Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedną nogą w świecie mody. Jak mimo ułomności zostałem modelem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jedną nogą w świecie mody. Jak mimo ułomności zostałem modelem - ebook

"Mam PFFD. Dosłownie: Proximal Femoral Focal Deficiency. Wiem, to brzmi jak nazwa jakiejś fantastycznej broni z filmów Star Trek. Ale niestety, to nic ekscytującego. Tak się nazywa wrodzony niedziedziczny niedorozwój kości udowej. Przy słabym nasileniu choroby niedorozwój nie jest duży, ale w jej skrajnych przypadkach kość udowa praktycznie nie istnieje. Kiedy spojrzę w dół i popatrzę na te ni kości, ni ości, umiejscowiłbym swój przypadek chyba gdzieś w środku skali…" – tak zaczyna się opowieść Mario Galli, jednonogiego modela największych domów mody. Poruszająca historia o sile woli, konsekwencji, otwartości i niespodziankach, jakie sprawia czasem życie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-325-5
Rozmiar pliku: 961 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Ważna rola mo­de­la

Pro­jek­tant bez mo­de­li jest jak ma­larz bez płótna. Płótno to pod­sta­wa jego twórczości; właśnie na nim po­wsta­je dzieło. Ma­larz może zre­zy­gno­wać z pędzli, farb albo ołówków. Ale nie z płótna. To ono nie­sie jego wizję, na­da­je jej wy­miar fi­zycz­ny. W ten sposób płótno sta­je się istotną częścią sztu­ki. Nie ma ob­ra­zu bez płótna. Bez ob­ra­zu nie ma ma­larza. Tak to już jest.

Pre­zen­ta­cja praw­dzi­wej mody na wiel­kim po­ka­zie jest sztuką. Nie ma dru­giej ta­kiej sy­tu­acji, w której związek i zależność pomiędzy pro­jek­tan­tem a mo­de­lem ujaw­niałyby się tak wyraźnie, wręcz boleśnie.

Po­kaz mody jest dla każdego pro­jek­tan­ta punk­tem kul­mi­na­cyj­nym i zde­cy­do­wa­nie naj­ważniej­szym mo­men­tem se­zo­nu. Pół roku pra­cu­je się na ten dzień, w którym ko­lek­cja zo­sta­je pierw­szy raz za­pre­zen­to­wa­na pu­blicz­ności. Wszyst­ko musi być do­sko­nałe, a napięcie osiąga szczyt, gdy pierw­szy mo­del wy­cho­dzi na wy­bieg. A co, jeśli mo­del pójdzie w niewłaści­wym kie­run­ku, po­tknie się albo na­wet upad­nie? Ka­ta­stro­fa! Przez ten krótki kwa­drans pro­jek­tant jest całko­wi­cie zależny od mo­deli.

Od­po­wied­nio duża jest za­tem także pre­sja ciążąca na tych za­zwy­czaj młodych lu­dziach. Nie­wie­le osób, które marzą o za­wo­dzie mo­de­la, ma tę świa­do­mość. Widzą one tyl­ko życie pełne bla­sku, im­pre­zy i ce­le­brytów – ale nie ciężką pracę, która się za tym kry­je. Od mo­de­la ocze­ku­je się całko­wi­te­go sku­pie­nia, pro­fe­sjo­na­li­zmu, punk­tu­al­ności i dys­cy­pli­ny. Musi per­fek­cyj­nie opa­no­wać swoją rolę. Nie­ważne, czy jest dziew­czyną, czy chłopa­kiem, ma szes­naście czy sześćdzie­siąt sześć lat, ma zły dzień czy wal­czy z syn­dro­mem zmia­ny stref cza­so­wych. Po­kaz wy­klu­cza ja­kie­kol­wiek ulgi. Dla pro­jek­tan­ta staw­ka jest po pro­stu zbyt wy­so­ka. Nie można so­bie po­zwo­lić na błąd.

All eyes on the mo­del. Gdy po­kaz się za­czy­na, cała uwa­ga pu­blicz­ności sku­pia się na mo­de­lu. Mi­chal­sky Show ogląda na wi­dow­ni do dwóch tysięcy osób, a na żywo w in­ter­ne­cie ko­lej­ne dzie­sięć tysięcy.

Wszy­scy wi­dzo­wie patrzą na tego jed­ne­go je­dy­ne­go człowie­ka, który w świe­tle re­flek­torów idzie po wy­bie­gu. Ten człowiek, nasz mo­del, jest zupełnie sam, bo pro­jek­tant pod­czas po­ka­zu pra­cu­je na za­ple­czu. Nie może pomóc. Wie jed­nak, że ubra­nia mogą być wspa­nia­le za­pro­jek­to­wa­ne, ale jeśli nie zo­staną do­brze za­pre­zen­to­wa­ne, w oczach kry­tycz­nej pra­sy fa­cho­wej i kupców nie mają szans. Kro­je, ko­lo­ry i ma­te­riały działają tyl­ko wte­dy, gdy ide­al­nie współgrają z po­stawą i kro­kiem mo­dela i gdy ten ma cha­ryzmę.

Dla­te­go tak ważny jest wybór mo­de­li do każdego po­ka­zu. Nig­dy przy tym nie ro­zu­miałem, dla­cze­go tak wie­lu lu­dzi w na­szej branży de­fi­niu­je piękno tyl­ko jako nie­ska­zi­tel­ność, smukłość i młodość. Mo­de­le mają za za­da­nie po­ka­zać moją modę i tchnąć w nią życie. Przy jed­no­li­tym ka­no­nie uro­dy to nie­możliwe. Dla­te­go świa­do­mie wy­bie­ram na ca­stin­gach również mo­de­li, którzy do tego ideału nie pa­sują – od­po­wia­dają przyjętemu prze­ze mnie mot­tu Real clo­thes for real pe­ople¹. Dla­te­go w pre­zen­ta­cji mo­jej ko­lek­cji na je­sień/zimę 2011 wystąpili też sześćdzie­sięciocz­te­ro­let­nia Eve­lyn Hall i sześćdzie­sięcio­pięcio­let­ni Pat Cle­ve­land. Uno­si­li się w mo­ich ubra­niach nad wy­bie­giem i wypełnili swoją cha­ryzmą całą salę. Ci dwo­je sta­no­wią naj­lep­szy dowód na to, że piękno nie jest kwe­stią wie­ku czy ciała, tkwi wyłącznie w głowie. W ta­kim sa­mym stop­niu do­ty­czy to Ma­ria.

Gdy pierw­szy raz zo­ba­czyłem Ma­ria, od razu miałem do­bre prze­czu­cia. Pod­czas ca­stin­gu do mo­je­go po­ka­zu wio­sna/lato 2011 był jed­nym z mniej więcej dwu­stu mo­de­li, którzy pre­zen­to­wa­li się tego dnia. Że ma piękną twarz i wspa­niałe ciało, widać było już na jego kar­cie. Ale tak na­prawdę za­fa­scy­no­wało mnie to, że wśród in­nych chłopaków on cały czas pro­mie­niał. Przy tym jego ułomność nig­dy nie była dla mnie pro­ble­mem. Tak na­prawdę do­pie­ro na trze­ci rzut oka do­strzegłem, że szedł in­a­czej niż chłopcy obok nie­go. Gdy go o to za­gadnąłem, rzu­cił mi­mo­cho­dem: „Ach, to... Je­stem troszkę nie­pełno­spraw­ny”. Pomyślałem so­bie: jeśli on trak­tu­je to na ta­kim lu­zie, dla­cze­go ja nie miałbym zro­bić tak samo?

Na­tu­ral­ne i nie­skom­pli­ko­wa­ne po­dejście Ma­ria do jego upośle­dze­nia jest im­po­nujące i po pro­stu cu­dow­ne. Jego radość życia i po­zy­tyw­na ener­gia mają taką moc, że nie­pełno­spraw­ność nie od­gry­wa żad­nej roli. Ten chłopak za­li­cza się do lu­dzi, którzy nie tyl­ko niesłycha­nie do­brze wyglądają, lecz także prze­ko­nują do sie­bie in­nych. A to ce­cha do­bre­go mo­de­la. Nie muszę do­da­wać, że Ma­rio pra­cu­je do­sko­na­le. Co do tego nie miałem wątpli­wości już na ca­stin­gu i od razu wpi­sałem go na swoją listę. Inni mo­de­le po­trze­bo­wa­li do tego trzech lub czte­rech po­dejść, większość nig­dy nie sta­nie u mnie na wy­bie­gu.

Gdy po­kaz się kończy, wszy­scy mo­de­le wraz ze mną jesz­cze raz wy­chodzą na wy­bieg. Salę wypełniają bra­wa i światła fle­szy. Na­wet po dzie­siątym po­kazie wciąż jest to dla mnie wyjątko­wy mo­ment. Wi­zja, która wie­le mie­sięcy wcześniej po­wstała w mo­jej głowie jako in­spi­ra­cja, do­tarła do pu­blicz­ności. A to byłoby nie­możliwe bez fan­ta­stycz­nych mo­de­li ta­kich jak Ma­rio. Ja to wiem.

Nie ma po­ka­zu bez mo­de­li. Bez po­ka­zu nie ma pro­jek­tan­ta. Tak to już jest.

Mi­cha­el Mi­chal­skyMOJA OR­TE­ZA I JA

Mam PFFD. Po roz­wi­nięciu: Pro­xi­mal Fe­mo­ral Fo­cal De­fi­cien­cy. Wiem, to brzmi jak na­zwa ja­kiejś fan­ta­stycz­nej bro­ni z Gwiezd­nych wo­jen.

– Ka­pi­ta­nie, ata­kują nas!

– Wszy­scy na sta­no­wi­ska! Pro­xi­mal Fe­mo­ral Fo­cal De­fi­cien­cy! Go­to­wi? Ognia!

Ale, nie­ste­ty, to nic eks­cy­tującego. Tak po an­giel­sku na­zy­wa się wro­dzo­ny nie­dzie­dzicz­ny nie­do­rozwój kości udo­wej. Jeśli wada jest nie­wiel­ka, nie­wiel­ki jest także nie­do­rozwój, ale w skraj­nych przy­pad­kach kość udo­wa prak­tycz­nie nie ist­nie­je. Kie­dy patrzę w dół i widzę te ni kości, ni ości, umiej­sco­wiłbym swój przy­pa­dek chy­ba gdzieś pośrod­ku ska­li. Może byłby to złoty śro­dek.

Możliwe, że dla kogoś to dziw­nie za­brzmi, ale nig­dy nie zaj­mo­wały mnie me­dycz­ne szczegóły mo­jej dość rzad­kiej wady. Dla­cze­go? Na­wet naj­lep­si le­ka­rze świa­ta do dziś głowią się, w czym tkwi jej przy­czy­na. Oni nie wiedzą, mnie to nie in­te­re­su­je – za­my­ka­my te­mat. Je­stem po pro­stu uni­ka­tem, nie pro­duk­tem ma­so­wym.

Już z badań pre­na­tal­nych moja mat­ka do­wie­działa się, że uro­dzi nie­pełno­spraw­ne­go chłopca. Szcze­rze mówiąc, uważam, że to nie­wy­obrażalne psy­chicz­ne obciążenie. Mie­siącami nie­cier­pli­wie cze­kasz na na­ro­dzi­ny swo­je­go pierw­sze­go dziec­ka, cie­szysz się, że od­mien­ny stan, w którym je­steś, kie­dyś wresz­cie się skończy, a po­tem do­wia­du­jesz się, że naj­gor­sze do­pie­ro przed tobą. Mat­ka miała tyl­ko dwa­dzieścia dwa lata, kie­dy mnie uro­dziła.

Pierw­sze osiem­naście mie­sięcy po mo­ich na­ro­dzi­nach minęło jesz­cze w miarę spo­koj­nie, po­nie­waż – jak każde nor­mal­ne nie­mowlę – tyl­ko racz­ko­wałem. Po­tem dość szyb­ko do­stałem pierwszą or­tezę, ale równie do­brze można byłoby toto za­mie­nić na drew­nianą nogę, taką, jaką mają pi­ra­ci, bo wie­le więcej niż sztyw­no kuśtykać się z tym nie dało. Tech­ni­ka or­to­pe­dycz­na była jesz­cze w po­wi­ja­kach. Dwa lata później skon­stru­owa­no coś, co przy­najm­niej umożli­wiało mi nor­mal­ne sie­dze­nie przy sto­le. Me­ta­lo­wy pa­sek, który można było roz­piąć i zapiąć, po­zwa­lał nie­co zgiąć nie­ru­chomą or­tezę. Było trochę jak pod­czas wy­jaz­du na nar­ty: zapiąć wiąza­nia, roz­piąć wiąza­nia. Tyl­ko że to nie były wa­ka­cje!

MAMA JEST NAJ­LEP­SZA!

Pierw­sze praw­dzi­we wy­zwa­nie dla mat­ki nie miało wie­le wspólne­go z moją nie­pełno­spraw­nością, wy­ni­kało bo­wiem z tego, że roz­padł się jej związek z moim oj­cem. Ro­dzi­ce nig­dy się nie po­bra­li. Ale po roz­sta­niu – miałem wte­dy dwa lata – byli w przy­ja­ciel­skich sto­sun­kach, w prze­ciw­nym ra­zie z pew­nością nie po­zo­sta­li­by obo­je w Schne­ver­din­gen, siel­skim mia­stecz­ku na skra­ju re­zer­wa­tu przy­ro­dy Pu­stać Lüne­bur­ska², gdzie dia­beł mówi do­bra­noc li­so­wi i zającowi. Do ukończe­nia czwar­te­go roku życia miesz­kałem z mamą prak­tycz­nie rzut ka­mie­niem od ojca, ale – szcze­rze mówiąc – nie­wie­le pamiętam z tam­te­go okre­su. Zmie­niło się to do­pie­ro, gdy mat­ka przyjęła po­sadę w ham­bur­skiej po­li­cji i prze­pro­wa­dzi­liśmy się do Eimsbüttel. Tyrała co­dzien­nie jak wół, cza­sem na­wet na dwa eta­ty, żeby ni­cze­go mi nie bra­ko­wało. Mówię bez naj­mniej­szej prze­sa­dy: poświęcała się bez­wa­run­ko­wo, aby umożliwić mi względnie do­bre życie mimo nie­pełno­spraw­ności. Co mam po­wie­dzieć? Mama jest naj­lep­sza!

Pod­czas po­wta­rzających się okresów przy­spie­szo­ne­go wzro­stu, które w tej fa­zie roz­wo­ju są prze­cież zupełnie nor­mal­ne, moje ciało ule­gało zmia­nom. Nie­ste­ty, kości cho­rej nogi nie chciały współpra­co­wać z resztą or­ga­ni­zmu, więc tuż przed szósty­mi uro­dzi­na­mi zo­stałem zupełnie wy­klu­czo­ny z nor­mal­nego życia. Trze­ba było sko­ry­go­wać kości. Je­dy­ny szpi­tal, w którym spe­cja­liści po­tra­fi­li prze­pro­wa­dzić tego typu ope­rację, mieścił się w Ki­lo­nii. No to w drogę!

Jesz­cze dziś do­brze pamiętam dok­to­ra Fric­ke­go, or­dy­na­to­ra. Miał far­bo­wa­ne na czar­no, roz­wi­chrzo­ne włosy i za­wsze nosił złote oku­la­ry pi­lot­ki. Dzi­siaj na­zwałbym go wy­traw­nym gra­czem, któremu ko­bie­ty padały do stóp. Dzień po ope­ra­cji przy­szedł do mo­jej sali z ta­bu­nem pielęgnia­rek, trochę pożar­to­wał i bez ostrzeżenia uniósł moją do­pie­ro co zo­pe­ro­waną nogę. Darłem się jak opętany.

– I co, boli cię? – Uśmiechnął się swo­bod­nie i pod­ciągnął nogę jesz­cze wyżej.

– Aaauu – jęknąłem. – Aaauu... Niech pan opuści... Aaauu... W dół... Aaauu...

– Bar­dzo do­brze. – Roześmiał się tyl­ko i zaczął wy­gi­nać nogę w lewo i w pra­wo.

Gdy­bym był większy i miał więcej sił, praw­do­po­dob­nie rzu­ciłbym mu się do gardła. Ale wcisnąłem tyl­ko twarz w po­duszkę, żeby znów głośno nie krzy­czeć. Po kil­ku se­kun­dach puścił, odesłał sio­stry i po­wie­dział coś, co za­pa­miętałem so­bie na całe życie:

– Ból, na­wet tak strasz­ny jak ten te­raz, dokład­nie w tej chwi­li, mija. Tak, ból mija!

Miał rację. Mijał. Wciąż i wciąż.

Mój pierw­szy po­byt w szpi­ta­lu trwał trzy ty­go­dnie. Po­tem pra­wie dwa mie­siące leżałem w domu. Byłem całko­wi­cie za­gip­so­wa­ny od brzu­cha w dół, włącznie ze zdrową nogą, żebym nie mógł się ru­szyć na­wet o cen­ty­metr. Tak bar­dzo mnie cie­szyło, że w końcu będę mógł się bawić z ko­le­ga­mi na podwórku, ale nic z tego. Złapałem in­fekcję i znów mu­siałem iść pod nóż. Całkiem do­brze po­ra­dziłem so­bie z po­bytem w szpi­ta­lu, lecz dla mat­ki był to praw­dzi­wy kosz­mar. Dzień w dzień po pra­cy jeździła sto ki­lo­metrów do Ki­lo­nii i gdy tyl­ko kończyły się go­dzi­ny od­wie­dzin, tą samą drogą wra­cała. Na do­da­tek miałem wkrótce pójść do szkoły, a nikt nie po­tra­fił jej po­wie­dzieć, ile cza­su mi­nie, za­nim znów za­cznę cho­dzić.

Sa­na­to­rium dla ma­tek i dzie­ci w Büsum, lato 1990

PO­BYT W SZPI­TA­LU

Od­dział dzie­cięcy kilońskie­go szpi­ta­la przy­po­mi­nał dom wa­riatów. Tak mi się w każdym ra­zie wówczas wy­da­wało. Chłopak z sąsied­niej sali miał dziw­ne skur­cze i tłukł przy tym sam sie­bie, dla­te­go pielęgniar­ki mu­siały go przy­pi­nać do łóżka. Gdy przy­cho­dziły go umyć i choćby na se­kundę spusz­czały z oka, na­tych­miast wy­ry­wał so­bie wszyst­kie dre­ny, rur­ki i przyglądał się, jak jego krew try­skała na białe ścia­ny. Na­zwałem go Sörkan Gnój, bo te dwa słowa wy­po­wia­dał pod no­sem od rana do wie­czo­ra. Naj­go­rzej było nocą.

Sie­dem ty­go­dni w gip­sie po mo­jej pierw­szej ope­ra­cji nogi w szpi­ta­lu w Ki­lo­nii, lato 1991

Na od­dzia­le pa­no­wał nie­mal całko­wi­ty spokój, tyl­ko przez ścianę sali słyszałem jego nie­ustające mam­ro­ta­nie: „Sörkan Gnój, Sörkan Gnój, Sörkan Gnój...”.

Po­zo­sta­li chłopcy na od­dzia­le nie byli ani trochę lep­si. Pamiętam Rol­fa. Był nie­co star­szy ode mnie, miał może sie­dem, może osiem lat i przez cały dzień nie robił nic in­ne­go, tyl­ko dzier­gał na dru­tach albo szy­dełkował. Wy­da­wał mi się kom­plet­nie sfik­so­wa­ny. Wciąż opo­wia­dał o swo­ich po­za­ziem­skich przy­ja­ciołach i o tym, że jest częścią ko­smicz­ne­go ru­chu, który tu, na Zie­mi, działał w pod­ziem­nych ugru­po­wa­niach, by pew­ne­go dnia opa­no­wać naszą pla­netę. Se­rio, se­rio, właśnie tak! A po­tem co? Każdy do­sta­nie po wydzier­ganym na dru­tach swe­trze, czy jak? Gdy­by nie od­wie­dza­li mnie co­dzien­nie ro­dzi­ce, którzy przy no­si­li mi pizzę i bur­ge­ry, chy­ba­bym zwa­rio­wał.

Wkrótce po­tem dość do­brze orien­to­wałem się na od­dzia­le dzie­cięcym i dokład­nie wie­działem, gdzie kto leży i na co cho­ru­je. W sali obok umiesz­czo­no dziew­czynkę, która miała tę samą wadę co ja, tyl­ko objęła ona oby­dwie nogi. Dziew­czyn­ka ta była tam już całą wiecz­ność, po­nie­waż podjęła naj­bar­dziej ra­dy­kalną de­cyzję, jaką mogła podjąć: zde­cy­do­wała się na przedłużenie nóg!

Jest to możliwe tyl­ko w dzie­ciństwie, kie­dy kości nie są jesz­cze zbyt twar­de. Me­to­da działa tak: wokół nogi wkręca się w kość kil­ka pierście­ni, które każdego dnia rozkręca się o jedną dzie­siątą mi­li­me­tra. Żeby nie po­wsta­wały krwia­ki i za­pa­le­nia, pierście­nie co­dzien­nie się czyści. Najlżej­szy do­tyk spra­wia przy tym tak nie­znośny ból, że najchętniej byś umarł. W śre­dnio­wie­czu to narzędzie tor­tur na­zy­wa­no chy­ba ma­de­jo­wym łożem. Ta bied­na dziew­czyn­ka prze­cho­dziła co dnia męki pie­kiel­ne. Na samo wy­obrażenie, jak strasz­nie mu­siała cier­pieć, in­nym dzie­ciom łzy sta­wały w oczach. Na­wet Rolf Ko­smi­ta be­czał w swoją szy­dełkową po­duszkę.

Jej krzy­ki tak głęboko wwier­ciły się w moją podświa­do­mość, że często śniła mi się po no­cach. Wy­obrażałem so­bie, jak prze­rażająca musi być wie­dza, że tak samo będzie ju­tro, po­ju­trze, w przyszłym ty­go­dniu, za mie­siąc i przez następne dwa, trzy lata. Moje osiem ty­go­dni w gip­sie to był przy tym raj na zie­mi, po pro­stu kasz­ka z mlecz­kiem. I kie­dy dok­tor Fric­ke pytał, czy mnie boli, trochę wsty­dziłem się od­po­wia­dać.

Pew­ne­go dnia, gdy jej krzyk wyjątko­wo głośno niósł się po ko­ry­ta­rzu, przy­siągłem so­bie: Nig­dy, Ma­rio! Jeśli kie­dy­kol­wiek ktoś cię o to za­py­ta, nie zgo­dzisz się na tę tor­turę. Nig­dy!

Rok później, już w pod­stawówce, znów dłuższy czas leżałem w szpi­ta­lu, po­nie­waż mu­sie­li mi usunąć me­ta­lo­we płytki, które miały sta­bi­li­zo­wać kości. Od­by­wały się tam wpraw­dzie lek­cje, ale czułem się kom­plet­nie nie­do­ciążony i miałem poważne oba­wy, że nie od­ro­bię po­tem za­ległości w na­uce w sto­sun­ku do swo­ich ko­legów z kla­sy. Cho­ciaż miałem do­pie­ro sie­dem lat, jed­no wie­działem na pew­no: jeśli te­raz nie do­dam gazu i nie do­pil­nuję, żeby jak naj­szyb­ciej opuścić ten in­te­res, będzie słabo. To za­dzi­wiające, jak szyb­ko można wy­zdro­wieć, jeśli się ma ogień przy du­pie.

Pierw­szy dzień w szko­le, lato 1992

PRAW­DZI­WI PRZY­JA­CIE­LE

Björn, He­iko, Lino i Danz­ko byli naj­lep­szy­mi przy­ja­ciółmi, ja­kich można so­bie wy­obra­zić. Po lek­cjach uczy­li mnie wszyst­kie­go, co należało nad­ro­bić. Mu­siałem się nieźle przykładać, bo im szyb­ciej się uczyłem, tym więcej cza­su mo­gliśmy spędzać na dwo­rze, na uli­cy. Za­wsze też dba­liśmy o to, żeby mieć w miarę przy­zwo­ite oce­ny, bo wte­dy ro­dzi­ce da­wa­li nam spokój i mog liśmy robić tyle głupot, ile chcie­liśmy. Od pod­stawówki aż do ma­tu­ry two­rzy­liśmy zgraną paczkę, w której je­den dru­gie­go wyciągał z ta­ra­patów.

Kie­dy byliśmy w dru­giej kla­sie, je­den taki z czwar­tej się na mnie uwziął. Ze względu na nie­pełno­spraw­ność byłem dla nie­go łatwym ce­lem, więc wy­ko­rzy­sty­wał każdą okazję, żeby się ze mnie na­bi­jać na oczach wszyst­kich. Chłopak po pro­stu nie mógł prze­stać mnie sztur­chać i wy­krzy­ki­wać za mną głupot, dopóki Danz­ko, który aku­rat był mi­strzem północ­nych Nie­miec w ta­ekwon­do w gru­pie chłopców do dzie­sięciu lat, pod­szedł do nie­go i jak spor­to­wiec po­pro­sił go, żeby zo­sta­wił mnie w spo­ko­ju. Następne­go dnia szy­ka­ny trwały jed­nak nadal, a ka­ra­te kid Danz­ko po­czuł się zmu­szo­ny pu­blicz­nie za­de­mon­stro­wać chłopa­ko­wi na długiej prze­rwie, co po­tra­fi czem­pion sztuk wal­ki. Pan Miy­agi byłby dum­ny! Po tej ak­cji miałem spokój, a cała szkoła wie­działa, że z tym z dru­giej kla­sy le­piej nie za­dzie­rać.

Po­tem moja mama po­znała swo­je­go obec­ne­go męża, André. To było za­baw­ne. André był do­brym kum­plem oj­czy­ma mo­je­go ku­zy­na, u którego często w dzie­ciństwie no­co­wałem. Wpa­dał tam od cza­su do cza­su, za­ma­wiał pizzę i grał z nami w Nin­ten­do. Znałem go za­tem długo przed­tem, za­nim mama mi go przed­sta­wiła. Był dla mnie jak star­szy brat. To on na­uczył mnie ta­kich pod­sta­wo­wych rze­czy jak jaz­da na ro­we­rze czy gra w piłkę nożną. André za­wsze zachęcał mnie, żebym nie usta­wał w sta­ra­niach, do­pin­go­wał mnie też wte­dy, kie­dy nie szło mi za do­brze i byłem bli­ski tego, żeby rzu­cić wszyst­ko w kąt.

– Pod­dać się to nie jest roz­wiąza­nie, Ma­rio! – mówił za­wsze i po­ma­gał mi się pod­nieść, kie­dy ze czter­dzie­sty raz spadłem z ro­we­ru. – Nie­ważne, ile razy padłeś na pysk. Dopóki wsta­jesz, wszyst­ko jest w porządku. Wierz w sie­bie i nie trać cier­pli­wości. Zo­ba­czysz, na­uczysz się tej sztucz­ki!

Był trochę jak sym­pa­tycz­na wer­sja Oli­ve­ra Kah­na³, który za każdym ra­zem, gdy jego drużyna zo­sta­wała w tyle, po­py­chał ją naprzód słowa­mi: „Da­lej, da­lej, za­wsze da­lej!”. André na­prawdę był szczęścia­rzem, nie tyl­ko jeśli cho­dzi o moją matkę.

GDY MOJA NOGA LE­CIAŁA

Cho­ciaż mu­siałem w dzie­ciństwie po­ko­nać wie­le przeszkód, a moje życie, zwłasz­cza w pierw­szych la­tach, z po­wo­du nie­pełno­spraw­ności pod­le­gało skraj­nym ogra­ni­cze­niom, nig­dy nie za­da­wałem so­bie py­ta­nia o sens tego wszyst­kie­go. Nie wiem, co bym myślał, gdy­bym na przykład stra­cił nogę w wy­pad­ku. Ale że po pro­stu taki przy­szedłem na świat, nie znałem in­nej sy­tu­acji. Dla mnie mój stan był normą. Zda­rzały się oczy­wiście chwi­le, kie­dy prze­kli­nałem te ogra­ni­cze­nia, głównie ze względów prak­tycz­nych.

Kie­dy byłem młod­szym młod­zi­kiem w klu­bie piłkar­skim ETV Ham­burg, grałem w le­gen­dar­nym me­czu prze­ciw­ko Al­to­nie 93. Stałem na bram­ce i wi­działem, jak piłka kop­nięta przez prze­ciw­ników ląduje w moim polu kar­nym. Sprin­tem ru­szyłem ze swo­je­go miej­sca i z całej siły ją wy­ko­pałem. Moja or­te­za się przy tym złamała, a jej dol­na część prze­le­ciała wy­so­kim łukiem dwa­dzieścia metrów. Na­past­nik prze­ciw­nej drużyny był w ta­kim szo­ku, że na­tych­miast zaczął pisz­czeć jak mała dziew­czyn­ka, bo naj­wy­raźniej myślał, że na­prawdę ode­rwała mi się sto­pa i leży te­raz za­krwa­wio­na gdzieś na bo­isku. Również ro­dzi­ce, którzy sta­li przy bocz­nej li­nii bo­iska, wtóro­wa­li mu krzy­kiem. Był niezły cyrk. Zdro­wo wku­rzo­ny, w pod­sko­kach do­tarłem do swo­jej uszko­dzo­nej „sto­py”, żeby spraw­dzić, czy da się jej jesz­cze używać, i po­ma­chałem kum­plom, którzy sta­li tuż obok bo­iska i oczy­wiście zna­ko­mi­cie się ba­wi­li, oglądając ten nie­ocze­ki­wa­ny dra­mat, za­nim po­mo­gli mi zejść z mu­ra­wy.

W ta­kich sy­tu­acjach bywałem wściekły jak wszy­scy dia­bli, ale nie na do­bre­go Boga, tyl­ko na swo­ich tech­ników or­to­pe­dycz­nych, którzy – jak widać – grze­szy­li nie­dbal­stwem. Coś ta­kie­go po pro­stu nie miało pra­wa się zda­rzyć, co też im zresztą ja­sno po­wie­działem. Poza tym re­gu­lar­nie do­wia­dy­wa­li się, co mi się po­do­bało, a co nie i ja­kie ulep­sze­nia mnie sa­tys­fak­cjo­nują, ale tech­nika nie po­zwa­lała im, nie­ste­ty, spełnić większości mo­ich życzeń. W tym cza­sie przy­najm­niej nie mu­siałem już jeździć da­le­ko do Ki­lo­nii, mogłem załatwiać spra­wy związane z or­tezą we właśnie otwar­tym zakładzie or­to­pe­dycz­nym w Al­to­nie.

Po­tem nad­szedł ten wiel­ki dzień, na który cze­kałem je­de­naście lat: chłopa­kom z działu ba­daw­czo-roz­wo­jo­we­go na­prawdę udało się zbu­do­wać dla mnie or­tezę, która dokład­nie od­po­wia­dała moim wy­obrażeniom. To było nie do opi­sa­nia. Jak za do­tknięciem cza­ro­dziej­skiej różdżki wszyst­ko się zmie­niło. W końcu mogłem się na­prawdę wy­sza­leć, miałem dużo większą swo­bodę ru­chu i nie byłem już na co dzień tak ogra­ni­czo­ny. Pierw­szy raz w życiu nie czułem się upośle­dzo­ny.

PRZE­NIG­DY!

Dwa lata później mój le­karz po­pro­sił mnie o spo­tka­nie i w roz­mo­wie przed­sta­wił ewen­tu­al­ność przedłużenia nogi. Jesz­cze za­nim zdążył dokończyć zda­nie, wpadłem mu w słowo i po­wie­działem zde­cy­do­wa­nie:

– Prze­nig­dy!

– Do­brze cię ro­zu­miem, Ma­rio – sta­rał się mnie uspo­koić – ale prze­myśl to, proszę, na spo­koj­nie. To ważna de­cy­zja, która zde­ter­mi­nu­je resztę two­je­go życia. A cza­su na ta­kie le­cze­nie nie ma już zbyt wie­le.

– Mamo, a co ty na to? – za­py­tałem matkę. – Uważasz, że tego po­trze­buję? Wszyst­ko prze­cież idzie bar­dzo do­brze, odkąd mam tę nową or­tezę.

– To możesz wie­dzieć tyl­ko ty – po­wie­działa moja mama i wzięła mnie za rękę. – Te­raz je­steś już do­sta­tecz­nie duży, żeby sa­mo­dziel­nie de­cy­do­wać. Będzie­my cię we wszyst­kim wspie­rać, ale do ni­cze­go cię nie zmu­si­my. To two­je życie.

– Pa­nie dok­to­rze, zo­staw­my to tak, jak jest!

Nie te­raz, myślałem. Nie te­raz, kie­dy życie właśnie za­czy­na mi spra­wiać praw­dziwą radość. Chciałem roz­ko­szo­wać się swoją młodością, cho­dzić z kum­pla­mi na im­pre­zy i po­zna­wać słod­kie dzie­wusz­ki. Noga nie spra­wiała mi już prak­tycz­nie żad­nych pro­blemów. Dla­cze­go więc miałbym re­zy­gno­wać z tej wol­ności, za którą tak długo tęskniłem? Mo­jej mat­ce spadła z ser­ca cała la­wi­na ka­mie­ni. Nic wpraw­dzie nie po­wie­działa, również później, ale do­sko­na­le to czułem.

Gdy­bym rze­czy­wiście przy­stał na przedłużanie nogi, nie byłbym tym Ma­riem, którym je­stem dzi­siaj. Moja pew­ność sie­bie i po­zy­tyw­ne na­sta­wie­nie do życia mogły się prze­cież ob­ja­wić do­pie­ro w tym cza­sie. Za­wie­rałem przy­jaźnie, robiłem ze swoją paczką wszyst­kie możliwe głupo­ty, ja­kie można so­bie wy­obra­zić, za­ko­chi­wałem się w dziew­czy­nach, a dziew­czy­ny za­ko­chi­wały się we mnie. Wszyst­kie­go tego mogłem doświad­czyć tyl­ko dla­te­go, że pro­wa­dziłem nor­mal­ne życie i nie trak­to­wałem sie­bie jak ofia­ry, z którą los źle się ob­szedł.

Wie­le lat później do­wie­działem się od mat­ki, która nadal utrzy­my­wała kon­takt z ro­dzi­ca­mi tam­tej dziew­czyn­ki ze szpi­ta­la, że nie wy­trzy­mała tego przedłużania nogi do końca. Cho­ciaż prze­kro­czyła już półme­tek tej bo­le­snej dro­gi, mu­siała to prze­rwać. O nie­ee, w żad­nym ra­zie! Na to nie miałem ocho­ty. Za­py­ta­no kie­dyś Da­laj­lamę, dla­cze­go właści­wie my, lu­dzie, je­steśmy tu, na zie­mi, a on od­po­wie­dział: „Myślę, że głównym ce­lem życia jest po­szu­ki­wa­nie szczęścia”⁴.

Otóż to. Chciałem w końcu żyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: