Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedyna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jedyna - ebook

Poruszająca historia o przyjaźni, rodzinie i rodzinnych sekretach, drugich szansach, groźnej obsesji i odkupiającej mocy miłości.

Eustacia „Taisy” Cleary kochała w życiu trzech mężczyzn: Bena Ransoma – kolegę ze szkoły, swojego brata bliźniaka Marcusa i Wilsona Cleary – uczonego, wynalazcę, podrywacza, milionera i błyskotliwego dupka – swojego ojca. 

Przed siedemnastoma laty Wilson porzucił żonę i dwoje dzieci dla nowej rodziny. Od tamtego czasu Taisy widziała się z nim tylko raz. A teraz, dwa tygodnie po ciężkim zawale, Wilson wzywa Taisy do swojego domu – w mieście, w którym się wychowała i którego w dorosłym życiu nigdy nie odwiedziła. Taisy szybko się przekona, że Wilson nadal jest oziębły i władczy, a Ben, jej dawny chłopak, wciąż chowa do niej urazę. Mimo wszystko ma nadzieję na odnowienie tej znajomości. Niełatwa okazuje się również relacja z szesnastoletnią Willow, zaborczo zazdrosną o ojca przyrodnią siostrą. 

Rozpisana na dwa głosy – dowcipnej, szczerej i spostrzegawczej Taisy oraz naiwnej, rozczulająco marzycielskiej Willow – „Jedyna” jest wyrazistą, zabawną, nostalgiczną powieścią o sile więzi rodzinnych i nierzadko mrocznych zakamarkach ludzkiego serca. 

Ciepło,  lekko i z humorem, pewną ręką poprowadzona opowieść o tym, jak więzi rodzinne i przyjaźń przetrwają pomimo straszliwych nieporozumień i długo skrywanych tajemnic”.

Christina Baker Kline, autorka „Sierocych pociągów”

Marisa de los Santos, autorka bestsellerów z listy „New York Timesa” („I weszła miłość”, „Belong to Me” oraz „Falling Together”), wielokrotnie nagradzana poetka z doktoratem z literatury, mieszka wraz z mężem i dwójką dzieci w Wilmington w stanie Delaware.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-590-3
Rozmiar pliku: 632 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Taisy

Gdybym nie była w domu sama, gdyby to nie był wczesny ranek, któremu towarzyszył ten szczególny rodzaj odprężającej porannej ciszy, i gdyby niebo za kuchennym oknem nie miało koloru kamieni księżycowych i dżemu malinowego; gdybym zdążyła wypić więcej niż dwa łyki kawy; gdyby nie zadzwonił, tylko jak zwykle przekazał wiadomość przez któregoś z usłużnych posłańców; gdyby głos, który usłyszałam, był jego głosem, a nie wyschniętym i wątłym skrawkiem dużego złocistego jabłka jego dawnego barytonu; gdyby nie powiedział „proszę”; gdyby to była inna pora zupełnie innego dnia, wtedy może – może – bym mu odmówiła.

Niewykluczone. Rzeczywiście przyłapał mnie na chwili słabości. Ale prawda jest taka, że w całym życiu kochałam tylko trzech mężczyzn. Jednym z nich był chłopiec, więc chyba nawet się nie liczy. Drugim był mój brat bliźniak, Marcus. Trzecim zaś – Wilson Cleary, uczony, wynalazca, podrywacz, milioner, który z niechęcią odnosił się do zarobionej fortuny, człowiek błyskotliwy i skończony dupek – mój ojciec.

Dwa tygodnie przed tym telefonem Wilson przeszedł poważny zawał mięśnia sercowego, po którym założyli mu poczwórne bypassy. Ironia losu wręcz biła po oczach: nie potrzebowałam Marcusa, by mi ją wytykał, choć oczywiście robił to z uporem i satysfakcją, które były w bardzo złym guście, mimo że Wilson na nic innego sobie nie zasłużył. Marcus opowiadał dowcipy o felernym sercu. Mnóstwo dowcipów. Odkąd doszły nas wieści, że operacja się udała, sama też pozwalam sobie na żarty. Nawet moja matka, która – o ile się mogłam zorientować – przestała mieć do byłego męża pretensje wiele lat temu, uśmiechnęła się półgębkiem i rzuciła słodkim głosikiem: „No, to przynajmniej wiemy, że w ogóle ma serce”.

Na prośbę Wilsona (przekazaną mojej matce mejlem przez prawniczkę, niejaką Elspeth Bing, z którą, jak klnie się Marcus, ojciec wdał się w romans, kiedy mieliśmy po dziesięć lat) nie odwiedziliśmy go ani w szpitalu, ani – po wypisaniu ze szpitala – w domu. Oficjalnie przyjęłam to z ulgą, ale w głębi serca poczułam żal. Kiedy przyznałam się do tego Marcusowi, bo akurat byłam u niego, gdy się o tym dowiedzieliśmy, brat popukał mnie lekko w głowę gestem, który oznaczał: „Jest tam kto?”.

– Przecież nie odwiedziliśmy drania od ponad piętnastu lat – zauważył. – Na jego własne życzenie. Zresztą i tak nie skorzystałbym z zaproszenia.

– Ale – odparłam – on może leżeć na łożu śmierci. – Po czym szybko dodałam: – Tylko nie mów mi: „Niestety, nic z tego”.

Marcus uśmiechnął się w wymownym milczeniu.

To prawda: siedemnaście lat temu, w zamęcie rozgorączkowania, obrzydzenia i zniecierpliwienia, Wilson porzucił naszą trójkę – moją matkę, Marcusa i mnie – i po prostu wykopał nas na bruk. Z oszałamiającą prędkością przestaliśmy być jego rodziną i staliśmy się grupką znajomych, trojgiem ludzi, których ledwo znał i prawie nigdy nie widywał. Marcus i ja właśnie ukończyliśmy osiemnaście lat. Jeszcze przed tym gwałtownym zerwaniem, czyli zanim stał się strasznie złym ojcem, był ojcem zwyczajnie kiepskim. Zniknął z naszego życia, ale wcześniej i tak był nieobecny. Oziębły. Dezaprobujący. Niezaangażowany. Zajęty pracą. Jak mnóstwo innych złych ojców. Od dnia, gdy oznajmił, że z nami kończy – dnia, w którym nasza matka powiedziała mu, żeby wziął sobie swój dom i wsadził go sobie gdzieś, po czym spakowała manatki i przeprowadziła się z nami do miasteczka w Karolinie Północnej, gdzie się wychowała, bo za wszelką cenę chciała być tą, która odeszła, a nie tą porzuconą – od tego dnia widzieliśmy go kilkakrotnie, ale odwiedziliśmy tylko raz – z okazji pierwszych urodzin jego córki. Tej prawdziwej, nowej i ulepszonej córki z drugiego małżeństwa, tej z czystym kontem i udanej, tej jedynej: Willow.

Nie myślcie sobie, że mnie to nie złościło. Owszem, powiedziałabym, że gniewałam się nie mniej niż Marcus, który przez całe lata pałał do ojca gorącą nienawiścią, zanim ta ostygła i stała się czymś twardym, lśniącym i czarnym. Rzecz w tym, że choć tego nie chciałam – a przez lata wręcz się przed tym wzbraniałam – wciąż żywiłam do niego miłość. Czy raczej miłość żywiła się mną. Nie posunęłabym się do twierdzenia, że nadal go kocham – bo nie była to miłość czynna, którą można by określić za pomocą czasownika. Ta miłość po prostu we mnie tkwiła niewzruszona – resztkowa i bezużyteczna jak zęby mądrości lub kość ogonowa, lecz wciąż na tyle silna, że gdy usłyszałam w telefonie jego głos, serce zatrzepotało mi z nadzieją – aż miałam ochotę je szturchnąć.

To był poniedziałek pod koniec września, wczesnym rankiem, jak już wspomniałam, gdy promienie słońca zaczynały malować złotem liście klonu w ogródku za domem. Zwykle nie budziłam się na tyle wcześnie, by to zobaczyć, ale tak się złożyło, że przed tygodniem wyprowadził się ode mnie Leo, i chociaż mieszkaliśmy razem tylko trzy miesiące, nie przyzwyczaiłam się jeszcze do spania w samotności. Szczęśliwy związek nie był nam pisany, ale tęskniłam za nim, był całkiem miły, a poza tym nie dawał mi o sobie zapomnieć. Choć przeprowadził się z powrotem do swojego domu kilka przecznic dalej, pozostawił ślady swojej obecności, które raz po raz odkrywałam: a to tubkę ulubionego wiśniowego balsamu do warg w tekturowym pudełku z jajkami, a to parę zwiniętych (i czystych) skarpetek w zamrażarce w piwnicy, a to jeden z kamyków rzecznych z naszej wycieczki do Maine, wetknięty w mój kapeć.

Na dodatek dzwonił do mnie po pięć, sześć razy dziennie, żeby się przywitać, opowiedzieć o niepokojącym kolorze szynki na swojej kanapce („Jaskraworóżowa, tak różowa jak psi ozór”) albo o okropnej muzyce, którą puszcza sąsiad („Barry Manilow. Barry Manilow na żywo. Nie wiedziałem, że to w ogóle możliwe!”). Właściwie, kiedy zadzwonił telefon, myślałam, że to Leo – gotów uraczyć mnie powiastką o fakturze swojego porannego tostu albo czymś podobnym.

– Cześć, Leo – zaszczebiotałam do telefonu. – Co dla mnie masz?

Odpowiedziała mi cisza, a po chwili usłyszałam słaby głos.

– Eustacio.

Dawno temu dwuletni Marcus postanowił nazywać mnie „Taisy” i skazał mnie tym samym dożywotnio na powtarzanie przyprawiających o lekkie nudności, choć przydatnych, wyjaśnień: „Jak «Daisy», ale z «T» na początku”. Tylko jedna osoba na świecie zwracała się do mnie po imieniu – po imieniu, które sama mi nadała.

– Ooo – powiedziałam to szeptem. Już miałam dodać „tata”, ale ugryzłam się w język, starając się opanować trzepotanie serca.

– Wilson – rzuciłam monotonnym, obojętnym głosem. – Ranny z ciebie ptaszek.

– Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

– Nie – zaprzeczyłam. – Właściwie wstałam jakiś czas temu. – Kłamstwo, oczywiście, za które natychmiast się w duchu skarciłam, bo niby czemu miałoby mnie obchodzić, czy Wilson Cleary pomyśli, że wcześnie wstaję, czy nie?

– Miło mi to słyszeć – stwierdził. – Zawsze uważałem, że przysłowie „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” to jeden z celniejszych truizmów.

Spuściłam głowę i zamknęłam oczy.

– Jak się czujesz? – zapytałam.

– Aaa – powiedział Wilson. Wilson często mówił „aaa”.

Czekałam.

– Przypuszczam, że słyszałaś o moich niedawnych, aaa, kłopotach.

Kłopoty. Jak gdyby serce Wilsona było Irlandią Północną.

– Wysłałam ci liścik – przypomniałam mu. – I kosz owoców.

– Rzeczywiście – odparł. – Dziękuję.

– Proszę.

Cisza. A potem przeciągłe, pełne namysłu chrząknięcie.

– Eustacio, dzwonię do ciebie, bo mam prośbę, dosyć istotną prośbę – oznajmił.

Poderwałam się z krzesła, a ręce mimo woli zacisnęły mi się na kubku z kawą. Zamieniłam się w słuch. Uosobienie gorliwości.

– Przynajmniej za taką ją uważam – podjął. – Mam nadzieję, że też ją za taką uznacie. Ty i twój brat, oboje.

– Naprawdę? – pisnęłam.

– Tak – odrzekł z nutką irytacji. Wilson nienawidził pytań w rodzaju: „Naprawdę?”.

Spróbowałam wziąć się w garść.

– W porządku – powiedziałam. – Co to za prośba?

– Chciałbym, żebyście ty i twój brat, Marcus, przyjechali tu do mnie, do mojego domu, z wizytą.

„Twój brat, Marcus”. Jak gdybym miała jeszcze innego brata, a on innego syna. Moja gorliwość natychmiast wyparowała. Na Wilsona zawsze można było liczyć: właśnie gdy zapominałam, że go nie lubię, Wilson mówił coś takiego, co odświeżało mi pamięć. I wtedy w pełni dotarły do mnie jego słowa.

– Chyba sobie żartujesz – odparłam.

– Mój stan zdrowia uległ ostatnio gwałtownemu pogorszeniu – oznajmił Wilson cierpkim tonem. – Czy zadałbym sobie tyle trudu, by do ciebie zadzwonić dla żartu?

– „Chyba sobie żartujesz” to wyraz zaskoczenia – wyjaśniłam lodowato. – Często używany zwrot językowy, więc jestem pewna, że się już z nim zetknąłeś.

Wydał z siebie pomruk dezaprobaty.

– Ponieważ nie pamiętam, kiedy ostatnio zadzwoniłeś – podjęłam. – A ostatni raz zaprosiłeś mnie dokądkolwiek piętnaście lat temu, myślę, że kilkusekundowe zaskoczenie twoją prośbą jest w moim wypadku uzasadnione.

– Nie wątpię, że jakakolwiek prośba z mojej strony może wydać ci się zaskakująca – odrzekł, jakby był ponad to. – Oczywiście, nie mam w zwyczaju o nic cię prosić ani się narzucać.

Westchnęłam.

– Znowu nie zrozumiałeś.

– Chciałbym, żebyś przyjechała – rzekł. – Proszę, żebyście ty i Marcus tutaj przyjechali.

– Po co? – zapytałam. – W odwiedziny, a konkretnie? To jakaś towarzyska okazja?

– Poniekąd.

– Wiesz, gdzie mieszkam, prawda?

– Mniej więcej.

– A więc zdajesz sobie sprawę, że to siedem, osiem godzin jazdy samochodem? – Przemilczałam fakt, że Marcus mieszka zaledwie półtorej godziny jazdy pociągiem od jego miasta, ponieważ w tym przypadku równie dobrze mogło chodzić o lata świetlne. Wykluczone, by Marcus tam pojechał. – Omówmy wszystko przez telefon, dobrze? Albo w mejlu?

– Nie rozumiesz – odparł ojciec. – Nie chodzi o rozmowę. Mam na myśli odwiedziny. Najlepiej na dwa tygodnie, może dłużej. Nie widziałaś tego domu, ale zapewniam, że się pomieścicie.

– W twoim domu? Proponujesz, żebyśmy się zatrzymali w twoim domu? Na dwa tygodnie? Serio? Nie możesz mówić poważnie!

Tym razem w jego głosie pobrzmiewało nie zdenerwowanie, lecz zmęczenie.

– W porządku, Eustacio. Nie dowierzasz mi. Jesteś zaskoczona. Bez wątpienia masz powody. Dotarło to do mnie. Rozumiem, co masz na myśli.

W tym momencie miałam przemożną chęć zakończyć połączenie, palec świerzbił mnie, żeby nacisnąć guzik i pozbyć się go ze swojego życia. Marcus tak by właśnie postąpił. Rozłączyłby się po dziesięciu sekundach rozmowy. Ale ja musiałam najpierw czegoś się dowiedzieć.

– Dlaczego?

– Dlaczego co?

– Dlaczego?

– Bo cię o to proszę.

Niewiarygodne. Odsunęłam telefon od ucha i jęłam wpatrywać się pożądliwie w guzik kończący połączenie. Oddychałam głęboko przez kilka sekund.

– Nie pytam o to, dlaczego mielibyśmy przyjechać – powiedziałam z całym spokojem, na jaki potrafiłam się w tej chwili zdobyć. – Tylko o to, dlaczego prosisz, żebyśmy przyjechali.

Wiedziałam, że to pytanie wzbudzi w nim odrazę. Wilson nie cierpiał – a wręcz był to najbardziej znienawidzony przez niego aspekt kontaktów towarzyskich – tłumaczyć się przed innymi; uważał, że to poniżej jego godności.

– Nie sądzę, aby wyjaśnienie było tu potrzebne.

– Owszem, jest potrzebne – odparłam stanowczo.

Zapadła długa cisza. Kiedy znów się odezwał, głos miał wątlejszy niż wcześniej – słaby, zmęczony i starczy. Wilson był stary, to prawda: miał siedemdziesiąt jeden lat, ale w tej chwili zdawał się sędziwy i zgrzybiały.

– O mało nie umarłem – wyznał po prostu.

Nie mogłam się powstrzymać. Serce mi zmiękło. Jednak nie na tyle, żeby odpuścić.

– I?

– Takie przeżycie zmusza człowieka do… – urwał.

– Do czego? Do przewartościowań? Do rachunku sumienia? – Powstrzymałam się, zanim dodałam: „Do skruchy”.

– Zmusza człowieka do innego spojrzenia na własne życie.

Serce stanęło mi w gardle, ale pokręciłam głową. Za mało. Czekałam dalej.

– Eustacio.

Wciąż czekałam.

I wtedy to z siebie wykrztusił.

– Proszę.

Łzy napłynęły mi do oczu. Słyszałam w głowie głos Marcusa: „To wszystko? Tylko tyle ci trzeba?”. Ale to było bez znaczenia.

– Marcus nigdy się nie zgodzi – powiedziałam w końcu.

– Jeżeli ktoś zdoła go przekonać, to tylko ty. – A potem: – Ale ty? Ty przyjedziesz?

„Ty”. W papierowym, wypranym z barw pustkowiu jego głosu to jedno słowo błysnęło niczym iskra w popiołach, pojedyncza czysta, dźwięczna nuta: „Ty”.

– Tak – oznajmiłam i otarłam łzy. – Dobra. Niech będzie. Przyjadę.

*

Musiałam zadzwonić do Marcusa. I nijak nie dało się tego obejść. Musiałam do niego zadzwonić i to szybko. Ale na samą myśl o przyznaniu się do tego, że po pierwsze, właśnie zgodziłam się odwiedzić człowieka, którego nienawidził z głębi serca, odwiedzić jego samego, jego żonę i dziecko, już wkrótce, i to na dłuższy czas, a po drugie, zgodziłam się jeszcze namówić Marcusa, ściskało mnie całkiem dosłownie przerażenie, jak gdybym miała na sobie jeden z tych okropnych wyszczuplających ciuchów, które uwielbiała i na które wydawała fortunę moja przyjaciółka Trillium, i ten ciuch robił się z minuty na minutę coraz bardziej obcisły.

Sprawiam chyba wrażenie, jakbym bała się brata, podczas gdy nic nie mogło być dalsze od prawdy. Marcus zawsze był dla mnie przeciwieństwem tego, co straszne – lekarstwem na strach. Jak każde rodzeństwo, jak wszyscy, którzy traktują się nawzajem poważnie i znają się całe życie, czasem się kłóciliśmy. Nawet wrzeszczeliśmy na siebie, tupaliśmy nogami, rzucaliśmy mięsem i trzaskaliśmy drzwiami. Ale mimo hałaśliwych sprzeczek i gniewu (a mało kto potrafi mnie zdenerwować bardziej niż Marcus) brat zawsze kojarzył mi się z bezpieczną przystanią.

Nie, obawiałam się raczej tego, że go zranię, że pomyśli, choćby na trzydzieści sekund, że stanęłam przeciwko niemu. W sumie miał dosyć grubą skórę, mało co tak naprawdę go ruszało, ale wiedziałam, że to akurat go zaboli, i wolałam nie patrzeć mu w twarz i nie słuchać jego głosu, gdy poczuje się najpierw zagubiony i zdezorientowany, a potem zrobi mu się przykro. Zawsze tak to przebiegało.

Więc zamiast zadzwonić do brata, dolałam sobie kawy i wzięłam prysznic. Uwielbiałam to i nabrałam takiej wprawy, że picie kawy pod prysznicem urosło w moim wykonaniu do rangi sztuki: stawianie kubka na półce za zasłoną, wysuwanie ramienia i branie kubka w odpowiednich momentach, ustawienie się pod takim kątem, że woda spływała po moim ciele, ale nie do kubka. Para wodna, gorąco, goryczka palonej kawy, jej ziemisty, czekoladowy aromat zmieszany z cytrusowym zapachem szamponu – wszystko to razem wprawiało mnie w boską ekstazę.

W tym stanie łaski, gdzie nic mnie nie ograniczało, zastanawiałam się, jak powiedzieć Marcusowi, że wybieram się w odwiedziny do Wilsona i że on też powinien pojechać. Jeśli nie zdołam wymyślić nic pod prysznicem, sprawa była w ogóle beznadziejna. Spokojnie, bez pośpiechu rozważałam każde zdanie, szukając słów, które zdziałałyby cuda, ponieważ wiedziałam, że właśnie cudu potrzebowałam.

*

Dwadzieścia minut później, przygotowana i z mokrą głową, wreszcie do niego zadzwoniłam.

– Hej – przywitał się. – Co słychać?

– W porządku, Mako – odparłam. Nazywałam go „Mako” mniej więcej od czasu, gdy on zaczął mówić do mnie „Taisy”. Jego przezwisko szybko przekształciło się w prywatną ksywkę, której używałam tylko ja jedna, i to w rozmowach w cztery oczy, podczas gdy „Taisy” przyczepiło się do mnie jak rzep do psiego ogona.

– Wysłuchaj mnie. Nie odmawiaj od razu.

Roześmiał się jak człowiek, który nie ma pojęcia, że osoba, którą kocha, poprosi go zaraz o coś okropnego.

– Obiecujący początek – stwierdził.

– O, cholera – westchnęłam. – Cholera, cholera, cholera.

– Początek nadal obiecujący – powiedział Marcus.

– Obiecaj, że nie odmówisz od razu.

– Znowu obiecująco…

– Ale serio.

– Okay – zgodził się. – Obiecuję.

Wzięłam głęboki wdech.

– Wilson…

– Nie ma mowy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: