Jedną nogą w świecie mody. Jak mimo ułomności zostałem modelem - ebook
Jedną nogą w świecie mody. Jak mimo ułomności zostałem modelem - ebook
"Mam PFFD. Dosłownie: Proximal Femoral Focal Deficiency. Wiem, to brzmi jak nazwa jakiejś fantastycznej broni z filmów Star Trek. Ale niestety, to nic ekscytującego. Tak się nazywa wrodzony niedziedziczny niedorozwój kości udowej. Przy słabym nasileniu choroby niedorozwój nie jest duży, ale w jej skrajnych przypadkach kość udowa praktycznie nie istnieje. Kiedy spojrzę w dół i popatrzę na te ni kości, ni ości, umiejscowiłbym swój przypadek chyba gdzieś w środku skali…" – tak zaczyna się opowieść Mario Galli, jednonogiego modela największych domów mody. Poruszająca historia o sile woli, konsekwencji, otwartości i niespodziankach, jakie sprawia czasem życie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-325-5 |
Rozmiar pliku: | 961 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ważna rola modela
Projektant bez modeli jest jak malarz bez płótna. Płótno to podstawa jego twórczości; właśnie na nim powstaje dzieło. Malarz może zrezygnować z pędzli, farb albo ołówków. Ale nie z płótna. To ono niesie jego wizję, nadaje jej wymiar fizyczny. W ten sposób płótno staje się istotną częścią sztuki. Nie ma obrazu bez płótna. Bez obrazu nie ma malarza. Tak to już jest.
Prezentacja prawdziwej mody na wielkim pokazie jest sztuką. Nie ma drugiej takiej sytuacji, w której związek i zależność pomiędzy projektantem a modelem ujawniałyby się tak wyraźnie, wręcz boleśnie.
Pokaz mody jest dla każdego projektanta punktem kulminacyjnym i zdecydowanie najważniejszym momentem sezonu. Pół roku pracuje się na ten dzień, w którym kolekcja zostaje pierwszy raz zaprezentowana publiczności. Wszystko musi być doskonałe, a napięcie osiąga szczyt, gdy pierwszy model wychodzi na wybieg. A co, jeśli model pójdzie w niewłaściwym kierunku, potknie się albo nawet upadnie? Katastrofa! Przez ten krótki kwadrans projektant jest całkowicie zależny od modeli.
Odpowiednio duża jest zatem także presja ciążąca na tych zazwyczaj młodych ludziach. Niewiele osób, które marzą o zawodzie modela, ma tę świadomość. Widzą one tylko życie pełne blasku, imprezy i celebrytów – ale nie ciężką pracę, która się za tym kryje. Od modela oczekuje się całkowitego skupienia, profesjonalizmu, punktualności i dyscypliny. Musi perfekcyjnie opanować swoją rolę. Nieważne, czy jest dziewczyną, czy chłopakiem, ma szesnaście czy sześćdziesiąt sześć lat, ma zły dzień czy walczy z syndromem zmiany stref czasowych. Pokaz wyklucza jakiekolwiek ulgi. Dla projektanta stawka jest po prostu zbyt wysoka. Nie można sobie pozwolić na błąd.
All eyes on the model. Gdy pokaz się zaczyna, cała uwaga publiczności skupia się na modelu. Michalsky Show ogląda na widowni do dwóch tysięcy osób, a na żywo w internecie kolejne dziesięć tysięcy.
Wszyscy widzowie patrzą na tego jednego jedynego człowieka, który w świetle reflektorów idzie po wybiegu. Ten człowiek, nasz model, jest zupełnie sam, bo projektant podczas pokazu pracuje na zapleczu. Nie może pomóc. Wie jednak, że ubrania mogą być wspaniale zaprojektowane, ale jeśli nie zostaną dobrze zaprezentowane, w oczach krytycznej prasy fachowej i kupców nie mają szans. Kroje, kolory i materiały działają tylko wtedy, gdy idealnie współgrają z postawą i krokiem modela i gdy ten ma charyzmę.
Dlatego tak ważny jest wybór modeli do każdego pokazu. Nigdy przy tym nie rozumiałem, dlaczego tak wielu ludzi w naszej branży definiuje piękno tylko jako nieskazitelność, smukłość i młodość. Modele mają za zadanie pokazać moją modę i tchnąć w nią życie. Przy jednolitym kanonie urody to niemożliwe. Dlatego świadomie wybieram na castingach również modeli, którzy do tego ideału nie pasują – odpowiadają przyjętemu przeze mnie mottu Real clothes for real people¹. Dlatego w prezentacji mojej kolekcji na jesień/zimę 2011 wystąpili też sześćdziesięcioczteroletnia Evelyn Hall i sześćdziesięciopięcioletni Pat Cleveland. Unosili się w moich ubraniach nad wybiegiem i wypełnili swoją charyzmą całą salę. Ci dwoje stanowią najlepszy dowód na to, że piękno nie jest kwestią wieku czy ciała, tkwi wyłącznie w głowie. W takim samym stopniu dotyczy to Maria.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem Maria, od razu miałem dobre przeczucia. Podczas castingu do mojego pokazu wiosna/lato 2011 był jednym z mniej więcej dwustu modeli, którzy prezentowali się tego dnia. Że ma piękną twarz i wspaniałe ciało, widać było już na jego karcie. Ale tak naprawdę zafascynowało mnie to, że wśród innych chłopaków on cały czas promieniał. Przy tym jego ułomność nigdy nie była dla mnie problemem. Tak naprawdę dopiero na trzeci rzut oka dostrzegłem, że szedł inaczej niż chłopcy obok niego. Gdy go o to zagadnąłem, rzucił mimochodem: „Ach, to... Jestem troszkę niepełnosprawny”. Pomyślałem sobie: jeśli on traktuje to na takim luzie, dlaczego ja nie miałbym zrobić tak samo?
Naturalne i nieskomplikowane podejście Maria do jego upośledzenia jest imponujące i po prostu cudowne. Jego radość życia i pozytywna energia mają taką moc, że niepełnosprawność nie odgrywa żadnej roli. Ten chłopak zalicza się do ludzi, którzy nie tylko niesłychanie dobrze wyglądają, lecz także przekonują do siebie innych. A to cecha dobrego modela. Nie muszę dodawać, że Mario pracuje doskonale. Co do tego nie miałem wątpliwości już na castingu i od razu wpisałem go na swoją listę. Inni modele potrzebowali do tego trzech lub czterech podejść, większość nigdy nie stanie u mnie na wybiegu.
Gdy pokaz się kończy, wszyscy modele wraz ze mną jeszcze raz wychodzą na wybieg. Salę wypełniają brawa i światła fleszy. Nawet po dziesiątym pokazie wciąż jest to dla mnie wyjątkowy moment. Wizja, która wiele miesięcy wcześniej powstała w mojej głowie jako inspiracja, dotarła do publiczności. A to byłoby niemożliwe bez fantastycznych modeli takich jak Mario. Ja to wiem.
Nie ma pokazu bez modeli. Bez pokazu nie ma projektanta. Tak to już jest.
Michael MichalskyMOJA ORTEZA I JA
Mam PFFD. Po rozwinięciu: Proximal Femoral Focal Deficiency. Wiem, to brzmi jak nazwa jakiejś fantastycznej broni z Gwiezdnych wojen.
– Kapitanie, atakują nas!
– Wszyscy na stanowiska! Proximal Femoral Focal Deficiency! Gotowi? Ognia!
Ale, niestety, to nic ekscytującego. Tak po angielsku nazywa się wrodzony niedziedziczny niedorozwój kości udowej. Jeśli wada jest niewielka, niewielki jest także niedorozwój, ale w skrajnych przypadkach kość udowa praktycznie nie istnieje. Kiedy patrzę w dół i widzę te ni kości, ni ości, umiejscowiłbym swój przypadek chyba gdzieś pośrodku skali. Może byłby to złoty środek.
Możliwe, że dla kogoś to dziwnie zabrzmi, ale nigdy nie zajmowały mnie medyczne szczegóły mojej dość rzadkiej wady. Dlaczego? Nawet najlepsi lekarze świata do dziś głowią się, w czym tkwi jej przyczyna. Oni nie wiedzą, mnie to nie interesuje – zamykamy temat. Jestem po prostu unikatem, nie produktem masowym.
Już z badań prenatalnych moja matka dowiedziała się, że urodzi niepełnosprawnego chłopca. Szczerze mówiąc, uważam, że to niewyobrażalne psychiczne obciążenie. Miesiącami niecierpliwie czekasz na narodziny swojego pierwszego dziecka, cieszysz się, że odmienny stan, w którym jesteś, kiedyś wreszcie się skończy, a potem dowiadujesz się, że najgorsze dopiero przed tobą. Matka miała tylko dwadzieścia dwa lata, kiedy mnie urodziła.
Pierwsze osiemnaście miesięcy po moich narodzinach minęło jeszcze w miarę spokojnie, ponieważ – jak każde normalne niemowlę – tylko raczkowałem. Potem dość szybko dostałem pierwszą ortezę, ale równie dobrze można byłoby toto zamienić na drewnianą nogę, taką, jaką mają piraci, bo wiele więcej niż sztywno kuśtykać się z tym nie dało. Technika ortopedyczna była jeszcze w powijakach. Dwa lata później skonstruowano coś, co przynajmniej umożliwiało mi normalne siedzenie przy stole. Metalowy pasek, który można było rozpiąć i zapiąć, pozwalał nieco zgiąć nieruchomą ortezę. Było trochę jak podczas wyjazdu na narty: zapiąć wiązania, rozpiąć wiązania. Tylko że to nie były wakacje!
MAMA JEST NAJLEPSZA!
Pierwsze prawdziwe wyzwanie dla matki nie miało wiele wspólnego z moją niepełnosprawnością, wynikało bowiem z tego, że rozpadł się jej związek z moim ojcem. Rodzice nigdy się nie pobrali. Ale po rozstaniu – miałem wtedy dwa lata – byli w przyjacielskich stosunkach, w przeciwnym razie z pewnością nie pozostaliby oboje w Schneverdingen, sielskim miasteczku na skraju rezerwatu przyrody Pustać Lüneburska², gdzie diabeł mówi dobranoc lisowi i zającowi. Do ukończenia czwartego roku życia mieszkałem z mamą praktycznie rzut kamieniem od ojca, ale – szczerze mówiąc – niewiele pamiętam z tamtego okresu. Zmieniło się to dopiero, gdy matka przyjęła posadę w hamburskiej policji i przeprowadziliśmy się do Eimsbüttel. Tyrała codziennie jak wół, czasem nawet na dwa etaty, żeby niczego mi nie brakowało. Mówię bez najmniejszej przesady: poświęcała się bezwarunkowo, aby umożliwić mi względnie dobre życie mimo niepełnosprawności. Co mam powiedzieć? Mama jest najlepsza!
Podczas powtarzających się okresów przyspieszonego wzrostu, które w tej fazie rozwoju są przecież zupełnie normalne, moje ciało ulegało zmianom. Niestety, kości chorej nogi nie chciały współpracować z resztą organizmu, więc tuż przed szóstymi urodzinami zostałem zupełnie wykluczony z normalnego życia. Trzeba było skorygować kości. Jedyny szpital, w którym specjaliści potrafili przeprowadzić tego typu operację, mieścił się w Kilonii. No to w drogę!
Jeszcze dziś dobrze pamiętam doktora Frickego, ordynatora. Miał farbowane na czarno, rozwichrzone włosy i zawsze nosił złote okulary pilotki. Dzisiaj nazwałbym go wytrawnym graczem, któremu kobiety padały do stóp. Dzień po operacji przyszedł do mojej sali z tabunem pielęgniarek, trochę pożartował i bez ostrzeżenia uniósł moją dopiero co zoperowaną nogę. Darłem się jak opętany.
– I co, boli cię? – Uśmiechnął się swobodnie i podciągnął nogę jeszcze wyżej.
– Aaauu – jęknąłem. – Aaauu... Niech pan opuści... Aaauu... W dół... Aaauu...
– Bardzo dobrze. – Roześmiał się tylko i zaczął wyginać nogę w lewo i w prawo.
Gdybym był większy i miał więcej sił, prawdopodobnie rzuciłbym mu się do gardła. Ale wcisnąłem tylko twarz w poduszkę, żeby znów głośno nie krzyczeć. Po kilku sekundach puścił, odesłał siostry i powiedział coś, co zapamiętałem sobie na całe życie:
– Ból, nawet tak straszny jak ten teraz, dokładnie w tej chwili, mija. Tak, ból mija!
Miał rację. Mijał. Wciąż i wciąż.
Mój pierwszy pobyt w szpitalu trwał trzy tygodnie. Potem prawie dwa miesiące leżałem w domu. Byłem całkowicie zagipsowany od brzucha w dół, włącznie ze zdrową nogą, żebym nie mógł się ruszyć nawet o centymetr. Tak bardzo mnie cieszyło, że w końcu będę mógł się bawić z kolegami na podwórku, ale nic z tego. Złapałem infekcję i znów musiałem iść pod nóż. Całkiem dobrze poradziłem sobie z pobytem w szpitalu, lecz dla matki był to prawdziwy koszmar. Dzień w dzień po pracy jeździła sto kilometrów do Kilonii i gdy tylko kończyły się godziny odwiedzin, tą samą drogą wracała. Na dodatek miałem wkrótce pójść do szkoły, a nikt nie potrafił jej powiedzieć, ile czasu minie, zanim znów zacznę chodzić.
Sanatorium dla matek i dzieci w Büsum, lato 1990
POBYT W SZPITALU
Oddział dziecięcy kilońskiego szpitala przypominał dom wariatów. Tak mi się w każdym razie wówczas wydawało. Chłopak z sąsiedniej sali miał dziwne skurcze i tłukł przy tym sam siebie, dlatego pielęgniarki musiały go przypinać do łóżka. Gdy przychodziły go umyć i choćby na sekundę spuszczały z oka, natychmiast wyrywał sobie wszystkie dreny, rurki i przyglądał się, jak jego krew tryskała na białe ściany. Nazwałem go Sörkan Gnój, bo te dwa słowa wypowiadał pod nosem od rana do wieczora. Najgorzej było nocą.
Siedem tygodni w gipsie po mojej pierwszej operacji nogi w szpitalu w Kilonii, lato 1991
Na oddziale panował niemal całkowity spokój, tylko przez ścianę sali słyszałem jego nieustające mamrotanie: „Sörkan Gnój, Sörkan Gnój, Sörkan Gnój...”.
Pozostali chłopcy na oddziale nie byli ani trochę lepsi. Pamiętam Rolfa. Był nieco starszy ode mnie, miał może siedem, może osiem lat i przez cały dzień nie robił nic innego, tylko dziergał na drutach albo szydełkował. Wydawał mi się kompletnie sfiksowany. Wciąż opowiadał o swoich pozaziemskich przyjaciołach i o tym, że jest częścią kosmicznego ruchu, który tu, na Ziemi, działał w podziemnych ugrupowaniach, by pewnego dnia opanować naszą planetę. Serio, serio, właśnie tak! A potem co? Każdy dostanie po wydzierganym na drutach swetrze, czy jak? Gdyby nie odwiedzali mnie codziennie rodzice, którzy przy nosili mi pizzę i burgery, chybabym zwariował.
Wkrótce potem dość dobrze orientowałem się na oddziale dziecięcym i dokładnie wiedziałem, gdzie kto leży i na co choruje. W sali obok umieszczono dziewczynkę, która miała tę samą wadę co ja, tylko objęła ona obydwie nogi. Dziewczynka ta była tam już całą wieczność, ponieważ podjęła najbardziej radykalną decyzję, jaką mogła podjąć: zdecydowała się na przedłużenie nóg!
Jest to możliwe tylko w dzieciństwie, kiedy kości nie są jeszcze zbyt twarde. Metoda działa tak: wokół nogi wkręca się w kość kilka pierścieni, które każdego dnia rozkręca się o jedną dziesiątą milimetra. Żeby nie powstawały krwiaki i zapalenia, pierścienie codziennie się czyści. Najlżejszy dotyk sprawia przy tym tak nieznośny ból, że najchętniej byś umarł. W średniowieczu to narzędzie tortur nazywano chyba madejowym łożem. Ta biedna dziewczynka przechodziła co dnia męki piekielne. Na samo wyobrażenie, jak strasznie musiała cierpieć, innym dzieciom łzy stawały w oczach. Nawet Rolf Kosmita beczał w swoją szydełkową poduszkę.
Jej krzyki tak głęboko wwierciły się w moją podświadomość, że często śniła mi się po nocach. Wyobrażałem sobie, jak przerażająca musi być wiedza, że tak samo będzie jutro, pojutrze, w przyszłym tygodniu, za miesiąc i przez następne dwa, trzy lata. Moje osiem tygodni w gipsie to był przy tym raj na ziemi, po prostu kaszka z mleczkiem. I kiedy doktor Fricke pytał, czy mnie boli, trochę wstydziłem się odpowiadać.
Pewnego dnia, gdy jej krzyk wyjątkowo głośno niósł się po korytarzu, przysiągłem sobie: Nigdy, Mario! Jeśli kiedykolwiek ktoś cię o to zapyta, nie zgodzisz się na tę torturę. Nigdy!
Rok później, już w podstawówce, znów dłuższy czas leżałem w szpitalu, ponieważ musieli mi usunąć metalowe płytki, które miały stabilizować kości. Odbywały się tam wprawdzie lekcje, ale czułem się kompletnie niedociążony i miałem poważne obawy, że nie odrobię potem zaległości w nauce w stosunku do swoich kolegów z klasy. Chociaż miałem dopiero siedem lat, jedno wiedziałem na pewno: jeśli teraz nie dodam gazu i nie dopilnuję, żeby jak najszybciej opuścić ten interes, będzie słabo. To zadziwiające, jak szybko można wyzdrowieć, jeśli się ma ogień przy dupie.
Pierwszy dzień w szkole, lato 1992
PRAWDZIWI PRZYJACIELE
Björn, Heiko, Lino i Danzko byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich można sobie wyobrazić. Po lekcjach uczyli mnie wszystkiego, co należało nadrobić. Musiałem się nieźle przykładać, bo im szybciej się uczyłem, tym więcej czasu mogliśmy spędzać na dworze, na ulicy. Zawsze też dbaliśmy o to, żeby mieć w miarę przyzwoite oceny, bo wtedy rodzice dawali nam spokój i mog liśmy robić tyle głupot, ile chcieliśmy. Od podstawówki aż do matury tworzyliśmy zgraną paczkę, w której jeden drugiego wyciągał z tarapatów.
Kiedy byliśmy w drugiej klasie, jeden taki z czwartej się na mnie uwziął. Ze względu na niepełnosprawność byłem dla niego łatwym celem, więc wykorzystywał każdą okazję, żeby się ze mnie nabijać na oczach wszystkich. Chłopak po prostu nie mógł przestać mnie szturchać i wykrzykiwać za mną głupot, dopóki Danzko, który akurat był mistrzem północnych Niemiec w taekwondo w grupie chłopców do dziesięciu lat, podszedł do niego i jak sportowiec poprosił go, żeby zostawił mnie w spokoju. Następnego dnia szykany trwały jednak nadal, a karate kid Danzko poczuł się zmuszony publicznie zademonstrować chłopakowi na długiej przerwie, co potrafi czempion sztuk walki. Pan Miyagi byłby dumny! Po tej akcji miałem spokój, a cała szkoła wiedziała, że z tym z drugiej klasy lepiej nie zadzierać.
Potem moja mama poznała swojego obecnego męża, André. To było zabawne. André był dobrym kumplem ojczyma mojego kuzyna, u którego często w dzieciństwie nocowałem. Wpadał tam od czasu do czasu, zamawiał pizzę i grał z nami w Nintendo. Znałem go zatem długo przedtem, zanim mama mi go przedstawiła. Był dla mnie jak starszy brat. To on nauczył mnie takich podstawowych rzeczy jak jazda na rowerze czy gra w piłkę nożną. André zawsze zachęcał mnie, żebym nie ustawał w staraniach, dopingował mnie też wtedy, kiedy nie szło mi za dobrze i byłem bliski tego, żeby rzucić wszystko w kąt.
– Poddać się to nie jest rozwiązanie, Mario! – mówił zawsze i pomagał mi się podnieść, kiedy ze czterdziesty raz spadłem z roweru. – Nieważne, ile razy padłeś na pysk. Dopóki wstajesz, wszystko jest w porządku. Wierz w siebie i nie trać cierpliwości. Zobaczysz, nauczysz się tej sztuczki!
Był trochę jak sympatyczna wersja Olivera Kahna³, który za każdym razem, gdy jego drużyna zostawała w tyle, popychał ją naprzód słowami: „Dalej, dalej, zawsze dalej!”. André naprawdę był szczęściarzem, nie tylko jeśli chodzi o moją matkę.
GDY MOJA NOGA LECIAŁA
Chociaż musiałem w dzieciństwie pokonać wiele przeszkód, a moje życie, zwłaszcza w pierwszych latach, z powodu niepełnosprawności podlegało skrajnym ograniczeniom, nigdy nie zadawałem sobie pytania o sens tego wszystkiego. Nie wiem, co bym myślał, gdybym na przykład stracił nogę w wypadku. Ale że po prostu taki przyszedłem na świat, nie znałem innej sytuacji. Dla mnie mój stan był normą. Zdarzały się oczywiście chwile, kiedy przeklinałem te ograniczenia, głównie ze względów praktycznych.
Kiedy byłem młodszym młodzikiem w klubie piłkarskim ETV Hamburg, grałem w legendarnym meczu przeciwko Altonie 93. Stałem na bramce i widziałem, jak piłka kopnięta przez przeciwników ląduje w moim polu karnym. Sprintem ruszyłem ze swojego miejsca i z całej siły ją wykopałem. Moja orteza się przy tym złamała, a jej dolna część przeleciała wysokim łukiem dwadzieścia metrów. Napastnik przeciwnej drużyny był w takim szoku, że natychmiast zaczął piszczeć jak mała dziewczynka, bo najwyraźniej myślał, że naprawdę oderwała mi się stopa i leży teraz zakrwawiona gdzieś na boisku. Również rodzice, którzy stali przy bocznej linii boiska, wtórowali mu krzykiem. Był niezły cyrk. Zdrowo wkurzony, w podskokach dotarłem do swojej uszkodzonej „stopy”, żeby sprawdzić, czy da się jej jeszcze używać, i pomachałem kumplom, którzy stali tuż obok boiska i oczywiście znakomicie się bawili, oglądając ten nieoczekiwany dramat, zanim pomogli mi zejść z murawy.
W takich sytuacjach bywałem wściekły jak wszyscy diabli, ale nie na dobrego Boga, tylko na swoich techników ortopedycznych, którzy – jak widać – grzeszyli niedbalstwem. Coś takiego po prostu nie miało prawa się zdarzyć, co też im zresztą jasno powiedziałem. Poza tym regularnie dowiadywali się, co mi się podobało, a co nie i jakie ulepszenia mnie satysfakcjonują, ale technika nie pozwalała im, niestety, spełnić większości moich życzeń. W tym czasie przynajmniej nie musiałem już jeździć daleko do Kilonii, mogłem załatwiać sprawy związane z ortezą we właśnie otwartym zakładzie ortopedycznym w Altonie.
Potem nadszedł ten wielki dzień, na który czekałem jedenaście lat: chłopakom z działu badawczo-rozwojowego naprawdę udało się zbudować dla mnie ortezę, która dokładnie odpowiadała moim wyobrażeniom. To było nie do opisania. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmieniło. W końcu mogłem się naprawdę wyszaleć, miałem dużo większą swobodę ruchu i nie byłem już na co dzień tak ograniczony. Pierwszy raz w życiu nie czułem się upośledzony.
PRZENIGDY!
Dwa lata później mój lekarz poprosił mnie o spotkanie i w rozmowie przedstawił ewentualność przedłużenia nogi. Jeszcze zanim zdążył dokończyć zdanie, wpadłem mu w słowo i powiedziałem zdecydowanie:
– Przenigdy!
– Dobrze cię rozumiem, Mario – starał się mnie uspokoić – ale przemyśl to, proszę, na spokojnie. To ważna decyzja, która zdeterminuje resztę twojego życia. A czasu na takie leczenie nie ma już zbyt wiele.
– Mamo, a co ty na to? – zapytałem matkę. – Uważasz, że tego potrzebuję? Wszystko przecież idzie bardzo dobrze, odkąd mam tę nową ortezę.
– To możesz wiedzieć tylko ty – powiedziała moja mama i wzięła mnie za rękę. – Teraz jesteś już dostatecznie duży, żeby samodzielnie decydować. Będziemy cię we wszystkim wspierać, ale do niczego cię nie zmusimy. To twoje życie.
– Panie doktorze, zostawmy to tak, jak jest!
Nie teraz, myślałem. Nie teraz, kiedy życie właśnie zaczyna mi sprawiać prawdziwą radość. Chciałem rozkoszować się swoją młodością, chodzić z kumplami na imprezy i poznawać słodkie dziewuszki. Noga nie sprawiała mi już praktycznie żadnych problemów. Dlaczego więc miałbym rezygnować z tej wolności, za którą tak długo tęskniłem? Mojej matce spadła z serca cała lawina kamieni. Nic wprawdzie nie powiedziała, również później, ale doskonale to czułem.
Gdybym rzeczywiście przystał na przedłużanie nogi, nie byłbym tym Mariem, którym jestem dzisiaj. Moja pewność siebie i pozytywne nastawienie do życia mogły się przecież objawić dopiero w tym czasie. Zawierałem przyjaźnie, robiłem ze swoją paczką wszystkie możliwe głupoty, jakie można sobie wyobrazić, zakochiwałem się w dziewczynach, a dziewczyny zakochiwały się we mnie. Wszystkiego tego mogłem doświadczyć tylko dlatego, że prowadziłem normalne życie i nie traktowałem siebie jak ofiary, z którą los źle się obszedł.
Wiele lat później dowiedziałem się od matki, która nadal utrzymywała kontakt z rodzicami tamtej dziewczynki ze szpitala, że nie wytrzymała tego przedłużania nogi do końca. Chociaż przekroczyła już półmetek tej bolesnej drogi, musiała to przerwać. O nieee, w żadnym razie! Na to nie miałem ochoty. Zapytano kiedyś Dalajlamę, dlaczego właściwie my, ludzie, jesteśmy tu, na ziemi, a on odpowiedział: „Myślę, że głównym celem życia jest poszukiwanie szczęścia”⁴.
Otóż to. Chciałem w końcu żyć.