Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jak pokochać centra handlowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak pokochać centra handlowe - ebook

PASZPORT POLITYKI 2016

„Jak pokochać centra handlowe” to przede wszystkim surowy obraz codzienności umęczonej i wypartej, opisanej z wielkim literackim kunsztem. Ten tekst jest surowy, matowy, chirurgiczny jak Haneke. Opisuje rzeczy, które u Jolanty Brach-Czainy nazywają się „krzątactwem”, zakupy, pranie, przeglądanie się w lustrze, wybieranie odzieży. Zazdroszczę Natalii, że wpadła na pomysł opisania tego wszystkiego przez pryzmat wizyt w centrach handlowych, które uważamy za coś nieważnego i wstydliwego. Opisanie nieopisanego i uniwersalnego jest prawdziwym zadaniem literatury i to zadanie zostało w tym tekście spełnione. Jeśli jesteście osobami, które wiedzą jak to jest obserwować rzeczywistość znad kartonowego kubka z tanią kawą w Tesco, ta książka jest dla Was. – MAŁGORZATA HALBER

Depresyjna mieszkanka przedmieść Warszawy. Przedstawicielka pokolenia umów śmieciowych. Bywalczyni supermarketów. Młoda żona i – niedługo – matka. Bohaterka „Jak pokochać centra handlowe” to kobieta, w jakiej przejrzeć może się wielu z nas.

Mimo braku stałego zatrudnienia i prawa do urlopu macierzyńskiego decyduje się na dziecko. I odkrywa, że na to, co przychodzi po porodzie, nikt jej nie przygotował. Tej gigantycznej zmiany trzeba doświadczyć na sobie. Ona jej doświadcza bardzo boleśnie. Macierzyństwo okazuje się wyzwaniem, któremu trudno podołać. Niepojętą konfrontacją z własnym ciałem i kulturowymi nakazami. Rozprawą ze swoim dotychczasowym życiem. Jak można sobie z tym poradzić? Czy głęboka depresja poporodowa to jedyne tabu, z którym trzeba się zmierzyć?

„Prawo jest relatywnie łagodne dla dzieciobójczyń, jednak nie jest dla nich łagodna opinia publiczna. Wyznanie matki niemowlęcia, płaczącego szóstą godzinę przez ząbkowanie lub kolkę, że ma myśli o wyrzuceniu zawiniątka przez okno, wciąż pozostaje w sferze tabu.” - tłumaczy autorka książki. I sama to tabu przełamuje – po raz pierwszy tak dojrzałym literacko, doniosłym głosem. Głosem, którego nie można zapomnieć. „Jak pokochać centra handlowe” to także mocny i realistyczny obraz współczesnej Polski widzianej oczami młodych ludzi wchodzących w dorosłość. To opis polskich przedmieść, codziennej pracy i obowiązków. Działający jak uderzenie pięścią manifest pokolenia prekariatu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-129-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie-miejsca są jednak miarą epoki: policzalną miarą, którą można obliczyć, dodając do siebie trasy powietrzne i kolejowe, autostrady, ruchome przybytki zwane „środkami transportu” (samoloty, pociągi, samochody), porty lotnicze, dworce i stacje kosmiczne, wielkie sieci hoteli, wesołe miasteczka, supermarkety, skomplikowane węzły komunikacyjne, wreszcie – sieci kablowe lub bezprzewodowe działające w przestrzeni pozaziemskiej i służące tak dziwnej komunikacji, że łączy ona jednostkę wyłącznie z innym obrazem jej samej.

MARC AUGE,

Nie-miejsca. Wprowadzenie do antropologii nowoczesności,

PRZEŁ. ROMANCHYMKOWSKIT.

Jest otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dotyczy to części głównej, która mieści sklep wielkopowierzchniowy. Asortyment jest szeroki. Można tam nabyć lodówkę, kartofle, plastikowe pojemniki do mikrofalówki oraz zabawki dla dziecka.

Część butikowa zamyka się po dwudziestej drugiej. Drobne stoiska: ze sztuczną biżuterią, wiejskim chlebem i torebkami ze skaju, uplasowane wdzięcznie pośrodku przestronnych alejek, teraz przykryte są płachtami materiału. Po dwudziestej drugiej kawę można kupić tylko w automacie z napisem COFFEE. Kawa ta w smaku jest kwaśno-słodka i cuchnie bakelitem.

Wciąż jednak, o każdej porze, na terenie hali sklepowej można zaopatrzyć się w:

– ołówki,

– spódnicę z dżinsu,

– mleko w kartonie,

– małą ciężarówkę z kolorowego tworzywa.

Przekroczyłam właśnie automatycznie otwierającą się bramkę, pcham przed sobą duży sklepowy wózek. Jest jesień, okolice drugiej w nocy. Ten model wózka ma tendencję do uciekania w bok. W lewy bok.

W alejce z zabawkami dla dzieci powyżej lat trzech stoi mężczyzna w szarej kurtce typu bałwan. Twarz ma równocześnie bladą i czerwoną, w skupieniu ogląda, przebiera wśród aut, klocków oraz robotów.

Przypatruję mu się dłuższą chwilę i chowam za najbliższy róg. Biorę kilka głębszych oddechów. Próbuję powstrzymać rosnącą w ustach kwaśną kulę mdłości, zwiastujących nadciągający atak płaczu. Jestem w ciąży, moja depresyjna wyobraźnia przekracza znane mi do tej pory standardy. Nie sypiam w nocy. Na leżąco mam silne nudności, które nie kończą się ulgą w postaci wymiotów. Ciągle chce mi się siku i mam kompulsywny przymus sprawdzania, czy na majtkach nie pojawia się krew.

Przyjmuję tabletki na podtrzymanie ciąży, bo w pierwszych tygodniach odczuwam dokuczliwe bóle podbrzusza. Lekarz wypisuje hormony beztrosko: „Może brać pani dwa albo cztery, jak mocno boli”. Są drogie i mają dużo efektów ubocznych. Zatrzymują wodę i puchnę od nich, w pierwszym trymestrze przybierając na wadze sześć kilogramów. Przezornie pakuję do toreb ubrania z poprzedniego, przedciążowego życia, szybko zastępując je spodniami na gumce i sukienkami z miejscem na rosnący brzuch. Bóle ustępują pod koniec czwartego miesiąca. Wtedy już nie wypatruję nieistniejących małych kropelek krwi, nie ściskam w panice słuchawki telefonu: dzwonić, nie dzwonić do niego, przecież pewnie ronię, tracę, chociaż nawet nie wiem jeszcze co. Lub kogo.

Kiedy tylko zaczynam czuć się trochę lepiej, a widmo utraty ciąży traci prawdopodobieństwo, zaczynam gorączkowo zajmować się pracą zawodową. Jestem przedstawicielką pokolenia umów śmieciowych, stąd gorączkowe poszukiwanie zleceń i obkładanie się pilnymi dedlajnami.

Na grupie terapeutycznej, na którą uczęszczam od ponad roku, boję się powiedzieć o swoim stanie. Ludzie jednak zauważają zaokrąglające się uda, ramiona i dziwną, bezkształtną masę w okolicach pępka. Mężczyźni robią niedyskretne uwagi na temat rosnących piersi, rechocąc przy tym radośnie. W końcu na jednym ze spotkań przyznaję się. Słyszę z ust dziewczyny pracującej jako pomoc przedszkolna pełne wyrzutu pytanie: co zamierzam zrobić bez pracy na etacie, a tym samym prawa do zasiłku macierzyńskiego? Nie jestem w stanie jej odpowiedzieć, milczę zakłopotana. Inna, dużo starsza ode mnie kobieta z terapii zaczyna rzucać w moim kierunku złośliwe i okrutne uwagi na temat aborcji. Kobieta przyszła na grupę, bo jest w ciągłym konflikcie z dorosłymi dziećmi. Terapeutka zwraca jej uwagę, pacjentka wybiega z sesji. Nie wraca.

Stwierdzam, że i dla mnie te terapeutyczne spotkania zaczynają być zbyt stresujące. Decyduję, że nie mam ani czasu, ani ochoty na kontynuowanie terapii w ośrodku. I tak miałam kończyć już niedługo. Przychodzę jeszcze kilka razy i zawieszam udział w grupie.

Kiedy spotykam mężczyznę na dziale dziecięcym, w centrum handlowym T., mój brzuch jest już na tyle widoczny, że nie da się go pomylić z niefrasobliwie nabytą nadwagą.

Stoję przy regale z wodą destylowaną. Kwaśny ślinotok, preludium szlochu, przybiera na sile. Jestem zażenowana historią, która wgrała mi się natychmiast po tym, jak zobaczyłam ów żywy obraz nie-ojca. Białe rozproszone światło podkreśla fioletowe halo, bijące z jego popękanych naczynek krwionośnych.

(Rozstał się z jego matką jeszcze przed urodzeniem. Był w więzieniu, w pracy za granicą. Szuka zabawki dla syna, którego wieku, a w sumie nawet płci nie jest do końca pewien.

Wyobrażam sobie ten moment, kiedy w końcu staje, speszony i niepewny przed własnym dzieckiem. Być może zupełnie irracjonalnie obraża się o to, że dziecko go nie poznaje i chowa się za nogę matki czy babci. On wyciąga do niego rękę z ciężarówką, a dzieciak w końcu zbliża się do niego, nieufnie i na chwiejnych nogach).L. (1)

Żeby dostać się do L., muszę przejechać rzekę i jechać dwadzieścia minut drogą szybkiego ruchu. Jadę tam, bo podobno mają najtańsze pieluchy w białym opakowaniu – te najlepsze, te, które pachną pudrem i luksusem. Jeszcze taszczę przed sobą brzuch, ale koniec już niedługo. Prowadzę samochód, zapinając pas niżej – jak nakazują przepisy. Jeżdżenie samochodem to jedna z nielicznych ciążowych przyjemności. Nie piję alkoholu już od dłuższego czasu, jednak przed zajściem w ciążę sporo palę. Lubię palić i rzucam z trudem, stopniowo.

W postępującej anhedonii, towarzyszącej mi podczas dłużących się miesięcy stanu błogosławionego, jazda autem sprawia, że czasem czuję się jak tak zwany człowiek. Moment wsiadania do samochodu jawi mi się jako nieprzebrany potencjał, możliwość nieoczekiwanego odwiedzenia koleżanki bądź nocnego zajazdu z fast foodem w roli głównej. Brakuje mi papierosa. Jem więcej, niż muszę, wkrótce twarz przestaje mieścić mi się w lusterku. Nie wiadomo, czy jest opuchnięta od ciąży, nadmiaru frytek, czy nieustannie wpychanych pod powieki łez, które pojawiają się niezrozumiale, zawstydzająco.

Od dłuższego czasu gromadzę obce mi z nazwy utensylia w lśniących opakowaniach. Smoczki, butelkę, nagrzewacz, pęsetki i ampułki z solą fizjologiczną. Namawiam mojego męża do udziału w przygotowaniach, on skręca łóżeczko, ja skręcam przewijak. Wyczuwam w nas delikatne echa podekscytowanego oczekiwania, jednak większość czasu spędzamy osobno, pracując.

Wyobcowanie postępuje. Stan ten pociąga mnie trochę, wyostrza zmysły i napełnia egotyczną melancholią. Głaz uciskający mostek jest jednak z tygodnia na tydzień coraz cięższy. Zamykam się w sobie, kwaszę mikrourazę, co jakiś czas wylewając na ojca dziecka zupę rozgotowanych pretensji. Przecież muszę nosić brzuch, kilogramy, puchnące kostki. Znoszę absurdalne niewygody podczas zakładania obuwia. Mój mąż chętnie ponosiłby brzuch za mnie, ale nie da się tego załatwić, przynajmniej tak mówi, kiedy usiłuję się kłócić. Po takim wybuchu zwykle jesteśmy dla siebie milsi, mąż bardziej czuły, a ja przylepna i bezwolna, lgniemy do siebie z poczucia winy, że jedno nie może dać drugiemu tego, czego tak naprawdę pragnie. Jemu brakuje przyjemnie zdystansowanej dziewczyny z poczuciem humoru, której wspomnienie ciągle ma żywo w pamięci. Jest cierpliwy i wie, że to na razie nieosiągalne, ale wierzy, że przecież minie. Każda ciąża się kiedyś kończy, myśli. Ja nie jestem cierpliwa. Kiedy w końcu otwieram się i zaczynam mówić, a raczej szlochać, żądam niemożliwego, na przykład zabrania brzucha, który po przejściu kilkuset metrów zaczyna przyciągać mnie do ziemi tak, że czuję, jakby pękała mi skóra. Żądam oddania mi głębokiego oddechu, który spłyciła powiększona macica. Denerwuję się na monstrualne piersi, na katar, którego nie mogę stłamsić pseudoefedryną i kropelkami do nosa. W końcu żądam snu, który zostaje mi odebrany na półtora miesiąca przed rozwiązaniem.

Tak naprawdę żądam zaś wyjaśnienia niewyjaśnionego. Zapewnienia, że nie umrę podczas porodu. Że dziecko, które we mnie rośnie, będzie zdrowe, a opieka nad nim i wychowanie go okażą się zadaniem przyjemnym, ciekawym i pełnym satysfakcji. Że nie będę nocami płakała nad nagłym odkryciem, że mój syn, jak wszyscy ludzie, również kiedyś umrze.

Jest zimno i wietrznie. Nie posiadam odpowiednio ciepłego płaszcza, który dopiąłby się w obwodzie. Noszę na sobie kilka warstw rozmaitych swetrów i narzutek. Przypominam przez to okrągły, pokaźny przedmiot poowijany szmatami. Moja twarz jest nabrzmiała i obca. Staram się jak najmniej patrzeć w lustro. Nie jestem tą agresywną kobietą w ciąży, o których krążą legendy, tą panią Kasią wymuszającą wejście do lekarza bez kolejki czy najeżdżającą wózkiem sklepowym na buty pana, który nieopatrznie stanął przy kasie pierwszeństwa. W kontaktach z ludźmi robię się wycofana i zawstydzona. Nie umiem odpowiadać na nagle inwazyjne komentarze, zaczepki i zagajenia, zwyczajowo wystrzeliwane, niczym fajerwerki w sylwestra, w stronę ciężarnych kobiet. Tylko uśmiecham się z nieobecną twarzą. Potem przez kilka dni dręczę się wieczorami w domu, płacząc w poduszkę. Dotykają niby-dobroduszne: „Z takim brzuchem pewnie bliźniaki!”, albo otwarcie złośliwe: „Na pewno chłopiec? Przecież to dziewczynka zabiera urodę, he, he”. Przeżywam każde niechciane dotknięcie spęczniałego tułowia, każdy syk w poczekalni, każdą sugestię o piciu kawy czy odpowiedniej diecie. Coś dziwnego dzieje się z moją osobowością, jakbym chodziła po ulicach na golasa, jakby wszystko, co wiedziałam na swój temat, opadło jak suche listowie czy jaszczurza skóra, a nowe, dookreślone i wyraźne nie zdążyło jeszcze wyrosnąć.

Być może właśnie dlatego dobrze czuję się w miejscach tymczasowych i bez specyfiki, takich jak galerie handlowe, stacje benzynowe, dworce. Trwanie w komercyjnym rozświetlonym bezczasie uspokaja. Spędzam długie kwadranse w klimatyzowanych wnętrzach. Przyglądam się płynącej ludzkiej masie i próbuję gromadzić jakieś wyostrzone, widoczne jedynie przez ułamki sekund cechy przechodzących osób. Czuję, że chciałabym ze szczątkowych informacji wybudować narrację, która mogłaby być moją własną, tak odmienną od dotychczasowej: dostatnią, spokojną, wręcz mieszczańską.

L. to budynek, który powstał w latach dziewięćdziesiątych. Wszystko w nim jest pokryte zatęchłym meszkiem wczesnego kapitalizmu, na przykład spracowane, matowe terakoty na podłodze w toalecie. W drobnych elementach architektonicznych zastosowano odcienie turkusu i fioletu. Gdzieniegdzie pojawiają się zabawne okrągłe okienka z plastiku. Podziemny parking przypomina nieużytek: spomiędzy betonowych płyt posadzki wyglądają suche kępki.

Amerykańscy specjaliści od rentowności centrów handlowych takie stopniowo zarastające zielskiem i pustoszejące obiekty nazywają dead malls. Zaczyna się od dyskretnego wycofania największego marketu. Nikną regularne zatowarowania. Stopniowo wycofują się więksi i mniejsi najemcy powierzchni handlowych. Korytarze przestają oddychać rytmem przechodzących ludzi.

L. może jeszcze to nie grozi, to centrum zasila nieniknąca i niestrudzona ludzka masa z okolicznych biurowców: żrą tanie sajgonki i pho, stoją w kolejce do kas z jednym jogurtem pitnym i bułką, znudzeni, w koszulach w kratę i butach z Zary.

Jem zupę w barku o nazwie Bar. Długo przyglądam się zadbanej parze: mężczyzna w ciasnoniebieskiej koszuli w małą krateczkę bawi się nerwowo magnetyczną przepustką na kolorowej smyczy. Kobieta, po trzydziestym piątym, ale przed czterdziestym siódmym rokiem życia, w zwiewnej bluzce z wiskozy, uśmiecha się flirciarsko, przekładając z palca na palec cienką obrączkę z białego złota. Gapię się na nich, nie z potępieniem wiarołomstwa, nie z wyrzutem, że ich małżeństwa, ich domy zamieniły się w dead malls, że szukają przyjemności z inwestowania na nowych rynkach zbytu. Gapię się na nich w tępym stuporze, siorbiąc zupę pho. Przygwożdżona do krzesła nagłym atakiem ciężarnego głodu, lampię się bezwstydnie, krowiasto. Czy mnie też to czeka?

Po wejściu na halę sprzedażową zauważam, że promocja na pieluchy już się skończyła. Płacę pełną cenę przy pustej kasie pierwszeństwa.M.

Dzień, w którym ma urodzić się moje dziecko, spędzam w M., supermarkecie ze sprzętem domowym i elektronicznym. Wspólnej przyjaciółce z koleżanką kupujemy prezent urodzinowy. Czasu jest mało, bo jubileusz ma być świętowany jeszcze tego samego dnia. Pojawiam się na imprezie na piętnaście minut i widzę, jak wzruszona jubilatka mówi do licznie zgromadzonych gości:

– To najpiękniejszy dzień w moim życiu.

W knajpie jest duszno i delirycznie. Pasuję tam z moim dziewięciomiesięcznym brzuchem jak osioł do ferrari.

Prezent jest składkowy, jest to wieża hi-fi. Przyjaciółka cieszy się z podarunku, jednak przez kolejne kilka miesięcy waha się z jego podłączeniem i sprzęt kurzy się w fabrycznym kartonie, wysoko na regale. Taki już ma charakter, ta przyjaciółka. Niektórzy boją się zmian, nawet jeśli miałoby to być podłączenie nowego stereo.

Dziewiąty miesiąc. Odkąd zaczęłam trzeci trymestr, w domu panuje głównie cisza. Sporadycznie słucham muzyki z laptopa, ale po jakimś czasie i to zaczyna mnie denerwować.

Słucham muzyki, kiedy ma to związek z moją pracą. W siódmym miesiącu realizuję zamówienie na montaż filmu krótkometrażowego. Po jego ukończeniu siedzę już w całkowitej ciszy. Sprzyja temu charakter mojego męża, gdyż jest on osobą małomówną. Lubi też pracować wieczorami i w nocy. Spędzamy razem ranki i przedpołudnia, później on wychodzi do swojej pracowni. Potrafię od godziny trzynastej do późnych godzin nocnych nie rozmawiać z nikim. Zdarza się, że około godziny dwudziestej drugiej odbieram telefon i zamiast własnego głosu słyszę jakiś skrzekliwy pisk. Zapominam trochę, jak prowadzi się konwersację, poza tym jeżeli ktoś do mnie dzwoni, natychmiast pyta, czy może już urodziłam. Nie, jeszcze nie urodziłam. Dobrze się czuję, chociaż mam nadciśnienie. Wszystko pod kontrolą. Pozwalam sobie coraz częściej na ignorowanie połączeń przychodzących, ale nie ma ich znowu aż tak wiele.

Popołudnia i wieczory upływają mi na monotonnych, uspokajających zajęciach domowych. Wszystko robię bardzo wolno, ale staram się tym nie denerwować. Czasem odwiedzam znajomych, rzadziej oni odwiedzają mnie. Przestaję czuć się dobrze wśród ludzi, nie robię sobie z tego powodu wyrzutów. Myślę, że mogę trochę ich przerażać, mogę stanowić nieco zbyt obsceniczny widok. W filmach i w telewizji rodzące kobiety mają brzuch nieduży, taki jak ja nosiłam trzy miesiące wcześniej. Mój brzuch w ostatnim miesiącu mierzy sto szesnaście centymetrów w obwodzie.

Dzień po terminie porodu nic się nie dzieje. Jadę do supermarketu M. jeszcze raz i kupuję do domu tani odtwarzacz płyt z radiem.

Taka całkowita cisza jest jednak nieznośna.Kino F.

Nie, nie wyobrażam sobie nijak obecności dziecka w moim domu. Do tej pory nienarodzony syn był po prostu dodatkową częścią ciała. Nie mówię do niego, chociaż specjaliści zalecają taki kontakt. Podobno sprzyja budowaniu ścisłej więzi matka–płód. Próbuję raz i wypada to bardzo sztucznie. Wstydzę się, gadam cokolwiek i po paru zdaniach zawieszam się, zażenowana, jakbym próbowała rozmawiać z własnym palcem albo trzustką. Z nimi przecież się nie konwersuje, one po prostu są. Podobno kiedyś było tak z dziećmi, jednak dzisiaj już tak nie ma. Dzisiaj to już trochę bardziej skomplikowany, ale i dalece precyzyjniejszy proces, przedsięwzięcie, projekt.

Kino F. odwiedzam z mężem trzy dni po planowanym terminie rozwiązania. Oglądamy film o niebezpiecznych przygodach polskich policjantów. Jem posolony popcorn, chociaż stanowczo tego mi nie wolno, z uwagi na zagrożenie zespołem HELLP. Dwa razy wychodzę do toalety.

Kino F. nie jest klimatyzowanym multipleksem. Sala jest nieduża. Często je odwiedzamy, bo znajduje się niedaleko firmy męża. Umawiam się z nim pod kinem i czekam dziesięć minut, mimo przymrozku jest mi gorąco. Półtora roku później kino zamieni się w dyskont.

W drodze powrotnej rozmawiamy o filmie, który nie był ani zły, ani szczególnie dobry, ale względnie podobał się nam obojgu. Tej samej nocy zaczynam rodzić.

Po niecałej dobie, we wtorek wieczorem mój syn jest już na świecie. Przychodzi na świat w sali operacyjnej, mierzy pięćdziesiąt osiem centymetrów i waży cztery kilo. Dostaje siedem punktów w skali Apgar.

Wychodzimy ze szpitala po tygodniu.Centrum sprzedaży części do samochodów japońskich

Trzeba kupić lusterka. Jadę pod Warszawę, do dużego magazynu, bez dziecka, które zostało z ojcem. Ojciec karmi je mlekiem z butelki i dużo przytula, dużo lepiej też radzi sobie z przewijaniem i kąpielą. Mnie zbyt trzęsą się ręce i nie mogę dźwigać po operacji. Chodzę powoli, trochę pochylona do przodu. Zdaje mi się, że czuję się już doskonale. Po miesiącu, kiedy rana się już wygoi, stwierdzę, że wcale nie byłam w dobrym stanie, tylko raczej znajdowałam się w sytuacji permanentnego szoku, który skutecznie tłumił boleści dochodzenia do siebie.

Podczas naszego pobytu w szpitalu położnicznym mój mąż spędza noce samotnie w mieszkaniu. Pracuje i odwiedza nas w ciągu dnia. Jest roztrzęsiony i podekscytowany, z trudem sypia w nocy. Martwi się o nas. Któregoś wieczoru, gdy wraca do domu, przetrąca lusterko. W rogu bocznej szyby, od strony kierowcy sterczy teraz smutny kikut.

Od razu zauważam ten kikut, kiedy mąż odbiera mnie i dziecko z oddziału położniczego. Jestem zdenerwowana. Złość i rozdrażnienie przybierają na sile po wejściu do samochodu, gdyż panuje w nim potworny nieporządek. Jest styczniowe, szare i wilgotne popołudnie, tkwimy pod szpitalem. Zdezorientowany ojciec pali papierosa kilka metrów od nas. Fotelik z dzieckiem stoi bezpośrednio na chodniku.

Płaczę całą drogę do domu i kolejne godziny już w nim. Uspokajam się dopiero, kiedy odwiedza nas położna. Słucham uważnie instrukcji, zapisuję wszystko w zeszycie. Kąpiemy noworodka. Kobieta wyraźnie podkreśla, że odbywała i odbywa wizyty prywatne w domach osób znanych z telewizji, gazet i internetu. Jest mi trochę niezręcznie i głupio wobec pielęgniarki, że my nie jesteśmy takimi osobami. Do tej pory kompletnie mi ów fakt nie przeszkadzał. Pewność siebie medyczki budzi jednak zaufanie. Po jej wyjściu uspokajam się i przepraszam męża za to, że w swoim, godnym dwulatki, ataku rozpaczy rzuciłam o podłogę „przedmiotem”. Mówię „przedmiot”, ale oboje wiemy, że chodzi o krzesło, z którego odpadła poprzeczka.

Nie do końca uświadamiam sobie, co się ze mną dzieje. Myślę, że może grozić mi depresja poporodowa. Mam w głowie kilka pustych miejsc z czasu pobytu w szpitalu i rośnie we mnie przeświadczenie, że miałam nie przeżyć tego porodu, a los złośliwie zakpił ze mnie, ratując nas oboje – mnie i dziecko – od śmierci za pomocą nowoczesnej chirurgii i farmakologii.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: