Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jedynaczka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedynaczka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 246 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W roku 1811 pani Bli­czyń­ska od­pro­wa­dzi­ła zwło­ki męża do gro­bu. Wra­ca­jąc z Mnio­wa, gdzie na cmen­ta­rzu ko­ściel­nym w gro­bie ro­dzi­ny zo­sta­wi­ła, co mia­ła naj­droż­sze­go w ży­ciu, sie­dzia­ła w ka­re­cie, wol­no idą­cej po dro­dze piasz­czy­stej, pra­wie nie­przy­tom­na so­bie, znę­ka­na bo­lem i pła­czem, unie­sio­na my­ślą do tej ciem­nej kra­iny, po któ­rej szu­ka­ła uko­cha­ne­go ob­li­cza i gdzie sta­ra­ła się prze­nik­nąć tę za­sło­nę, któ­ra je za­kry­ła na wie­ki.

Obok niej sie­dzia­ła je­de­na­sto­let­nia cór­ka Pe­li­sia, w gru­bej ża­ło­bie rów­nie jak i mat­ka, ale nie oka­zu­ją­ca tak głę­bo­kie­go żalu, ja­kim by po­win­na była być prze­ję­tą stra­ciw­szy ojca, któ­ry miał ją jed­ne i zda­wał się dla niej tyl­ko żyć i od­dy­chać. Pe­li­sia była wię­cej na­dą­sa­na niż smut­na, bar­dziej jak­by z cze­goś nie­kon­ten­ta niż prze­nik­nio­na swo­im po­ło­że­niem, któ­re mo­gła już poj­mo­wać i ro­zu­mieć. Wy­glą­da­ła ona czę­sto przez okno ka­re­ty, przy­pa­try­wa­ła się dro­dze i pięk­na jej twa­rzycz­ka przy­bie­ra­ła co­raz bar­dziej wy­raz złe­go hu­mo­ru i sa­mo­wol­no­ści, z któ­rej moż­na było po­znać, że przy­wy­kła do rzą­dze­nia tymi, co ją ota­cza­li. Wresz­cie od­gar­nąw­szy ciem­ne wło­ski, któ­re jej la­zły do oczów czar­nych i błysz­czą­cych, rze­kła:

– Mamo! do­kąd my je­dzie­my?

– Ka­za­łam je­chać do La­soc­kiej Woli, moje dzie­cię –. od­po­wie­dzia­ła mat­ka – gdzie ja­kiś czas prze­miesz­ka­my. W domu nie wy­trzy­ma­ła­bym. Tam w każ­dym ką­cie żyje pa­mięć tego, któ­re­go już nie oba­czy­my nig­dy.

I za­ła­maw­szy ręce bied­na ko­bie­ta za­nio­sła się od pła­czu, któ­ry zda­wał się roz­ry­wać jej pier­si. A po­tem spoj­rzaw­szy na cór­kę, któ­rej oczy były pra­wie su­che, ale na twa­rzy po­ka­za­ło się praw­dzi­we zmar­twie­nie, chwy­ci­ła ją w ob­ję­cia, za­czę­ła z na­mięt­no­ścią ści­skać i ca­ło­wać i za­wo­ła­ła gło­sem, któ­ry by ka­mień zmięk­czył:

– O moje dzie­cię! tyś mi te­raz jed­na tyl­ko po­zo­sta­ła. Wszyst­kie moje skar­by w gro­bie. Oprócz cie­bie nie mam już nic, nic na tym świe­cie.

Pe­li­sia ści­ska­ła mat­kę, ca­ło­wa­ła jej ręce, po­ło­ży­ła głów­kę swą na jej pier­siach, ale jej oczy nie za­la­ły się łza­mi, a z ru­mia­nej twa­rzy znikł wpraw­dzie zły hu­mor i gry­mas upo­ru, ale nie wy­ra­zi­ła się na niej głę­bo­ka bo­leść, jaka by ją na wi­dok sta­nu mat­ki prze­jąć była po­win­na. Owszem, ten głos nie­ogra­ni­czo­nej mi­ło­ści, któ­ry się w ostat­nich jej sło­wach od­bił, roz­lał ja­kąś ra­dość po licu dziew­czyn­ki, jak­by kon­ten­ta była z tego, że się sta­ła je­dy­nym do­brem tej, od któ­rej za­le­ża­ła i któ­ra od­tąd każ­de­mu jej ka­pry­so­wi do­go­dzi. Po nie­ja­kim cza­sie rze­kła zno­wu:

– Mamo! ja nie chcę je­chać do La­soc­kiej Woli. Tam tak pu­sto i smut­no, tam nie ma ani fi­ra­nek, ani ogro­du.

– Czyż nam te­raz fi­ran­ki po­trzeb­ne i ogród? – rze­kła mat­ka pa­trząc z ża­lem na cór­kę.

– Za­pew­ne że nie, mamo, ale cóż ja tam będę ro­bić? Wszyst­kie moje za­baw­ki w Bli­czy­nie.

– Co ty mó­wisz, dzie­cię! – za­wo­ła­ła mat­ka zdzi­wio­na. A dziew­czy­na zmiar­ko­waw­szy się do­da­ła:

– Tam nie będę mia­ła żad­nej książ­ki, żad­ne­go ka­je­tu. Ja tam, moja mamo, za­po­mnę czy­tać i pi­sać. Oba­czysz, że ja tam wy­nędz­nie­ję i z nu­dów roz­cho­ru­ję się.

– O! nie mów tego, Pe­li­siu! – od­po­wie­dzia­ła mat­ka tu­ląc ją do sie­bie – Bóg do­bry obro­ni mię od tego nie­szczę­ścia i za­cho­wa cię zdro­wą. Za­ję­cie znaj­dziesz i w La­soc­kiej Woli. Bę­dzie­my się mo­dlić, moje dzie­cię, aby się bo­leść na­sza uko­iła, a przy­najm­niej two­ja, bo mo­jej nic już zmniej­szyć nie zdo­ła.

– Ja nie chcę, mamo! – rze­kła Pe­li­sia sku­biąc i mnąc swą chu­s­tecz­kę i nie pa­trząc w oczy mat­ce – żeby się i moja zmniej­sza­ła. Dla­te­go nie każ je­chać do tego brzyd­kie­go domu w La­soc­kiej Woli, któ­re­go oj­ciec nie lu­bił i w któ­rym nig­dy nie miesz­kał. Ja chcę wró­cić ko­niecz­nie do Bli­czy­na, gdzie jest por­tret ojca.

– Ależ moje dzie­cię – za­wo­ła­ła mat­ka pła­cząc – wszyst­ko to ro­ze­drze na nowo na­sze ser­ca. Nie utu­lisz się w pła­czu, gdy spoj­rzysz na tę twarz, któ­ra te­raz pod zie­mią, gdy wej­dziesz do tego po­ko­ju, gdzie on dla nas pra­co­wał, gdy do­tkniesz tych rze­czy, któ­rych co dzień uży­wał! Pe­li­siu! – do­da­ła kła­dąc obie ręce na swej gło­wie i ci­snąc czo­ło, jak­by się roz­sko­czyć mia­ło – dziec­ko! ty nie wiesz sama, cze­go pra­gniesz. Taka bo­leść jak na­sza po­trze­bu­je cza­su, po­trze­bu­je in­ne­go miej­sca, in­nych przed­mio­tów. Wśród tych pa­mią­tek zga­słe­go szczę­ścia na­sze­go bę­dzie nam go­rzej.

– Nie, mamo! nie, bę­dzie nam le­piej. Nie bę­dzie tak pu­sto, tak dzi­ko. Ja się boję tam je­chać, gdzie mnie te­raz wie­ziesz. Tam mi się coś złe­go sta­nie.

Mat­ka spoj­rza­ła ze drże­niem na pła­czą­cą je­dy­nacz­kę i za­po­mniaw­szy o so­bie, o swo­im ser­cu, o wszyst­kich wspo­mnie­niach, któ­re tak okrop­nie ude­rzyć ją mia­ły na pro­gu tego domu, gdzie lat trzy­na­ście była naj­szczę­śliw­szą z ko­biet, ka­za­ła za­wró­cić i po­wóz po­to­czył się sto­sow­nie do woli dziew­czy­ny, któ­rej łzy pręd­ko oschły i w któ­rej oczach bły­snę­ło zno­wu coś na kształt ra­do­ści, że się sta­ło, jak chcia­ła.

Czas ła­go­dził stop­nia­mi pierw­szą, nie­wy­mow­ną' bo­leść tej za­cnej i do­brej ko­bie­ty. Obo­wiąz­ki znacz­ne­go go­spo­dar­stwa, po­trze­ba za­ła­twie­nia wie­lu in­te­re­sów, któ­re mąż zo­sta­wił, zaj­mo­wa­ły jej czas, roz­ry­wa­ły my­śli i przy­pro­wa­dzi­ły do sta­nu po­waż­ne­go smut­ku, któ­ry cza­sem zdo­bił się ła­god­nym uśmie­chem, a czę­ściej w sa­mot­no­ści, przy mo­dli­twie prze­cho­dził w płacz ser­decz­ny i przy­no­sił jej praw­dzi­wą ulgę i umoc­nie­nie. Ale naj­więk­szą jej po­cie­chą była jej je­dy­nacz­ka Pe­li­sia. W prze­cią­gu dwóch lat stra­ci­ła pani Bli­czyń­ska mat­kę, syna i męża. Nie dziw więc, że ser­ce jej ko­cha­ją­ce cały za­pas mi­ło­ści, ja­kim je Bóg ob­da­rzył, prze­nio­sło na tę cór­kę, któ­ra jej po­zo­sta­ła. Stąd zro­dzi­ła się jej sła­bość dla dziew­czyn­ki ład­nej, ro­zum­nej, ale roz­piesz­czo­nej i ma­ją­cej z na­tu­ry owe in­stynk­ta ego­istycz­ne, któ­re, je­że­li ich wy­cho­wa­nie z sa­me­go po­cząt­ku nie zła­mie, do­cho­dzą w ko­bie­cie do wyż­sze­go stop­nia niż w męż­czyź­nie, gdyż męż­czy­zna ego­ista ustę­pu­je przy­najm­niej tej, któ­rą ko­cha, ko­bie­ta ego­ist­ka ko­cha tyl­ko sie­bie i nie ustę­pu­je ni­ko­mu.

Ja­kie mia­ło być wy­cho­wa­nie Pe­li­si, jak mało było siły w mat­ce do po­ko­ny­wa­nia tych za­ro­dów sa­mo­wol­no­ści i chę­ci do­ga­dza­nia tyl­ko so­bie, tego mie­li­śmy małą pró­bę w owej roz­mo­wie, któ­rą umyśl­nie dla­te­go przy­to­czy­li­śmy wy­żej. Tak szły rze­czy i da­lej, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że mat­ka za­śle­pia­ła się co­raz bar­dziej roz­wi­ja­ją­cym się ro­zu­mem i wdzię­ka­mi cór­ki, a cór­ka, ro­snąc w lata i ro­zum, tym wię­cej wi­dzia­ła pa­no­wa­nie swo­je nad mat­ką i tym zręcz­niej i sztucz­niej wła­dzy swej uży­wa­ła. Pe­li­sia mia­ła wiel­kie zdol­no­ści, uczy­ła się pręd­ko i chęt­nie, ale tyl­ko tego, co się jej po­do­ba­ło, i wte­dy, gdy chcia­ła. Nikt nie mógł kie­ro­wać ani jej za­ję­cia­mi, ani za­ba­wą. Czę­sto wśród lek­cji przy­szła jej chęć spa­ce­ru. Rzu­ca­ła więc książ­ki, za­ba­zgra­ła sek­stern wiel­ki­mi li­te­ra­mi, wy­pi­su­jąc na środ­ku stro­ni­cy: „Nie chce mi się”, bra­ła ka­pe­lu­sik i bie­gła do ogro­du zo­sta­wu­jąc na­uczy­ciel­kę z roz­war­tą gębą i ru­sza­ją­cą na próż­no ra­mio­na­mi. Cza­sem zno­wu śród da­le­kie­go spa­ce­ru, na któ­ry się wy­bra­ły, przy­szła jej ocho­ta czy­ta­nia, wte­dy wy­do­by­wa­ła ksią­żecz­kę z kie­szon­ki, ka­za­ła za­trzy­mać po­wóz i lub wy­sia­da­ła z nie­go i kła­dła się pod drze – wem, lub ka­za­ła zwró­cić, sta­nąć pod cie­niem i tak czę­sto go­dzi­nę całą prze­sie­dzia­ła w ko­czu, czy­ta­jąc i śmie­jąc się w du­chu z gu­wer­nant­ki, któ­ra się nie­cier­pli­wi­ła. Ka­prys kie­ro­wał nią we wszyst­kim. Do­go­dzić mu mu­sia­ła bądź co bądź, a po­tem, gdy po­strze­gła, że prze­bra­ła mia­rę, za­smu­ci­ła mat­kę zmu­szo­ną po­zwo­lić na wszyst­ko lub za­nad­to do­ku­czy­ła gu­wer­nant­ce, pie­ści­ła jed­ną i dru­gą, przez kil­ka dni była niby po­słusz­ną, niby re­gu­lar­ną we wszyst­kim, i tak szły w za­po­mnie­nie wy­my­sły, w któ­rych ro­sła i dla któ­rych wszy­scy z nią byli jak na szpil­kach.

Słu­dzy wie­dząc, że wszyst­ko w domu od niej za­le­ży, bali się jej złe­go hu­mo­ru, po­chle­bia­li więc, do­ga­dza­li każ­de­mu za­chce­niu i tym bar­dziej ją psu­li, za­ko­rze­nia­jąc w niej tę myśl, że wszyst­ko po­win­no być po­słusz­ne ski­nie­niu jej woli, że jej chcę lub nie chcę jest pra­wem dla każ­de­go, jak było pra­wem dla mat­ki.

Do lat czter­na­stu Pe­li­sia brzą­ka­ła tak­że na for­te­pia­nie, któ­ry wraz z fran­cu­skim ję­zy­kiem i tań­cem stoi u nas na cze­le pro­gra­ma­tu do­mo­wej ko­bie­cej edu­ka­cji, gdzie re­li­gia, je­ogra­fia, hi­sto­ria i li­te­ra­tu­ra sto­ją na koń­cu, a gdzie na­uki po­rząd­ku, oszczęd­no­ści, po­słu­szeń­stwa woli star­szych, ro­zum­ne­go uży­cia cza­su i sił nie ma wca­le. Ale te lek­cje for­te­pia­nu szły le­ni­wo i nie­dba­le; bo nie mia­ła do tego chę­ci i wiel­kie­go uspo­so­bie­nia. Chcąc przy tym upo­ko­rzyć gu­wer­nant­kę swą, któ­ra się jej w czym­ciś sprze­ci­wi­ła, za­rzu­ci­ła zu­peł­nie mu­zy­kę, utrzy­mu­jąc, że to czas stra­co­ny, że przy tak mier­nej na­uczy­ciel­ce ona się ni­cze­go nie na­uczy, że ma­jąc wiel­ką ocho­tę i zdol­ność, nie­raz pła­cze nad tym, że nie mą ni­ko­go, kto by ją mógł le­piej po­pro­wa­dzić i ta­lent jej roz­wi­nąć. Po­je­cha­ła więc mat­ka do War­sza­wy „ zna­la­zła bie­głą for­te­pia­nist­kę, opła­ci­ła ją dro­go i przy­wio­zła z sobą. Z po­cząt­ku szło trud­no, bo rze­czy­wi­ście Pe­li­sia uda­wa­ła tyl­ko chęć i nie mia­ła bar­dzo wier­ne­go ucha. Ale żeby po­sta­wić na swo­im i prze­ko­nać mat­kę i gu­wer­nant­kę, że mia­ła ra­cję, pra­co­wa­ła tak usil­nie, że w prze­cią­gu roku na­uczy­ła się wię­cej, niż­by inna zdol­niej­sza na­wet od niej na­uczyć się mo­gła. Wszak­że ta pra­ca, do któ­rej pro­wa­dził ją wy­mysł, upór, a nie wro­dzo­na skłon­ność, sprzy­krzy­ła się jej pręd­ko. Za­mknę­ła więc for­te­pian i żad­ne proś­by skło­nić jej nie mo­gły, żeby do nie­go wró­ci­ła. „Ja chcę uczyć się ry­sun­ków. To moje po­wo­ła­nie. Będę ar­tyst­ką, je­że­li mię kto do­brze po­kie­ru­je” – mó­wi­ła mat­ce i na­uczy­ciel­kom, za­bra­ła się do ołów­ków, do farb i z za­ję­ciem, któ­re­mu się wszy­scy dzi­wi­li, za­czę­ła ko­pio­wać, co się jej na­wi­nę­ło, ob­ró­ciw­szy swo­ją for­te­pia­nist­kę na na­uczy­ciel­kę ry­sun­ków, któ­ra i w tej sztu­ce mia­ła ja­kie ta­kie po­cząt­ki.

Tu rze­czy­wi­ście po­stęp był ogrom­ny, gdyż się po­ka­za­ło, że mia­ła praw­dzi­we i nie­zmy­ślo­ne uspo­so­bie­nie, ta­lent gięt­ki i gust nie­po­spo­li­ty. Po roku bli­sko naj­usil­niej­szej pra­cy umia­ła Pe­li­sia wię­cej niż ta, co ją uczy­ła, na­bra­ła wiel­kiej ła­two­ści, rękę mia­ła lek­ką, oko wier­ne i taki w niej do sztu­ki tej zro­dził się za­pał, że o tym tyl­ko ma­rzy­ła i my­śla­ła, jak­by naj­le­piej w tej mie­rze użyć cza­su i naj­krót­szą pójść dro­gą, aby sta­nąć na tym punk­cie udo­sko­na­le­nia, któ­ry się roił w jej głów­ce.

Zda­rzy­ło się, że je­den z są­sia­dów pani Bli­czyń­skiej, daw­ny przy­ja­ciel jej męża i któ­ry ją wspie­rał ra­da­mi w trud­no­ściach go­spo­dar­skich, na­był w War­sza­wie parę por­tre­tów akwa­re­lą ro­bio­nych, któ­re przy­wiózł z sobą dla po­ka­za­nia Pe­li­si, któ­rej ta­len­cik cie­szył go tak­że. Por­tre­ty te wy­obra­ża­ły w ca­łej fi­gu­rze oso­by po­wszech­nie wów­czas zna­ne w sto­li­cy, ro­bio­ne były z hu­mo­rem, co­kol­wiek ska­ry­ka­tu­ro­wa­ne, ale tak wy­bor­ne co do ry­sun­ku i po­do­bień­stwa, że wszy­scy przy­pa­try­wa­li się im z wiel­kim upodo­ba­niem, a Pe­li­sia, któ­ra oczu od ry­sun­ków tych ode­rwać nie mo­gła, za­czę­ła pro­sić pana sę­dzie­go, aby je na kil­ka dni u niej zo­sta­wił. Grzecz­ny sta­ru­szek da­ro­wał jej oba por­tre­ty na pa­miąt­kę, co pa­nien­kę tak ucie­szy­ło, że mu się rzu­ci­ła na szy­ję i po­ca­ło­wa­ła go na po­dzię­ko­wa­nie. Na­cie­szyw­szy się ro­bo­tą, za­czę­ła się wy­py­ty­wać o jej au­to­ra, a gdy pan sę­dzia uwia­do­mił ją, że to jest pan Jó­zef So­ko­łow­ski, mło­dy ama­tor, syn oby­wa­tel­ski, miesz­ka­ją­cy te­raz w War­sza­wie i od­da­ją­cy się sztu­ce, Pe­li­sia rze­kła:

– Wi­dzi mama, że to nie świę­ci garn­ki le­pią. Je­że­li ten… pan So­ko­łow­ski, syn oby­wa­tel­ski, może ta­kie rze­czy ro­bić, to i ja z cza­sem przyj­dę do ta­kiej bie­gło­ści, by­łem tyl­ko mia­ła gdzie się uczyć i od ko­goś ta­kie­go, co wię­cej umie niż pan­na Ze­no­bia.

– To nie moja rzecz – ode­zwa­ła się pan­na Ze­no­bia nie ob­ra­żo­na wca­le tym przy­cin­kiem. – Gdy­by Pe­li­sia nie była się roz­ka­pry­si­ła i chcia­ła się ode mnie uczyć na for­te­pia­nie, toby wkrót­ce gra­ła tak do­brze, jak pan So­ko­łow­ski ry­su­je. Ale czyż to moja wina, że się za­chcia­ło cze­go in­ne­go?

– Nie­chże mama po­wie – rze­kła wów­czas Pe­li­sia – czym nie pra­co­wa­ła, czym się nie mę­czy­ła dzień i noc pra­wie. A jed­nak za rok, choć mia­łam już po­cząt­ki, nie po­stą­pi­łam tyle w mu­zy­ce, ile za pół roku w ry­sun­kach. A wiesz, pa­nie sę­dzio, dla­cze­go?

– Dla­te­go, żeś dziec­ko ka­pry­śne i ze­psu­te, po­wiem acan­nie do­bro­dzi­ce – od­po­wie­dział sta­ru­szek, któ­ry czę­sto, żar­tem niby, mó­wił praw­dę mat­ce i cór­ce – że ci się ode­chcia­ło i żeś so­bie po­sta­no­wi­ła co in­ne­go ro­bić.

– Wca­le nie, wca­le nie – mó­wi­ła Pe­li­sia – dla­te­go, że to mój ta­lent, że wzię­łam się do tego z na­tchnie­nia. A kie­dy ja mam już do cze­go na­tchnie­nie, to mi nikt nie wy­per­swa­du­je. Nie­praw­daż, mamo?

Mat­ka po­twier­dzi­ła, że Pe­li­sia ma wro­dzo­ne zdol­no­ści do ry­sun­ków i że zaj­mu­je się nimi z wiel­ką ła­two­ścią. Idzie tyl­ko o to, aby zna­leźć kogo, co by ją wy­do­sko­na­lił.

– Cóż to trud­ne­go, moja mamo! – rze­kła dziew­czy­na czer­wie­niąc się. – Pan sę­dzia po­je­dzie do War­sza­wy i przy­wie­zie mi pana So­ko­łow­skie­go. – Ale po­strze­gł­szy, że gu­wer­nant­ka i pan­na Ze­no­bia spoj­rza­ły na sie­bie, ru­szy­ły ra­mio­na­mi i uśmiech­nę­ły się nie­znacz­nie, umy­śli­ła od razu po­sta­wić na swo­im i do­da­ła: – Mamo! proś pana sę­dzie­go, żeby po­je­chał i tego na­uczy­cie­la mi przy­wiózł. Ja nie chcę od ni­ko­go in­ne­go uczyć się tyl­ko od pana So­ko­łow­skie­go.

– Ale co to­bie w gło­wie, dziew­czy­no! – za­wo­łał sta­ry. – To ja­kiś pa­ni­czyk, po­wiem acan­nie do­bro­dzi­ce, po­dob­no do­syć ma­jęt­ny, któ­ry bru­ki zbi­ja w War­sza­wie i dla za­ba­wy tyl­ko ba­zgrze so­bie ot ta­kie rze­czy, któ­re, praw­da, ce­nią lu­dzie bar­dzo, ale któ­re nie są jego rze­mio­słem. Gdzie jemu się ze­chce sie­dzieć tu na wsi i uczyć ta­kie­go ko­zioł­ka ka­pry­śne­go i upar­te­go, jak ty. Uważ to acan­na do­bro­dzi­ka sama.

Pe­li­sia za­śmia­ła się, po­gro­zi­ła sta­re­mu i tą rażą nie na­sta­wa­ła na mat­kę, aby na­tych­miast wziąć się do sta­rań i za­cho­dów dla spro­wa­dze­nia ko­niecz­nie w dom pana So­ko­łow­skie­go. Wszak­że myśl ta za­la­zła jej w głów­kę i po­sta­no­wi­ła, bądź co bądź, przy­pro­wa­dzić ją do skut­ku nie dziś, to kie­dyś póź­niej, byle się sta­ło, jak so­bie uło­ży­ła. Do tego po­sta­no­wie­nia po­bu­dza­ła ją nie tyl­ko chęć wy­do­sko­na­le­nia się w ro­dza­ju, któ­ry tak od razu jej gu­sto­wi od­po­wie­dział, jak ra­czej to, że się jej sta­ry sprze­ci­wił, że gu­wer­nant­ka ru­sza­ła ra­mio­na­mi, że się pan­na Ze­no­bia uśmiech­nę­ła, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć: nic z tego nie bę­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: