­wi­ła za­wsze albo pie­nią­dzach, albo sek­sie, albo – ile nie opo­wia­da­ła swo­im ostat­nim za­ję­ciu, po­le­ga­ją­cym na „pil­no­wa­niu” miesz­ka­nia w No­wym Jor­ku – oby­dwu tych rze­czach rów­no­cze­śnie.

Wy­ja­śni­ła, że nie szpie­gu­je mnie przez szy­bę, tyl­ko prze­glą­da moją bie­li­znę i inne rze­czy oso­bi­ste, któ­re przy­wio­zła do jej miesz­ka­nia moja eks­przy­ja­ciół­ka Alek­sa. Nie było tego dużo, po­wie­dzia­ła, ale chcia­ła­by, że­bym za­brał swo­je ciu­chy, po­nie­waż wy­ja­śnia­nie go­ściom, co robi w jej sy­pial­ni tor­ba z mę­ski­mi ubra­nia­mi, by­wa­ło dość kło­po­tli­we.

– Wi­dzia­łaś się z Alek­są? – za­py­ta­łem. – Co u niej sły­chać?

– Za­po­mnij – par­sk­nę­ła. – Na­praw­dę ją uwiel­biam, ale czy nie za­uwa­ży­łeś przy­pad­kiem, że w jej imie­niu kry­je się słów­ko „eks”? Za­po­mnij o wszyst­kich „eks”, wła­śnie dla­te­go, że są „eks”. Gdy­byś przez cały czas o nich my­ślał, wte­dy by­ły­by „aktu”.

– Ale prze­cież ja też je­stem two­im „eks”, a jed­nak za­dzwo­ni­łaś – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Nie, Paul, ty nig­dy nie by­łeś moim praw­dzi­wym chło­pa­kiem. Upra­wia­li­śmy seks z po­wo­dów spo­łecz­nych. Miesz­ka­li­śmy w jed­nym miesz­ka­niu, ty by­łeś sam, ja cią­gle cho­dzi­łam na­ćpa­na…

– Ha! Dzię­ki – po­wie­dzia­łem.

– A te­raz je­steś wol­ny? – za­py­ta­ła Elo­die. – Chcesz się ze mną umó­wić?

– Mogę, zwłasz­cza że do ju­tra rana i tak nie mam nic lep­sze­go do ro­bo­ty. Nie stać mnie na­wet na ko­la­cję – zer­k­ną­łem na urzęd­nicz­kę sto­ją­cą już przy szkla­nych drzwiach biu­ra. Po­pa­trzy­ła mi w oczy z bez­wstyd­ną nie­czu­ło­ścią. Wy­ję­ła na­wet pęk klu­czy, de­mon­stru­jąc mi w ten spo­sób, że ma za­miar wy­rzu­cić mnie za chwi­lę na bruk bez gro­sza przy du­szy.

– Spo­tkaj­my się w punk­cie Vélib na rue des Eco­les – za­pro­po­no­wa­ła Elo­die. – Zro­bi­my so­bie prze­jażdż­kę.

– W ja­kim punk­cie? – nie zro­zu­mia­łem.

– Vélib. To wy­po­ży­czal­nia ro­we­rów.

– Ach, tak, czy­ta­łem o tym. Ale czy nie trze­ba być sta­łym człon­kiem, żeby wy­po­ży­czyć tam ro­wer?

– Nie, wy­star­czy kar­ta kre­dy­to­wa.2

Kil­ku­na­stu znie­cier­pli­wio­nych pa­ry­żan tło­czy­ło się wo­kół cze­goś, co wy­glą­da­ło jak dwu­me­tro­wy pi­lot od te­le­wi­zo­ra, któ­ry ja­kiś ol­brzym wbił w chod­nik. Przed tą wie­żą na ca­łej dłu­go­ści uli­cy, jak okiem się­gnąć, stał rząd iden­tycz­nych ro­we­rów. Były sza­re, wy­po­sa­żo­ne z przo­du, nad ko­łem, w srebr­ne ko­szycz­ki.

Elo­die sa­pa­ła w kark sto­ją­ce­mu przed nią fa­ce­to­wi.

Jej ja­sne wło­sy były dłuż­sze niż wte­dy, kie­dy wi­dzie­li­śmy się po raz ostat­ni, a koń­ski ogon moc­niej zwią­za­ny. Po­zo­sta­wi­ła za sobą ame­ry­kań­skie do­świad­cze­nia i te­raz była ubra­na w roz­klo­szo­wa­ną sza­rą spód­nicz­kę i do­pa­so­wa­ną bia­łą blu­zecz­kę, a pod pa­chą ści­ska­ła to­reb­kę. Kla­sycz­na pa­ry­ska ma­de­mo­isel­le.

Nie, zde­cy­do­wa­nie nie ma­de­mo­isel­le. Pra­cu­jąc in­ten­syw­nie nad roz­wo­jem swo­jej oso­bo­wo­ści, prze­sta­ła być pa­nien­ką. Sta­ła się w peł­ni ukształ­to­wa­ną fran­cu­ską damą. Do­kład­nie – wy­glą­da­ła na­wet jak wła­sna mat­ka. To prze­ra­ża­ją­ce, po­my­śla­łem, żeby już w wie­ku dwu­dzie­stu sze­ściu lat wy­glą­dać tak, jak się bę­dzie wy­glą­da­ło do koń­ca ży­cia.

W tym mo­men­cie uży­wa­ła ca­łe­go swe­go, w peł­ni roz­wi­nię­te­go pa­ry­skie­go spry­tu, żeby nie tra­cić cza­su i omi­nąć ko­lej­kę do wy­po­ży­czal­ni.

Je­śli do­brze za­ła­pa­łem, o co cho­dzi, to Elo­die tłu­ma­czy­ła znę­ka­ne­mu męż­czyź­nie, jak na­le­ży lo­go­wać się do sys­te­mu Vélib. Bie­dak po­cił się, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi, i wi­dać było, że już mu się cał­kiem ode­chcia­ło jaz­dy na ro­we­rze.

– Niech pan na­ci­śnie zie­lo­ny gu­zik. Zie­lo­ny gu­zik z li­te­rą „V”. O tu. – Elo­die wy­chy­li­ła się do przo­du i stuk­nę­ła dłu­gim, po­la­kie­ro­wa­nym na ró­żo­wo pa­znok­ciem w kla­wia­tu­rę. – Nie, niech pan jesz­cze nie wkła­da kar­ty kre­dy­to­wej! Czy au­to­mat ka­zał panu wło­żyć kar­tę? Nie. Więc niech pan na­ci­śnie czer­wo­ny gu­zik. Czer­wo­ny! O Boże, wszyst­ko pan spa­prał. Niech pan mnie prze­pu­ści, sama spró­bu­ję.

Krę­cąc bio­dra­mi, Elo­die usta­wi­ła się przed ekra­nem, a jej bied­na ofia­ra mo­gła so­bie tyl­ko na to po­pa­trzeć. Spo­sób wy­po­ży­cza­nia ro­we­rów był dzie­cin­nie pro­sty, ale pa­ry­ża­nie po­tra­fi­li uczy­nić z nie­go dar­wi­now­ski test – prze­trwać mógł tyl­ko sil­niej­szy.

– Bon­jo­ur, Paul. – Elo­die nad­sta­wi­ła po­li­czek do po­ca­łun­ku, po czym ob­cię­ła mnie od stóp do głów, jak­by chcia­ła mnie prze­świe­tlić i zba­dać, z kim i jak czę­sto się ostat­nio pie­przy­łem. – Nie­źle wy­glą­dasz – stwier­dzi­ła. – Tak po ka­li­for­nij­sku.

– Ma­da­me? – znie­cier­pli­wił się fa­cet za Elo­die, na pew­no urzęd­nik w gar­ni­tu­rze, któ­ry chcąc so­bie po­pe­da­ło­wać do domu, wła­śnie roz­po­czął swo­ją dar­wi­now­ską po­tycz­kę.

– Oui, oui, prze­cież nie do­ko­nam cu­dów na tym sprzę­cie, praw­da? – prych­nę­ła Elo­die. Pac­nę­ła w zie­lo­ny gu­zik i wci­snę­ła swo­ją kar­tę kre­dy­to­wą. – To nie­wia­ry­god­ne – zwró­ci­ła się do mnie po fran­cu­sku, żeby gość za nią mógł zro­zu­mieć. – Ten sys­tem dzia­ła od nie­pa­mięt­nych cza­sów, a są jesz­cze na świe­cie idio­ci, któ­rzy nie umie­ją się nim po­słu­gi­wać.

– Oui – przy­tak­ną­łem. Mój fran­cu­ski był w dal­szym cią­gu zbyt ka­li­for­nij­ski, że­bym mógł do­dać coś wię­cej.

– Na­rze­kam, ale je­stem hi­po­kryt­ką – po­in­for­mo­wa­ła mnie po an­giel­sku – po­nie­waż wła­śnie wy­cho­dzę za jed­ne­go z nich.

– Co?

Za­chi­cho­ta­ła, wi­dząc moje za­sko­cze­nie, i był to śmiech szczę­śli­wej dziew­czy­ny, któ­ra przed se­kun­dą spła­ta­ła fa­ce­to­wi me­gap­si­ku­sa.

– Póź­niej ci wy­tłu­ma­czę. Te­raz idź do sta­no­wi­ska dwu­na­ste­go i weź ro­wer. Wy­star­czy na­ci­snąć gu­zik i po­cią­gnąć za kie­row­ni­cę.

Elo­die wy­po­ży­czy­ła dla sie­bie dru­gi ro­wer i po­je­cha­li­śmy.

Nie mia­łem po­ję­cia, do­kąd je­dzie­my, i było mi to naj­zu­peł­niej obo­jęt­ne, po­nie­waż przez ostat­nie mi­nu­ty mo­dli­łem się tyl­ko to, żeby ujść z ży­ciem.

I nic dziw­ne­go, bo­wiem jaz­da na ro­we­rze za szy­kow­ną pa­ry­ża­necz­ką to pio­ru­nu­ją­ca mie­szan­ka roz­ko­szy i hor­ro­ru. Choć z jed­nej stro­ny miło jest pa­trzeć na zgrab­nie ukształ­to­wa­ny ty­łe­czek, pod­ska­ku­ją­cy na sio­deł­ku, z dru­giej, nie­ste­ty, ra­dość i za­chwyt mąci fakt, iż dziew­czę to wy­ssa­ło z mle­kiem mat­ki prze­świad­cze­nie, że nie na­le­ży zwra­cać uwa­gi na czer­wo­ne świa­tła ani ruch jed­no­kie­run­ko­wy, acz­kol­wiek każ­dy nie­pa­ry­ża­nin wie do­kład­nie, że w go­dzi­nach szczy­tu taka jaz­da może gro­zić wy­łącz­nie śmier­cią lub ka­lec­twem.

– No więc, wy­cho­dzę za mąż! – krzyk­nę­ła mi przez ra­mię Elo­die, gdy nad­jeż­dża­ją­ca z na­prze­ciw­ka pół­cię­ża­rów­ka za­czę­ła prze­raź­li­wie trą­bić. Było pra­wie pew­ne, że za­rę­czy­ny skoń­czą się krwa­wą jat­ką.

– Czy to Ame­ry­ka­nin? – od­krzyk­ną­łem, za­my­ka­jąc oczy i mo­dląc się, pod­czas gdy fur­go­net­ka śmi­gnę­ła kil­ka mi­li­me­trów od mo­je­go ucha. – Ten plan­ta­tor, któ­re­go po­zna­łaś w Lu­izja­nie?

– Och, nie! Fran­cu­ska dziew­czy­na nie mo­gła­by po­ślu­bić Ame­ry­ka­ni­na, chy­ba że z No­we­go Jor­ku albo z Ka­li­for­nii. To by­ła­by praw­dzi­wa ka­ta­stro­fa. Nie, mój na­rze­czo­ny to… – Prze­mknę­ła przez ru­chli­we skrzy­żo­wa­nie, a resz­tę jej kwe­stii za­głu­szy­ło wście­kłe zgrzy­ta­nie ha­mul­ców tak­só­wek.

– Kto to? – spy­ta­łem, kie­dy w rów­nie bez­czel­nym sty­lu po­ko­na­łem ulicz­ny ko­rek i wresz­cie ją do­go­ni­łem.

– To Fran­cuz. Spo­tka­łam go na sta­cji Vélib. Nie umiał wy­po­ży­czyć ro­we­ru, więc po­mo­głam mu… dzię­ki pla­ty­no­wej kar­cie kre­dy­to­wej. – Od­wró­ci­ła się do mnie, pod­kre­śla­jąc to naj­waż­niej­sze sło­wo, i omal nie za­bi­ja­jąc przy tym Bogu du­cha win­ne­go prze­chod­nia, któ­ry śmiał przy­pusz­czać, że ta sym­pa­tycz­nie wy­glą­da­ją­ca dziew­czy­na za­trzy­ma się na czer­wo­nym świe­tle. Kie­dy do nie­go do­je­cha­łem, wy­lał na mnie cały ku­beł po­myj, oskar­ża­jąc „hur­tem” za wszyst­kich bez­czel­nych ro­we­rzy­stów. Trzy­mał w ręku kask mo­to­cy­klo­wy i klął, na czym świat stoi wszyst­kich „Véli­beurs”, ama­to­rów, któ­rzy psu­ją do­brą re­pu­ta­cję in­nych użyt­kow­ni­ków dwu­śla­dów. Wszyst­ko, co mo­głem zro­bić, to kiw­nąć gło­wą i wzru­szyć obo­jęt­nie ra­mio­na­mi. Elo­die tym­cza­sem śmia­ła się ze mnie do roz­pu­ku z dru­giej stro­ny jezd­ni.

– Va­léry za­słu­gu­je na two­ją wdzięcz­ność – stwier­dzi­ła, ru­sza­jąc z miej­sca, kie­dy tyl­ko się z nią zrów­na­łem.

– Kto?

– Va­léry, mój na­rze­czo­ny.

– Ma na imię Va­léry? – Bied­ni Fran­cu­zi, po­my­śla­łem, cią­gle na­da­ją swo­im mę­skim po­tom­kom dam­skie imio­na. Nic dziw­ne­go, że kie­dy już do­ro­sną, pró­bu­ją nie­ustan­nie do­wo­dzić swo­jej mę­sko­ści, prze­la­tu­jąc wszyst­ko, co się ru­sza.

– To sta­re fran­cu­skie imię mę­skie. – Elo­die skrę­ci­ła na­gle, usi­łu­jąc na mnie spoj­rzeć, przy czym o mało nie wpa­dła pod nad­jeż­dża­ją­cy au­to­bus. – Imię pre­zy­denc­kie! – wrza­snę­ła wnie­bo­gło­sy, prze­krzy­ku­jąc ryk klak­so­nu.

– A dla­cze­go po­wi­nie­nem być mu wdzięcz­ny? – spy­ta­łem, kie­dy znów za­czę­ła je­chać pro­sto.

– Bo to za jego kar­tę wy­po­ży­czy­łam twój ro­wer.

– Dał ci swo­ją pla­ty­no­wą kar­tę?

– Oczy­wi­ście – od­par­ła, wska­ku­jąc na chod­nik, żeby unik­nąć czer­wo­nych świa­teł dla sa­mo­cho­dów. O mały włos, a roz­je­cha­ła­by przy tym sta­rusz­ka, któ­ry miał pe­cha i wy­chy­nął wła­śnie w tym mo­men­cie z pie­kar­ni. – On ma mnó­stwo róż­nych kart – za­wo­ła­ła, a jej głos zmie­szał się z roz­pacz­li­wy­mi wrza­ska­mi sta­re­go czło­wie­ka.

– Nie mam za­mia­ru ob­ra­żać two­je­go przy­szłe­go męża, ale czy on przy­pad­kiem nie jest stuk­nię­ty? – za­py­ta­łem, kie­dy wresz­cie uda­ło się nam na­tra­fić na pu­sty ka­wa­łek uli­cy.

– Nie, on jest po pro­stu bar­dzo, ale to bar­dzo miły. Ab­so­lut­nie chou-chou. Całe ży­cie spę­dził na ło­nie ro­dzi­ny i pra­cu­je w pry­wat­nym ban­ku, więc uwa­ża, że wszy­scy na świe­cie są tak samo bo­ga­ci i do­brze wy­cho­wa­ni jak on. A ja nie za­mie­rzam – och, ja­kie­go wy uży­wa­cie idio­mu? – otwie­rać mu oczu.

– Cze­go?

– No, wy­pro­wa­dzać z błę­du. Przy­najm­niej nie od razu…

Ci­chą ulicz­kę wy­peł­nił jej per­li­sty śmiech, co skło­ni­ło fa­ce­ta pa­lą­ce­go w oknie pa­pie­ro­sa, żeby do niej po­ma­chać. Jak więk­szość pa­ry­żan uznał, że dziew­czy­na śmie­ją­ca się o dwa­dzie­ścia me­trów od nie­go z pew­no­ścią chce z nim iść do łóż­ka.

– Elo­die, na­wet ty nie mo­żesz chy­ba aż tak cy­nicz­nie pod­cho­dzić do mał­żeń­stwa, praw­da?

– A cze­mu nie? Naj­lep­sze mał­żeń­stwa koń­czą się śmier­cią.

– Co?

– Złe mał­żeń­stwa koń­czą się roz­wo­dem, a do­bre śmier­cią. No więc, czym się tu przej­mo­wać?

Za­tka­ło mnie, co chy­ba było wi­dać. Na­wet taka twar­da, ma­te­ria­li­stycz­nie na­sta­wio­na dziew­czy­na jak Elo­die nie wy­jeż­dża­ła zbyt czę­sto z po­dob­ny­mi oświad­cze­nia­mi.

– Już do­brze, Paul. Tyl­ko żar­to­wa­łam. Na­praw­dę go ko­cham. Rzecz w tym, że nie za­le­ży mi spe­cjal­nie na mał­żeń­stwie jako ta­kim. Przy­najm­niej nie w tej chwi­li.

– Więc po co za nie­go wy­cho­dzisz?

– Aha, c’est ma sur­pri­se! A te­raz chodź, mu­sisz na­uczyć mnie tań­czyć.3

Po paru kro­kach na­tknę­li­śmy się na inną sta­cję Vélib, gdzie zwró­ci­li­śmy na­sze ro­we­ry. Brze­gi Se­kwa­ny były naj­chęt­niej od­wie­dza­ne przez tu­ry­stów i wszyst­kie sta­no­wi­ska ro­we­ro­we były za­ję­te. W re­zul­ta­cie za­par­ko­wa­li­śmy do­pie­ro koło dwor­ca d’Au­ster­litz.

Kie­dy szli­śmy nad rze­kę, Elo­die opo­wie­dzia­ła mi tro­chę wię­cej o swo­im bły­ska­wicz­nym pod­bo­ju. Po­zna­ła fa­ce­ta za­le­d­wie parę ty­go­dni temu, i już zdą­ży­ła się za­rę­czyć.

– On się na­zy­wa Va­léry de Bon­ne­po­ire – oświad­czy­ła z dumą.

– Brzmi jak na­zwi­sko ro­do­we śre­dnio­wiecz­nej księż­nicz­ki. To zna­czy księ­cia – po­pra­wi­łem się szyb­ko.

– Bo taki wła­śnie jest, w pew­nym sen­sie. Tyl­ko bie­rze wię­cej koki. Wszy­scy szpa­ne­rzy w Pa­ry­żu bio­rą. A Va­léry jest très, très chic. Po­cho­dzi z gran­de fa­mil­le.

– Ma dużo ro­dzeń­stwa?

– Nie o to cho­dzi, kre­ty­nie. Cho­ciaż rze­czy­wi­ście ma sze­ściu bra­ci – albo sześć sióstr – wszyst­ko jed­no, ale to fakt. Ale jego gran­de fa­mil­le na­le­ży do fran­cu­skiej ary­sto­kra­cji. Są ka­to­li­ka­mi, mają swój châte­au, trzy­ma­ją ko­nie i tak da­lej. A ten bank, w któ­rym pra­cu­je, jest ich wła­sno­ścią.

– Ale ty nie wy­cho­dzisz za nie­go dla pie­nię­dzy?

– Qu­el­le idée!

Za­trzy­mu­jąc się tyl­ko po to, żeby ob­sztor­co­wać ro­we­rzy­stę, któ­ry nie sta­nął na czer­wo­nym świe­tle, żeby nas prze­pu­ścić, Elo­die za­pro­wa­dzi­ła mnie na nad­brze­że, gdzie od­dział stra­ża­ków spraw­dzał szczel­ność wę­żów. Kil­ku mło­dych mu­sku­lar­nych osił­ków prze­rwa­ło pra­cę, by po­dzi­wiać stu­ka­ją­cą ob­ca­si­ka­mi Elo­die.

– Vous al­lez dan­ser? – spy­tał je­den z nich.

– Tak, ale nie z tobą – rzu­ci­ła z uśmie­chem, cze­pia­jąc się mo­je­go ra­mie­nia.

– Tań­ce? – za­nie­po­ko­iłem się. Przez szum uli­cy prze­bi­ja­ły się co­raz gło­śniej­sze dźwię­ki mu­zy­ki. Fa­tal­nej zresz­tą. To­wa­rzy­szył jej śpiew i od­gło­sy, jak­by ktoś usi­ło­wał uto­pić sak­so­fo­ni­stę.

– Tak. Nie umiem tań­czyć wal­ca – po­wie­dzia­ła Elo­die. – A każ­de przy­ję­cie we­sel­ne za­czy­na się od wal­ca. Mu­sisz mnie na­uczyć.

– To nad rze­ką dają lek­cje wal­ca?

– Mam na­dzie­ję.

Na sze­ro­kim nad­brze­żu lu­dzie sie­dzie­li na tra­wie albo na ław­kach po­gru­po­wa­nych w małe am­fi­te­atry – ga­da­li, je­dli i pili przy­nie­sio­ne na pik­nik wino. Za­cho­dzą­ce słoń­ce zna­czy­ło ślad po­li­cyj­nej mo­to­rów­ki, któ­rej czte­ro­oso­bo­wa za­ło­ga wy­bra­ła się na prze­jażdż­kę po go­dzi­nach. Oświe­tlał ich rząd ża­ró­wek zdo­bią­cych tu­ry­stycz­ny sta­te­czek ba­te­au mo­uche, któ­ry wiózł swo­ich pa­sa­że­rów w kie­run­ku ka­te­dry No­tre Dame.

– To tam, wy­żej – po­wie­dzia­ła Elo­die i za­czę­ła wcho­dzić pod górę be­to­no­wy­mi scho­da­mi, kie­ru­jąc się w stro­nę, z któ­rej do­bie­gał świ­dru­ją­cy tryl. Wresz­cie zo­rien­to­wa­łem się, co to za ga­tu­nek mu­zy­ki. Krew stę­ża­ła mi w ży­łach.

Na pła­skim par­kie­cie z wi­do­kiem na rze­kę ja­kieś pół set­ki ko­biet i męż­czyzn wiło się w ty­po­wo fran­cu­skich wy­gi­ba­sach, zwa­nych tu­taj „le rock”. Pary od osiem­na­stu do pięć­dzie­się­ciu lat wi­ro­wa­ły, trzy­ma­jąc się za ręce, prze­cią­ga­ły się i po­py­cha­ły w takt sta­ro­świec­kie­go rock and rol­la, cze­mu to­wa­rzy­szy­ły za­śpie­wy fał­szy­we­go Elvi­sa z chro­nicz­nym za­pa­le­niem za­tok. Wy­star­cza­ją­co dłu­go prze­by­wa­łem poza Fran­cją, żeby za­po­mnieć naj­now­szą modę na tę mu­zy­kę, któ­ra do­bi­ja­ła mnie, kie­dy tu miesz­ka­łem. Ostat­nim ra­zem by­łem zmu­szo­ny uczest­ni­czyć w ta­kiej po­tań­ców­ce, gdy pi­ja­ny ta­tuś mo­jej eks­na­rze­czo­nej wy­ko­ny­wał (wraz ze mną) po­pi­sy w sty­lu „le rock”, usi­łu­jąc przy tym uwieść star­szą pa­nią w bre­toń­skim stro­ju lu­do­wym. Wciąż ob­le­wa­łem się zim­nym po­tem na to wspo­mnie­nie.

Mu­zy­ka wy­do­by­wa­ła się z gło­śni­ków stło­czo­nych wo­kół rzeź­by przy­po­mi­na­ją­cej gi­gan­tycz­ną an­te­nę te­le­wi­zyj­ną. Przy­kuc­nię­ty przy nich je­go­mość w ko­szul­ce z na­pi­sem „Vive le rock” spraw­dzał ka­ble.

– Chodź, po­roz­ma­wia­my z nim – po­wie­dzia­ła Elo­die, cią­gnąc mnie ry­zy­kow­nym zyg­za­kiem po­mię­dzy tań­czą­cy­mi pa­ra­mi. Na­chy­li­ła się do ucha go­ścia w ko­szul­ce i wy­krzy­cza­ła mu do ucha py­ta­nie. Zro­bił taką minę, jak­by nie miał po­ję­cia, o co cho­dzi. Wrza­snę­ła swo­je jesz­cze raz, czym wpra­wi­ła go w cał­ko­wi­te osłu­pie­nie. Po­trzą­snął gło­wą i wy­buch­nął śmie­chem.

– Idio­ta! – Elo­die od­pły­nę­ła, pa­ła­jąc świę­tym obu­rze­niem.

– O co go spy­ta­łaś? – ode­zwa­łem się, gdy ode­szli­śmy na od­le­głość umoż­li­wia­ją­cą roz­mo­wę.

– Czy nie mógł­by pu­ścić wal­ca. Prze­cież lu­dzie nie mogą chy­ba non stop słu­chać ta­kie­go ba­dzie­wia.

– Mogą, mogą – od­par­łem. – Prze­cież to Fran­cu­zi.

Nie­co da­lej nad rze­ką pik­ni­ko­wi­cze i prze­chod­nie ob­ser­wo­wa­li dwie pary ko­ły­szą­ce się z wpra­wą w rytm sal­sy.

– To nam nie pa­su­je – stwier­dzi­ła Elo­die, od­wra­ca­jąc się na pię­cie.

– Po co się tak spie­szysz z tym ślu­bem? – za­py­ta­łem. – Chy­ba nie je­steś w…

– Nie bądź idio­tą, Paul. Je­śli w ży­ciu mam nad czym­kol­wiek kon­tro­lę, to nad moją fi­zjo­lo­gią.

– Ale… prze­cież le­d­wo znasz tego fa­ce­ta, więc po co?

– Znam go pra­wie dwa mie­sią­ce. I przy­zna­ję, że to był bły­ska­wicz­ny ro­mans.

Za­brzmia­ło to mało ro­man­tycz­nie, jak­by ktoś ko­goś roz­pu­ścił w kub­ku ni­czym zupę w prosz­ku.

– Czy­ja to była pro­po­zy­cja?

Elo­die nie kry­ła ura­zy.

– Va­léry po­pro­sił mnie o rękę, to oczy­wi­ste.

– A więc to była wiel­ka mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia?

– Tak. Mnie nie­spe­cjal­nie za­le­ży na mał­żeń­stwie, ale Va­léry… – przy­sta­nę­ła, po­trzą­sa­jąc gło­wą. Wła­śnie za­mie­rza­ła od­kryć przede mną ja­kąś re­we­la­cję, ale po raz pierw­szy w ży­ciu dys­kre­cja wzię­ła górę i… tyl­ko uśmiech­nę­ła się ta­jem­ni­czo. – Wy­star­czy, że ci po­wiem, że wy­cho­dzę za mąż, a ty masz mnie na­uczyć tań­czyć wal­ca.

– Kie­dy ślub?

– Za dwa ty­go­dnie. – Za­nim zdą­ży­łem się za­śmiać, do­koń­czy­ła: – Oczy­wi­ście mu­sisz tam być.

– Dzię­ki, je­stem za­szczy­co­ny…

– W tak krót­kim cza­sie nie znaj­dę in­nej fir­my ca­te­rin­go­wej.

Oka­za­ło się, że Elo­die już omó­wi­ła całą spra­wę ze swym oj­cem Jean-Ma­rie Mar­ti­nem, współ­wła­ści­cie­lem mo­jej her­ba­ciar­ni, miesz­czą­cej się w biu­ro­wej dziel­ni­cy przy Champs-Ely­sées. Kie­dy ostat­ni raz wi­dzia­łem ojca i cór­kę ra­zem, ona z wście­kło­ścią ob­rzu­ca­ła owo­ca­mi jego dro­gi gar­ni­tur, ale wy­glą­da­ło na to, że ro­dzin­na har­mo­nia zo­sta­ła przy­wró­co­na, po­nie­waż papa obie­cał wszel­ką po­moc w zor­ga­ni­zo­wa­niu uro­czy­sto­ści we­sel­nej. To zna­czy obie­cał to w moim imie­niu. Her­ba­ciar­nię pro­wa­dził obec­nie brat Elo­die, Be­no­it i obaj pa­no­wie Mar­ti­no­wie za­de­cy­do­wa­li, że po po­wro­cie z Ka­li­for­nii to ja będę ide­al­nym kan­dy­da­tem na do­star­czy­cie­la ton luk­su­so­we­go żar­cia na ban­kiet, co znacz­nie zre­du­ku­je kosz­ty nor­mal­ne­go ca­te­rin­gu.

– O, to wy­glą­da obie­cu­ją­co. – Elo­die była naj­wy­raź­niej za­chwy­co­na.

Nie da­jąc mi ani se­kun­dy na zła­pa­nie od­de­chu, po­cią­gnę­ła mnie do ko­lej­ne­go nad­rzecz­ne­go am­fi­te­atru, gdzie z nie­du­że­go wzmac­nia­cza pły­nę­ły oso­bli­we i cha­otycz­ne dźwię­ki akor­de­onu z to­wa­rzy­sze­niem or­kie­stry, a na de­chach ko­ły­sa­ło się ryt­micz­nie – a przy tym dość fleg­ma­tycz­nie – kil­ka­na­ście wtu­lo­nych w sie­bie par.

– Ide­al­nie – stwier­dzi­ła Elo­die.

– Ale to chy­ba nie walc? – zdzi­wi­łem się, nie umie­jąc zi­den­ty­fi­ko­wać mu­zy­ki.

– A czy to waż­ne?

Wdra­pa­li­śmy się na es­tra­dę i Elo­die ob­ję­ła mnie wpół, cze­ka­jąc, aż ją po­pro­wa­dzę. Ale ja nig­dy nie umia­łem tań­czyć wal­ca i mia­łem po­waż­ne oba­wy, że po­pro­wa­dzić ją mogę je­dy­nie w fale Se­kwa­ny.

– Paul! – po­pę­dza­ła mnie znie­cier­pli­wio­na. Nie było wyj­ścia. Zro­bi­łem kil­ka nie­pew­nych kro­ków i obo­je za­czę­li­śmy gło­śno li­czyć „raz dwa trzy, raz dwa trzy”, nie ba­cząc na to, że na­sze ru­chy zu­peł­nie nie har­mo­ni­zu­ją z mu­zy­ką. Sam się zdzi­wi­łem, jak gład­ko mi po­szło z tym tań­cem. Ro­bi­łem dwa kro­ki, lek­ko przy­sta­wa­łem przy trze­cim i tak w kół­ko.

– Raz dwa w lewo, je­den w pra­wo, zno­wu raz dwa – in­stru­owa­łem Elo­die. – Raz dwa, uwa­ga, raz dwa, o cho­le­ra, raz dwa, excu­sez-moi, ma­da­me – i tak da­lej. Roz­luź­nio­na Elo­die ba­wi­ła się całą sy­tu­acją.

– A co u cie­bie, Paul? Nie że­nisz się za dwa ty­go­dnie?

– Raz dwa, nie.

– Ale my­ślę, że mu­sia­łeś się do­brze ba­wić w tej Ka­li­for­nii. By­łeś sław­ny, nie?

– Raz dwa, coś w tym gu­ście – przy­zna­łem.

Przez ostat­nich kil­ka mie­się­cy moje nogi po­zo­wa­ły do zdjęć. Przez głu­pi przy­pa­dek ja – i moje ko­la­na – sta­li­śmy się zna­ni z wy­stę­pów w szkoc­kim kil­cie. Bra­łem udział w kil­ku kam­pa­niach re­kla­mo­wych na bil­bor­dach i w te­le­wi­zji, sprze­da­jąc – mię­dzy in­ny­mi – spor­to­we obu­wie, skar­pe­ty, a na­wet – dzię­ki za­awan­so­wa­nej tech­ni­ce kom­pu­te­ro­wej, co mu­szę pod­kre­ślić – krem do de­pi­la­cji.

Osią­gną­łem taki po­ziom po­pu­lar­no­ści, że nie mu­sia­łem pła­cić za tak­sów­ki, bez ko­lej­ki wpusz­cza­no mnie do klu­bów, spi­ja­no mi z ust każ­de sło­wo, a wszyst­kie la­ski go­to­we były się ze mną prze­spać. Jed­nak dziew­czy­ny, któ­re po­zna­łem w Ka­li­for­nii, na­wet w środ­ku or­ga­zmu my­śla­ły tyl­ko swo­jej ka­rie­rze i nie za­mie­rza­ły wcho­dzić w sta­łe związ­ki z kimś po­ni­żej sta­no­wi­ska wice-dy­rek­to­ra.

– Raz dwa, była taka jed­na, auć! – wpa­dli­śmy z im­pe­tem na przy­tu­lo­ną do­tąd w uści­sku parę. Te­raz, przy­mu­so­wo roz­dzie­le­ni, pa­trzy­li na nas wście­kłym wzro­kiem.

– Mais qu’est-ce que vous fo­utez? – rzu­cił z pre­ten­sją star­szy fa­cet w czar­nym gar­ni­tu­rze i wą­skim kra­wa­cie. Py­tał, co my tu wy­pra­wia­my.

– Je ne sais pas – od­par­łem szcze­rze.

– Co to ma bić to „ras dwa”, „ras dwa”? – za­py­ta­ła jego part­ner­ka, ko­bie­ta z far­bo­wa­ny­mi wło­sa­mi, czar­ny­mi jak mo­kry as­falt.

– Tań­czy­my wal­ca – po­in­for­mo­wa­ła ją Elo­die.

– Ale tu gra­ją „le tong-go” – po­wie­dział fa­cet. Cho­dzi­ło mu tan­go.

– A tam­ci? Też tań­czą tong-go? – Elo­die wska­za­ła pal­cem ob­ca­ło­wu­ją­cą się, roz­ko­ły­sa­ną parę.

– Ale przi­najm­niej nie mó­wią „ras dwa”, „ras dwa”. C’est pas le tong-go, ça – prych­nę­ła z obu­rze­niem ko­bie­ta, marsz­cząc przy tym moc­no uczer­nio­ne brwi.

– To miej­sce pu­blicz­ne. Mamy pra­wo li­czyć so­bie tak gło­śno, jak nam się po­do­ba! – Elo­die wy­cią­gnę­ła do mnie ręce, cze­ka­jąc na na­stęp­ną por­cję fał­szy­we­go wal­ca. Ja jed­nak wzią­łem ją za rękę i ścią­gną­łem z par­kie­tu.

– Chodź­my stąd. Jak mi po­ży­czysz parę gro­szy, to po­sta­wię ci drin­ka – za­pro­po­no­wa­łem.4

– No więc, kim jest ta dziew­czy­na z Ka­li­for­nii, któ­ra tak ci za­mą­ci­ła w gło­wie, że już na­wet nie po­tra­fisz zli­czyć do trzech? – za­py­ta­ła Elo­die.

Po­szli­śmy do ko­lej­nej wy­po­ży­czal­ni Vélib, a póź­niej po­je­cha­li­śmy do za­tło­czo­nej ka­wiar­ni z ogród­kiem przy Odéo­nie. Elo­die za­mó­wi­ła dwa kie­lisz­ki szam­pa­na, żeby uczcić na­sze spo­tka­nie, a ja dzię­ki bą­bel­kom zro­zu­mia­łem, jak to do­brze być zno­wu w Pa­ry­żu.

– Nie po­cho­dzi z Ka­li­for­nii, jest An­giel­ką. Spo­tka­li­śmy się w Las Ve­gas, a póź­niej w Ve­ni­ce Be­ach, za­raz po tym, jak zbom­bar­do­wa­łaś papę owo­ca­mi.

– A co robi? – Elo­die nie za­mie­rza­ła po­zwo­lić od­cią­gnąć się od plot­ko­wa­nia wspo­mi­na­niem hi­sto­rii ro­dzi­ny.

– Zaj­mu­je się eko­lo­gią oce­anicz­ną.

– Zie­lo­na? Goli so­bie nogi?

– Tak.

– A da­lej?

– Nie two­ja spra­wa, Elo­die.

– Jak się na­zy­wa?

– Glo­ria, ale na na­zwi­sko ma Mo­na­dy, więc wszy­scy mó­wią na nią M.

– M?

– Jak szef Ja­me­sa Bon­da.

– Mam na­dzie­ję, że jest od nie­go młod­sza i ład­niej­sza.

Uśmiech­ną­łem się na wspo­mnie­nie ostat­nie­go spo­tka­nia z M. W ho­te­lo­wym oknie po­dzi­wia­łem jej cia­ło, zło­ci­ste w pro­mie­niach słoń­ca brza­sku, jej cie­płe, błę­kit­ne jak mo­rze oczy, w któ­rych wciąż igra­ły we­so­łe iskier­ki po igrasz­kach, ja­kim od­da­wa­li­śmy się przez ostat­nie pół doby, jej wło­sy, cią­gle po­tar­ga­ne po nocy, kie­dy po­ca­ło­wa­ła mnie na po­że­gna­nie, ka­żąc za­dzwo­nić, kie­dy tyl­ko wró­cę do Eu­ro­py.

– Co mię­dzy wami za­szło? – drą­ży­ła Elo­die.

– Spę­dzi­li­śmy ra­zem noc, po­tem mu­sia­ła wra­cać do Lon­dy­nu. To było trzy lub czte­ry mie­sią­ce temu, jesz­cze przed wa­ka­cja­mi.

– Masz jej nu­mer?

– Tak.

– No to dzwoń do niej, i to już. Na co tu cze­kać?

Za­wa­ha­łem się. Było mi­lion po­wo­dów, żeby nie dzwo­nić do oso­by, z któ­rą prze­ży­ło się jed­no­ra­zo­wą przy­go­dę w ode­rwa­niu od co­dzien­no­ści.

– Zrób to! – na­le­ga­ła Elo­die.

– Nie.

– Zo­bacz, jest pu­sta bud­ka. Idź i po­roz­ma­wiaj, nikt cię nie bę­dzie pod­słu­chi­wał.

– Za­dzwo­nię póź­niej.

– Te­raz. Już! – To było ty­po­we dla Elo­die. Ze szko­ły biz­ne­su wy­nio­sła taką wła­śnie na­ukę – zmie­ni­ła się z bycz­ka w bul­do­że­ra.

Wes­tchną­łem i się­gną­łem po­słusz­nie po ko­mór­kę. Kie­dy Elo­die wpa­da­ła w taką fazę, opór nie miał naj­mniej­sze­go sen­su.

– M? Mówi Paul. Paul z Ve­ni­ce Be­ach? – wy­po­wie­dzia­łem to jak py­ta­nie na wszel­ki wy­pa­dek, jak gdy­by dwo­je ko­smo­po­li­tów ta­kich jak my mo­gło za­po­mnieć, że upra­wia­li seks w Ka­li­for­nii.

– Paul, je­steś już w Eu­ro­pie? – Jej głos był tak cie­pły, ja­kim go za­pa­mię­ta­łem. Chy­ba ucie­szy­ła się z mo­je­go te­le­fo­nu.

– Tak, w Pa­ry­żu. – Nie mu­sia­łem tłu­ma­czyć, że do­pie­ro co przy­le­cia­łem. Nie chcia­łem wyjść na bez­na­dziej­nie na­pa­lo­ne­go głup­ka. – A ty w Lon­dy­nie?

– Tak.

– I co po­ra­biasz?

– Och, to co zwy­kle. Oce­any są co­raz bar­dziej za­nie­czysz­czo­ne. Trze­ba ure­gu­lo­wać spra­wy. – Za­śmia­ła się jak z pry­wat­ne­go żar­ci­ku. – Tak się skła­da, że przy­jeż­dżam pra­co­wać we Fran­cji.

– Na­praw­dę? To może się zo­ba­czy­my?

– Na pew­no. Jadę na po­łu­dnio­we wy­brze­że. Do Col­lio­ure, to nie­da­le­ko hisz­pań­skiej gra­ni­cy. Po­je­dziesz ze mną? – Tra­fi­ła w cel, w moje wcze­śniej­sze ma­rze­nia za­mro­żo­nym rosé, jach­cie i opa­la­ją­cej się dziew­czy­nie.

– Su­per – po­wie­dzia­łem.

– Och – wy­da­wa­ła się zdzi­wio­na, że od razu się zgo­dzi­łem. – Ale nie mogę ci za­pła­cić.

– Za­pła­cić? A niby za co?

– Prze­pra­szam, po­my­śla­łam, że… – W jej gło­sie sły­chać było za­kło­po­ta­nie.

– Nie szu­kam pra­cy – oświad­czy­łem. – I nic nie chcę za to, że ci po­mo­gę. Chy­ba że…

Ro­ze­śmia­ła się i obo­je na­gle wró­ci­li­śmy do tam­tej go­rą­cej nocy w Los An­ge­les. Przy­jem­ność była obu­stron­na.

– Alors? – pod­czas, gdy dzwo­ni­łem, Elo­die zdą­ży­ła osu­szyć już swój kie­li­szek i te­raz oczy błysz­cza­ły jej z pod­nie­ce­nia i od al­ko­ho­lu.

– Czy Va­léry ko­cha cię bar­dzo, bar­dzo moc­no?

– Ma bzi­ka na moim punk­cie. Cze­mu py­tasz? – po­wie­dzia­ła ase­ku­ra­cyj­nie.

– A czy miał­by coś prze­ciw­ko temu, że­by­śmy te­raz po­szli do cie­bie?

– Co? – Elo­die za­ru­mie­ni­ła się, co było mniej praw­do­po­dob­ne od od­kry­cia ży­cia na nie­zna­nej pla­ne­cie.

– Prze­pra­szam, ale mi się spie­szy – oświad­czy­łem.

– Paul, taki wy­buch na­mięt­no­ści nie jest w two­im an­giel­skim sty­lu – wy­szep­ta­ła.

– Wiem. Czy są­dzisz, że Va­léry ci wy­ba­czy, je­śli za­raz uży­je­my jego pla­ty­no­wej kar­ty, żeby za­re­zer­wo­wać mi przez in­ter­net bi­let na sa­mo­lot?1

Miej­sco­wość Col­lio­ure od za­wsze in­spi­ro­wa­ła ar­ty­stów, któ­rzy ce­ni­li jej pięk­ne po­ło­że­nie, wi­dok ma­low­ni­czych ry­bac­kich ło­dzi po­ła­wia­czy an­cho­is i słoń­ce. Dla­te­go w Col­lio­ure już od stu lat ma­la­rze roz­sta­wia­ją swo­je szta­lu­gi i nie zmie­ni­ło się to do dziś.

Stro­nę in­ter­ne­to­wą mu­siał z pew­no­ścią tłu­ma­czyć ja­kiś Fran­cuz, któ­ry do­stał tę ro­bo­tę, bo po­tra­fił od­cy­fro­wać skład­ni­ki na ety­kiet­ce im­por­to­wa­ne­go ke­czu­pu. Ale po kil­ku kie­lisz­kach rosé wszyst­ko to na­bie­ra­ło sen­su i do­wie­dzia­łem się przy­najm­niej dwóch waż­nych rze­czy o mia­stecz­ku, do któ­re­go za­pro­si­ła mnie M.

Po pierw­sze, wie­ża tu­tej­sze­go ko­ścio­ła, są­dząc po zdję­ciach, była ufor­mo­wa­na na kształt gi­gan­tycz­ne­go ku­ta­sa.

Po dru­gie, za spra­wą Ma­tis­se’a i De­ra­ina Col­lio­ure sta­ło się ko­leb­ką fo­wi­zmu.

„Fau­ve” zna­czy tyle, co „wiel­ki kot”, ale fran­cu­scy ma­la­rze za­wsze pod­cho­dzi­li do swo­jej sztu­ki bar­dzo se­rio, więc Ma­tis­se z kum­pla­mi mie­li za­pew­ne na my­śli lwa albo ty­gry­sa, a nie prze­ro­śnię­te­go bu­ra­sa. Na zdję­ciach zo­ba­czy­łem im­pre­sjo­ni­stycz­ne pej­za­że zło­żo­ne z plam o dzi­kich ko­lo­rach. Ci ma­la­rze z pew­no­ścią uwa­ża­li się za sza­le­nie od­waż­nych, od­rzu­ca­jąc ciem­ne ko­lo­ry i nu­rza­jąc się w pier­wot­nych bar­wach wy­do­by­tych przez słoń­ce Col­lio­ure.

Na stro­nie in­ter­ne­to­wej prze­czy­ta­łem, że w 1905 Ma­tis­se i De­ra­in na­ma­lo­wa­li tam łącz­nie aż 242 ob­ra­zy. To spra­wi­ło, że Col­lio­ure przed stu laty sta­ło się we Fran­cji naj­bar­dziej po­pu­lar­nym ple­ne­rem ar­ty­stycz­nym, na rów­ni z Mo­ulin Ro­uge, ba­se­nem z li­lia­mi wod­ny­mi Mo­ne­ta i bio­dra­mi pani Re­no­ir.

– A po­tem roz­ci­na­ją im brzu­chy i wy­bie­ra­ją ikrę – tłu­ma­czy­ła mi M. – Z jed­nej do­ro­słej ryby uzy­sku­ją dwa­dzie­ścia pięć kilo ka­wio­ru. Choć praw­dę mó­wiąc, mało któ­rej uda­je się w ogó­le do­ro­snąć.

Fuj! – prych­ną­łem. Może nie mia­łem wy­star­cza­ją­co na­uko­we­go po­dej­ścia do za­gad­nie­nia, ale pre­zen­ta­cja pro­duk­cji ka­wio­ru w pro­gra­mie Po­wer­Po­int nie była tym, co naj­chęt­niej oglą­dał­bym po mi­ło­snej nocy z uko­cha­ną, któ­rej nie wi­dzia­łem od trzech mie­się­cy.

Na­sze spo­tka­nie prze­bie­gło wy­jąt­ko­wo ro­man­tycz­nie. Kie­dy wy­sia­dłem z sa­mo­lo­tu na lot­ni­sku w Per­pi­gnan, po­wi­ta­ła mnie uśmiech­nię­ta la­secz­ka, któ­rą wszy­scy fa­ce­ci ob­ci­na­li ła­ko­mym wzro­kiem. Je­stem pe­wien, że mie­li na­dzie­ję, iż po­wi­ta swo­ją bab­cię sta­rusz­kę, ale na sce­nę wkro­czy­łem ja, roz­no­sząc w pył fan­ta­zje fran­cu­skich ero­to­ma­nów. Ser­ce każ­de­go An­gli­ka uro­sło­by z dumy w ta­kim mo­men­cie.

M wy­glą­da­ła rów­nie pod­nie­ca­ją­co jak ostat­nim ra­zem – jej dłu­gie, ja­sne blond wło­sy były splą­ta­ne od mor­skiej bry­zy, a zło­tą opa­le­ni­znę pod­kre­śla­ła zwiew­na bia­ła su­kien­ka ze skó­rza­nym pa­sem na bio­drach. No i ten uśmiech, cu­dow­ny uśmiech prze­zna­czo­ny wy­łącz­nie dla mnie.

Po­wi­tal­ny po­ca­łu­nek to było tyl­ko mu­śnię­cie war­ga­mi, po czym ob­ję­li­śmy się w ame­ry­kań­skim sty­lu, bez sty­ka­nia się cia­łem. Obo­je za­cho­wy­wa­li­śmy się bar­dzo ostroż­nie. Uzna­łem to za na­tu­ral­ne, bo trud­no by­ło­by okre­ślić cha­rak­ter na­sze­go związ­ku. Wpraw­dzie spę­dzi­li­śmy ze sobą mi­ło­sną noc, ale od tam­tej pory ani li­stow­nie ani przez e-mail nie skła­da­li­śmy so­bie żad­nych wią­żą­cych obiet­nic. Dla­te­go sy­tu­acja była na­der de­li­kat­na.

W tak­sów­ce ga­da­li­śmy o tym, co każ­de z nas ro­bi­ło od cza­su spo­tka­nia w Los An­ge­les, grzecz­nie trzy­ma­jąc ręce przy so­bie. Jed­nak na­pię­cie ro­sło jak mię­dzy part­ne­ra­mi ta­necz­ny­mi w noc­nym klu­bie, któ­rzy czu­jąc pod­nie­ce­nie i wza­jem­ną bli­skość, przy pierw­szej oka­zji chcą zbli­żyć się do sie­bie jesz­cze bar­dziej.

Więc, jak było do prze­wi­dze­nia, kie­dy tyl­ko we­szli­śmy do holu jej ho­te­lu, stwier­dzi­li­śmy, że czas po­rzu­cić te pa­nień­skie kry­gi i za­cząć od miej­sca, w któ­rym skoń­czy­li­śmy w Ka­li­for­nii. Re­cep­cjo­ni­ście szczę­ka opa­dła na wi­dok go­rącz­ko­wo sple­cio­nych ciał, któ­re prze­cież (jesz­cze) nie upra­wia­ły sek­su.

Nie prze­sta­jąc się ca­ło­wać, do­szli­śmy do po­ko­ju M, po­ty­ka­jąc się przy tym o scho­dy. Nie­zdar­nie gme­ra­jąc przy dziur­ce od klu­cza, otwo­rzy­li­śmy drzwi. By­łem za­do­wo­lo­ny z prak­ty­ki, ja­kiej na­by­łem przy oka­zji tan­ga w Pa­ry­żu. Za­nur­ko­wa­li­śmy pod koł­drę i aż do rana nie wy­krztu­si­li­śmy z sie­bie ani jed­ne­go peł­ne­go zda­nia. Kie­dy się obu­dzi­łem, łóż­ko było pu­ste.

Przez otwar­te okno bal­ko­no­we wpa­da­ły cie­płe pro­mie­nie słoń­ca, a ci­szę mą­cił je­dy­nie świer­got szpa­ków, ci­chy chlu­pot ba­se­no­wych fil­trów i do­bie­ga­ją­ce z od­da­li od­gło­sy bu­dzą­ce­go się mia­sta.

M w bla­do­żół­tym szla­fro­ku sie­dzia­ła na ta­ra­sie, dzie­ląc uwa­gę mię­dzy cro­is­san­ta a roz­ło­żo­ny mały lap­top.

– Bon­jo­ur – za­wo­ła­łem.

– Prze­pra­szam, że cię zo­sta­wi­łam – po­wie­dzia­ła. – Ale sam ro­zu­miesz, że mu­szę pra­co­wać.

Wy­ba­czy­łem jej, kie­dy wró­ci­ła do łóż­ka, zrzu­ca­jąc po dro­dze szla­frok i ofia­ro­wu­jąc mi nie tyl­ko swe go­rą­ce, pach­ną­ce cia­ło, ale i fi­li­żan­kę kawy. Po pro­stu ko­bie­ta ide­al­na.

Nie­ste­ty, przy­nio­sła też lap­top i za­czę­ła mi de­ta­licz­nie de­mon­stro­wać, czym się ak­tu­al­nie zaj­mu­je. Były to głów­nie po­ćwiar­to­wa­ne ryby.

– Z je­sio­tra­mi jest tak samo jak z no­so­roż­ca­mi – po­wie­dzia­ła. – Mają pe­cha. Na swo­je nie­szczę­ście, dla krwio­żer­czych po­ła­wia­czy war­te są for­tu­nę.

– To tro­chę tak jak z su­per­mo­del­ka­mi.

– Zgo­da, ale my nie za­bi­ja­my mo­de­lek – od­par­ła.

– Nie­któ­re do­słow­nie umie­ra­ją z wy­gło­dze­nia. Nie tak jak ty… Ty je­steś wy­jąt­ko­wo ży­wot­na… – pod wpły­wem ko­fe­iny na nowo na­bra­łem wi­go­ru i pró­bo­wa­łem od­cią­gnąć jej uwa­gę od ekra­nu i zwró­cić ją na sfe­ry ero­gen­ne.

M jed­nak, jak każ­dy po­waż­ny na­uko­wiec, mia­ła zdol­ność wy­łą­cza­nia bodź­ców ze­wnętrz­nych i sku­pia­nia się wy­łącz­nie na wy­bra­nym przed­mio­cie ba­dań. Po­ca­ło­wa­ła mnie prze­lot­nie w czo­ło i da­lej drą­ży­ła rybi te­mat.

– Był czas, że ONZ za­ka­za­ła po­ło­wów w Mo­rzu Ka­spij­skim, ale te­raz znów od­by­wa się to le­gal­nie, co gro­zi cał­ko­wi­tym wy­gi­nię­ciem bie­łu­gi. To tra­gicz­ne, gdy się po­my­śli, że te ryby w nie­zmie­nio­nej for­mie żyją na zie­mi od cza­sów pre­hi­sto­rycz­nych.

Klik­nę­ła i na ekra­nie po­ja­wi­ło się zdję­cie je­sio­tra ma­lut­kie­go jak dłoń, któ­ra go trzy­ma­ła. Było to łu­sko­wa­te stwo­rze­nie przy­po­mi­na­ją­ce di­no­zau­ra – skrzy­żo­wa­nie kro­ko­dy­la z re­ki­nem i pi­jaw­ką.

– Roz­kosz­ny – po­wie­dzia­łem.

– W Mo­rzu Ka­spij­skim przy­cho­dzą na świat każ­de­go roku mi­lio­ny mło­dych je­sio­trów, ale tyl­ko trzy pro­cent do­ży­wa doj­rza­ło­ści płcio­wej, po czym więk­szość na­tych­miast zo­sta­je odło­wio­na. A więc masz ra­cję – jest z nimi tak jak z mo­del­ka­mi – kie­dy tyl­ko osią­ga­ją doj­rza­łość, cała za­ba­wa się koń­czy.

Po­pa­trzy­łem na zmarszcz­kę sku­pie­nia na czo­le M, tłu­miąc śmiech. Nie, że­bym był obo­jęt­ny na tra­gicz­ny los ga­tun­ków gi­ną­cych na Zie­mi za spra­wą na­sze­go bra­ku wy­obraź­ni. Tyl­ko przy­szło mi do gło­wy, że sy­tu­acja przy­po­mi­na po­czą­tek fil­mu Bon­dzie, kie­dy 007 otrzy­mu­je od prze­ło­żo­nych wstęp­ne in­for­ma­cje o prze­my­cie sztab zło­ta lub dia­men­tów. Ja tym­cza­sem otrzy­my­wa­łem wy­kład na te­mat je­sio­trów i pro­duk­cji ka­wio­ru od na­giej dziew­czy­ny Bon­da za­miast od py­ka­ją­ce­go faj­kę pro­fe­so­ra. I kto po­wie­dział, że tyl­ko Bond jest głów­nym mo­to­rem ak­cji?

– Wła­śnie dla­te­go tu przy­je­cha­łam – pa­dła kon­klu­zja M. – Ka­wior bie­łu­gi jest tak cen­nym to­wa­rem, że naj­chęt­niej się go pod­ra­bia. Cwa­ny di­ler może za­ro­bić na fał­szy­wym irań­skim ka­wio­rze tyle, co na he­ro­inie. Han­del ry­bią ikrą jest zgod­ny z pra­wem, do­pó­ki nie za­pa­ku­je się jej do pu­szek z fał­szy­wy­mi na­lep­ka­mi, więc ry­zy­ko jest o nie­bo mniej­sze. Na po­łu­dniu Fran­cji ist­nie­ją le­gal­ne ho­dow­le je­sio­trów, ale po­dej­rze­wa­my, że po­zy­sku­je się tu fał­szy­wy ka­wior z ryb schwy­ta­nych na wol­no­ści i prze­trzy­my­wa­nych do okre­su doj­rza­ło­ści w taj­nych ho­dow­lach. To zdję­cie zro­bio­ne w ze­szłym roku – kiw­nę­ła na mnie, że­bym obej­rzał fo­to­gra­fię mo­rza z lotu pta­ka. Na po­wierzch­ni wody ciem­nia­ły nie­wy­raź­ne pla­my.

Kiw­ną­łem gło­wą ze zro­zu­mie­niem, choć jak dla mnie mo­gła­by to być rów­nie do­brze flo­tyl­la ato­mo­wych ło­dzi pod­wod­nych lub ła­wi­ca ho­ma­rów na po­po­łu­dnio­wym spa­cer­ku.

– Kto je wy­śle­dził? – spy­ta­łem, piesz­cząc we­wnętrz­ną stro­nę jej na­gie­go uda.

– Nasz in­sty­tut w An­glii. Ale do­ku­men­ta­cja wy­cie­kła i ho­dow­le zni­kły, za­nim fran­cu­ski rząd zdą­żył za­re­ago­wać. Przy­sła­no mnie, że­bym wy­śle­dzi­ła źró­dła po­cho­dze­nia fał­szo­wa­ne­go ka­wio­ru, któ­rym han­dlu­je się na Ri­wie­rze, oczy­wi­ście bar­dzo dys­kret­nie.

– Su­per – po­wie­dzia­łem. – Czy wy­naj­mie­my ło­dzie i sa­mo­lo­ty zwia­dow­cze?

– Nie w tej kon­kret­nej mi­sji. Chcę oczy­wi­ście tro­chę po­wę­szyć, ale ofi­cjal­nie za­mie­rzam na­ma­wiać fran­cu­skie in­sty­tu­ty oce­ano­gra­ficz­ne do fi­nan­so­we­go wspar­cia kon­tro­li wy­brze­ża z po­wie­trza. Oni uwa­ża­ją, że to pro­blem lo­kal­nych służb bez­pie­czeń­stwa, a my, że je­śli wda się w to fran­cu­ska po­li­cja, znów będą prze­cie­ki i wszyst­ko ra­zem oka­że się stra­tą cza­su i atła­su. Mogą też po pro­stu znisz­czyć nie­le­gal­ne ho­dow­le, a tym­cza­sem my nie chce­my za­bi­jać je­sio­trów, tyl­ko uwol­nić je z pro­wa­dzo­nych na czar­no ry­bich farm. Je­śli oczy­wi­ście znio­są wstrząs po prze­no­si­nach do na­tu­ral­ne­go śro­do­wi­ska – cią­gnę­ła M, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na mę­skie pal­ce piesz­czą­ce te­raz de­li­kat­nie gład­ką, roz­grza­ną skó­rę na jej brzusz­ku. – Gdy je­sio­trom nie prze­szka­dza się żyć na swo­bo­dzie, po­pu­la­cja od­ra­dza się bar­dzo szyb­ko. Na przy­kład na Flo­ry­dzie je­sio­try w Za­to­ce Mek­sy­kań­skiej tak się roz­mno­ży­ły i uro­sły do ta­kich roz­mia­rów, że od­no­to­wa­no na­wet kil­ka po­waż­nych wy­pad­ków, gdy ło­dzie przy­pad­kiem wpa­da­ły na te ryby.

M klik­nę­ła i na ekra­nie po­ka­za­ło się ama­tor­skie na­gra­nie fil­mo­we. Ja­kiś czło­wiek w ka­ja­ku uno­sił wio­sło jak cię­ża­ro­wiec sztan­gę, wy­głu­pia­jąc się do ka­me­ry. Kil­ka razy pla­snął nim w wodę, na­wo­łu­jąc ali­ga­to­ry, żeby przy­pły­nę­ły i po­ca­ło­wa­ły się w dupę. Aż tu na­gle w spo­koj­nej rze­ce coś się za­ko­tło­wa­ło i nad po­wierzch­nię wy­sko­czy­ła ol­brzy­mia ryba, ści­na­jąc łu­sko­wa­tym bo­kiem cały dziób ka­noe. Kie­dy na­gry­wa­ją­cy prze­stał się ki­wać, zo­ba­czy­li­śmy prze­ra­żo­ną twarz wio­śla­rza, któ­ry zdał so­bie spra­wę, że za chwi­lę wy­lą­du­je w wo­dzie wraz z pre­hi­sto­rycz­nym po­two­rem, za­pew­ne w to­wa­rzy­stwie ali­ga­to­rów, któ­re przy­bę­dą na jego we­zwa­nie. Zu­chwa­ły ma­czo w jed­nej chwi­li zmie­nił się we wrzesz­czą­ce­go hi­ste­ry­ka, któ­ry roz­pacz­li­wie usi­ło­wał wy­do­stać się z łód­ki, łka­jąc ze stra­chu.

– To fan­ta­stycz­ne – po­wie­dzia­łem. – Mogę obej­rzeć jesz­cze raz? – Prze­chy­li­łem się, żeby prze­wi­nąć fil­mik.

Dłoń M mi­gnę­ła zwin­nie jak je­siotr i przy­trzy­ma­ła w sil­nym uści­sku mój prze­gub.

– Nie do­ty­kaj, pro­szę – syk­nę­ła dziew­czy­na.

To był od­ruch pro­te­stu, coś, o czym lu­dzie czę­sto się prze­ko­nu­ją, lą­du­jąc z kimś po raz pierw­szy w łóż­ku. Każ­dy z nas ma ja­kieś tabu do­ty­czą­ce na­ru­sza­nia pry­wat­no­ści, a part­ner w chwi­lach pod­nie­ce­nia może się po­su­nąć za da­le­ko. Po raz pierw­szy jed­nak ze­tkną­łem się z tabu do­ty­czą­cym do­ty­ka­nia kom­pu­te­ra.

– Wy­bacz mi – po­wie­dzia­łem.

Zwol­ni­ła uścisk, uśmie­cha­jąc się prze­pra­sza­ją­co.

– Nie, to ty mi wy­bacz. Lap­top jest dla na­ukow­ca czymś bar­dzo oso­bi­stym, poza tym sam ro­zu­miesz, mam tam róż­ne po­uf­ne dane.

– Ja­sne – po­wie­dzia­łem, choć ni­cze­go nie zro­zu­mia­łem.

– A te­raz – szep­nę­ła, od­kła­da­jąc lap­top na pod­ło­gę i kła­dąc mi się na tor­sie – za­po­mnij­my o ry­bach i zaj­mij­my się na­szy­mi pier­wot­ny­mi in­stynk­ta­mi.2

Nasz ho­tel, jak się oka­za­ło, był oka­za­łą re­zy­den­cją w hisz­pań­skim sty­lu; okna po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec z plu­ska­ją­cą fon­tan­ną. Po­przed­nie­go wie­czo­ru nie za­uwa­ży­łem wszyst­kich tych de­ta­li. Je­dy­ne, co mnie in­te­re­so­wa­ło, to żeby jak naj­szyb­ciej do­trzeć do sy­pial­ni.

Szli­śmy wol­no przez pu­sty ogród, wą­cha­jąc kwia­ty. Przy­sta­ną­łem, za­in­try­go­wa­ny ta­blicz­ką na ce­gla­nej ścia­nie. Pró­bo­wa­łem prze­tłu­ma­czyć w my­śli na­pis, ale M mnie uprze­dzi­ła.

– Le sage est ce­lui qui s’éton­ne de tout – prze­czy­ta­ła płyn­nie po fran­cu­sku. – Mą­dre­go czło­wie­ka wszyst­ko za­dzi­wia.

– Na przy­kład ska­czą­cy je­siotr. Albo to, że tak do­brze znasz fran­cu­ski. Skąd?

– By­łam na kur­sie uni­wer­sy­tec­kim, a poza tym sam byś się zdzi­wił, jak wie­lu oce­ano­gra­fów po­cho­dzi z Fran­cji. Mia­łam do­brą prak­ty­kę. A te­raz chodź­my do wiel­kie­go ku­ta­sa.

Prze­szli­śmy bru­ko­wa­ną ulicz­ką ocie­nio­ną przez zam­ko­we wzgó­rze i wy­chy­nę­li­śmy w ma­łym por­cie. Słoń­ce wy­ła­nia­ło się z mo­rza i oświe­tla­ło sce­ne­rię do­sko­na­le zna­ną Ma­tis­se’owi. Ko­li­stą pla­żę po­kry­wa­ły re­gu­lar­ne sza­re ka­my­ki, od­dzie­la­jąc za­mek od sła­wet­nej fal­licz­nej wie­ży ko­ścio­ła.

– Lu­dzie uda­ją, że Col­lio­ure za­chwy­ca ich z po­wo­du sztu­ki – po­wie­dzia­ła M – ale tak na­praw­dę cie­szy ich pa­trze­nie na tę nie­sa­mo­wi­tą erek­cję.

– Wie­ża jest ciem­na i ob­rze­za­na – od­par­łem. – Być może bu­do­wa­li ją Mau­ro­wie.

– Albo Rzy­mia­nie. Uwa­ża­li ku­ta­sa w sta­nie erek­cji za szczę­śli­wy znak. Rzeź­bi­li go na drzwiach, żeby ode­gnać złe du­chy i za­pew­nić so­bie do­bro­byt.

Zgo­dzi­li­śmy się, że mia­stecz­ku Col­lio­ure nie bra­ko­wa­ło ani szczę­ścia, ani do­bro­by­tu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: