Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jerzy i Fragment: powieści - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerzy i Fragment: powieści - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 319 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LIST I. LU­CY­AN DO JE­RZE­GO.

"Ode­braw­szy ten list, mój dro­gi, nie na­my­ślaj się ani chwi­li, nie za­sta­na­wiaj swo­im zwy­cza­jem nad sza­leń­stwa­mi twe­go przy­ja­cie­la, ale iak dru­gi Pi­la­des śpiesz za Ore­ste­sem, to jest: za­pisz się za­raz na ku­ry­er­kę lu­bel­ską, za­pa­kuj wa­li­zę, nie za­po­mi­na­jąc o naj­stroj­niej­szych sza­tach, i jedź do sta­cyi Ku­rów, zkąd pocz­tą przy­bę­dziesz do wsi Za­lip­nej, gdzie na cie­bie ocze­ki­wać bę­dzie twój nie­zmien­ny przy­ja­ciel."

"Lu­cy­an".

P. S. "Żeby ci oszczę­dzić my­śle­nia nad "pro­ble­ma­tem" mego na­głe­go we­zwa­nia, (a wiem, że two­ja ra­cy­onal­na gło­wa si­li­ła­by się roz­wią­zać go ko­niecz­nie) do­da­ję słów­ko: "Że­nię się." W Za­lip­nej miesz­ka moja na­rze­czo­na; ślub mój od­bę­dzie się za dwa ty­go­dnie. Do zo­ba­cze­nia."LIST II. JE­RZY DO HEN­RY­KA.

"Za­łą­czam tu­taj list la­ko­nicz­ny, któ­ry po­wo­łu­je mnie na­gle na czas ja­kiś i od­ry­wa od za­trud­nień i obo­wiąz­ków co­dzien­nych. Ty, któ­ry masz wię­cej swo­bo­dy, któ­re­mu wol­no uży­wać pta­sie­go bytu i bu­jać po świe­cie peł­ne­mi skrzy­dła­mi, nie­skrę­po­wa­ne­mi my­ślą o po­wsze­dnim chle­bie, za­stąp mnie, pro­szę, w rze­czach, któ­re nie­zbęd­nie od­no­szą się do mnie, któ­rych nie mo­głem ani za­ła­twić, ani odło­żyć. W tej chwi­li wy­jazd ten jest mi bar­dzo nie na rękę, i dał­bym wie­le, by się od nie­go wy­ku­pić, bo mam roz­po­czę­te do­świad­cze­nie, któ­re mnie zaj­mu­je, jak każ­de nie­roz­wią­za­ne py­ta­nie. Ale cóż ro­bić? je­chać mu­szę. Zdzi­wisz się może, cze­mu na we­zwa­nie Lu­cy­ana, tak na­głe i nie­spo­dzie­wa­ne, (bo prze­cież mógł mnie uprze­dzić o za­mia­rach swo­ich), po­rzu­cam wszyst­ko bez wa­ha­nia się. Mu­szę ci więc po­wie­dzieć kto jest Lu­cy­an, a zro­zu­miesz ła­two czem on jest dla mnie.

Opi­szę ci go w kil­ku wy­ra­zach.

Jest to je­den ze szczę­śli­wych tego świa­ta, ale od tego sło­wa od­rzuć wszyst­ko co brud­ne i niz­kie, i pod­nieś je do naj­wyż­sze­go zna­cze­nia. Ko­leb­ka jego była oto­czo­na mi­ło­ścią ro­zum­ną i prze­wi­du­ją­cą; mło­dość, wol­ną od ma­te­ry­al­nej tro­ski, mógł po­świę­cić swo­bod­nie wszyst­kie­mu, co za­cie­ka­wi­ło du­cha jego, i cały świat my­śli i wie­dzy sta­nął dla nie­go otwo­rem, bo in­te­li­gen­cya jego była ja­sna i by­stra; a je­śli nie do­tarł do tych taj­ni­ków, poza któ­rych gra­ni­cę usi­łu­ją się prze­drzeć pio­nie­ro­wie przy­szło­ści, je­śli nie zble­dzi­ły mu czo­ła pro­ble­ma­ta ży­cia, – nie kładź tego na karb ma­łej siły jego du­cha, bo to jest wła­ści­wość je – go uspo­so­bie­nia. Mó­wi­łem ci: Bóg wy­raź­nie stwo­rzył go do szczę­ścia, w szla­chet­nem tego sło­wa zna­cze­niu; w świe­cie my­śli szu­kał tyl­ko kwia­tów, nie tra­wił go duch ide­ału, nie za­znał nig­dy tej wrzą­cej cie­ka­wo­ści wszyst­kie­go co nie­zna­ne, co ukry­te, któ­ra wy­ra­bia, sto­sow­nie do cza­su i chwi­li, wiel­kich łu­dzi, lub wa­ry­atów. Myśl jego ma tę dziw­ną wła­ści­wość psz­czo­ły, że sło­dycz wy­cią­ga z każ­de­go pier­wiast­ku, za­rów­no w świe­cie ma­te­ry­al­nym, iak du­cho­wym. Ser­ce jego szla­chet­ne, nie­wie­ściej pra­wie de­li­kat­no­ści, spra­wia mu roz­kosz czy­nie­nia do­brze; ku­pu­je so­bie lu­dzi do­bro­cią, któ­ra nie kosz­tu­je go nic, bo jest wła­ści­wo­ścią jego na­tu­ry, jest mu na­wyk­nie­niem, i wię­cej po­wiem, po­trze­bą. Je­śli chcesz, mo­żesz go na­zwać Epi­ku­rej­czy­kiem, na­wet ego­istą. Ale epi­ku­re­izm jego roz­cią­ga się do dru­gich; on nie był­by szczę­śli­wy, gdy­by przy nim kto cier­piał; szczę­ście tych co go ota­cza­ją, jest ko­niecz­nem do­peł­nie­niem jego szczę­ścia. Nie wiem coby z nie­go uczy­ni­ła prze­ciw­ność, nie znam har­tu tego du­cha, ani ja­kiej pró­by jest to zło­te ser­ce. Do­tąd nie­szczę­ście omi­ja­ło go i za­pew­ne omi­jać bę­dzie; ten czło­wiek usu­wa mu się z dro­gi i nie wy­zy­wa go ni­czem, bo ręka jego się­ga tyl­ko po to, cze­go do­stać może. Trud­ność każ­da go zra­ża, nie nęci nie­po­do­bień­stwo. Umie da­wać wie­le, a wy­ma­gać mało, pra­gnie­nia za­my­ka w kole moż­li­wem i ko­cha to, co już po­sia­da. Jest to czło­wiek rze­czy­wi­sto­ści i obec­nej chwi­li, isto­ta tem dziw­niej­sza, że ta prak­tycz­na mą­drość uży­cia, do któ­rej lu­dzie do­cho­dzą za­wo­da­mi i do­świad­cze­niem za­póź­no, jemu była nie­ja­ko wro­dzo­ną i nie ze­psu­ła mu we­so­łe­go uśmie­chu mło­do­ści, ni swo­bo­dy wraż­li­we­go du­cha. W na­szym wie­ku, gdzie tak za­cię­cie ście­ra­ją się dok­try­ny, a spo­koj­ny uśmiech zda­je się wy­łącz­nym styg­ma­tem mier­no­ty i bez­myśl­no­ści, – Lu­cy­an jest dziw­nym fe­no­me­nem. Jed­nak lę­kał­bym się dla nie­go nie­szczę­ścia, bo me wi­dzę w jego du­chu żad­ne­go pier­wiast­ku, coby z niem mógł sku­tecz­nie wal­czyć.

Te­raz ro­zu­miesz, że ten czło­wiek nie zno­si zwło­ki da­rem­nej; je­że­li ko­cha i jest ko­cha­ny­mi, nie tra­ci chwil na opi­sy­wa­nie i roz­pa­mię­ty­wa­nie swe­go szczę­ścia, ale je pije peł­ną pier­sią. I oto dla­cze­go, po dłu­giem mil­cze­niu, któ­re nie­po­ko­iło­by mnie, gdy­bym go znał miej do­brze, wzy­wa mnie kil­ku sło­wa­mi, – bo wic że za­wsze i wszę­dzie ra­cho­wać na mnie może. Ży­cie moje do nie­go na­le­ży. Wiesz jak nie cier­pię słów próż­nych i czczych uczuć; ale sto­su­nek nasz wy­cho­dzi poza po­wsze­dnie gra­ni­ce przy­jaź­ni. Zna­my się ze szkół jesz­cze, od pierw­szej mło­do­ści sia­da­li­śmy na jed­nej ław­ce i sta­no­wić mu­sie­li­śmy dziw­ny kon­trast. On pięk­ny, wy­piesz­czo­ny, szczę­śli­wy; ja za­my­ślo­ny, po­sęp­ny, na­wet za­mknię­ty w so­bie, jak każ­de dziec­ko nie­szczę­ścia. Jemu szło wszyst­ko ła­two, a mnie jak z ka­mie­nia, wszyst­ko, na­wet na­uka, bo oprócz niej mu­sia­łem pra­co­wać na sie­bie. Bra­ko­wa­ło mi cza­su, ksią­żek, po­mo­cy, a czę­sto i swo­bod­nej my­śli. Po­sia­da­łem mat­kę de­li­kat­ną i wą­tłą, nie­przy­wy­kłą do pra­cy, a zmu­szo­ną do niej po­ło­że­niem obec­nem, mat­kę, któ­ra mnie jed­ne­go mia­ła na świe­cie, jak i ja ją jed­ną. Nie wiem jak inne, szczę­śli­we dzie­ci ko­cha­ją mat­ki swo­ję; ale wiem, że cala siła uczuć mo­ich zbie­gła się na niej, żem ją ko­chał nie­skoń­czo­ną mi­ło­ścią sie­rot}'. A wi­dzia­łem jak w oczach mo­ich ga­sła z nie­do­stat­ku i pra­cy, i poj­mo­wa­łem ile lat jesz­cze cze­kać po­trze­ba, za­nim sta­nę się czło­wie­kiem. Poj­mu­jesz ła­two, że tra­wio­ny tą my­ślą, nie mia­łem nig­dy pło­chych lat dzie­cięc­twa; za­wcze­śnie umysł mój wszedł na po­waż­ną dro­gę; doj­rza­łem jak owoc zwa­żo­ny nie­szczę­ściem.

Od­da­ję so­bie zu­peł­ną spra­wie­dli­wość: je­stem po­sęp­ny i szorst­ki, a ko­bie­ty znaj­du­ją mnie nud­nym. Rzecz to nie­na­gro­dzo­ną, bo bra­kło mi w pierw­szej mło­do­ści cie­płe­go, ożyw­cze­go pro­mie­nia szczę­ścia. Zro­zu­mia­łem wcze­śnie po­ło­że­nie swo­je, na­uczy­łem się oce­niać i ob­ra­cho­wy­wać świat j lu­dzi, i po­sta­no­wi­łem, bądź co bądź, zdo­być pra­cą i na­uką nie wie­le: zdro­wie i ży­cie mat­ki i kęs chle­ba dla sie­bie. Pra­co­wa­łem sza­le­nie. Wów­czas zbli­ży­łem się z Lu­cy­anem. Wszyst­ko co czło­wiek dla czło­wie­ka uczy­nić może, on uczy­nił dla mnie. Nie zra­zi­ła go har­dość moja, bo lę­ka­łem się jak ognia li­to­ści i po­mo­cy ludz­kiej. Po­zna­ję te­raz, że to był ro­dzaj sła­bo­ści; bra­kło mi tego prze­świad­cze­nia o so­bie, któ­re dziś po­zwa­la mi przy­jąć zo­bo­wią­za­nie, bo czu­ję, że mogę od­dać jej w dwój­na­sób. Ale Lu­cy­an i tu mnie zwy­cię­żył. Nie­zra­żo­ny ni­czem, co­raz bar­dziej mie­szał się do mego ży­cia, od­ga­dy­wał sto­sun­ki. Trze­ba mi było, ukoń­czyw­szy szko­ły, je­chać na uni­wer­sy­tet; rzecz zda­wa­ła mi się nie­po­dob­ną, bo nie mo­głem opu­ścić mat­ki, któ­ra już­na mnie tyl­ko ra­cho­wa­ła. Lu­cy­an wy­na­lazł jej za­trud­nie­nie, któ­re usu­wa­ło tę prze­szko­dę; do­wie­dzia­łem się póź­niej, że to był tyl­ko wy­bieg, by zmu­sić mnie do przy­ję­cia po­mo­cy. Nie­dość na­tem. Lu­cy­an przedem­ną opu­ścił uni­wer­sy­tet: mat­ka moja cho­ro­wa­ła śmier­tel­nie; on za­stę­po­wał jej miej­sce moje, on ją oca­lił od śmier­ci. Dzię­ki jemu mo­głem zo­ba­czyć ją jesz­cze i oto­czyć jej ko­na­nie do­stat­kiem i sta­ra­niem, ja­kie­go bra­kło jej za ży­cia. Umar­ła, pew­na mo­jej przy­szło­ści, bło­go­sła­wiąc mnie i jego.

Wi­nie­nem mu wszyst­ko, czem­kol­wiek je­stem, a w dzie­dzi­nie mo­ral­nej za­wdzię­czam mu może wię­cej jesz­cze. Kto wie, coby ze mnie uczy­ni­ła nę­dza tej, któ­rą ko­cha­łem w la­tach, kie­dy tak ła­two cier­pie­nie w żółć się ob­ra­ca… Ro­zu­mie-z więc czem Lu­cjan jest dla mnie. Za­cią­gną­łem wzgę­dem nie­go dług, któ­ry mi nie cię­ży, ale któ­ry go­tów je­stem spła­cić ży­ciem ca­łem, i wię­cej jesz­cze niż ży­ciem.

Prze­pra­szam cię, że tak nie­chcą­cy wy­spo­wia­da­łem ci się z ca­łe­go ży­cia; ale nie chciał­bym w two­ich prze­ni­kli­wych oczach ucho­dzić za dzi­wa­ka. Lu­cy­an sta­nął mi… na my­śli w ca­łej peł­ni szczę­ścia, na któ­re tak za­słu­gi­wać umie a mam zwy­czaj my­śleć gło­śno, kie­dy je­stem z tobą."LIST III. HEN­RYK DO JE­RZE­GO.

"Nie będę ci próż­ne­mi sło­wy dzię­ko­wał za twój list, mój dro­gi. Wiem, że lu­dzie jak ty, nie­ła­two się spo­wia­da­ją, a ja two­ję szcze­rość oce­nić umiem. Bądź spo­koj­ny, o ile po­tra­fię, sta­rać się będę miej­sce two­je za­stą­pić, choć nie wiem czy za­da­niom two­im po­do­łam. Mię­dzy nami jest wiel­ka, kar­dy­nal­na róż­ni­ca: ja mam pra­cę, do­brą wolę i cier­pli­wość sta­ro­ści, ty ge­niusz i siłę mło­dą. Wszak­że uczy­nię co będę mógł, by roz­po­czę­te do­świad­cze­nia i pra­ce naj­mniej stra­ci­ły na two­jem od­da­le­niu. Żą­dam tyl­ko od cie­bie dal­szych i szcze­gó­ło­wych li­stów z tej po­dró­ży. Twój Lu­cjan za­cie­ka­wił mnie, jako typ szcze­gól­ny. Obok wszyst­kie­go jed­nak co mi pi­szesz na jego po­chwa­łę, po­zna­ję w nim jed­no z tych wiecz­nych dzie­ci, któ­re­mi los mio­ta i któ­re na­wza­jem mio­ta­ją cu­dzym lo­sem, a mimo zło­tych serc i naj­lep­szych chę­ci, są nie­raz nie­szczę­ściem dla sie­bie i dru­gich. Okre­śli­łeś go sam jed­nem sło­wem i po­tę­pi­łeś: nie wiesz ja­kie­go har­tu jest to zło­te, ser­ce, a hart dzi­siaj, sta­no­wi czło­wie­ka, hart i świa­do­mość sie­bie. Lę­kam się lu­dzi któ­rym go brak­nie, jak lę­kał­bym się na pia­sku bu­do­wać gmach bez pod­wa­li­ny. Bo jak ob­ra­cho­wać to co nie­uję­te, jak po­znać tego, któ­ry sam nie zna sie­bie? My, co przy­wy­kli­śmy z ma­te­ma­tycz­ną ści­sło­ścią ob­ra­cho­wy­wać wszyst­ko i wszyst­kich, co do­szli­śmy pra­cą my­śli i cier­pie­niem do po­ję­cia, że tyl­ko fał­szy­we uczu­cia nie zno­szą świa­tła ana­li­zy, któ­rzy wśród wąt­pią­ce­go świa­ta po­tra­fi­li­śmy zdo­być so­bie "cre­do", – lę­kać się mu­si­my po­dob­nych istot, któ­re bądź jak bądź, są za­wsze pa­so­ży­ta­mi du­cho­wy­mi, tem bar­dziej god­ny­mi po­tę­pie­nia, je­że­li tyl­ko mięk­kość i le­ni­stwo my­śli utrzy­mu­je ich w sfe­rze niz­kiej mgły i nie­pew­no­ści. Mam ro­dzaj po­gar­dy dla lu­dzi, co do­bro­wol­nie ska­zu­ją się na wiecz­ną nie­doj­rza­łość, i żal mi cie­bie, żeś z po­dob­nym czło­wie­kiem splą­tał ży­cie, ja­kie­kol­wiek są jego ze­wnętrz­ne przy­mio­ty; ale przy­najm­niej wi­dzę żeś go po­znał do­kład­nie i że na swo­jem sta­no­wi­sku po­tra­fisz po­do­łać każ­de­mu po­ło­że­niu, że choć­by ci prze­cier­pieć przy­szło, nie upad­niesz. W każ­dym ra­zie, to­wa­rzy­szu pra­cy, bra­cie my­śli, ra­chuj na swe­go sta­re­go przy­ja­cie­la i z tej wy­ciecz­ki przy­sy­łaj mi spo­strze­że­nia i wra­że­nia, któ­re mi cie­bie choć w czę­ści za­stą­pią i utrzy­my­wać będą mię­dzy nami nie­zer­wa­ny łań­cuch my­śli; bo brak mi bar­dzo tu­taj twe­go ser­ca, po­lot­nej my­śli i sta­łe­go po­glą­du. Ileż razy, gdy­śmy pra­co­wa­li ra­zem nad wy­dar­ciem no­wej ta­jem­ni­cy na­tu­rze, stwier­dza­li­śmy do­świad­cze­niem, wi­dzie­li­śmy na oczy, że tak po­wiem, nie­skoń­czo­ną har­mo­nią praw rzą­dzą­cych ma­te­ry­al­nym świa­tem i tę okru­chę… wie­dzy do­rzu­ca­li­śmy do ogól­nej skarb­ni­cy. Wów­czas two­je oczy za­pa­la­ły się świę­tą żą­dzą praw­dy; mil­czą­cy zwy­kle i po­waż­ny, sta­wa­łeś się wy­mow­nym siłą prze­ko­na­nia; by­strą my­ślą się­ga­łeś wszyst­kich gra­nic moż­li­wo­ści, prze­cho­dząc z ma­te­ry­al­ne­go świa­ta, w dzie­dzi­nę mo­ral­ną, od cia­snych fak­tów, do sze­ro­kich teo­ryj, na­tchnio­ny nie mrzon­ka­mi ma­rzeń mi­stycz­nych, ale trzeź­wym za­chwy­tem tego co ist­nie­je, na co trze­ba tyl­ko chcieć i umieć pa­trzyć. Wte­dy ja, ci­chy pra­cow­nik, schy­la­łem sta­rą gło­wą przed two­ją wrzą­cą mło­do­ścią, przed świę­tą ener­gią prze­ko­na­nia, przed tą siłą wia­ry, wspar­tą tak po­tęż­nie wie­dzą i ro­zu­mem, któ­ra pro­mie­ni z cie­bie jak z ogni­ska, wy­ty­ka­jąc ci ja­sną, nie­omyl­ną dro­gę ży­cia i wska­zu­jąc ją dru­gim. Nie wiem czy Lu­cy­an jest w sta­nie cię oce­nie, ale to pew­na, że ta blusz­czo­wa na­tu­ra od­ga­dła in­stynk­tow­nie, iż w to­bie znaj­dzie wspar­cie w każ­dej bu­rzy ży­cia. Daj

Boże by dał ci się po­wo­do­wać przy­najm­niej i wier­nie szedł za tobą. Ale two­je dro­gi mogą być stro­me, ty w prze­ko­na­niu swo­jem nie cof­niesz się nig­dy i przed ni­czem. Znam cię, na­le­żysz do rzę­du lu­dzi spo­koj­nie wy­trwa­łych a nie­złom­nych, bo wy­ro­bi­łeś się sam, we­dle wła­snej my­śli i prze­ko­nań, a ma­rze­nia i czyn splo­tłeś z do­sko­na­ła har­mo­nia ży­cia."LIST IV. JE­RZY DO HEN­RY­KA.

"Nie spo­dzie­wa­łem się, czy­ta­jąc list twój i we­zwa­nie do dal­sze­go pi­sa­nia, iż rze­czy­wi­ście wy­ciecz­kę moję opi­sy­wać bę­dzie war­to; ale los usłu­żył mi wi­docz­nie, bo po­sta­cie ja­kie re­nie tu ota­cza­ją, zda­ją się na­le­żeć ra­czej do fan­ta­stycz­nych, Jean Pau­low­skich kre­acyj, niż do rze­czy­wi­ste­go świa­ta. I miło rui że to­bie, schy­lo­ne­mu za mnie nad che­micz­nym ty­glem, śle­dzą­ce­mu zmor­do­wa­nem okiem przez mi­kro­skop byt nie­do­strze­żo­nym je­stestw, ba­da­ją­ce­mu za mnie wiel­kie pro­ble­ma­ta na­uki, prze­szłe te fan­ta­stycz­ne ob­ra­zy ta­kie­mi, ja­kie­mi od­bi­ły się w moim mó­zgu.

Za­czy­nam więc od po­cząt­ku. Wy­do­by­łem się z gwar­ne­go i dym­ne­go dy­li­żan­su w Ku­ro­wie, w po­po­łu­dnio­wych go­dzi­nach. Dzień był spie­kły, kurz i go­rą­co du­si­ły nie­zno­śnie; ale mu­sia­łem na­tych­miast je­chać da­lej, chcąc dnia tego jesz­cze sta­nąć w Za­lip­nej, bo mia­łem czte­ry mile dro­gi przed sobą. W za­pa­dłym ja­kimś ką­cie cho­wa się ta per­ła Lu­cy­ana; cie­ka­wy je­stem ja­kim od­krył ją… spo­so­bem.

Nie­ba­wem brycz­ka pocz­to­wa, za­przę­żo­na parą dziel­nych koni, nio­sła mnie… szyb­kim kłu­sem z mia­stecz­ka w oko­lic mi, ale peł­ną łąk, drzew i zie­lo­no­ści. Słoń­ce za­czę­ło chy­lić się ku za­cho­do­wi, i… wśród. Bo­że­go świa­ta ode­tchną­łem czy­stem po­wie­trzem pól i la­sów. Oko­li­ca nie mia­ła in­ne­go wdzię­ku, prócz roz­le­głych niw, fa­lu­ją­cych buj­nem zbo­żem, wśród któ­rych wzno­sił się gdzie­nieg­dzie krzyż ob­ro­śnię­ty tar­ni­ną; ale mimo to wio­nę­ła nie­uję­tą po­ezyą ci­szy, swo­bo­dy, pra­cy i do­stat­ku. Mi­ja­li­śmy we­so­łe wsie jed­ne po dru­gich, aż w koń­cu pocz­tyl­jon, wska­zu­jąc mi kępy drzew i ko­ściel­ne wie­że, ry­su­ją­ce się przy­mglo­nym sza­fi­rem na ogni­stem tle nie­ba, rze­ki:

– To Za­li­paa, pa­nie.

Wje­cha­li­śmy w sze­ro­ką aleę, utwo­rzo­ną przez czte­ry rzę­dy lip od­wiecz­nych i zo­sta­wia­jąc wio­skę i ko­ściół na boku, sta­nę­li­śmy przed dwo­rem.

Dwór był bar­dzo sta­ry, mo­drze­wio­wy z ob­szer­nym gan­kiem roz­sia­dłym sze­ro­ko; nad nim wzno­sił się dach wy­so­ki, spi­cza­sty, nie­rów­ny, na któ­re­go szczy­cie skrzy­pia­ła cho­rą­giew­ka. Choć sta­ry, stał prze­cie pro­sto i zdro­wo, znać pie­lę­gno­wa­ny sta­ran­nie, chro­nio­ny od znisz­cze­nia jed­nak po­czer­nia­ją ścia­ny świad­czy­ły, że mu­siał pa­mię­tać daw­ne po­ko­le­nia i cza­sy. W oko­ło znać było jesz­cze śla­dy obron­nych fos i, zwo­dzo­nych mo­stów; ale wały i fosy, od­daw­na mu­łem za­szłe i krze­wa­mi za­ro­słe, two­rzy­ły te­raz kwiet­ny, zie­lo­ny wie­niec w oko­ło dzie­dziń­ca, a zmie­sza­na woń ja­śmi­nów, róż i ber­be­ry­sów na­peł­nia­ła po­wie­trze Wszyst­ko tchnę­ło tu­taj roz­kosz­nym spo­ko­jem, i zro­zu­mia­łem, że jak­kol­wiek pięk­nym i po­nęt­nym jest świat sze­ro­ki, moż­na się tu po­ko­chać i zo­stać na wie­ki.

Ale mało mia­łem cza­su roz­glą­dać się po dzie­dzi­nem i… sa­dzie, któ­re­go sta­re drze­wa i ga­łę­zie, ob­cią­żo­ne owo­cem wy­glą­da­ły z poza dwo­ru, bo na gan­ku spo­tka­ła mnie po – stać, któ­ra rów­nież zda­wa­ła się wy­chy­lać ze mgły prze­szło­ści i jak ten sta­ry dwo­rzec, nie przy­sta­wać juź dzi­siej­szych lu­dzi. Była to ko­bie­ta ubra­na w suk­nię z bo­ga­tej ma­te­ryi, uszy­tą sta­ro­żyt­nym kro­jem, ciem­ne­go ko­lo­ru, przy któ­rej twarz jej, per­ga­mi­no­wej bla­do­ści, od­bi­ja­ła mar­twą bar­wą. Rysy jej su­che i wy­bit­ne za­ostrzy­ły się pod ręką cza­su; czo­ło po­kra­ja­ne zmarszcz­ka­mi, cie­ni­ły losy mlecz­nej bia­ło­ści, wy­glą­da­ją­ce z pod ko­ron­ko­we­go czep­ca; kre­za z cięż­kich we­nec­kich ko­ro­nek spa­da­ła w o koło jej szyi po­marsz­czo­nej i bia­łej jak śnieg ręki. Wie­ku jej nie ma­glem od­gad­nąć; po­stać była su­cha, przy­gar­bio­na i jak­by za­wię­dła, ale oczy peł­ne ży­wo­ści, mimo zbla­kłe­go ko­lo­ru, świad­czy­ły, że lata, któ­re cię­ży­ły nad jej cia­łem i po­chy­la­ły je ku zie­mi, zo­sta­wi­ły umysł nie tknię­ty. Czy byk pięk­ną kie­dyś? – któż mógł wie­dzieć. Śla­dy pier­wot­nych ry­sów za­tarł czas, po­zo­sta­ła tyl­ko fi­zy­ogno­mia jaką wy­ro­bi­ło ży­cie, a ta była szla­chet­na i sym­pa­tycz­na. Dzi­siaj z za­pa­dłe­mi po­licz­ka­mi i bla­de­mi usty, z no­sem śpi­cza­stym, z wy­ra­zem smut­ku i ta­jem­ni­czej za­du­my sta­ro­ści, po­dob­ną była do ja­kie­goś por­tre­tu Van Dyc­ka, któ­ry cu­dem ze­szedł ze ścia­ny i prze­cha­dza mię­dzy ży­wy­mi.

Sta­łem chwi­lę, ude­rzo­ny tem zja­wi­skiem, py­ta­jąc san­nie, czy my­ślą moją wy­wo­ła­ny, nie sta­nął tu wi­do­mie le­gen­do­wy duch tego domu, nie wie­dząc sam czy śnię, czy ma­rzę? Ale w mgnie­niu oka drzwi wcho­do­we się roz­war­ły i sta­ry słu­ga, znać wie­ko­wy ró­wie­śnik swej pani, wy­szedł i po­czął zdej­mo­wać mój lek­ki pa­ku­nek, jak gdy­bym był ocze­ki­wa­nym. Ko­bie­ta zaś pod­nio­sła się z po­rę­czo­we­go krze­sła na któ­rem sie­dzia­ła, i po­wi­ta­ła mnie ru­chem i uśmie­chem peł­nym wdzię­ku i po­wa­gi. Lu­cy­an ra­cho­wał na mnie, by­łem ocze­ki­wa­nym od dni kil­ku. Do­wie­dzia­łem s wkrót­ce, że ta dziw­na ko­bie­ta, jest to pan­na Ro­za­lia, cio­tecz­na bab­ka i je­dy­na krew­na jego na­rze­czo­nej. Prze­ży­ła wszyst­kich swo­ich, po­grze­ba­ła kil­ka po­ko­leń, a dziś na ośm­na­sto­let­niej Sta­si, je­dy­nej od­ro­śli sta­re­go rodu, sku­pi­ło się jej ser­ce. Wi­dzia­łem że ją ko­cha trwoż­na mi­ło­ścią tych, któ­rym żad­ne cier­pie­nie oszczę­dzo­nem nie było, ale mi­ło­ścią bez za­zdro­ści i żół­ci, roz­cią­gnię­tą do wszyst­kich, któ­rych ko­cha­ła Sta­sia. Lu­cy­an wie­le znać mó­wił o mnie bab­ce, bo przy­ję­ty zo­sta­łem ser­decz­nie.

Czas ja­kiś po­zo­sta­li­śmy sami na gan­ku, gdyż Lu­cy­an, jak mi mó­wio­no, był na prze­chadz­ce z na­rze­czo­ną. Wy­kształ­co­ny umysł sta­rusz­ki za­cho­wał całą by­strość, a na­brał wy­so­kie­go po­lo­tu. Tak dłu­go ży­jąc na świe­cie, nie dzi­wi­ła się już ni­cze­mu i mia­ła dla wszyst­kie­go po­bła­ża­nie wie­dzy. Wdzięk szla­chet­no­ści i ro­zu­mu ota­cza jej czo­ło. Pa­trzy­łem z dziw­ną sym­pa­tyą na tę ko­bie­tę, któ­ra sta­ła w ży­ciu jak po­mnik prze­szło­ści, bez go­ry­czy dla na­stęp­nych po­ko­leń, śmia­ło mie­rząc się oko w oko z wid­mem sta­ro­ści i czer­piąc w niej spo­kój mą­dro­ści i re­zy­gna­cyi. Jest to je­den z tych wy­so­kich du­chów, któ­re bli­żej za­cho­du świet­niej­szem błysz­czą świa­tłem, a przed tą gło­wą, nad któ­rą prze­szły bu­rze ży­cia nic zła­maw­szy jej, war­to schy­lić czo­ło.

W jej to­wa­rzy­stwie czas mi­jał mi szyb­ko, czu­łem się jak­by po­mię­dzy swo­imi. W koń­cu mło­da para uka­za­ła nam się w głę­bi szpa­le­ru i dwo­je tych lu­dzi pięk­nych i pro­mien­nych szczę­ściem, two­rzy­ło sło­necz­ny ob­raz na tle lip sta­rych, któ­ry roz­ja­śnił ten dom sę­dzi­wy i po­waż­ne ob­li­cze bab­ki. Lu­cy­an był tak roz­ko­cha­ny, że wzro­ku nie zdjął ani na chwi­lę z twa­rzy na­rze­czom::; zda­wał się ją ota­czać mi­ło­ścią nie­skoń­czo­ną i za­po­mi­nać, że świat ist­nie­je w koło nie­go, że stą­pa po zie­mi. Dla mnie, com go znał tak do­brze we wszyst­kich fa­zach ser­ca i du­cha, wy­dał się on jak­by przy two­rzo­ny, od­sło­nił mi nowe ob­li­cze

Nie są­dzi­łem nig­dy, by ta mięk­ka du­sza zdol­ną była do tak sil­ne­go uczu­cia, i nie wa­ha­łem się tu po­wtó­rzyć okle­pa­ne­go fra­ze­su, że mi­łość jest wiel­kim mi­strzem. Ale też, spoj­rzaw­szy na Sta­się, każ­dy zro­zu­mieć go mu – siał i po­zaz­dro­ścić mu. Z po­cząt­ku zda­wa­ło mi się, że wi­dzę pro­mień wscho­dzą­ce­go słoń­ca, uję­ty w ala­ba­stro­we kształ­ty; wdzięk, woń, har­mo­nia, to ona cała, żad­ne sło­wo od­dać tego nie jest w sta­nie. Zwo­je pło­wych, je­dwa­bi­stych wło­sów, skró­co­ne w wiel­ki wę­zeł nad kar­kiem, prze­chy­la­ły w tył cię­ża­rem swo­im ma­leń­ką głów­kę, na­da­jąc jej ja­kąś dzie­cin­nie dum­ną ce­chę; w głę­bo­kiem spoj­rze­nia ciem­nych źre­nic zda­je się prze­glą­dać duch nie­świa­do­my sie­bie; a jed­nak przed ich śmia­łym, czy­stym bla­skiem naj­har­dziej­sze oko się spu­ści. Wy­so­ka i smu­kła, szła wspar­ta na ra­mie­niu Lu­cy­ana, do­się­ga­jąc go pra­wie buj­nym wzro­stem, a każ­dy jej ruch wdzięcz­ny, uto­czo­ny, przy­ku­wał wzrok i ser­ce do tej pięk­no­ści, któ­ra nie sku­pia­ła się w ry­sach twa­rzy, ani w kształ­tach cia­ła, lecz po­dwa­ja­ła się ru­chem, pod­no­si­la wy­ra­że­ni. Bo wy­raz tej po­sta­ci był dziw­ny: ka­zał my­śleć i ma­rzyć. Znać było nie­po­spo­li­tą ener­gię pod mięk­ko­ścią tych mło­dziut­kich ry­sów; łuk brwi ciem­nych, ry­su­nek ust, zdra­dza­ły wolę nie­uży­tą do­tąd, uśpio­ną dzie­cin­nem ży­ciem, ale ist­nie­ją­cą. Na czo­le gład­kiem, sze­ro­kiem, prze­rznię­tem nie­bie ka­wa­mi żył­ka­mi, zda­wa­ły się snuć ja­kieś ma­rze­nia, nie­od­gad­nio­ne może dla niej sa­mej; w ró­ża­nych ustach pół otwar­tych, był uśmiech ta­jem­ni­czy, jak­by wio­dła ci­chą roz­mo­wę ze świa­tem, z nie­bem, czy z na­tu­rą. Bo mię­dzy na­rze­czo­ny­mi nie było cał­ko­wi­tej har­mo­nii, ani peł­ne­go akor­du dwóch rów­nych uczuć: w jego oku był tyko od­blask jej wej­rze­nia, mi­łość sta­ła się tre­ścią jego isto­ty; ona mia­ła coś wię­cej i coś mniej za­ra­zem. Nie było w jej wy­ra­zie zu­peł­ne­go od­da­nia, ce­chu­ją­ce­go mi­łość w ca­łej peł­ni, jaką po­dob­na isto­ta uczuć może. Duch jej zda­je się otu­lo­ny ta­jem­ni­czą za­sło­ną, nie­przedar­tą jesz­cze; ser­ce dzie­wi­cze do­tąd nie roz­po­zna­ło sie­bie. Daj Boże by nie roz­po­zna­ło za­póź­no. Oto pierw­sze wra­że­nie ja­kie ode­bra­łem, a wiesz że ono jest naj­wier­niej­szem, bo naj­bar­dziej obej­mu­je ogół; póź­niej roz­pa­tru­je­my le­piej szcze­gó­ły, do­strze­ga­my traf­niej dro­bia­zgi, ale w pierw­szem wej­rze­niu po­znać moż­na z góry, że tak po­wiem, wy­pa­dek wza­jem­ne­go sto­sun­ku władz i uczuć czło­wie­ka i ogól­na sum­mę war­to­ści jego.

Mia­łem czas roz­pa­trzeć się w Sta­si, bo mło­dzi lu­dzie szli, nie wi­dząc mnie wca­le, przez cały dzie­dzi­niec. Na kil­ka kro­ków od domu ona po­rzu­ci­ła na­gle ra­mię Lu­cy­ana, z ży­wo­ścią dziec­ka po­bie­gła ku nam, jed­nym sko­kiem sta­nę­ła na gan­ku i przy­klę­ka­jąc u nóg bab­ki, jak roz­piesz­czo­na je­dy­nacz­ka, ca­ło­wa­ła jej ręce.

– Czy nie gnie­wasz się, że­śmy cię, tak od­bie­gli? py­ta­ła srebr­nym gło­sem, z przy­mi­le­niem isto­ty, któ­ra wie za­wcza­su że wszyst­ko jej wy­ba­czo­nem bę­dzie.

Ale mó­wiąc to, pod­nio­sła oczy i zo­ba­czy­ła mnie nie­spo­dzia­nie; a przy­znam ci się na­wet, że za­pa­trzo­ny w nią za­po­mnia­łem po­wi­tać. Pod­nio­sła się szyb­ko za­wsty­dzo­na, ob­la­na ru­mień­cem, nie­pew­na co ma po­cząć z sobą.

– Swa­wol­ni­co, mó­wi­ła bab­ka, spo­glą­da­jąc na nią z mi­ło­ścią i dumą, swa­wol­ni­co, idź po­wiedz Lu­cy­ano­wi, że przy­je­chał pan Je­rzy. Niech ci go sam przed­sta­wi…

– Nie po­trze­ba żad­nych prze­sta­wień, od­par­ła Sta­sia, szyb­ko przy­cho­dząc do sie­bie, z ro­dza­jem śmia­ło­ści sta­no­wią­cej tło jej cha­rak­te­ru. Ja znam do­sko­na­le pana Je­rze­go; Lu­cy­an mó­wił mi o nim tyle razy…

J po­da­jąc mi rękę ze swo­bo­dą, w któ­rej się jesz­cze tro­chę zmie­sza­nia prze­bi­ja­ło, pod­nio­sła na umie oczy cie­ka­wie i za­ru­mie­ni­ła się po raz dru­gi, zo­sta­wia­jąc ak­sa­mit­ną rącz­kę w mo­jej dło­ni, jak­by na­głem ogar­nio­na za­my­śle­niem.

Na­dej­ście Lu­cy­ana wy­rwa­ło mnie z po­ło­że­nia, któ­re za­czy­na­ło być kło­po­tli­we.

Ta­kie było po­zna­nie się moje z jego na­rze­czo­ną.

Za­we­zwa­no nas na her­ba­tę i we­szli­śmy przez wiel­ką sień do grom­nej sali ja­dal­nej, zaj­mu­ją­cej całą sze­ro­kość domu i pół­ko­lem w ogród wpusz­czo­nej. Sto osób mo­gło się w niej wy­god­nie po­mie­ścić; sta­wia­no ją wi­dać na wiel – kie bie­sia­dy i przy­stra­ja­no wspa­nia­le. Ścia­ny obi­te kar­ma­zy­no­wym ada­masz­kiem, ob­ję­tym w dę­bo­we rzeź­bio­ne lam­pe­rye, ozdo­bio­ne były sze­re­giem fa­mi­lij­nych por­tre­tów, z roz­ma­itych wie­ków. Nie mia­łem cza­su roz­glą­dać się w nich szcze­gó­ło­wo, wiem tyl­ko że spo­tkać tam moż­na i ry­ce­rzy sta­ią oku­tych, i po­waż­ne ma­tro­ny z ró­żań­cem w ręku; da­lej pięk­ne pa­nie w kwie­ci­stych ro­bro­nach, z piór­ka­mi na pu­dro­wa­nych wło­sach, mod­ni­siów ośm­na­ste­go stu­le­cia, w ża­bo­tach i ha­fto­wa­nych fra­kach, – a wszy­scy usta­wie­ni obok sie­bie rzę­dem, zda­ją się spo­glą­dać nie­ru­cho­me­mi oczy­ma. Dwa wiel­kie mar­mu­ro­we ko­mi­ny w prze­ciw­le­głych ścia­nach, mu­sia­ły w zi­mie roz­we­se­lać tę ogrom­ną salę pło­mie­niem i trza­skiem pa­lą­cej się je­dli­ny. Nad jed­nym z nich wi­siał por­tret prze­ślicz­nej dziew­czy­ny, bla­dej i wą­tłej; nad dru­gim miej­sce było pu­ste, choć znać po świe­żo­ści; da­masz­ku, że zaj­mo­wał je daw­niej por­tret od­po­wied­ni.

Wi­dać w tym domu pa­no­wa­ło wiel­kie po­sza­no­wa­nie pa­mią­tek, bo sali tej, nie­przy­sto­so­wa­nej już do dzi­siej­szych po­trzeb, nie zmie­nio­no w ni­czem, i co­dzień do ogrom­ne­go sto­łu za­sia­da­ło kil­ka osób, w obec tych wi­ze­run­ków prze­szło­ści, nie zmie­nia­jąc nic w oby­cza­jach i roz­kła­dzie dwo­ru, za­wiei Mego na po­zo­sta­łą ro­dzi­nę. Ada­ma­szek stra­cił świe­żość bar­wy, prze­szedł w ja­kieś żół­ta­we tony; po­czer­nia­ły zło­co­ne ramy por­tre­tów, ale wszyst­ko po­zo­sta­ło nie­tknię­te. Tyl­ko przez szkla­ne drzwi ogro­du do­cho­dził ożyw­czy po­wiew let­niej nocy, i księ­życ, od­bi­ja­jąc się w wiel­kim sta­nie, rzu­cał srebr­ne pro­mie­nie do sali, jak­by prze­ciw­sta­wie­nie wiecz­nie mło­dej i świe­żej na­tu­ry, z tem co ko­niecz­nie ska­za­nem jest na znisz­cze­nie.

Po her­ba­cie sku­pi­li­śmy się wszy­scy oko­ło drzwi ogro­du, bab­ka na wiel­kiem po­rę­czo­wem krze­śle, Lu­cy­an i Sta­sia obok sie­bie.

Nie­skoń­czo­ny jest wdzięk do­mo­we­go koła, kie­dy opro­mie­nia je mi­łość. Ja, sie­ro­ta od pierw­szej mło­do­ści, u – miem go ce­nić, jak wy­gna­niec raj utra­co­ny, i od­ra­zu przy­sta­jąc do tych lu­dzi, jak­by do swo­ich, czu­łem że i oni za ob­ce­go mnie nie mie­li. Roz­mo­wa to­czy­ła się swo­bod­nie, prze­ry­wa­na nie­raz chwi­lo­wem mil­cze­niem. Lu­cy­an, dum­ny mi­ło­ścią swo­ją, był oży­wio­ny jak samo szczę­ście; nig­dy nie wi­dzia­łem go tak świet­nym. Re­gu­lar­ne rysy jego pięk­nej twa­rzy pro­mie­nia­ły, czar­ne ogni­ste oczy spo­czy­wa­ły na Sta­si i wów­czas za­my­ślał się na­gle, głos mu drżał i za­mie­rał, to­nąc w ci­chym za­chwy­cie. Sta­sia mało mie­sza­ła się do roz­mo­wy na­szej: za­my­ślo­na ob­ry­wa­ła list­ki kwia­tów, któ­re mia­ła w ręku. Spo­ty­ka­łem nie­raz ciem­ne jej oczy utkwio­ne we mnie, kie­dym mó­wił, z wy­ra­zem zdzi­wie­nia i uwa­gi. Wi­dać jed­nak że to mil­cze­nie nie­zwy­kłem być musi, bo pan­na Ro­za­lia za­py­ta­ła o przy­czy­nę. Sły­sząc to, dziew­czy­na pod­nio­sła się, jak­by ze snu zbu­dzo­na.

– Gło­wa mnie boli, od­par­ła po­sęp­nie. Pan Je­rzy go­tów po­my­śleć żem bar­dzo nud­na.

I zbli­ża­jąc się do bab­ki, usia­dła na ma­łym sto­łecz­ku przy jej no­gach, wspie­ra­jąc ślicz­ną głów­kę na jej ko­la­nach; ale na mnie spo­glą­da­ła ukrad­kiem.

Może nie­próż­no Sta­sia jest piesz­czo­ną je­dy­nacz­ką, nie­próż­no tak pięk­ną i wdzięcz­ną; wie o tem i ka­pry­si tro­chę, bo są­dzi że jej z tem do­brze. Może cho­wa­no ją tyl­ko na ład­ne, bez­myśl­ne cac­ko. Szko­da! Nie cier­pię wszyst­kie­go co może zwać się fan­ta­zyą i ka­pry­sem, a jed­nak przy­zna­je, że gdy­by Sta­sia była moją na­rze­czo­ną, nie miał­bym ser­ca gnie­wać się na nią. Kto wie, może ko­chał­bym ją na­wet co­raz wię­cej za te chmu­ry bez przy­czy­ny, po­dob­nie jak Lu­cy­an, któ­ry zbli­żyw­szy się do niej, póty coś szep­tał, ca­łu­jąc jej rącz­ki, aż za­sę­pio­ne roz­ja­śni­ła czo­ło, roz­śmia­ła się, póź­niej zno­wu ze śmie­chu prze­szła w płacz i ucie­kła w głąb domu, ze łza­mi i śmie­chem.

Lu­cy­an chciał iść za nią, ale za­trzy­ma­ła go pan­na Ro­za­lia.

– Daj jej spo­kój, – rze­kła pół­gło­sem, – to przej­dzie samo.

– Cóż jej jest? – py­tał Lu­cy­an. Czym ją ob­ra­ził, czy sła­ba do­praw­dy"?

– Czy pierw­szy raz wi­dzisz ją dzi­siaj pła­czą­cą bez przy­czy­ny?

– Nie, ale ja łez jej znieść nie mogę. Pan­na Ro­za­lia uśmiech­nę­ła się smut­nie.

– Dziec­ko, – wy­rze­kła, – nig­dy nie mów słów próż­nych. Czy ty poj­mu­jesz na­wet wie­le i co znieść moż­na? Nie troszcz się o te łzy; Sta­sia skłon­na do nich od dzie­ciń­stwa. Może to spu­ści­zna prze­szłych po­ko­leń; może to cze­go sama zro­zu­mieć nie umie, a co schy­la jej gło­wę, jak kwiat przed bu­rzą. Two­ją bę­dzie rze­czą na przy­szłość usu­wać bu­rze z jej ży­cia i dać sie­ro­ce­mu ser­cu wia­rę w szczę­ście.

Lu­cy­an, za­miast od­po­wie­dzi, pod­niósł do ust jej rękę, a ja mi­mo­wol­nie spoj­rza­łem na nie­go, za­da­jąc so­bie py­ta­nie, czy ten czło­wiek jest w sta­nie być komu tar­czą w ży­ciu. Pan­na Ro­za­lia po­chwy­ci­ła spoj­rze­nie moje z by­stro­ścią nie­po­ko­ju. Nie wiem czem zdo­by­łem so­bie tak szyb­ko ro­dzaj za­ufa­nia, bo zwró­ci­ła się ku mnie.

– Nie sądź pan Sta­si, – rze­kła, – z tej ma­łej prób­ki, nie uwa­żaj jej za dziec­ko nie­roz­sąd­ne. W tej dziew­czy­nie są dziw­ne fe­no­me­na du­cho­we, któ­re ja ro­zu­miem, bo ją znam od ko­leb­ki, któ­re Lu­cy­an poj­mu­je, bo ją ko­cha, a któ­re pan, czło­wiek my­śli, my­ślą od­gad­nąć zdo­łasz.

Skło­ni­łem gło­wę za­miast od­po­wie­dzi, ale pan­na Ro­za­lia do­ma­ga­ła się wy­raź­niej­szej.

– Czy pan nie wie­rzysz, – py­ta­ła, – że są chwi­le w ży­ciu, w któ­rych czło­wiek pod­le­ga dziw­nym wpły­wom?

– Są­dzę, pani, – od­rze­kłem, – że za­wsze i wszę­dzie je­ste­śmy pod po­dwój­nym wpły­wem: ze­wnętrz­ne­go świa­ta i ma­te­ry­al­nej isto­ty na­szej. Są to ko­niecz­ne wa­run­ki bytu. Ale….

I tu umil­kłem, spo­strze­ga­jąc, że ze zwy­kłą szorst­ko­ścią swo­ja, mo­głem dojść za­da­le­ko i nie chcąc wy­mó­wić ca­łej my­śli.

Pan­na Ro­za­lia zro­zu­mia­ła to… wi­dać, bo wy­rze­kła z u śmie­chem:

– Wi­dzisz pan, ie cię uwa­ża­my za przy­ja­cie­la. Czyż nie mamy pra­wa do zu­peł­nej szcze­ro­ści?

– Bab­ciu, – prze­rwał jej Lu­cy­an żar­to­bli­wie, – ostrze­gam cię, że Je­rzy, to sen­ten­cya cho­dzą­ca. Nie­ubła­ga­ny on dla sła­bo­stek ludz­kich, bo im sam nie pod­le­ga. Jest to do­sko­na­łość, przed któ­rą ja, pro­sty śmier­tel­nik, schy­lam gło­wę z po­ko­rą. Uwa­żaj tyl­ko, że pro­sząc go o szcze­rość, wy­wo­łu­jesz ka­za­nie prze­ciw komu?… – prze­ciw bied­nej Sta­si.

– Lu­cy­an ma słusz­ność, – od­par­łem, śmie­jąc się szcze­rze. Od­da­ję so­bie spra­wie­dli­wość: je­stem nud­ny jak sta­ry sa­mot­nik, sen­ten­cy­onal­ny jak na­uczy­ciel, su­ro­wy i nie­zręcz­ny; to też sam na sie­bie wy­da­ję wy­rok mil­cze­nia.

– Na któ­ry ja nie zga­dzam się wca­le, – od­par­ła pan­na Ro­za­lia, wcho­dząc z dziw­nym wdzię­kiem w ton roz­mo­wy na­sze. Pa­nie Je­rzy, je­steś bar­dzo za­ro­zu­mia­łym, że tak śmia­ło są­dzisz sa­me­go sie­bie. Ja pro­te­stu­ję, bo od kil­ku go­dzin jak je­ste­śmy ra­zom, nie zna­la­złam cię wca­le nud­nym.

Prze­pra­szam, że ci wy­pi­su­ję to wszyst­ko; ale jako wier­ny spra­woz­daw­ca, nie mogę opusz­czać i tego co mnie się ty­czy. W koń­cu, od sło­wa do sło­wa, pan­na Ro­za­lia, ze zręcz­no­ścią ko­bie­ty ro­zum­nej i świa­to­wej, wy­wo­ła­ła ko­niecz­nie dal­szy ciąg tej nie­szczę­śli­wej roz­mo­wy.

– Sta­nę­li­śmy na­tem, – wy­rze­kła, przy­ta­cza­jąc do­słow­nie moje wy­ra­zy, – że na czło­wie­ka od­dzia­ły­wa świat ze­wnętrz­ny i ma­te­ry­al­na isto­ta jego. Ale…

– Ale, – po­wtó­rzy­łem, rzu­ca­jąc się już w swój przed­miot bez ogród­ki, bom zro­zu­miał że in­a­czej z nie­go wy­brnąć nie zdo­łam,…. ale czło­wiek siłą woli i ro­zu­mu po­wi­nien za­pa­no­wać nad oboj­giem i nie pod­da­wać się wra­że­niom zmy­słów, ani roz­draż­nie­niu ner­wów. Pod tym tyl­ko wa­run­kiem zdo­by­wa god­ność czło­wie­ka, wte­dy tyl­ko ra­cho­wać moż­na na nie­go i z nim, bo sta­je się wol­ną po­tę­gą; isto­tą wie­dzą­cą do­kąd dąży.

– Ale tego od dziec­ka, od ko­bie­ty, – prze­rwał Lu­cy­an, – wy­ma­gać nie moż­na.

– Wy­cho­wa­nie po­win­no z dzie­ci wy­ra­biać lu­dzi, – mó­wi­łem da­lej. Ko­bie­ta, za­rów­no jak męż­czy­zna, po­win­na być czło­wie­kiem. Nie moge w niej wi­dzieć błysz­czą­ce­go cac­ka tyl­ko, wiecz­ne­go dziec­ka, ska­za­ne­go ja­kiemś pra­wem wy­jąt­ko­wem na wiecz­ną bez­myśl­ność. Sza­nu­ję ją, i dla­te­go wy­ma­ga­ni wie­le, jak od to­wa­rzysz­ki ży­cia, od sio­stry my­śli, od mat­ki przy­szło­ści. Je­że­li śmiem ko­bie­cie po­wie­rzyć przy­szłość ser­ca mego, straż do­mo­we­go ogni­ska, mam pra­wo żą­dać by wie­dzia­ła do cze­go się obo­wią­zu­je, chcę mieć do czy­nie­nia z isto­tą od­po­wie­dzial­ną, a nie z ja­kimś ka­pry­śnym mo­ty­lem fan­ta­zji, któ­ry mi z rąk ule­ci, zo­sta­wia­jąc tyl­ko pył stu­barw­nych skrzy­deł w mo­jej dło­ni, i zbru­dzi mnie, sam tra­cąc bar­wy.

Znasz mnie: są przed­mio­ty o któ­rych nie umiem mó­wić na zim­no. Do­tkną­łem tu jed­ne­go z naj­bar­dziej pa­lą­cych pro­ble­ma­tów obec­nych i mi­mo­wol­nie unio­słem się, może nie w porę. Mało ży­jąc z kon­wen­cy­onal­nym świa­tem, nie zwy­kłem słów i zdań swo­ich sto­so­wać do lu­dzi z któ­re­mi mó­wie.

Lu­cy­an słu­chał mnie dość obo­jęt­nie, jak wszyst­kie­go co wy­da­je mu się uto­pią, a więc nie­uży­tecz­nem na obec­ną chwi­lę; może tez nie słu­chał mnie wca­le. Ale pan­na Ro­za­lia od­par­ła mi po­waż­nie:

– Słu­cha­jąc pana, zda­je mi się że masz słusz­ność w za­sa­dzie; ale ży­cie i do­świad­cze­nie po­ka­zu­je nam świat wprost prze­ciw­ny.

– Pani, – rze­kłem, – czyż świat wy­da­je ci się tyle do­sko­na­łym, że już nie moie kro­ku uczy­nić na­przód?

W ta­kim ra­zie po­wi­nien­by prze­stać ist­nieć. Ja my­lić się mogę; lecz dro­ga ludz­ko­ści wy­da­je mi się jesz­cze dłu­gą bar­dzo bo gdzie się obej­rzę, wi­dzę nie­spra­wie­dli­wość, ucisk i ciem­no­tę. Ale to do­da­je mi tyl­ko bodź­ca do roz­wi­nię­cia wszyst­kich sił dusz­nych; bo po­win­ni­śmy pa­trzeć nie w to co było, lecz w to co być po­win­no, bo do­sko­na­łość na­sza jest nie­skoń­czo­na, a wie­rzę w przy­szłość i w Boga.

– Więc we­dług pana, – py­ta­ła da­lej, nie po­winn­ni­śmy się oglą­dać na tra­dy­cye, na do­świad­cze­nie, tę spu­ści­znę wie­ko­wą. Po­zna­ję w panu te dzi­siej­sze dok­try­ny, któ­rych ce­chą jest spo­twa­rza­nie tego wszyst­kie­go co ist­nia­ło.

Pan­na Ro­za­lia wi­docz­nie za­czy­na­ła się lę­kać za­sad mo­ich. Sły­sza­ła o wiel­kiej mi­nio­nej wal­ce po­mię­dzy uto­pia­mi so­cy­al­ne­mi, a zdro­wą na­uką, i za­po­mi­na­jąc cza­su i daty, wi­dzia­ła we wnie coś na­kształt Sa­int-Si­mo­ni­sty.

Uśmiech­ną­łem się mi­mo­wol­nie; ale cóż ro­bić raz wdaw­szy sio w dys­pu­tę, mu­sia­łem brnąć da­lej i tłu­ma­czyć, za­czy­na­iąc od a, b, c… pra­wa nie­odwo­łal­ne rzą­dzą­ce spo­łe­czeń­stwem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: