Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasełka. Tom 2: wyciąg z pamiętników Ktosia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasełka. Tom 2: wyciąg z pamiętników Ktosia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 300 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Otto był ta­kim, ja­kim się od­ma­lo­wał w kil­ku sło­wach: dzi­wa­kiem we­dle świa­ta, ale w du­szy pro­stym czło­wie­kiem idą­cym za praw­dą jak ją… czuł i wi­dział. Nie sta­rał się on wca­le o tę ory­gi­nal­ność, był sobą tyl­ko, ale in­a­czej od dru­gich poj­mo­wał ży­cie.

Za mło­du od­umar­ła go mat­ka, je­dy­na­kiem po­zo­stał u ojca, któ­ry go bar­dzo ko­chał. Więc choć to był szlach­cic nie­za­moż­ny na kil­ku­na­stu cha­tach z ma­łym ka­pi­ta­li­kiem ży­ją­cy, ale go­spo­darz do­sko­na­ły, oszczęd­ny i za­pa­śny, po­tra­fił dać sy­no­wi wy­cho­wa­nie jak tyl­ko mógł naj­sta­ran­niej­sze. Traf chciał że i Otto był bar­dzo po­jęt­ny i lu­dzie go uczy­li do­brej woli, tak, że mło­dy chło­pak wy­kwitł prze­ślicz­nie, wiel­kie ojcu ro­biąc na­dzie­je. Jed­no tyl­ko było nie­szczę­ście, że skłon­ność miał do po­ezyi, do sztu­ki, a nic sta­tecz­niej­sze­go, jak oj­ciec ma­wiał, przed­się­brać nie chciał. Uczył się do­brze, ale na­uki do ży­cia za­sto­so­wy­wać nie my­ślał.

– Czem­że ty bę­dziesz? – py­tał go nie­raz sta­ru­szek – bo ty mo­żesz być czem ze­chcesz.

– A to Bóg wie – od­po­wia­dał za­wsze Otto – chciał­bym spo­koj­nie żyć na wsi w ma­łym dwor­ku, pod zie­lo­ne­mi drzew ga­łęź­mi, z tobą oj­cze, ze wspo­mnie­nia­mi mat­ki, z mu­zy­ką.

– To do­brze; ależ po­trze­ba coś ro­bić, pra­co­wać.

Na to Otto od­po­wia­dał ru­sza­jąc ra­mio­na­mi:

– Ale cóż ja po­tra­fię? do ni­cze­go tak wiel­kiej nie mam ocho­ty.

– Bóg da, że to z cza­sem przyj­dzie – mó­wił po­cie­sza­jąc się oj­ciec – Czło­wiek tak za­wsze, błą­dzi, szu­ka, aż tra­fi na coś do cze­go jest stwo­rzo­ny.

I ury­wa­li roz­mo­wę, a Otto grał na skrzyp­cach do dnia bia­łe­go, lub po­rwaw­szy książ­kę za­czy­ty­wał się do dru­gie­go wie­czo­ra, nie mo­gąc jej po­rzu­cić.

Nie był to jed­nak mięk­ki so­bie ar­ty­sta, coby cho­ro­wał na wy­obraź­nią, śnił i cze­kał aż go ma­rze­nia przyj­dą opleść same bia­łe­mi rę­ka­mi. Pra­co­wał nad sobą i nad ulu­bio­ną swą mu­zy­ką. Nie­po­kój du­szy u nie­go po­py­chał do za­sta­no­wie­nia i za­ję­cia, a za­sta­no­wie­nie krą­ży­ło w sfe­rze idei nie­do­stęp­nych zwy­kle jego wie­ko­wi; pra­cą naj­ulu­bień­szą było my­śle­nie i sztu­ka, bez za­sto­so­wa­nia do ży­cia. Otto jed­nak po­wo­li wy­ro­bił so­bie teo­ryą do swo­je­go po­stę­po­wa­nia i upodo­bań sto­sow­ną. Zda­ło mu się, że czło­wie­ko­wi bar­dzo mało wy­star­czyć może, byle dusz­ną po­trze­bę za­spo­ko­ił. Sprze­cza­li się o to za­wsze z oj­cem, któ­ry ma­ją­tek uwa­żał po sta­re­mu za wiel­ką dźwi­gnię do szczę­ścia, Otto za wiel­ką do nie­go prze­szko­dę.

– Na co mi wie­le – mó­wił mu – ką­tek ci­chy, spo­kój świę­ty, tro­chę me­lo­dyi pro­stej, dużo snów o dru­gim świe­cie, ot i ży­cie. Ży­cie na­sze trwa tak krót­ko, że pra­co­wać na to wiek, aby się po­tem cie­szyć go­dzi­nę, że się coś ma – nie war­to.

– Ale kie­dy to daje nie­za­leż­ność? – po­wia­dał oj­ciec.

– Jak komu: ja za­wsze będę nie­za­leż­nym – mó­wił Otto – bo na ma­łem po­prze­sta­nę, bo o tych co wię­cej mają nie dbam, bo o suk­nią, nie sto­ję, bo mi ty­tuł nie­po­trzeb­ny, bo prze­ko­na­ny je­stem, że tyl­ko prze­są­dy czy­nią nas za­leż­ne­mi.

– Ale świa­ta nie prze­mie­nisz.

– Więc sie­bie zro­bię ta­kim, ja­kim świat mieć bym chciał.

Oj­ciec nad­to ko­chał syna, żeby go miał zmu­szać do cze­go­kol­wiek­bądź, szło więc da­lej po daw­ne­mu; Otto śnił, czy­tał, mu­zy­ko­wał i śmia­ło w ży­cie spo­glą­dał, oj­ciec się tro­chę nie­po­ko­jąc cze­kał.

Skoń­czyw­szy szko­ły świet­nie, bo mu na­uka szła ła­two, po­je­chał do uni­wer­sy­te­tu, wziął sto­pień, po­wró­cił do domu z do­sko­na­łe­mi skrzyp­ca­mi Gu­ar­na­re­go i siadł przy ojcu z książ­ka­mi i nu­ta­mi.

Sta­ry oj­ciec za nie­go i za sie­bie go­spo­da­rzył, ale prze­ko­naw­szy się o nie­prze­par­tej na­tu­rze syna, nie chciał go na­wra­cać i na­ma­wiać dłu­żej: po­zo­sta­wił ja­kim był, my­śląc przy­najm­niej, że się sta­nie wiel­kim i gło­śnym ar­ty­stą, jed­nym z tych wir­tu­ozów, co jeż­dżą zbie­ra­jąc smycz­kiem gro­sze i wian­ki po dro­dze. I w tem się sta­ry – omy­lił, bo Otto brzy­dził się sztu­ką jak ku­glar­stwo ja­kieś po­ka­zy­wa­ną za pie­nią­dze, kon­cer­ta­mi, wy­stę­pa­mi, a gdy naj­bar­dziej był na­tchnio­ny, za­my­kał się sam, ucie­kał, aby go nic nie od­ry­wa­ło od jego my­śli i uczu­cia. Ma­wiał za­wsze, że ar­ty­sta co gra dla po­pi­su, nig­dy w peł­ni idei dźwię­kiem wy­dać nie może, bo słu­cha­cze na któ­rych się oglą­da, któ­rych się lęka, krad­ną mu cie­pło z pier­si, odej­mu­ją z rąk siłę.

Ile­kroć go pro­szo­no o mu­zy­kę, od­ma­wiał.

– Tyl­ko szej­ne ka­ta­ryn­kę na­krę­cić moż­na, kie­dy się ze­chce i po­sta­wiw­szy grać ka­zać; ar­ty­sta cze­ka aż nań % nie­ba po­wie­je na­tchnie­nie. Ale o da­nej go­dzi­nie ka­zać mu grać, być na­tchnio­nym, za­chwy­ca­ją­cym, jest to świę­to­kradz­two, zeń szy­dzić lub zmu­szać go do kłam­stwa.

Brzy­dził się Otto wszel­kie­mi po­pi­sy, ale miał swo­je dzi­wac­twa. Cza­sem wśród na­bo­żeń­stwa w ko­ścioł­ku, od­py­chał or­ga­ni­stę i sia­dał grać, gwał­tow­ną czu­jąc tego po­trze­bę, i grał na­ów­czas cu­dow­nie; nie­kie­dy mimo przy­tom­nych lu­dzi obo­jęt­nych i nie znaw­ców, chwy­tał swe skrzyp­ce, za­po­mi­na­jąc o tych co go słu­cha­li, jak­by ich na świe­cie nie było: śpie­wał co mu w du­szy gra­ło.

Ta­kim był ów dzi­wak Otto, któ­ry, wy­znaj­my to ze smut­kiem, wca­le nie wy­ro­bił się na wir­tu­oza; my­śli w nim ki­pia­ły, wrza­ły, wy­le­wa­ły się z nie­go, ale ich z ta ar­ty­stycz­ną do­sko­na­ło­ścią for­my, któ­rą po­sia­da­ją zim­niej­si graj­ko­wie, nie mógł wy­po­wie­dzieć, chy­ba gdy był na­tchnio­ny. Bóg od­mó­wił mu tego daru wy­rze­cze­nia pięk­nie i sil­nie za­wsze i wszyst­kie­go, któ­ry czę­sto spły­wa na tych, co nie ma­jąc co po­wie­dzieć, ślicz­nie pra­wią drob­nost­ki. Grał szorst­ko, gwał­tow­nie, jak­by wal­czył z na­rzę­dziem, któ­re du­szy jego pra­gnie­niom od­po­wie­dzieć nie mo­gło; czę­sto ła­mał smy­czek lub od for­te­pia­nu od­py­cha­jąc go wsta­wał.

Na­ów­czas oczy na­peł­nia­ły mu się łza­mi, sia­dał z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, mil­czą­cy jak czło­wiek, któ­re­go gnie­cie w pier­si za­war­te sło­wo, nie­mo­gą­ce się usty wy­po­wie­dzieć.

Oj­ciec był z wiel­kiem dla nie­go uwiel­bie­niem; choć pro­sty czło­wiek, całą jed­nak wyż­szość syna ro­zu­miał, prze­czu­wał, i bo­lał cięż­kie dlań prze­wi­du­jąc ży­cie.

Tak się sta­ru­szek po­chy­lił, za­wiądł, i choć się trzy­mał upar­cie swo­ich za­jęć, bo czuł się po­trzeb­nym Ot­to­no­wi, sił mu na koń­cu nie­sta­ło.

Ale gdy przy­szło umie­rać, spo­koj­niej­szy ja­koś za­mknął po­wie­ki, bo przy­spo­so­bił na miej­sce swo­je za­stęp­cę, co go­spo­dar­stwo i kuch­nią ży­cia miał dźwi­gnąć za jego syna.

Uznaw­szy Ot­to­na zbyt wiel­kim, by się mógł zaj­mo­wać drob­nost­ka­mi po­wsze­dnie­mi, sta­ry ma­rzył tyl­ko o tem w ostat­nich la­tach, by miał się kim za­stą­pić przy synu. Była to jego myśl cią­gła, nie­od­stęp­na, jego nie­ustan­ne za­prząt­nie­nie; nie mó­wił nic, ale krzą­tał się bar­dzo. Wy­bie­rał lu­dzi, uczył ich, ukła­dał, my­lił się i za­wo­dził, aż w koń­cu tra­fił na jed­ne­go, któ­re­go mu się uda­ło tak wy­ro­bić, jak so­bie ży­czył.

Był to da­le­ki jego krew­ny, człek lat śred­nich, któ­ry całe ży­cie na cu­dzem pra­co­wał a nic do­ro­bić się nie mógł, gdyż do zbyt­ku po­czci­wy, a nie bar­dzo prze­bie­gły, za­wsze pa­dał ofia­rą mniej skru­pu­lat­nych a chy­trzej­szych od sie­bie.

Tego czło­wie­ka, nie wiel­kich ta­len­tów, ale do­bre­go ser­ca, sta­ry Ma­rzyc­ki po­sta­no­wił prze­ro­bić zu­peł­nie, wdro­żyć w tryb za­jęć swo­ich, aby go po so­bie zo­sta­wić za­stęp­cą. Była to na­tu­ra mięk­ka, bier­na, po­wol­na, a ser­ce zło­te.

Pan Za­cha­ry­asz nie­po­zor­ny, mały, su­chy, chu­dzień­ki, nie­wiel­kie­go o so­bie mnie­ma­nia, nic dla sie­bie też nie wy­ma­ga­ją­cy, by­le­by mu mo­dlić się nie prze­szka­dza­no po­ci­chu, bo po ca­łych dniach szep­tał cho­dząc z nie­od­stęp­ną, ko­ron­ką i ksią­żecz­ką; dał się sta­re­mu Ma­rzyc­kie­mu uro­bić jak tam­ten chciał.

Ma­rzyc­ki pro­wa­dził go wszę­dzie za sobą jak cień po go­spo­dar­stwie, na wszyst­ko zo­sta­wiał prze­pi­sy, na wszel­ki moż­li­wy przy­pa­dek radę, wszyst­kie mu swe prze­lał teo­rye, do­świad­cze­nie całe, i zro­bił z nie­go od­bi­cie sie­bie sa­me­go. Za­cha­ry­aszek po­zbył się wła­snych my­śli, tak mu sta­ry nie­uży­tecz­ność ich do­wieść po­tra­fił, a ra­zem na­bił mu gło­wę wiel­kiem po­słan­nic­twem, ja­kie speł­nia.

– Wi­dzisz ko­cha­ny bra­cisz­ku – mó­wił doń – Ot­to­nek to ma­rzy­ciel i człek z in­ne­go świa­ta, chle­ba­by ka­wał­ka nie miał, gdy­by się sam rzą­dził; jemu po­trze­ba ta­kie­go, coby jak ja po­ci­chu dlań pra­co­wał i go­to­we mu po­da­wał. To two­ja rzecz być musi, ja ci wszyst­ko zo­sta­wię, tyl­ko mnie słu­chaj.

I Za­cha­ry­asz jak po­słusz­na pa­pu­ga wy­uczył się co oj­ciec przy­ka­zał, a tak do­brze i wier­nie speł­niał prze­pi­sy, że już za ży­cia, pod ko­niec pu­ściw­szy go na pró­bę sta­ry Ma­rzyc­ki, mógł się prze­ko­nać z po­cie­chą, że go nie za­wie­dzie za­stęp­ca. Go­spo­dar­stwo, in­te­re­sa, kło­po­ty prze­jął pan Za­cha­ry­asz, któ­re­go w domu nie wi­dać było nig­dzie, ale któ­ry wszyst­kiem wła­dał po­ci­chu.

Przy wiel­kiej pra­co­wi­to­ści był to człek zno­wu tak bez­in­te­re­sow­ny, tak ma­łych po­trzeb dla sie­bie, że nic pra­wie nie kosz­to­wał. Nie brał pen­syi, nie zbie­rał so­bie nic, wszyst­ko na­zy­wał swo­jem; ale gdy mu przy­szło gu­zi­ki u sta­rej ka­po­ty od­no­wić, szedł po dwa zło­te do Ma­rzyc­kie­go, i tłu­ma­czył się z tego wy­dat­ku jak z naj­więk­szej roz­pu­sty. Prze­ję­ty tem, że wszyst­ko po­trze­ba było dla Ot­ton­ka po­świę­cić, obo­jęt­ny na wy­go­dy dla sie­bie, na przy­szłość swo­ją, pro­sty ten czło­wiek był wcie­lo­nem po­świę­ce­niem. W do­dat­ku nie tyl­ko nie prze­ce­niał swej ofia­ry, ale miał się za szczę­śli­we­go, że zna­lazł kąt i opie­kę, i czuł się jesz­cze obo­wią­za­nym.

Pan Za­cha­ry­asz mały i sku­lo­ny, z gło­wą tro­chę prze­krzy­wio­ną na kar­ku, prze­su­wał się jak cień ukrad­kiem po domu i go­spo­dar­stwie, nie mó­wił pra­wie lub mó­wił tyl­ko po­ci­chu, cho­dził na pal­cach i ukry­wał z sobą. Otto ko­chał go jak bra­ta, on jak dzie­cię wła­sne Ot­to­na, ale się spo­ty­ka­li rzad­ko, a spo­tkaw­szy tak da­le­ko od sie­bie znaj­do­wa­li po­ję­cia­mi i my­śla­mi, że nig­dy po­ga­dać na­wet dłu­żej nie mo­gli. Żyli wca­le w róż­nych od sie­bie sfe­rach.

Ta­kie­go za­stęp­cę dłu­gą lat pra­cą przy­spo­so­biw­szy na swe miej­sce sta­ry, za­snął spo­koj­ny, zo­sta­wu­jąc Ot­to­na na jego opie­ce. Mo­gi­ła tego po­czci­we­go ojca nie­da­le­ko Ro­bo­wa, wio­secz­ki Ma­rzyc­kich, usy­pa­na na cmen­ta­rzu, była jed­nem z miejsc, w któ­rych Otto naj­chęt­niej dłu­gie go­dzi­ny prze­pę­dzał. Cha­dzał tam co­dzień pra­wie, sia­dy­wał przy niej, i jak­by jesz­cze z oj­cem du­szą roz­ma­wiał, po­wra­cał uspo­ko­jo­ny i we­sel­szy. Po śmier­ci tego przy­ja­cie­la, Otto dłu­go cier­piał bar­dzo, dom mu opu­sto­szał, wszyst­ko po­szło nie w smak, nu­dził się, tę­sk­nił, pła­kał. A że za ży­cia ojca jesz­cze by­wał czę­sto w są­sied­niej wio­sce u Ma – ło­wic­kich, któ­rzy z Ma­rzyc­kie­mi żyli w przy­ja­znych sto­sun­kach, tam i póź­niej chro­nił się i prze­sia­dy­wał, gdy mu w domu było cia­sno i dusz­no.

Ma­ło­wic­cy mie­li część w bliz­kiej osa­dzie znacz­niej­szą, od Ro­bo­wa, do­brze za­go­spo­da­ro­wa­ną" a byli to lu­dzie we­dle ser­ca Ot­to­na. Sam sta­ry, szlach­cic pro­sty, wiej­skiem wy­kar­mio­ny po­wie­trzem, po­czci­wy, otwar­ty, ser­decz­ny, jesz­cze pa­mię­cią, i oby­cza­jem daw­niej­szych się­gał cza­sów. We­so­ły, pra­co­wi­ty hrecz­ko­siej, stwo­rzo­ny na żoł­nie­rza choć nim nie był, Ma­ło­wic­ki uj­mo­wał każ­de­go ser­cem, któ­re biło tak, że chy­ba śle­py go nie wi­dział, chy­ba ka­mien­ny nie uczuł. Wą­sa­ty, bar­czy­sty, ty­pem był tych na­szych daw­nych go­spo­da­rzy, któ­rzy nic w świe­cie nie wi­dzą, nad stan swój, nad ży­cie swo­je.

Mia­sta nie­cier­piał, miesz­cza­na­mi się brzy­dził, a gdy mu przy­szło wy­je­chać na czas do mia­stecz­ka, ucie­kał z nie­go pierw­szej wol­nej go­dzi­ny, jako od po­wie­trza. We­sół był z na­tu­ry i lu­bił śmiać się, smu­tek prze­pę­dzał jed­nem, tem na­szem:

– Ja­koś to bę­dzie.

Była to w nim nie zda­ją­ca so­bie spra­wy z sie­bie wia­ra w Opatrz­ność nie­zwal­czo­na. Ma­ło­wic­ki oże­nił się był z mi­ło­ści z ubo­gą pa­nien­ką, któ­ra przez lat kil­ka była na­uczy­ciel­ką przy dzie­ciach w są­siedz­twie, sie­ro­tą, ale bar­dzo sta­ran­nie wy­cho­wa­ną, i jak wszyst­kie sie­ro­ty tro­chę wy­eg­zal­to­wa­ną.

Mał­żen­stwo to było ide­al­ne, peł­ne przy­wią­za­nia ku so­bie, ko­cha­ją­ce się jak para go­łę­bi, śmiesz­ne tro­chę dla świa­ta, ale dla sie­bie dziw­nie do szczę­ścia do­bra­ne. Lu­dzie już nie zbyt mło­dzi, prze­ży­li lat dwa­dzie­ścia bez chmur­ki, bez osty­gnie­nia, a wy­pro­bo­wa­na ich mi­łość zda­wa­ła się wzmac­niać jesz­cze i ro­snąć.

Mie­li tyl­ko cór­kę i syna.

Na­tal­ka dzie­cię ich uko­cha­ne, ślicz­ne było jak anio­łek, a wy­uczo­ne czu­ło­ści, wy­ko­ły­sa­ne w tem gniazd­ku, gdzie nig­dy spo­ru nie sły­sza­ło i nic nie wi­dzia­ło prócz piesz­czot i uśmie­chów, wy­ro­sło na pta­szy­nę ser­decz­ną.

At­mos­fe­ra w któ­rej od­dy­cha czło­wiek, nie­ste­ty, mimo sił jego we­wnętrz­nych, nie­zmier­nie wiel­ki wpływ nań wy­wie­ra. Są ta­kie ro – bacz­ki, co ży­jąc li­ść­mi zie­lo­ne­mi sta­ją się zie­lo­ne, ro­snąc na ró­żo­wych kwiat­kach, czer­wo­ne­go na­bie­ra­ją ko­lo­ru: tro­chę to tak i z ludź­mi, mimo ich sa­mo­ist­no­ści. Po­trze­ba wie­dzieć o wpły­wie któ­ry nas może ze­psuć i prze­kształ­cić, aby mu się oprzeć; trze­ba by on był cał­kiem prze­ciw­ny na­tu­rze na­szej, aby opór wy­ro­dził: in­a­czej po­wo­li mu się ule­ga.

Przy ko­cha­ją­cych się ro­dzi­cach, Na­tal­ka z taką czu­ło­ścią w ser­cu, go­to­wą świat cały po­ko­chać, wy­ro­sła, że spoj­rzaw­szy tyl­ko na nią, człek sta­wał się lep­szym i wie­rzył we wszyst­ko do­bre.

Pięk­na jak anio­łek, z blond wło­sa­mi, z oczy­ma nie­bie­skie­mi, z ru­mia­ną twa­rzycz­ką, nie była ona dzie­wecz­ką roz­dzi­wa­czo­ną cho­ro­bli­wą czu­ło­ścią, ale we­so­łą isto­tą, któ­ra tyl­ko do­bre wi­dzi, do­bre czu­je i w do­bre wie­rzy, a go­ry­czy i za­wo­dów nie kosz­to­wa­ła. We­se­le uśmie­cha­ło się z jej oczów, pro­mie­nia­ło na jej czo­le. Je­że­li cza­sem od świa­ta wal­ki i nę­dzy echo da­le­kie obi­ło się o jej uszy, trze­ba ją było wi­dzieć zdu­mio­ną, nie­do­wie­rza­ją­cą, nie­mo­gą­cą po­jąć, co ten akord dys­har­mo­nij­ny ozna­czał.

Wy­cho­wa­nie Na­tal­ki było sta­ran­ne, a umy­sło­wi jej do­da­wać się zda­wa­ło to we­wnętrz­ne uspo­so­bie­nie sił no­wych. Czy­ściej da­lej, le­piej wi­dzia­ła od dru­gich, szcze­gól­niej do­bre stro­ny, ja­sne ży­cia ob­li­cza. Dzie­cię piesz­czo­ne, w ci­chym kąt­ku za­mknię­te, mia­ło po­ję­cie o świe­cie tyl­ko z tego zie­lo­ne­go list­ka, któ­rym się kar­mi­ło.

Już do­ra­sta­ją­cą Na­tal­kę po­znał Otto Ma­rzyc­ki, a dwie te du­sze krew­ne od­ra­zu po­czu­ły się dla sie­bie stwo­rzo­ne. Rzad­ko, może raz w lat se­ci­ny tra­fi się na świe­cie po­dob­na mi­łość jak ich dwoj­ga, czy­sta, dzie­cin­na, roz­ma­rzo­na, po­etycz­na, a nie płacz­li­wa i łza­wa, ale aniel­sko-we­so­ła. Temu świę­te­mu uczu­ciu nic nie sta­ło na prze­szko­dzie: po­zna­li się, po­ko­cha­li ser­decz­nie, a ro­dzi­ce pa­trza­li na nich z tą po­cie­chą ser­decz­ną, z jaką się po­glą­da na­pięk­ny szczę­ścia ob­ra­zek.

Wio­ska Ro­bów od Ma­ło­wic­kich tak była bliz­ką, że Otto i Na­tal­ka co­dzień się nie­mal wi­dy­wa­li. Na tę mi­łość dwoj­ga ko­chan­ków i z nie­bios anio­ły mo­gły się pa­trzeć nie ru­mie­niąc, tak była czy­sta i świę­ta. Otto na­pa­wał ją mu­zy­ką, ona go we­so­łą po­ezyą mło­dych uśmie­chów i słó­wek skrzy­dla­tych. Na­mięt­ność ich nie roz­draż­nio­na ni­czem, nie roz­gwał­tow­nio­na, pły­nę­ła spo­koj­nie bez bu­rzy i po­ry­wów, jak pieśń uro­czy­sta; a kie­dy się z sobą spo­tka­li, kie­dy po­da­li so­bie ręce, kie­dy jej lek­ki ru­mie­niec, jego łza­we oko świad­czy­ły, że tę­sk­ni­li za sobą: wnet uspo­ko­je­ni po chwi­li, zno­wu że­glo­wa­li po czy­stem zwier­cia­dle, któ­re­go wody za­wsze ja­sny błę­kit po­kry­wał.

Ich mi­łość zda­wa­ła się im speł­nie­niem od­wiecz­ne­go wy­ro­ku.

Był to wi­dok cu­dow­ny – we­se­la, szczę­ścia nie­za­mą­co­ne­go ni­czem, przy­szło­ści ja­snej i po­god­nej. Otto ani się spie­szył prze­ciw­ko no­we­mu ży­ciu, ani chciał ją wy­rwać z tej dzie­wi­czej swo­bo­dy, w któ­rej jak pta­szek ula­ty­wa­ła. Nie było mowy o ju­trze, nie było ju­tra.

Ro­dzi­ce Na­ta­lii zo­sta­wi­li im zu­peł­ną swo­bo­dę, pew­ni cha­rak­te­ru Ot­to­na, po­wie­rza­li mu ją jak bra­tu; nie­win­ne dzie­cię nie kry­ło się wca­le z przy­wią­za­niem: dni bez chmur ota­cza­ły ich ci­szą, uro­czy­stą.

Ale świat nie ma dłu­gich dni we­se­la; w na­tu­rze i ży­ciu czło­wie­ka, wszyst­ko prze­ry­wa bu­rza, koń­czy noc ciem­na. W chwi­li kie­dy już Otto ma­rzył o swym dom­ku z Na­ta­lią, co go sama po­wo­li urzą­dza­ła, kie­dy dro­ży­nę mię­dzy Ro­bo­wem a Je­zior­ka wy­sa­dza­li ró­ża­mi, aby nią… cho­dzić do ro­dzi­ców; gdy się cie­szy­li tem pew­nem szczę­ściem, jak­by ono tyl­ko prze­dłu­że­niem tego co mie­li być mu­sia­ło, obo­je czy­ści, obo­je spo­koj­ni i pew­ni, że żad­na siła bi­cia ich serc wstrzy­mać nie może: Na­ta­lia za­cho­ro­wa­ła. Nie­spo­dzia­nie z tej peł­nej zdro­wia twa­rzycz­ki znikł ru­mie­niec, ka­szel ode­zwał się w pier­si, i nie­ry­chło do­pa­trzo­no się nie­bez­pie­czeń­stwa, gdy już wsta­ło wid­mem groź­nem, gdy prze­ciw nie­mu nie było ra­tun­ku. Ślicz­ne dzie­cię do­sta­ło su­chot, ale nie cier­pia­ło wie­le, nie po­czu­ło się cho­rem: ma­rząc o zdro­wiu i szczę­ściu, za­ga­sło tak po­wo­li jak lamp­ka wie­czor­na. Nie śmia­no jej truć tych chwil ostat­nich, ukry­wa­jąc cho­ro­bę śmier­tel­ną. Do ostat­ka uśmie­cha­ły się jej twa­rze ro­dzi­ców i twarz Ot­to­na, któ­ry czuł, że ży­cie jego z ostat­nim tchem jej pójść po­win­no.

Ale gdy bia­łe cia­ło anioł­ka zło­żo­no wśród kwia­tów na ostat­niej po­ściół­ce, gdy Otto przy niem uklęk­nął, za­pra­gnąw­szy z nią umrzeć: Bóg ska­zał go na ży­cie. W nie­mej i mil­czą­cej roz­pa­czy wy­glą­dał śmier­ci i do­pro­sić się jej nie mógł.

Uczu­cia w tej pier­si mar­mu­ro­wej były po­tęż­ne, ale ży­cie sil­niej­sze od nich jesz­cze; chło­nę­ły je jak mo­rze za­le­wa ska­ły, nie mo­gąc roz­to­pić w so­bie. Ani skar­gi, ani jęku nie wy­dał Otto po śmier­ci tej, któ­ra dlań za­mknę­ła ży­cie; naj­strasz­niej­szą w nim była ta nie­mo­ta bo­le­ści, to oko bez łzy, ten stan na­po­zór nie­czu­łe­go ka­mie­nia, któ­ry jed­nak oży­wia­ła ja­kaś wola i re­zy­gna­cya po­tęż­na. On sam zaj­mo­wał się po­grze­bem, on sam grób jej bu­do­wał, mo­gi­łę sy­pał, kwia­ta­mi ją ob­sa­dzał, i jak wprzó­dy grób ojca, tak po­tem jej i ojca mo­gi­ła sta­ła się dlań ce­lem co­dzien­nych wy­cie­czek. Z roz­pa­czy mil­czą­cej a za­mknię­tej w so­bie, któ­ra się nig­dy nie skar­ży­ła przed ob­cy­mi i kryć dum­nie zda­wa­ła z sobą, czas po­wo­li zro­bił po­waż­ną bo­leść czło­wie­ka, któ­ry nie na­rze­ka, bo wie, że toby nie po­mo­gło, ani po­rząd­ku świa­ta nie zmie­ni­ło. Otto po­zo­stał wier­ny temu uczu­ciu, któ­re ze sta­nu gwał­tow­ne­go prze­szło i skry­sta­li­zo­wa­ło się na wie­ki. Wspo­mnie­nie dlań po­zo­sta­ło tak ży­wem, jak­by wczo­raj do­pie­ro ze­brał je z bło­ni ży­cia; owszem, wy­obraź­nia jak ob­ra­zek świę­ty stro­iła je i upięk­nia­ła, z wi­ze­run­ków prze­szło­ści czy­niąc ide­ały co­raz pro­mie­nist­sze i pięk­niej­sze. Wszyst­ko ziem­skie z nich opa­dło, ja­śnia­ły ży­we­mi bar­wa­mi ide­ałów i po­ezyi.

Z tym bó­lem w ser­cu, z czcią mo­gił ko­cha­nych, Otto po­zo­stał do si­wych wło­sów. Za­bie­gła mu dro­gę nie­jed­na twarz uśmiech­nię­ta, nie jed­no oczko łza­we, wa­biąc we­se­lem i smut­kiem; nie jed­no ser­ce po­czci­we za­bi­ło dlań wię­cej niż li­to­ścią: ale Otto był wier­ny ża­ło­bie swej i mi­ło­ści. Któ­raż zresz­tą ko­bie­ta mo­gła sta­nąć w ser­cu jego obok tej isto­ty aniel­skiej, po­wietrz­nej, smęt­nej, jaką pa­mię­tał wi­ta­ją­cą go uśmie­chem przy sko­na­niu, w tru­mien­ce ze zło­żo­ne­mi rę­ka­mi mo­dlą­cą się za nie­go po śmier­ci….

Mu­zy­ka, któ­ra była jego na­mięt­no­ścią i po­wo­ła­niem daw­niej, sta­ła się te­raz po­cie­szy­ciel­ką i tłu­ma­czem nie­okre­ślo­nych ża­lów, wspo­mnień, na­dziei. Na­tu­ra jej czy­ni ją wła­śnie naj­lep­sza po­wier­ni­cą bo­le­ści.

Otto znaj­do­wał, że żad­ne sło­wo, ża­den ję­zyk nie mógł tak wy­po­wie­dzieć uczu­cia jak dźwięk, któ­ry w nie­okre­ślo­nym swym wy­ra­zie jest hie­ro­gli­fem dla jed­nych, dla dru­gich całe ży­cie w drgnie­niu i jęku spo­wia­da.

Otto cały się od­dał mu­zy­ce.

Pan Za­cha­ry­asz cho­dził, krzą­tał się, go­spo­da­rzył, utrzy­my­wał po­rzą­dek, my­ślał o chle­bie po­wsze­dnim; Ma­rzyc­ki nic się w to nie wda­jąc, żył jak był już przy­wykł w roz­ma­rze­niu i dźwię­kach: sa­mot­na co­dzień prze­chadz­ka do gro­bu ojca i Na­tal­ki, u któ­rych czę­sto go­dzi­na­mi mo­dlił się i du­mał, cza­sem od­wie­dzi­ny sta­re­go przy­ja­cie­la Żół­tow­skie­go, któ­re­go ko­chał za po­świę­ce­nie, pro­sto­tę ser­ca i mil­cze­nie na­wet; resz­ta dnia w domu przy for­te­pia­nie i skrzyp­cach.

Dom Ot­to­na, sta­re dwo­rzy­sko pod sło­mą, z wy­so­kim da­chem, po­chy­lo­ne, w cie­ni­sty sad za­su­nię­te, mia­ło fi­zy­ogno­mią owych szla­chec­kich daw­nych, któ­re co­dzień dziś ustę­pu­ją miej­sca wy­kwint­nym a kru­chym le­pian­kom. Dziad jesz­cze po­bu­do­wał je, dzi­siej­szy dzie­dzic jak mógł ży­cie swe sta­rał się w niem po­mie­ścić. W jed­nym po­ko­iku od ogro­du, do któ­re­go mało kto był przy­pusz­cza­ny, miesz­kał oto­czo­ny pa­miąt­ka­mi Otto. Oba­wiał się on śmiesz­no­ści, i krył się ze skar­ba­mi, któ­re skła­da­ły list­ki ze­schłe, wstąż­ki zbla­dłe, kart­ki po­żół­kłe. Były… to dzie­je lat mło­do­ści, któ­rą prze­dłu­żał, sta­ra­jąc się jej być wier­nym. Tam wi­siał por­tret ojca, mat­ki i Na­tal­ki w bia­łej su­kien­ce, z pącz­kiem bia­łe­go ja­śmi­nu w ręku. Ostat­ni brzyd­ko do­syć ma­lo­wa­ny przez na­iw­ne­go nie­uka, miał prze­cie ten cu­dem po­chwy­co­ny wy­raz aniel­ski dzie­wi­czej twa­rzy, któ­re­go czę­sto uczeń­sze dzie­ła nie mają. Pod nim sta­ły dwie daty: pierw­sze­go po­zna­nia dziew­czę­cia i jej śmier­ci.

Resz­ta domu skła­da­ła się z po­ko­jów, któ­re w cią­gu roku zaj­mo­wa­li nie­ustan­nie go­ście ubo­dzy, ar­ty­ści róż­ni, a wiel­ka sala ja­dal­na słu­ży­ła do mu­zy­ki. For­te­pian, nuty, mały or­ga­nek, skrzyp­ce, wio­lon­cze­le, róż­ne na­rzę­dzia mu­zycz­ne w nie­ła­dzie roz­rzu­co­ne, cały ten, po­kój zaj­mo­wa­ły.

Tu nie­mal cały dzień scho­dził Ot­to­no­wi i jego to­wa­rzy­szom, a Ro­bów nig­dy nie był pu­sty.

Za­wsze ja­kaś bie­da, ta­lent, mło­dość ma­rzą­ca, gar­nę­ły się pod skrzy­dła ubo­gie­go czło­wie­ka, któ­ry ostat­ni grosz dzie­lił z bied­niej­szym, a na­de­wszyst­ko umiał wlać siłę, na­dzie­ję i zdro­wą za­si­lić radą.

Szum­ne owe bły­sko­tli­we ta­len­ta, któ­rym do­brze na świe­cie, bo się z sobą po­pi­sy­wać umie­ją i do po­pi­su tyl­ko są stwo­rzo­ne, nig­dy pra­wie nie gar­nę­ły się pod strze­chę Ot­to­na, bo Otto jak ko­chał mu­zy­kę, tak zno­wu wir­tu­ozów peł­nych sa­mo­lub­stwa i ze­psu­tych okla­ska­mi nie­cier­piał.

Zbo­la­łe du­sze i nie­uzna­ne ta­len­ta mie­nia­ły sie tu cią­gle: nie­raz przy­cho­dził czło­wiek odar­ty, bo­jaź­li­wy, po na­ukę, któ­rą cier­pli­wie da­wał mu przy­tu­la­jąc li­to­ści­wie Otto. Mu­zy­kal­ne zresz­tą kształ­ce­nie było jed­nym z mniej­szych da­rów jego; wię­cej da­le­ko zna­czy­ło na­sie­nie po­czci­we, któ­re rzu­cał peł­ną dło­nią w du­sze mło­dych lu­dzi, cześć sztu­ki, któ­rą ich umiał na­tchnąć, jej po­wo­ła­nia i god­no­ści, za – mi­ło­wa­nie ubó­stwa, któ­re pod­no­sił do wy­żyn mę­czeń­stwa.

Sam czy­sty i pra­wy, gdy tyl­ko po­strzegł i po­czuł w zbli­ża­ją­cym się do sie­bie skrzy­wio­ne po­ję­cia, a co go­rzej ser­ce już ze­psu­te, żą­dzę i pra­gnie­nie chlu­by, okla­sków, za­zdrość zja­dli­wą; co­fał dłoń swą i zim­no że­gnał przy­by­sza. W tej at­mos­fe­rze zdro­wej, isto­ty tyl­ko zdro­we miesz­kać i żyć mo­gły; inni wy­trzy­mać nie umie­li: za­ra­żo­ny mu­siał się wy­le­czyć lub ucie­kać.

Dom jego był za­wsze pe­łen, nig­dy mu go­ści nie bra­kło: bo jest wie­lu co cier­pią i łak­ną… praw­dy. Otto mało py­tał o prze­szłość i przy­szłość, nie na­rzu­cał się z radą; czuł, że ona wy­try­snąć była po­win­na nie z ust chłod­nych, ale z go­rą­ce­go ser­ca, z przy­kła­du, z ży­cia.

W chwi­li wła­śnie gdy­śmy go spo­tka­li u Żół­tow­skie­go, Ma­rzyc­ki nie był sam je­den. W Ro­bo­wie było aż trzech bie­da­ków, któ­rzy chle­bem jego ra­zo­wym tu­czy­li swą mło­dość i krze­pi­li we­se­le. Ży­cie tam było nie­zmier­nie pro­ste, nie wy­twor­niej­sze w świę­to jak w dni po­wsze­dnie; oby­czaj pra­wie ubo­gi, tak jak by­wa­ło za ojca: ale choć chleb był czar­ny i krup­nik pro­sty na sto­le, naj­śwież­sze utwo­ry ge­niu­szu, naj­droż­sze pło­dy wiel­kich mi­strzów, w zbyt­kow­ne] licz­bie się tu roz­le­ga­ły. Kosz­tem zbyt­ku cia­ła, ku­po­wa­no ko­niecz­ny dla du­szy zby­tek.

Na dni kil­ka­na­ście przed od­wie­dzi­na­mi hra­bie­go Her­ma­na w Za­ru­biń­cach, do jed­ne­go już tyl­ko po­zo­sta­łe­go od lat trzech to­wa­rzy­sza Ot­to­na, któ­ry się stał pra­wie do­mo­wym, przy­by­li dwaj jesz­cze.

Daw­niej­szy ów wy­cho­wa­niec Ot­to­na był nie­ja­ki Mar­tyn­ko, syn eko­no­ma, któ­re­go go­spo­darz sam wy­kształ­cił i miał zeń na­dzie­ję zna­ko­mi­te­go zro­bić mu­zy­ka. Bied­ne chłop­czy­sko le­d­wie było szko­ły nie źle skoń­czy­ło, gdy go mu­zy­ka po­chwy­ci­ła; a że ro­dzi­ce ubo­dzy, tej pas­syi prze­zwy­cię­żyć nie mo­gli i kształ­cić go nie mie­li za co, od­da­li Ot­to­no­wi, któ­ry wy­cho­wa­nie jego mu­zy­kal­ne po­czął od a, b, c, a te­raz koń­czył je roz­wi­ja­jąc du­szę, któ­ra przez pal­ce już wpraw­ne, grać mia­ła.

Otto ma­wiał za­wsze:

– Co mi z tego, że kto gra pięk­nie? cóż on za­grać po­tra­fi, je­śli w nim sa­mym gra na­mięt­ność, gra dzi­wac­two, a żad­na myśl wiel­ka i świę­ta nie miesz­ka? Co mi z ar­ty­sty, któ­ry kal­li­gra­fu­je pięk­nie a trzech wier­szy nie wy­my­śli? Wiel­ki ar­ty­sta musi to po­siać w swej du­szy, co ma w niej póź­niej grać dźwię­kiem. Kwiat ten nim wy­kwit­nie, po­wi­nien ro­snąć i zie­le­nić się wprzó­dy.

Mar­tyn­ko nadał mu się do­brze do ta­kie­go wy­cho­wa­nia: był to chło­pak ci­chy, skrom­ny, po­boż­ny, bo­jaź­li­wy, cho­ro­wi­ty, ale w du­szy czy­sty i z or­ga­ni­za­cyą ar­ty­sty: nie tego co ula wiecz­nie grać, cze­go nie ro­zu­mie, ale ta­kie­go co czu­je wię­cej niż przez całe ży­cie wy­grać po­tra­fi. Otto wpły­nął nań po­tęż­nie i zro­bił z nie­go fe­no­me­nal­ne­go mu­zy­ka co do wpra­wy i umie­jęt­no­ści, jak on sam nie lu­bią­ce­go się po­pi­sy­wać i pro­fa­no­wać swej sztu­ki lada przed kim, gra­ją­ce­go so­bie i Bogu. Ol­brzy­mie też na nim po­kła­dał na­dzie­je.

Od nie­ja­kie­go cza­su dziw­nym skła­dem rze­czy, sam Mar­tyn­ko tyl­ko go­ścił w Ro­bo­wie, gdy jed­ne­go wie­czo­ra, wó­zek z bliz­kie­go mia­stecz­ka przy­wiózł na­raz dwóch mło­dych chło­pa­ków..

Je­den z nich był, co zresz­tą łac­no na pierw­szy rzut oka po­znać było moż­na, wir­tu­oz z ro­dza­ju dłu­go­wło­sych, któ­rych tro­cha ła­two­ści i ta­len­tu, a wcze­sne w czter­na­stym lub pięt­na­stym roku okla­ski, psu­ją i uspo­sa­bia­ją na ku­gla­rzy. Max Fer­mer, już od lat kil­ku da­wał kon­cer­ta po więk­szych i mniej­szych mia­stach, już zbie­rał wień­ce waw­rzy­nów, już pe­łen miał pu­gi­la­res ga­ze­ciar­skich po­chwał, a al­bum peł­ne wier­szy i so­ne­tów pa­ra­fial­nych, za­czy­na­ją­cych się od:

Mi­strzu, któ­ryś….

a koń­czą­cych nie­zrów­na­ny, bo­ski!

W tem wszyst­kiem wie­le było o kra­ju, na­ro­dzie, o sztu­ce i ge­niu­szu… ale sen­su mało.

Max Fer­mer grał na wio­lon­cze­li, grał fan­ta­stycz­nie, żywo, z nad­ro­bio­nem uczu­ciem; ale taki był z nie­go mu­zyk jak by­wa­ją po­eci, co sześć wier­szy go­to­wi za­wsze zro­dzić przy kie­lisz­ku. Mu­zy­ki nie uczył się, nie umiał wca­le: grał po więk­szej czę­ści swo­je wła­sne kom­po­zy­cye dość nie­zdar­ne i nie bar­dzo lo­gicz­ne, ale bar­dzo efek­to­we, i zda­wa­ło mu się, że je­śli nie prze­szedł Se­rva­is'go i Rom­ber­ga, to dla­te­go tyl­ko, że się jesz­cze na nim nie­po­zna­no.

A że był ład­nym chłop­cem i pierw­sze swe po­pi­sy pro­win­cy­onal­ne od­by­wał w tych szczę­śli­wych miej­sco­wo­ściach, któ­re ła­ko­me były na wir­tu­ozów, za­sły­szaw­szy coś o Lisz­tow­skich en­tu­zy­azmach i spa­zmach ja­kie się z nich ro­dzi­ły, chcia­ły dać do­wód, że i one spa­zmy i wień­ce sy­pać po­tra­fią – od­ra­zu okrzy­cza­ny zo­stał ge­nial­nym. Dla tego ro­dza­ju znaw­ców dość, żeby nic było sen­su, a bę­dzie ge­niusz.

Jak grał to grał Max, ale śmia­ło umiał wy­nijść, skło­nić się, świat trak­to­wał z góry, z tą pew­no­ścią sie­bie, któ­ra za­wsze zwy­cię­ża; miał czar­ne oczy try­um­fu­ją­ce i zra­zu mu się po ma­łych mia­stecz­kach szcze­gól­niej, nie­sły­cha­nie wio­dło. Był już pew­niu­sień­ki, że z try­um­fu w try­umf pój­dzie ad si­de­ra!

Po­je­chał więc da­lej i ogło­sił kon­cert, ale wpadł w at­mos­fe­rę ozię­bio­ną przez skrzyp­ków, wio­lon­cze­li­stów i dwu­na­stu cu­dow­nych pia­ni­stów, któ­rzy wszel­ki za­pał i dwu­zło­tów­ki wy­czer­pa­li; grał więc przed pra­wie pu­ste­mi ław­ka­mi, i od­tąd po kil­ka­krot­nych pró­bach za­wsze nie­szczę­śli­wych, z pu­stą kie­sze­nią i za­krwa­wio­nem ser­cem wy­rze­kł­szy na świat ana­the­ma, jak za­po­zna­ny ge­niusz od­dał się na­rze­ka­niu na głu­po­tę kra­ju, brak cy­wi­li­za­cyi, uczu­cia, na bar­ba­rzyń­stwo i t… d. Wy­bie­rał się na­wet za gra­ni­cę, gdyż tam do­pie­ro miał być oce­nio­nym, ale fun­du­sze nie do­zwo­li­ły mu jesz­cze do skut­ku przy­pro­wa­dzić tego za­mia­ru. Rola jego te­raź­niej­sza dość smut­na, mia­ła dla z boku pa­trzą­cych wie­le ko­micz­no­ści; sły­sząc go wzgar­dli­wie plu­ją­ce­go na wszyst­ko i po­krę­ca­ją­ce­go wą­sik do góry, nie­po­dob­na się było utrzy­mać od śmie­chu, zwłasz­cza kto wie­dział, że kil­ka pu­stych kon­cer­tów spo­wo­do­wa­ły tę mi­zan­tro­pią tak gwał­tow­ną.

Jak lu­dzi i świat, tak ar­cy­dzie­ła i mi­strzów, Max lek­ce so­bie wa­żył, na­le­żąc (choć sam o tem nie wie­dział) do mu­zy­ków przy­szło­ści, ra­dy­ka­li­stów, któ­rzy nie spoj­rzaw­szy na­wet w to, co po za nie­mi zo­sta­ło, śmia­ło jak ple­wę, całe skar­by daw­ne od­rzu­ca­ją.

Ostat­kiem go­niąc, Fer­mer znaj­do­wał się wła­śnie w mia­stecz­ku są­sied­niem, gdy w cu­kier­ni, w któ­rej go garst­ka pseu­do-mi­ło­śni­ków mu­zy­ki ota­cza­ła, spo­tkał się z dru­gim ta­kim ory­gi­na­łem jak sam, ale da­le­ko szla­chet­niej­szym i szczer­szym.

Był to mło­dzie­niec pięk­nej twa­rzy, wy­so­kie­go wzro­stu, blon­dyn, któ­re­go twarz ja­śnia­ła ja­kąś dumą i nie­ukró­co­ną swo­bo­dą; ubra­ny w ko­żu­szek pro­sty, opa­lo­ny: zdzi­cza­ły, ale śmia­ły jak dzi­ki czło­wiek.

Po­zna­li się z nim przy szklan­ce pon­czu i ra­zem so­bie po­czę­li na świat, któ­re­go le­d­wie ko­niec nosa wi­dzie­li, na­rze­kać, prze­kli­nać go i wy­śmie­wać.

Na­stą­pi­ła ser­decz­na przy­jaźń, wy­zna­nia, ułam­ko­we bio­gra­fie bo­ha­te­rów, i liga po­tęż­na, wie­ku­ista. Mło­dy ów lew na­zy­wał się Jan­ko Zbój i po­wia­dał, że był szlach­ci­cem z Po­do­la, ubo­gim sie­ro­tą, któ­ry w świat się pu­ścił szu­kać cze­go nie zgu­bił, bo mu tam w domu było nie do­brze.

Jan­ko Zbój oso­bliw­sze wy­kła­dał teo­rye, któ­re wszak­że Ma­xo­wi przy­pa­dły do sma­ku swą, ory­gi­nal­no­ścią. Utrzy­my­wał on, że cy­wi­li­za­cya psu­ła lu­dzi, że stan na­pół dzi­ki był naj­szczę­śliw­szym, bo da­wał hart du­szy; śmiał się z sa­lo­nów i ich oby­cza­jów i do­da­wał, że choć go los i uro­dze­nie do nich prze­zna­czy­ło, do­bro­wol­nie się wy­rzekł. W Jan­ku znać było chłop­ca nie ze­psu­te­go jesz­cze, ale dziw­nie roz­bu­ja­ne­go, nie­cier­pli­we­go na wszel­kie po­wa­gi i przy­mus mo­ral­ny, po­trze­bu­ją­ce­go się wy­szu­mieć pia­ną mło­do­ści go­rą­cej, nie­po­ha­mo­wa­nej. Na pięk­nej jego twa­rzy, któ­rej rysy uwa­gę każ­de­go zwra­ca­ły, pło­nę­ła jak­by wzgar­da prze­ciw­ko bez­sil­nym roz­piesz­czeń­com co go ota­cza­li; har­dy, mo­cen sobą, zda­wał się wy­zy­wać do boju choć­by całe za­stę­py.

Nie było w nim wy­kształ­ce­nia wiel­kie­go, ale jak­by reszt­ki sta­ran­ne­go wy­cho­wa­nia, któ­re umysł zbun­to­wa­ny po swo­je­mu użył, roz­niósł i roz­rzu­cił. Po­ezyą mło­do­ści i siły zło­ci­ły się jego usta, oko pło­nę­ło.

Obok Maxa, któ­ry miał się za ży­we­go Apol­lo­na bel­we­der­skie­go, z po­wo­du że dwie gu­wer­nant­ki roz­ko­chał i od jed­nej wdo­wy do­stał pier­ścio­nek na pa­miąt­kę, Jan­ko Zbój wy­glą­dał jak Her­ku­les, ale Her­ku­les mło­dy jesz­cze z ca­łym ży­cia za­so­bem wzię­tym z ko­leb­ki, w któ­rej du­sił węże.

Za­siadł­szy nad pon­czem, całą… noc gwa­rzy­li mło­dzi. Jan­ko szy­dził, Max mu po­ta­ki­wał i rzu­cał na kraj prze­kleń­stwa; pod­piw­szy tro­chę, po­przy­jaź­ni­li się ser­decz­nie, a gdy się jesz­cze oka­za­ło, że Jan­ko był tro­chę for­te­pia­ni­stą, uło­ży­li na­pręd­ce pro­jekt je­cha­nia ra­zem. Zbój był go­to­wym akom­pa­nia­to­rem dla Maxa, któ­ry go wspa­nia­ło­myśl­nie do trze­ciej' czę­ści z kon­cer­tów przy­pu­ścił. Jan­ko wa­ro­wał so­bie tyl­ko, żeby mu fra­ka po­ży­czał do sali, bo tego nie miał i jako pięt­nem nie­wo­li się nim brzy­dził.

Ogło­sił tedy za­raz kon­cert wiel­ki, któ­ry dał im czy­ste­go do­cho­du zło­tych czter­dzie­ści. Dru­gi nie­co licz­niej­szy, gdyż Jan­ko tłukł for­te­pian bez li­to­ści, a Max pi­ło­wał wio­lon­cze­lę aż się skry sy­pa­ły, zro­bił sto kil­ka­dzie­siąt. Ktoś rzu­cił bu­kiet Ma­xo­wi, ale było sil­ne po­dej­rze­nie, że on go so­bie sam ku­pił i tę owa­cyą nie­zręcz­nie spre­pa­ro­wał. Żyli z tych dwóch­set zło­tych w mia­stecz­ku dwa ty­go­dnie, za­pra­sza­ni do wie­lu do­mów, ugasz­cza­ni, no­sze­ni na rę­kach, ale się im w koń­cu sprzy­krzy­ło, gdy Max po­strzegł, że się w nim nikt nie ko – cha, a Jan­ko­wi kła­dze­nie fra­ka było nie­zno­śnem.

Za­sły­szaw­szy o Ot­to­nie, i na­jąw­szy ostat­kiem gro­sza fur­man­kę, przy­je­cha­li wresz­cie do Ro­bo­wa.

Max pe­wien był, że tu przy­najm­niej przy­ję­ty zo­sta­nie z za­pa­łem i uznał słusz­nem przy­brać minę zra­żo­ne­go ge­niu­szu, któ­ry lada chwi­lę może świat po­zba­wić swych pro­mie­ni; z go­ry­czą i szy­der­stwem przed­sta­wił się Ot­to­no­wi, na któ­rym tyle tyl­ko wi­do­me­go zro­bił wra­że­nia, że ra­mio­na­mi ru­szył. Jan­ko przy­je­chał w ko­żusz­ku, i w nim po­zo­stał, gra­jąc rolę pod­rzęd­ną.

Zbój choć grał na for­te­pia­nie, nie miał żad­nej do ar­ty­zmu i mu­zy­ki pre­ten­syi; ucho miał do­bre, ręce twar­de, wpra­wy mało: znać było, że się bar­dzo za­nie­dbał, i choć miał ta­lent, nie przy­pusz­czał go w so­bie, śmie­jąc się sam z tych co na kon­cer­tach bra­li go za coś.

W tym wzglę­dzie był on prze­ciw­nym Ma­xo­wi bie­gu­nem, któ­ry o so­bie ży­wił po­ję­cie po­tęż­ne. Za­dzi­wił się nie­co Fer­mer, że go za­raz nie pro­szo­no grać, a jesz­cze bar­dziej, gdy po­tem gra jego żad­ne­go nie wzbu­dzi­ła en­tu­zy­azmu. Otto wy­słu­chał go z ja­kąś po­waż­nie li­to­ści­wą fi­zy­ogno­mią i usiadł wzdy­cha­jąc; Mar­tyn­ko spu­ścił gło­wę i za­ru­mie­nił się, nie śmie­jąc w oczy spoj­rzeć wir­tu­ozo­wi, któ­ry sam uczuł się ja­koś śmiesz­nym i moc­no go to za­bo­la­ło.

Grał bo­wiem dla otrzy­ma­nia od­ra­zu sta­now­cze­go zwy­cięz­twa, swą wiel­ką fan­ta­zyą pod ty­tu­łem: Nie­bo i Pie­kło, w któ­rej na­gro­ma­dził mnó­stwo fi­glów i efek­tów, ale sen­su w niej nie było ani za grosz, a lo­gi­ki za sze­ląg. Była to ła­ta­ni­na przy­po­mnia­nych te­ma­tów, wa­ry­acye bez związ­ku z sobą, sztucz­ki i fo­rem­ki róż­ne­go ka­li­bru.

Max uwa­żał to za ar­cy­dzie­ło, cho­ciaż i dzie­łem na­wet na­zwać się nie mo­gło. Otto nie­przy­wy­kły do ta­kiej ko­ciej mu­zy­ki, pi­sa­nej bez zna­jo­mo­ści sztu­ki i na­tchnie­nia, mil­czał.

Wresz­cie spy­ta­ny przez au­to­ra, rzekł otwar­cie:

– Nie zro­zu­mia­łem.

– W isto­cie – od­parł Max – nie jest to ła­twe do zro­zu­mie­nia, jest to pierw­szy za­rys ol­brzy­miej epo­pei mu­zycz­nej.

Mar­tyn­ko, któ­ry znał się z wiel­kim sty­lem i pro­sto­tą Hayd­now­skie­go Stwo­rze­nia Świa­ta i Sied­miu słów bo­le­ści, uciekł do dru­gie­go po­ko­ju, oba­wia­jąc się par­sk­nąć.

Max mimo dość zim­ne przy­ję­cie po­zo­stał w Ro­bo­wie, bo nie miał co nadal po­cząć z sobą. Jan­ko­wi tu do­brze było, choć w wie­lu rze­czach nie zga­dza­li się z Ot­to­nem, bo Zbój był apo­sto­łem dzi­ko­ści i swo­bo­dy nie­ukró­co­nej, a Otto nad­to znał świat, by się mógł po­dob­ne­mi teo­ry­ami za­ba­wiać; coś było w tem roz­bu­ja­łem dziec­ku sym­pa­tycz­ne­go, w jego sile mi­łe­go i do­bre­go, szla­chet­ne­go w in­stynk­tach. Zresz­tą., jako mu­zyk śmiał się sam z sie­bie i gło­śno mó­wił, że nic nie umiał i tem so­bie ujął Ot­to­na.

– Co ty chcesz z sobą ro­bić? – spy­tał go w kil­ka dni po­tem Otto.

– Ja? – od­parł Jan­ko – albo ja wiem?

– Prze­cież mu­sisz jeść, trze­ba coś ro­bić.

– A no, to będę ko­nie pa­sał – rzekł Jan­ko – je­śli nic in­ne­go nie po­tra­fię; jesz­cze to może jed­no z naj­lep­szych… po­wie­trze, słoń­ce, lasy, i w ko­żusz­ku cho­dzić moż­na a ni­ko­mu się nie kła­niać, i do­siadł­szy źreb­ca wy­hu­lać się na nim do zmor­do­wa­nia…

– Có­żeś ty do­tąd ro­bił? Twarz Jan­ka się za­chmu­rzy­ła..

– A cóż? sie­ro­ta, wa­łę­sa­łem się po świe­cie; tro­chę mnie z po­cząt­ku uczy­li, tro­chem się na gwałt pod­uczył, po­tem nie­sta­ło opie­ku­nów, po­sze­dłem w świat, ot tak so­bie bez gro­sza, tom róż­nie za­ra­biał: ko­niem na­jeż­dżał, my­śli­stwo u hra­bie­go utrzy­my­wa­łem, to się tam coś za­pra­co­wa­ło. Po­tem zja­dło się co się mia­ło, wa­łę­sa­łem się, a te­raz pój­dę gdzie słu­żyć, byle z by­dłem a nie z ludź­mi mieć do czy­nie­nia i być swo­bod­nym. Z hra­bią roz­sta­li­śmy się, bo my­ślał, że pła­cąc wol­no mu było mó­wić do mnie nie­grzecz­nie i gru­bi­jań­sko: od­pła­ci­łem mu tąż samą mo­ne­tą i kwi­ta. Co da­lej bę­dzie, nie wiem. Może wie­cie gdzie ja­kie sta­do i miej­sce ko­niu­sze­go?

– Nie wiem – rzekł Otto – ale cię na to szko­da.

– A mnie sa­me­mu nie. Cóż to złe­go? byle był chleb, a nie­wo­li nie było, bo tej nie wy­trzy­mam. Zresz­tą wy lu­dzie fra­ko­wi tego nie zro­zu­mie­cie.

– Ja to do­brze ro­zu­miem.

– Jam­du­sza ste­po­wa – do­dał Jan­ko – mnie mil­sza ko­za­cza swo­bo­da nad wszyst­ko.

Oba tedy ci przy­byl­ce jak raz usa­do­wi­li się w Ro­bo­wie, ani my­śle­li ztąd ru­szyć. Naj­głów­niej­sza tego przy­czy­ną było, że jak Max wiel­ki, tak Jan­ko, nie mie­li o czem wy­je­chać, wy­czer­paw­szy ostat­nie za­pa­sy. Ale Jan­ko pierw­szy się śmiał z tego, a wiel­ki ge­niusz, Fer­mer sta­rał się to smut­ne po­ło­że­nie róż­ne­mi po­kry­wać kłam­stwa­mi. Obo­jęt­ność to­wa­rzy­sza wpro­wa­dzi­ła go wresz­cie na tor uda­wa­nia po­gar­dy dla gro­sza i pod­łe­go krusz­cu; ale to mu ja­koś nie szło.

Mar­tyn­ko pa­trzał na to nowe zja­wi­sko wiel­kie­mi oczy­ma czło­wie­ka, któ­ry nig­dy nic po­dob­ne­go nie wi­dział i nie ma­rzył. Grun­tow­ną ma­jąc na­ukę, pra­co­wi­ty i skrom­ny jak Otto mistrz jego, bied­ny chło­piec nie poj­mo­wał, aby taka za­ro­zu­mia­łość lę­gnąć się mo­gła wśród ta­kie­go nie­uc­twa, i żeby obo­je ra­zem szli w świat tak śmia­ło, gło­sząc o so­bie dzi­wy.

Jan­ko przy­najm­niej nic nie umie­jąc sam z sie­bie żar­to­wał, mu­zy­kę swo­ję lek­ce­wa­żył choć istot­ną do niej miał zdat­ność, śmiał się z tej roli wir­tu­oza, któ­rą, mu na­rzu­co­no; gdy Max na­wet sam na sam z nim nie wy­cho­dził z po­sza­no­wa­nia dla swo­je­go ge­niu­szu i ko­me­dyi, w któ­rą się już tak wdro­żył, że ją, mu­siał grać całe ży­cie.

Obaj ci lu­dzie z róż­nych po­wo­dów za­ję­li go­spo­da­rza, któ­ry od pierw­sze­go wie­czo­ra po­znał ich cha­rak­te­ry i mógł wró­żyć o przy­szło­ści.

Żal mu było tego Maxa z ta­kiem sza­lo­nem zu­chwal­stwem idą­ce­go w świat bez na­uki, a może bez ta­len­tu i ocho­ty na­wet do tego, co czy­nił; żal wię­cej jesz­cze Jan­ka, któ­ry po­zna­ny bli­żej, na po­czci­we, po­psu­te tyl­ko i roz­pusz­czo­ne chło­pię wy­glą­dał. Ostat­ni pro­sto­tą, swą, i szcze­ro­ścią wziął go za ser­ce. Sam on zwał się du­szą ste­po­wą i dziw­ne miał ja­kieś wstrę­ty do ży­cia cy­wi­li­zo­wa­ne­go, a po­pęd do sa­mo­pa­śne­go choć­by nę­dzą oku­pio­ne­go ży­wo­ta. O przy­szłość dbał jak naj­mniej, nie ob­cho­dzi­ła go ona wca­le, do­bi­jać się ni­cze­go nie my­ślał; w koń­cu jego wszyst­kich ma­rzeń była nie­ogra­ni­czo­na ja­kaś swo­bo­da Ara­ba, któ­ry uga­nia się po pu­sty­ni sam je­den, ale jak ptak wol­ny. Choć mało znał in­ne­go ży­cia wa­run­ków, ta­kie ono w nim bu­dzi­ło wstrę­ty, że wo­lał­by był przy­wdziać nę­dzę i łach­ma­ny, niż frak z peł­ne­mi kie­sze­nia­mi zło­ta. Z tego punk­tu za­pa­try­wał się on na świat, szy­dząc z nie­go nie­kie­dy nie­słusz­nie, cza­sem bar­dzo traf­nie.

Nig­dy może mniej so­bie cha­rak­te­ra­mi po­krew­ne du­sze, jak Maxa i Zbó­ja, nie po­łą­czy­ły się z sobą: Max był cały ku­gla­rzem, Jan­ko nie umiał kła­mać i brzy­dził się wszel­kim fał­szem. Tyl­ko mi­zan­tro­pią jego wy­god­nie było na chwi­lę przy­wdziać Ma­xo­wi, póki był goły i pa­mię­tał ostat­nie chy­bio­ne kon­cer­ta, i w tym punk­cie sty­ka­li się z sobą, że oba na świat dziw­ne pra­wi­li dzi­wy.

Max przy wiel­kiej śmia­ło­ści miał zdol­no­ści mało, Jan­ko przy nie­uc­twie ła­twe ob­ję­cie, umysł by­stry, ro­zum zdro­wy i chęć na­wet do pra­cy, by­le­by ta nie była uję­tą w for­my ko­niecz­ne, w go­dzi­ny na­zna­czo­ne, w nie­wol­ni­cze klam­ry.

Nie­pro­sze­ni ci go­ście sie­dzie­li spo­koj­nie w Ro­bo­wie. Pierw­sze­go za­raz wie­czo­ra daw­szy mia­rę tego co umiał Max, wi­dząc jak małe na słu­cha­czach uczy­nił wra­że­nie, po­krył w obie to co uczuł, a że w isto­cie mu­zy­ki nie lu­bił bar­dzo, już póź­niej po­pi­sy­wać się nie chciał, od­zy­wa­jąc się na­wet z groź­bą, że świat po­zba­wi wiel­kie­go ar­ty­sty i pój­dzie inną dro­gą, kie­dy tu uzna­nia nie zna­lazł.

Naj­dziw­niej­szem było, że Jan­ko, któ­ry sąd miał do­syć zdro­wy, nie umiał się wca­le po­znać na to­wa­rzy­szu: brał go za ge­niusz i dał so­bie wmó­wić wszyst­ko co Max chciał.

Wie­czo­rem, gdy po dłu­giej ga­wę­dzie szli dru­gie­go dnia na spo­czy­nek, Max któ­re­mu szło o to, by zba­dać czy nie stra­cił uro­ku w oczach to­wa­rzy­sza, ziew­nął ogrom­nie i ode­zwał się rzu­ca­jąc na łóż­ko:

– Co ty mó­wisz o tym domu?

– A cóż, to ser­decz­ny ja­kiś czło­wi Ma­rzyc­ki, i lubi mu­zy­kę.

– Tak! zim­ny, pe­dant! Zda­je ge­nial­nych po­my­słów nig­dy po­tra­fi, nie ma ognia świę­te jak słu­cha­li gdym im grał! Zro­bi­ło to wra­że­nie, nie moż­na po­wie­dzieć, ale jak­by pierw­szy raz coś po­dob­ne­go o jego uszy się obi­ło, stał osłu­pia­ły – zim­ny! To je­den z tych lu­dzi – ja się znam – któ­rzy wszyst­ko mie­rzą łok­ciem sta­rych pra­wi­deł: du­sza jego nig­dy nie pod­nie­sie się ku ide­ało­wi, ku tym stre­fom, w któ­rych miesz­ka­ją wy­bra­ni. Pro­szę cię, przy­suń mi ty­tuń!

– A ży­cie ja­kie tu pro­wa­dzą – do­dał Max – chleb czar­ny, jaka stra­wa! wino kwa­śne! lura! dom i me­ble co to za gra­ty! Czło­wiek jed­nak ma być nie ubo­gi! Ja tu dłu­go nie my­ślę go­ścić – rzekł koń­cząc – mam je­den pro­jekt tyl­ko: po­trze­ba mi, żeby ten czło­wiek swo­im wpły­wem kon­cert nam na wsi urzą­dził, zbie­rze się coś gro­sza i w świat! Ja­bym się tu na śmierć za­nu­dził: to go­rzej klasz­to­ru!

Jan­ko wes­tchnął.

– Nie ze wszyst­kiem – rzekł – go­dzę się , bo mnie tu do­brze, a Otto ja­koś mi

do ser­ca.

me, po­zio­me isto­ty! – mru­czał za Max – ja­bym tu za­stygł, ja tu wio­lon­cze­li w rękę nie we­zmę; dla kogo grać? dla kogo?

– No! dla sie­bie! – od­parł Jan­ko.

– Du­sza moja gra nie­ustan­ną, pie­śnią, – do­dał Fer­mer nie­dba­le – nie po­trze­bu­ję na to wio­lon­cze­li: je­stem sam mu­zy­ką aż do szpi­ku ko­ści!

W kil­ka dni po­tem le­piej się jesz­cze oka­za­ło nie­uc­two ge­nial­ne­go ar­ty­sty. Otto, któ­ry nad wszyst­kie mu­zy­ki prze­no­sił zbio­ro­wą" urzą­dził trio Men­del­soh­na, sa­dza­jąc Mar­tyn­ka do for­te­pia­nu.

Max, któ­ry nie gry­wał tyl­ko swo­je fan­ta­zye, bar­ka­rol­le, ka­pry­sy i t… p… rze­czy, z razu za­ciął się na tę pro­po­zy­cyą; nie miał ocho­ty, bo­la­ła go gło­wa: po­tem po­czuł, że mu nie wy­pa­da­ło przy­znać się tak nie­ja­ko do nie­udol­no­ści, po­wie­dział że rzecz zna i grać może.

– Tyl­ko żem tego bar­dzo daw­no nie grał – do­dał – bom przy­wykł wła­sne tyl­ko my­śli od­da­wać'; chcę po­zo­stać ory­gi­nal­nym: ale spro­bu­je­my.

Jan­ko był kon­tent, pe­wien, że się tu do­pie­ro wyż­szość przy­ja­cie­la oka­że. Roz­ło­żo­no nuty, po­czę­to, ale w dzie­sięć tak­tów Max się za­raz zgu­bił; po­wtó­rzo­no, nie szło; spro­bo­wa­no cze­go in­ne­go, oka­za­ło się… że źle czy­tał, że nie mógł się utrzy­mać w tak­cie, że – osta­tecz­nie – nic nie umiał. Prze­szli do rze­czy ła­twiej­szych, ale i tam­te się nie po­wio­dły. Jan­ko był zdu­mio­ny, że ge­niusz tak so­bie nie mógł dać rady; Max wszak­że uda­wał, że wca­le fan­ta­zyi nie stra­cił.

– Taka mu­zy­ka – rzekł – to nie­wo­la; umysł wyż­szy nie może się na­giąć do niej: on po­trze­bu­je jak ptak sze­ro­ko roz­wi­nąć skrzy­dła, le­cieć gdzie go oczy po­nio­są. To do­bre dla zim­nych lu­dzi, któ­rzy są za­wsze pa­na­mi sie­bie.

To rze­kł­szy od­rzu­cił nuty wzgar­dli­wie i po­czął ja­kąś swo­ją kom­po­zy­cyą, któ­rej nie wia­do­mo, nie­lo­gicz­ność czy dzi­wac­two bar­dziej po­dzi­wiać było po­trze­ba. Mar­tyn­ko mu­siał znów ucie­kać do przed­po­ko­ju aby się w głos nie roz­śmiać.

W isto­cie nie­tyl­ko mu­zy­ka, ale mu­zyk wy­glą­dał po­ciesz­nie z wło­sem za­rzu­co­nym na tył, z za­wi­nię­te­mi rę­ka­wa­mi, z miną niby na­tchnio­na, któ­rej nada­wał wy­raz dzi­ko na­mięt­ny, lub tę­sk­nie roz­ma­rzo­ny.

Otto z za­ło­żo­ne­mi na pier­si rę­ka­mi smut­nie pa­trzał nań z wy­ra­zem po­li­to­wa­nia. Max chciał ko­niecz­nie roz­bu­dzić w nim en­tu­zy­azm, ale sło­wa z nie­go do­być nie mógł, ani naj­mniej­szej ozna­ki współ­czu­cia.

Na­resz­cie gdy z po­dzi­wem Jan­ka dłu­go się ucie­rał z wio­lon­cze­lą, chcąc za po­przed­nie fia­sko za­pła­cić, i Ot­to­na po­ru­szyć nie mógł; od­rzu­cił in­stru­ment i padł w po­sta­ci bo­ha­te­ra po bi­twie, na ka­na­pę, roz­ka­zu­jąc Jan­ko­wi przy­nieść so­bie szklan­kę wody.

Otto wi­docz­nie po­mie­sza­ny, mil­czał. Max po­czuł wresz­cie, że tu ko­me­dya żad­na nie pój­dzie, ale nie wy­cho­dząc ze swej roli, na­pił się wody, od­rzu­cił wło­sy i ze spusz­czo­ną gło­wą, jak­by pod brze­mie­niem my­śli i uczuć, wy­szedł do ogro­du, mó­wiąc po­ci­chu:

– By du­szę na­stro­ić do na­tu­ry śpie­wu!

– A co? jak gra? – za­wo­łał Ja­nek gdy tam­ten wy­szedł – jak on gra?

Otto i Mar­tyn­ko spoj­rze­li so­bie w oczy: bla­dy chło­pak nie mógł już dłu­żej wy­trzy­mać, ba miał tę wadę że był śmie­szek, i na­gle par­sk­nął. Po­tem za­szedł się okrut­nie, uciekł do kąta i rę­ka­mi się za­sło­niw­szy, po­czął na do­bre śmiać się do roz­pu­ku.

– Co mu się sta­ło? – za­py­tał Zbój.

– A cóż, to efekt spa­zma­tycz­ny: gra two­je­go Maxa,

– Mar­tyn­ko nie jest w sta­nie zro­zu­mieć go chy­ba – od­parł ru­mie­niąc się Jan­ko – to ge­niusz!

Otto zbli­żył się doń i po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

– Ko­cha­ny Jan­ku – rzekł – re­gu­ła ogól­na, że ge­niu­sze naj­ła­twiej się po­jąć dają: ge­niusz dla­te­go nim jest, że to co ty masz w du­szy, do­by­wa ci z niej i uwi­da­mia le­piej niż­byś ty po­tra­fił; ge­niusz nie jest dzi­wac­twem, jest wiel­ko­ścią pro­sto­ty peł­ną. Max wca­le nie gra, rzę­po­li, nic nie umie, mógł­by mieć ta­lent, ale go za­bił za­ro­zu­mia­ło­ścią. Szko­da go! ucząc się, mógł­by dojść do cze­goś.

– Na co ge­niu­szo­wi na­uka?

– Wszyst­kim ona po­trzeb­na – od­parł Otto – nikt nie zdo­by­wa umie­jęt­no­ści bez potu i tru­du, wszę­dzie ini­cy­owa­nym być po­trze­ba, jak do sta­rych Eleu­zyń­skich ta­jem­nic. Mu­zy­ka jest sztu­ką i umie­jęt­no­ścią ra­zem: kto w niej na sztuk­mi­strzow­stwie sa­mem po­prze­stał, do ni­cze­go nie doj­dzie.

– No! to ja tam tego nie ro­zu­miem! – za­wo­łał Jan­ko – ale go­rą­co gra, sza­le­nie, to mi po du­szy cho­dzi!

– Wie­rzę, boś głod­ny wra­żeń i po­ży­wasz la­da­ja­ką na­wet stra­wę z chci­wo­ścią wy­głod­nia­łe­go czło­wie­ka – rzekł uśmie­cha­jąc się go­spo­darz. – Maxa to jed­nak da­le­ko nie za­pro­wa­dzi, bo to nie jest mu­zy­ka, tyl­ko gra­nie, a i gra­nie jesz­cze nie naj­lep­sze­go ga­tun­ku…

Jan­ko­wi prze­szło wpraw­dzie przez myśl, że za­zdrość prze­mó­wić mo­gła przez go­spo­da­rza, ale nie sko­ry do po­są­dzań o złe, ode­pchnął ją ze wstrę­tem. Gdy po­tem jego zno­wu do gry za­chę­cać po­czę­to i z po­mo­cą jego skrom­no­ści nie­któ­re czę­ści prze­szły do­syć do­brze, a Jan­ko parę pięk­nych rze­czy su­mien­nie i z uczu­ciem ode­gra­nych wy­słu­chał, znaj­du­jąc nie­zmier­ną, mię­dzy nimi a grą Maxa róż­ni­cę; wąt­pli­wość wkra­dła się do jego du­szy, czy istot­nie Fer­mer był tak wiel­kim i ge­nial­nym czło­wie­kiem, jak mu się z po­cząt­ku wy­da­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: