Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerzy Kulej – mój mistrz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jerzy Kulej – mój mistrz - ebook

Marcin Najman, były bokser i zawodnik MMA, spisuje swoje wspomnienia o legendzie polskiego boksu – Jerzym Kuleju.

Jerzy Kulej (zm. 13 lipca 2012 r.), dwukrotny mistrz olimpijski, wieloletni komentator sportowy, były poseł na sejm IV kadencji. Jako jeden z nielicznych uwierzył w talent bokserski Najmana i postanowił go trenować. Choć od lat nie zajmował się szkoleniem adeptów boksu, wybrał właśnie jego. Wbrew opinii większości chciał mu pomóc i doprowadzić go do sukcesów. Udało się to tylko częściowo – co prawda na okres tej współpracy przypada najlepsza w karierze Najmana seria dwunastu zwycięstw z rzędu, jednak decydującą walkę o międzynarodowe mistrzostwo Polski wagi ciężkiej – przegrał.

Do dziś tajemnicą intrygującą fanów boksu pozostaje, co Kulej widział w Najmanie, dlaczego zdecydował się go trenować i co sprawiło, że tak pozytywnie odmienił (przynajmniej na chwilę) tego zawodnika…

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-440-5
Rozmiar pliku: 5,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Przez cały okres naszej przyjaźni z Jerzym Kulejem miałem świadomość, jak wspaniałego poznałem człowieka i jak wybitnego sportowca. Gdy przyszedł mi do głowy pomysł, aby opisać kilka historii, które przyszło nam razem przeżyć, Jurek był jeszcze w znakomitej formie. Podczas naszej wspólnej podróży po Polsce, jak się później okazało ostatniej, zwierzyłem się mojemu Mistrzowi, że od jakiegoś czasu coś takiego chodzi mi po głowie, a on utwierdził mnie w tym postanowieniu, i dodał:

– Tylko daj jeszcze przed drukiem przeczytać, to błędy popoprawiam...

Niestety, błędy musiał poprawić już ktoś inny.

Jurek był człowiekiem i sportowcem z krwi i kości. Wiedział, jak smakuje zwycięstwo, ale znał również gorzki smak porażki. Historią jego życia można by obdzielić kilkanaście osób, a i tak każda z nich miałaby barwne życie. Od najmłodszych lat musiał rywalizować i walczyć o swoje, co z pewnością ukształtowało w nim siłę charakteru. Ale głównym powodem, dla którego się zaprzyjaźniliśmy, była wielka pasja, jaką obaj mieliśmy do najpiękniejszego, zdaniem nas obu, sportu na świecie – boksu. Obaj byliśmy ludźmi wewnętrznie wolnymi, wielkimi koneserami życia we wszystkich przejawach, fascynowały nas zarówno jego dobre, jak i złe strony. Obaj pochodziliśmy z Częstochowy i zawsze byliśmy z tego dumni. To wszystko sprawiło, że nie traktowałem Jurka jak nauczyciela czy ojca, ale jak starszego brata, który wie o życiu więcej ode mnie i na którym zawsze mogę polegać. Do dziś jestem zdumiony, że mimo tak dużej różnicy wieku, jaka nas dzieliła, mentalnie byliśmy rówieśnikami. My, po prostu, byliśmy kumplami.Rozdział 1 Fascynacja

Moja fascynacja boksem sięga wczesnych lat szkolnych. Był początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Młodzież oglądała wtedy na wideo kilka powszechnie lubianych filmów, w tym Wejście smoka, Rambo, Commando czy Rocky. Wielbiciele filmu z Bruce’em Lee zaczęli gremialnie chodzić na lekcje karate, a ci, których bardziej ujęła kreacja Sylvestra Stallone w Rockym, zapisywali się na boks. Na mnie największe wrażenie zrobił Arnold Schwarzenegger w filmie Commando, ale nie było jeszcze wtedy ogólnie dostępnych siłowni, więc o budowie mięśni musiałem jako dziesięciolatek zapomnieć.

Zapisałem się na karate. Z perspektywy czasu uważam, że dla dzieci w wieku szkolnym są to znakomite ćwiczenia ogólnorozwojowe i korekcyjne. Tylko że ja nie poszedłem tam, by trenować fikołki. Chciałem się nauczyć walczyć. Po roku intensywnych treningów mogłem już nosić na biodrach pomarańczowy pas. Jednak wciąż miałem wrażenie, że te wszystkie układy kroków i chwytów są oderwane od rzeczywistości. Trudno mi było sobie wyobrazić, że właśnie tak miałaby wyglądać realna walka, tym bardziej że w odmianie, jaką ćwiczyłem podczas sparingów ‒ w karate nazywa się to kumite ‒ nie można było wyprowadzać ciosów na głowę rywala. Wydawało mi się to dosyć naiwne, ponieważ naturalnym odruchem podczas realnej walki zawsze jest cios ręką na głowę.

Moje spostrzeżenia okazały się trafne, gdy pewnego dnia skonfrontowałem się z kolegą ze szkoły. Był ode mnie o dwa lata starszy i miał opinię najlepszego szkolnego wojownika. Moja pewność siebie, wynikająca z trenowania karate, stała się przyczyną konfliktu, do jakiego doszło między nami na dużej przerwie. Świadom tego, że czegoś już mnie na karate nauczono, postanowiłem nie odpuścić i dać mu popalić. Wtedy też potwierdziły się wszystkie moje wątpliwości dotyczące skuteczności karate jako stylu walki. Próbowałem zastosować wyuczone podczas treningów układy i ciosy na tułów, ale te, jako pozycja do realnej walki, okazały się nienaturalne. Starszy kolega rozbił mi nos, a ja, mimo młodego wieku, wiedziałem już, że aby wyjść zwycięsko z takiej konfrontacji, trzeba umieć wyprowadzać ciosy bokserskie. Szkolna porażka doprowadziła mnie niemal do skrajnego załamania. Problemem nie był rozbity nos, bardziej bolała świadomość przegranej.

Idąc następnego dnia do szkoły, postanowiłem jednak zażądać rewanżu i zrobić to od razu, abym nie musiał zmagać się dłużej z bólem, na jaki zostały narażone moja duma i ambicja. Kolega z najstarszej klasy, w glorii zwycięstwa, wchodził właśnie do szkoły, nie wiedząc jeszcze, że po lekcjach jego legenda najsilniejszego chłopaka w szkole posypie się w gruzy na szkolnym boisku. Gdy domagałem się rewanżu, początkowo nie dowierzał własnym uszom, ale po chwili namysłu przyjął wyzwanie. Styl karate już odrzuciłem i teraz starałem się robić to, co tytułowy Rocky w filmie. Taktyka przyniosła spodziewany skutek, bo tego dnia to ja byłem górą.

Te dziecięce doświadczenia, choć wydają się naganne, spowodowały, że porzuciłem karate i postanowiłem zapisać się na boks. Byłem jednak za młody. Pozostało mi więc oglądanie boksu w telewizji. Zawsze w niedzielę, w porze, gdy w domu trwały przygotowania do obiadu, na jednym z dwóch dostępnych w tamtym czasie programów telewizyjnych transmitowano ligowe walki bokserskie. Najbardziej utkwił mi w pamięci Stanisław Łakomiec, który wygrywał niemal za każdym razem, niejednokrotnie przed czasem. Oglądałem te pojedynki, starając się zapamiętać wykonywane przez zawodników ruchy. Po obiedzie szedłem na podwórko i próbowałem powtarzać ciosy oraz całe sekwencje bokserskich ruchów. Ćwiczyłem tak prawie dwa lata.

Potem w moim sercu doszła do głosu inna pasja... Muzyka. Mojej mamie zdecydowanie ulżyło. I to do tego stopnia, że widząc moje diametralnie odmienne zainteresowania, kupiła mi syntezator, na którym uczyłem się grać. Pasja muzyczna zaprowadziła mnie do szkoły muzycznej, a następnie do liceum muzycznego. Te niezapomniane lata bardzo rozbudziły moją wrażliwość. Ale fundamentem tej wrażliwości była miłość mojej matki.

Lata, które poświęciłem na rozwój intelektualny i artystyczny w Państwowym Liceum Muzycznym w Częstochowie, nie zdołały jednak usunąć z moich myśli i serca uśpionej, jak się okazało nie na długo, pasji do boksu. W połowie szkoły średniej, gdy miałem szesnaście lat ‒ a było to w 1995 roku ‒ obudziła się ona we mnie ze zdwojoną siłą. Zdałem sobie sprawę, że sam rozwój muzyczny mnie nie uszczęśliwi. Mimo że sekcja bokserska klubu sportowego Start Częstochowa mieściła się na drugim końcu miasta, namówiłem jednego z kolegów, abyśmy tam pojechali zobaczyć na własne oczy, jak wyglądają treningi bokserskie.

Zajęcia kandydatów na bokserów odbywały się w sali gimnastycznej jednej ze szkół, a trenujący chłopcy wyposażeni byli w rękawice bokserskie firmy Polsport. Gdyby odnieść to do motoryzacji, rękawice Polsportu plasowałyby się mniej więcej tam, gdzie syrenka wśród samochodów. Choć bardzo na to liczyłem, nie zobaczyłem ringu. Jedynym bokserskim atrybutem, który był dla mnie istotny, pozostał wiszący na sali profesjonalny worek treningowy, pamiętający jeszcze czasy, gdy w Starcie Częstochowa trenował Jerzy Kulej, ale o tym dowiedziałem się dopiero później. W końcu zobaczyłem trening. Zrobił na mnie duże wrażenie, bo przypominał prawdziwą walkę. Miałem już niemal stuprocentową pewność, że to właśnie ten sport chcę uprawiać. Po treningu razem z kolegą podeszliśmy do trenera, aby ustalić szczegóły naszego udziału w takim treningu. Zapytał nas o wiek i, niestety, okazało się, że jestem już za stary, by rozpoczynać treningi bokserskie. Przeżyłem wielki zawód, porównywalny być może tylko z zawodem miłosnym.

Następne dni były bardzo smutne, czułem, że nieodwołalnie straciłem szansę na uprawianie boksu. Zostały mi więc treningi w siłowni. Po zajęciach w szkole systematycznie trenowałem i w wieku siedemnastu lat moja sylwetka zmieniła się nie do poznania. Korzystając z tego, że w siłowni wisiał worek treningowy, po każdym treningu, jak niegdyś na podwórku, ćwiczyłem akcje, które podpatrzyłem w transmitowanych przez telewizję walkach bokserskich.

Pewnego dnia kolega, którego poznałem na siłowni, widząc, że najbardziej interesuje mnie trening na worku, zaproponował mi uczestniczenie w treningach swego znajomego, czynnego zawodnika kick boxingu, który regularnie trenował w swojej salce. Z dziką radością przyjąłem tę propozycję. Pierwszy trening pod okiem Piotrka Jasińskiego ‒ owego czynnego zawodnika ‒ był pierwszym w moim życiu prawdziwym treningiem bokserskim. Zacząłem się też uczyć kopać, ale od razu mu zapowiedziałem, że dla mnie liczy się tylko boks. Na zajęcia do Piotrka chodziło jeszcze kilku chłopaków, którzy dużo opowiadali o innych zawodnikach, trenerach, walkach i rodzajach treningu.

W tych rozmowach bardzo często przewijało się nazwisko: Jerzy Kulej. Słyszałem je już wcześniej. Wszyscy, którzy przywoływali jego osobę, zawsze wypowiadali się o nim jako o największym autorytecie w sprawach boksu. Opinia Kuleja rozstrzygała spory, kto jest dobry, a kto słaby, i która walka była dobra, a która przeciętna albo zdecydowanie zła. Wszyscy chłopcy, którzy wtedy ze mną trenowali, znali historię kariery sportowej Jerzego. Oprócz innych korzyści, jakie dawały mi treningi u Piotrka Jasińskiego, bardzo cenny okazał się zwyczaj wymieniania między kolegami kaset wideo z zapisem walk zawodowych bokserów. Był to czas, kiedy nie było jeszcze powszechnego dostępu do transmisji takich walk. Co więcej, formalnie boks zawodowy był wówczas w Polsce niedozwolony. Dzięki kasetom mogłem zobaczyć boks na najwyższym światowym poziomie, z całą oprawą, jaką miały walki zawodowe. No i stało się! Kompletnie zwariowałem na punkcie boksu zawodowego.

Któregoś razu Polskę zelektryzowała wiadomość, że mieszkający w Stanach Zjednoczonych Polak, Andrzej Gołota, będzie walczył z najlepszym na świecie zawodnikiem... Riddickiem Bowe. Wśród chłopaków wybuchła euforia. Polak wyjdzie do zawodowej walki bokserskiej z najlepszym zawodnikiem na świecie. Trudno było w to uwierzyć. Walkę Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe transmitował na żywo nieistniejący już kanał telewizyjny FilmNet. Ileż mnie to kosztowało starań, by znaleźć kogoś, kto miał taki program, dostępny jedynie drogą satelitarną. No, ale skoro znalazłem miejsce do odbywania prawdziwych treningów, to i kogoś z FilmNetem też musiałem znaleźć! Na kilka dni przed walką Polska oszalała. We wszystkich wiadomościach w radiu i telewizji wciąż mówiono o zbliżającym się pojedynku. To była sensacja. I co znamienne, każda wiadomość zawierała wypowiedź dwukrotnego mistrza olimpijskiego w boksie Jerzego Kuleja. Właściwie słuchano tylko tego, co na temat zbliżającej się walki miał do powiedzenia ten człowiek. Ludzie, rozmawiając o mającym nastąpić wydarzeniu, niemal za każdym razem przytaczali jego opinie. Wiedziałem już, że w dziedzinie boksu mamy w Polsce wielkiego guru, którego słuchało się z zapartym tchem, gdyż wiedza, jaką miał na ten temat, i język, jakim się posługiwał, były absolutnie wyjątkowe. Wiedza Kuleja była porażająca.

Gdy nadszedł dzień walki, emocje sięgnęły zenitu. Mając możliwość oglądania walki Andrew na żywo, musiałem oczywiście, podobnie jak połowa Polaków, zarwać noc. Wtedy jeszcze nikt nawet nie przeczuwał, że tych nocy nieprzespanych z powodu walk Gołoty będzie w następnych latach jeszcze więcej. Przed wyjściem bokserów na ring usłyszałem płynący z telewizora znajomy mi już głos. Oczywiście! Walkę komentował słynny Jerzy Kulej ‒ człowiek, który tak pięknie i mądrze opowiadał o moim ukochanym boksie. Walka była fenomenalna i jednocześnie bardzo dramatyczna. Andrzej Gołota, pomimo dyskwalifikacji, zdemolował uznawanego za numer jeden w światowym boksie Riddicka Bowe. W Polsce zaczęła się Gołotomania, a ja dla tego sportu straciłem głowę. Kulej zaś stał się dla mnie żywą legendą. Na temat boksu wiedział absolutnie wszystko i był dla mnie autorytetem, któremu nikt nie dorównywał. Po kilku miesiącach doszło do walki rewanżowej Gołoty z Bowe’em, która okazała się jeszcze większym wydarzeniem i już na zawsze wpisała się do historii boksu jako jedna z najlepszych walk wszech czasów.

Pod wpływem bokserskiej pasji, wzmocnionej po wielokroć oglądaniem pojedynków Andrzeja Gołoty, trenowałem i szykowałem się do pierwszych walk. Mój absolutny debiut, walka w kick boxingu, odbył się w listopadzie 1997 roku. W następnym roku zdobyłem pierwsze młodzieżowe wicemistrzostwo Polski w kick boxingu. W 1998 roku udało mi się też stoczyć pierwszą w życiu walkę bokserską, przed ligowym meczem Kleofas Katowice vs Concordia Knurów. Warto przypomnieć, że w tym meczu boksował Tomasz Adamek, o którym także zrobiło się głośno, gdy zdobył brązowy medal mistrzostw Europy. W 1999 roku ponownie zdobyłem wicemistrzostwo Polski w kick boxingu. W tym samym roku stoczyłem kolejną walkę bokserską i mając na koncie dwie walki w boksie, obie wygrane, pojechałem na bokserskie młodzieżowe mistrzostwa Polski. W mojej wadze, czyli do dziewięćdziesięciu jeden kilogramów, znalazł się też Krzysztof Włodarczyk. Niestety, przegrałem z Karolem Nowińskim i odpadłem. Jako ciekawostkę przypomnę, że sędziowie nie chcieli mnie dopuścić do uczestnictwa w mistrzostwach ze względu na to, iż miałem stoczone tylko dwie walki, ale trener przekonał ich moimi medalami w kick boxingu.

Po tych mistrzostwach miałem dwa lata przerwy. Spowodowała ją przede wszystkim kontuzja, jakiej nabawiłem się wskutek wypadku samochodowego, w którym uczestniczyłem jako pasażer. Zwichnięty bark i zerwany biceps to dla boksera paskudny uraz. Po powrocie na ring w 2001 roku stoczyłem dwie, jeszcze amatorskie, walki bokserskie. Jedną wygrałem, a drugą przegrałem. Jednym z moich rywali był Mariusz Wach. Skutki kontuzji były utrapieniem, ale mimo to zdecydowałem się spełnić swoje marzenie i zadebiutowałem jako zawodowiec. Był to duży błąd, bo ręka po wypadku nawet w połowie nie odzyskała dawnej sprawności. Brakowało mi kogoś kompetentnego, kto mógłby mi doradzić, jak się poruszać w tym sporcie. Ale nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że wkrótce znajdę taką osobę i że będzie nią sam Jerzy Kulej!Rozdział 2 Spotkanie z legendą

Z końcem 2003 roku postanowiłem wrócić na bokserski ring, by „ostatni raz” sprawdzić, czy potrafię już rywalizować w boksie na poziomie zawodowym. (Trzy pierwsze zawodowe pojedynki przegrałem). Jak już wspomniałem, wcześniej stoczyłem kilka walk w kick boxingu, z których większość wygrałem, dwukrotnie zdobyłem srebrny medal na młodzieżowych mistrzostwach Polski, a następnie stoczyłem pięć walk w boksie amatorskim, z czego trzy wygrałem, a dwie przegrałem. W tym czasie zaczęła się w Polsce moda na boks zawodowy. Stało się to zarówno za sprawą Andrzeja Gołoty i jego znakomitych pojedynków, jak i pierwszej w naszym kraju gali boksu zawodowego, którą w 1991 roku zorganizował Jerzy Kulej; wtedy nazwał to wydarzenie rewią i pokazał wszystkim, jak wielki potencjał drzemie w tego rodzaju przedsięwzięciach.

Przygotowania do „testu prawdy” rozpocząłem na dwa miesiące przed walką, która miała się odbyć 27 marca 2004 roku w Radomiu. Trenowałem, jak zwykle, z kolegami, którzy w czasie wolnym, zamiast rozrabiać na ulicach, przychodzili wyżyć się na sali treningowej. Od czasu do czasu jeździłem też na sparingi do Przemysława Salety i uczciwie przyznam, że obijał mnie wtedy, jak chciał. Któregoś pięknego dnia, niespełna miesiąc przed czekającą mnie walką, spotkałem na ulicy znajomego, który dał mi numer telefonu do Jerzego Kuleja, mówiąc:

– Zadzwoń do niego, może zechce ci pomóc, on też jest z Częstochowy.

Początkowo potraktowałem ten pomysł, delikatnie mówiąc, jako oderwany od rzeczywistości. Jak miałbym zadzwonić do Kuleja? Przecież to dwukrotny mistrz olimpijski, żywa legenda, wówczas także poseł na Sejm. I co mu powiem? Cześć, jestem Marcin, może byś mnie przetarczował¹ przed walką? „Przecież to czysty absurd” – pomyślałem. Minęły dwa dni, walka się zbliżała, a ja miałem na biurku numer telefonu do najwybitniejszego polskiego pięściarza. Jeszcze nie wiedziałem, że ten numer był moim najmocniejszym arsenałem w zbliżającym się pojedynku. Po trzech dniach wahań postanowiłem, że jednak zadzwonię. Tylko czy mnie nie wyśmieje? Ale z drugiej strony może coś mi podpowie i będzie łatwiej wygrać?

Wybierając numer, denerwowałem się jak podczas losowania miejsc na maturze, a tu parę sygnałów i włącza się automatyczna sekretarka. Minęły dwa dni, blisko dziesięć prób i nic, cały czas to samo. Aż w końcu usłyszałem:

– Halo, słucham...

Przedstawiłem się, choć miałem poczucie, że równie dobrze mógłbym powiedzieć, że dzwoni Baltazar Gąbka. Bo skąd niby Kulej miał mnie znać? Mówię, że za dwa tygodnie mam zawodową walkę, że jestem z Częstochowy i czy zechciałby mi doradzić, co zrobić, żeby wygrać, bo dotychczas mi się to nie udało...

– Jaka waga? Wzrost? A w ogóle to czemu dzwonisz na stacjonarny? Wiesz, jakie masz szczęście, że mnie zastałeś? – Nie chciałem się mądrzyć, że wiem, bo dwa dni wydzwaniałem, więc tylko mu przytakiwałem. – Przez telefon to cię mogą co najwyżej wyspowiadać w Toruniu. Żeby ci pomóc, muszę cię obejrzeć na sali treningowej. Kiedy i gdzie trenujesz? Podjadę, żeby cię zobaczyć, a... i zapisz sobie do mnie numer na komórkę, bo następnym razem możesz już nie mieć tyle szczęścia, by się dodzwonić na stacjonarny.

Oniemiałem. Słynny Jerzy Kulej zgodził się przyjechać na mój trening i dał mi numer swojej komórki! W nocy z wrażenia nie mogłem zasnąć. Facet, który zdobył dwa złote medale olimpijskie, komentował walki Gołoty, największy autorytet w sprawach boksu, powiedział, że przyjedzie obejrzeć mnie na treningu! I w dodatku kazał do siebie dzwonić na prywatną komórkę.

Umówiliśmy się na drugi dzień w Warszawie. Przy Żelaznej mieścił się gym Przemka Salety, gdzie trenowałem podczas pobytów w stolicy. Przyjechałem dużo wcześniej, by się nie spóźnić i przygotować do najważniejszego treningu w życiu. W recepcji klubu zastałem jego właściciela, a zarazem mojego kolegę.

– Cześć – powitał mnie Przemek. – Nie mówiłeś, że dzisiaj przyjedziesz potrenować. Ja już skończyłem swój trening.

– Nie, szczerze mówiąc, to nie przyjechałem dziś trenować z tobą. Nie uwierzysz, ale zaraz zjawi się tu Kulej. Chce zobaczyć, co potrafię. Może mi jakoś pomoże. Na pewno się znacie, więc będziesz miał okazję się z nim przywitać.

Myślałem, że ta informacja ucieszy Przemka, a tu zonk...

– Wiesz, Marcin, jak chcesz, żeby ci pomógł, to lepiej mu nie mów, że się znamy. Ja już będę leciał, cześć.

W życiu nie widziałem tak szybkiego i zwinnego Salety. Perspektywa spotkania z Kulejem wyzwoliła w nim najgłębsze pokłady energii. Nie było go w pięć sekund. „Cholera, o co tu chodzi” – zastanawiałem się. „Może jakąś kasę pożyczył kiedyś i zapomniał oddać?” – rozmyślałem. – „Na pewno przesadza, Kulej z pewnością nie jest taki małostkowy”.

Zacząłem rozgrzewkę, a potem przystąpiłem do bandażowania rąk i właśnie w tym momencie go zobaczyłem. Tryskający energią, w jasnym garniturze i łososiowej koszuli, pewnym krokiem zmierzał w moją stronę. Sam Jerzy Kulej. A za nim podążała urokliwa sekretarka, której co chwila podawał dzwoniący telefon.

– Co ty robisz, młody człowieku?

– Czekam na pana, jestem już po rozgrzewce i...

– Pytałem, co w tej chwili robisz.

Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi.

– Bandażuję ręce – odpowiedziałem.

– Bandażujesz? A mnie się wydaje, że chyba psujesz sobie zdrowe… no, na razie tylko, ręce. Kto cię nauczył tak bandażować dłonie? Skąd ty masz taką wiedzę?

Oj, to chyba rzeczywiście będą superkonsultacje, nie zdążyliśmy się jeszcze przywitać, a ja już dostałem burę.

– Tak mnie uczyli ci, którzy wcześniej ze mną trenowali – wyjaśniłem.

– Jak następnym razem będziesz z nimi trenował, to ich naucz prawidłowo zawiązywać ręce. Nie owijaj taśmą dłoni między palcami, bo wtedy przy uderzeniu powstaje dźwignia na stawy. Dłoń ma być związana tak, by trzymać pięść w całości, a nie tak, by ją rozbijać.

Nie minęła chwila, a ja już dowiedziałem się więcej niż przez ostatni miesiąc. Tak zacząłem naukę boksu pod okiem Mistrza. Co chwila dowiadywałem się, jak prawidłowo wyprowadzać ciosy, jak balansować i jak przyjmować ciosy rywala na gardę. Dopiero po tym treningu zrozumiałem, że jeśli chodzi o boks, to jestem daleko w lesie. Ale on nie widział tego aż tak czarno.

– Mamy mało czasu, a ty popełniasz sporo błędów, ale waty w pięściach nie masz. Jeżeli chcesz wygrać, nastaw się na dwie akcje i ćwicz je na okrągło. Kiedy znowu będziesz w Warszawie?

– To zależy – odpowiedziałem. – Jeżeli trzeba, mogę być nawet jutro.

– Dobrze, przyjedź jutro do mnie do domu. Mam tam salkę treningową, to poćwiczymy te akcje, które mogą przynieść ci sukces. Teraz muszę już lecieć, bo mam ważne głosowanie w Sejmie.

Wracając samochodem do Częstochowy, nie mogłem w to uwierzyć. Byłem naprawdę szczęśliwy. Spotkałem się z najwybitniejszym polskim bokserem, a on zgodził się mi pomóc. Nazajutrz, wczesnym rankiem, wyruszyłem z powrotem do Warszawy, by o umówionej porze spotkać się z Jurkiem w jego domu na wspólnym treningu. Nie muszę chyba opisywać, jak wielkie towarzyszyły mi emocje. I cały czas zastanawiałem się, o co mogło chodzić Salecie. Przecież Kulej to naprawdę równy gość! Gdy byłem już pod domem Mistrza, pozwoliłem sobie zadzwonić na jego prywatną komórkę.

– Panie Jurku, jestem – zameldowałem. – Jak się do Pana wchodzi, bo wszystko pozamykane.

– Marcin, ja musiałem wyjechać, pod wycieraczką zostawiłem ci klucze, w domu masz ciepłą herbatę. Wejdź i poczekaj na mnie.

Po raz kolejny przeżyłem wstrząs. Człowiek widział mnie raz w życiu, dwa razy rozmawiał ze mną przez telefon, a obdarza mnie takim zaufaniem, to nieprawdopodobne. Wszedłem i rozgościłem się w domu Jerzego Kuleja. W salonie, dookoła, poustawiane były pamiątki i puchary. Poczęstowałem się herbatą – i tu jeszcze jedna niespodzianka, bo nie była to taka sobie zwykła herbatka ekspresowa, tylko aromatyczna, świeżo parzona, owocowa. W starym metalowym dzbanku. Herbata to mój ulubiony napój, a tą mogłem się naprawdę rozkoszować. A przy okazji na własne oczy zobaczyć trofea, o których dotychczas tylko czytałem. Bo, oczywiście, obszedłem salon, by jak najdokładniej się im przyjrzeć. Na pięknych antykach, bo tylko takie meble znajdowały się w domu Mistrza, dostrzegłem puchar za zdobycie wicemistrzostwa Europy w Rzymie. Obok repliki złotych medali olimpijskich (złoto Jurek wywalczył w Meksyku i Tokio) oraz pucharów wisiały jego identyfikatory z najważniejszych światowych walk bokserskich, które komentował dla polskich stacji telewizyjnych. Wśród nich wypatrzyłem dwa, które były dla mnie szczególne. Pierwszy z walki Gołota vs Bowe, a drugi z walki o mistrzostwo świata Gołota vs Lewis. Oglądałem te wielkie wydarzenia sportowe, utrwalone na DVD, setki razy, te wszystkie słynne walki były dla mnie bokserskim elementarzem, a tu nagle mogę dotknąć przedmiotów tak ściśle z nimi związanych. Oprócz mnóstwa medali, pucharów, nagród i identyfikatorów na ścianach wisiały pięknie oprawione fotografie. Wpatrując się w nie, odbyłem wspaniałą podróż w czasie. Najwięcej było zdjęć z walk Jurka i z przygotowań do nich. Miałem w końcu okazję zobaczyć, jak kiedyś wyglądały treningi, jakie zawodnicy mieli warunki mieszkaniowe i jak spędzała wolny czas na olimpiadach najlepsza wówczas reprezentacja bokserska świata – polska reprezentacja, której twórcą był niezapomniany Feliks „Papa” Stamm. Dwie godziny minęły jak krótka chwila, a tymczasem w drzwiach zobaczyłem Jurka, jak zwykle pełnego zaraźliwej energii.

– No to co, szkoda czasu... Przebieraj się i idziemy trenować.

Wciąż nie dowierzając własnemu szczęściu, poszedłem, już przebrany, za Mistrzem i rozpoczęliśmy trening na tarczy.

– Pamiętaj, że w boksie najskuteczniejsze są rzeczy najprostsze: zwód lewy prosty, zwód lewy prawy i kończysz lewym sierpem. Trenuj te akcje cały czas przed lustrem. Mocno uderzasz. Jak którąś z nich zastosujesz, to wygrasz.

Po długim treningu Jurek wskazał mi jeszcze saunę, która również mieściła się w tym domu. I tu kolejne zaskoczenie, bo drzwi prowadziły nie pod zimny prysznic, ale na dwór, gdzie specjalnie do tego celu usypana była górka śniegu. Pierwszy raz tarzałem się w śniegu w samych majtkach, była to znakomita odnowa, poczułem się jak nowo narodzony. Przed walką zdążyliśmy odbyć jeszcze dwa takie treningi. Potem Jurek już tylko do mnie dzwonił, i to kilka razy, motywując mnie i umacniając w przekonaniu, że jeśli zrealizuję choćby część z tego, co przećwiczyliśmy, to mogę liczyć na pierwsze zawodowe zwycięstwo.

Walka nie była porywająca. Rywal nacierał, a ja starałem się realizować plan, jaki ustaliliśmy z Mistrzem. Dodatkowym wyróżnieniem było dla mnie to, że Kulej zgodził się komentować moją walkę na żywo dla częstochowskiego radia. Gdy się o tym dowiedziałem na kilka dni przed moim pojedynkiem, nie sądziłem wówczas, że to był celowy zamysł, by mnie wspierać. Siedząc tuż przy ringu, Mistrz donośnym głosem relacjonował przebieg spotkania, a jednocześnie, w zakamuflowany sposób, udzielał mi cennych wskazówek.

…może jako częstochowianin, bo to również zbliżyło mnie do Marcina, dzięki któremu mam okazję mówić o moim mieście, mówić o tych, którzy bardzo mi pomogli w życiu. Bo to nie było tylko takie życie z górki, tam były i problemy. I gdyby nie życzliwość wspaniałych, już niestety nieżyjących ludzi, właśnie z Częstochowy, z mojego miasta, prawdopodobnie nigdy by nie było dwukrotnego mistrza olimpijskiego. I dlatego, korzystając z tego, że komentuję walki Marcina, mogę wspomnieć o Częstochowie i podziękować tą droga tym, którzy pamiętają, że jestem częstochowianinem, bo ja się nigdy nie odżegnałem od mojego rodzinnego miasta.

Jerzy Kulej dla Boxingnews.pl, cz. 1/5

– Na tak atakującego przeciwnika Marcin powinien kontrować sztywnym lewym prostym, a następnie schodzić z linii ciosu...

Takich porad było podczas tej relacji znacznie więcej, słuchacze myśleli, że te słowa skierowane są do nich, i tylko ja wiedziałem, że tym komentarzem Mistrz prowadzi mnie jak po sznurku aż do zwycięstwa. No i wygrałem, mimo że mój styl walki pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. Po walce usłyszałem od Jurka kilka gorzkich słów na temat tego, co zaprezentowałem na ringu. Byłem przekonany, że to koniec naszej współpracy, a tu znów zaskoczenie.

– Nie wyglądało to najlepiej, ale wygrałeś, a jak mawiał „Papa” Stamm, lepiej wygrać po brzydkiej walce niż przegrać po pięknej.

Od tej chwili ja również mogę powiedzieć, że legendarny „Papa” Stamm, wypowiadając niegdyś te słowa do młodego Jurka Kuleja, pomógł i mnie.Rozdział 3 Tak rodzi się przyjaźń

Po moim pierwszym zawodowym zwycięstwie ustaliliśmy z Mistrzem, że przed następną walką będę musiał regularnie przyjeżdżać do niego na konsultacje. Nic lepszego nie mogło spotkać tak młodego sportowca, jakim wtedy byłem. W Polsce nie było nikogo, kto wiedziałby więcej na temat boksu niż Kulej. Po kilku wizytach u niego i wspólnych treningach zrozumiałem, że nauka boksu będzie tylko dodatkiem, gdyż przy Jurku zacząłem się uczyć przede wszystkim życia. Tłumaczył mi wiele sytuacji, które wcześniej mogłem oceniać tylko na podstawie tego, czego można się było dowiedzieć z mediów. Nagle zacząłem dostrzegać, że to, co oglądałem w telewizji lub o czym czytałem w gazetach, w rzeczywistości nierzadko wyglądało całkiem inaczej. Aby nie szukać daleko, wspomnę choćby sytuację z Przemkiem Saletą i Andrzejem Gołotą. Przez lata, śledząc przekazy medialne, byłem przekonany, że panowie Kulej i Saleta są w świetnej komitywie, niemal się przyjaźnią. Komentowali na przykład wspólnie słynną walkę Andrzeja z Timem Witherspoonem, która odbyła się 2 października 1998 roku we Wrocławiu. Było to wielkie sportowe wydarzenie, które w telewizji obejrzało około dwunastu milionów widzów. Do dziś jest to rekord oglądalności wśród wszystkich walk transmitowanych w Polsce.

Najważniejsze było jednak to, że Jurek zorganizował Salecie jedną z jego pierwszych zawodowych walk bokserskich. Było to podczas wspomnianej już historycznej, bo pierwszej w Polsce, gali boksu zawodowego. W walce wieczoru zmierzyli się wówczas Przemysław Saleta i Brytyjczyk Ian Bulloch.

Kiedyś po treningu siedzieliśmy sobie na kanapie, jak zwykle popijając herbatę, i wtedy zapytałem:

– A co pan sądzi o Przemku Salecie?

– Czemu pytasz? – odpowiedział pytaniem Mistrz.

– Bo wie pan, to mój kolega. Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się na treningu… to było w jego gymie. Teraz, gdy już się lepiej znamy, mogę to panu powiedzieć. On uprzedził mnie, abym nie przyznawał się panu do znajomości z nim. Twierdził, że jak pan się o tym dowie, to nie będzie chciał mi pomóc.

Mistrz pomyślał chwilę i odparł:

– Oj, ten Przemek. Niektórzy ludzie nigdy nie dorastają, on wciąż jest taki infantylny. Zainwestowałem kiedyś w niego sporo pieniędzy, zorganizowałem mu walkę, załatwiłem z Włodkiem Szaranowiczem transmisję w telewizji – na żywo, opłaciłem i przywiozłem mu rywala, pomagałem w treningach. A to tylko dlatego, że mieliśmy razem tworzyć w Polsce boks zawodowy. Tak się umówiliśmy, a on mnie okłamał i, mimo moich ogromnych inwestycji w jego osobę, oświadczył, że leci do Stanów i tam będzie robił karierę. Tłumaczyłem mu: „Przemek, tam będziesz jednym z setek, a tu, na miejscu, jednym z niewielu”. Uwierzyłem mu na słowo, a on mnie oszukał.

I tak owa tajemnicza sprawa się wyjaśniła. Przyznam, że wizerunek mojego przyjaciela jako gentlemana, mocno mi się wtedy zaburzył. Trudno mi było uwierzyć w to, co usłyszałem. Jednak zachowanie Salety w gymie, kiedy się dowiedział o moim spotkaniu z Kulejem, tylko to potwierdzało.

Później, niestety, nie raz miałem okazję się przekonać, jak Przemek traktuje ludzi. Jurek nie był jedyną osobą, którą zostawił na lodzie. Dla swoich egoistycznych przyjemnostek rozbił dwie swoje rodziny. Ale najgorsze jest to, że zwykle krzywdził swoich najbliższych albo ludzi, którym wiele zawdzięczał. Podobnie potraktował swojego kolegę Mateusza Borka, z którym komentował walki bokserskie w studiu telewizyjnym. Podczas tych transmisji, siedząc na wizji z Borkiem i patrząc mu w oczy, puszczał oczka do jego narzeczonej, z którą już się wtedy spotykał, tak aby uchwyciła to kamera i żeby dziewczyna mogła to zobaczyć na ekranie telewizora. Dziwne miał facet potrzeby. Najlepiej skwitował to Jurek, który znał sprawę z Borkiem.

– Saleta to kompleksiarz i rozpieszczony dzieciak, dlatego tak się zachowuje – powiedział.

Obserwując to wszystko przez wiele lat, pomyślałem, że i mnie, swojego przyjaciela, też kiedyś może tak potraktować. Właściwie to nawet próbował, ale znałem go już na tyle, że się nie dałem. Później to on w przeróżnych brukowcach posądzał mnie o brak przyjacielskiej lojalności. Ale w końcu dostał ode mnie to, na co zasłużył.

Oceniając z perspektywy czasu wkład Jerzego Kuleja w organizację boksu zawodowego w Polsce, trzeba wspomnieć o jego nieprzeciętnych umiejętnościach komunikowania się z ludźmi i talentach organizacyjnych.

Pierwsza zawodowa gala bokserska w Polsce była niekwestionowanym sukcesem. Nikt też oprócz Jurka nie odważyłby się podjąć zorganizowania tak trudnego przedsięwzięcia. Boks nieamatorski w Polsce nie istniał. Aby zrealizować ten projekt, Mistrz musiał dostać imienne zezwolenie od ministra sportu. Przyjazny klimat dla boksu zawodowego w naszym kraju powstał dopiero po wielkich walkach Andrzeja Gołoty. Niemal cała Polska nie spała po nocach, dopingując Andrew, a wszyscy zainteresowani dobrem tego sportu chcieli organizować zawodowe gale również w naszym kraju. Tu także nie mogło zabraknąć Jurka. W 2001 roku powstał Polski Związek Boksu Zawodowego, a Jerzy Kulej został jego wiceprezesem. Od tego czasu zaczęto i u nas regularnie organizować zawodowe gale bokserskie. Później związek zlikwidowano i w strukturach Polskiego Związku Bokserskiego utworzono wydział boksu zawodowego.

Do kolejnej walki przygotowywałem się bardzo sumiennie, a czujne oko Mistrza pozwalało mi nadrabiać zaległości w warsztacie bokserskim. Rozwijała się też nasza przyjaźń. Po każdym spotkaniu z Jurkiem zauważałem, że on coraz bardziej angażuje się emocjonalnie w naszą pracę. Aby nie marnować czasu na nieustanne przejazdy samochodem na trasie Częstochowa – Warszawa – Częstochowa, umawialiśmy się na dwudniowe sesje treningowe. Z noclegiem również nie było kłopotu. Jurek po prostu zaprowadził mnie drewnianymi schodami na piętro swojego domu i wskazał pokój.

– Tu będziesz nocował – powiedział krótko.

Ucieszyłem się bardzo, że darzy mnie zaufaniem, ale nie bez znaczenia było i to, że nie musiałem płacić za hotel. Zawsze parę złotych w kieszeni zostawało. Przed snem obejrzałem jeszcze wiszące na ścianach zdjęcia. W odróżnieniu od tych z salonu, tu zebrano tylko fotografie najbliższych osób z rodziny Mistrza. Wisiało tam zdjęcie ojca, siostry, ale w oczy rzucały się przede wszystkim zdjęcia mamy, choć powinienem raczej napisać „mamusi”, bo Jurek, opowiadając mi o swojej mamie, nigdy nie nazwał jej inaczej, jak tylko „mamusia”. Wspominając ją, rozpromieniał się i powtarzał: „Pamiętaj, Marcin, najmocniej kochającą cię kobietą zawsze będzie twoja mamusia”. Z dwukrotnym rozwodnikiem trudno było się nie zgodzić.

Mimo że od naszego pierwszego spotkania upłynęło już trochę czasu, leżąc w tym gościnnym łóżku, w pokoju udostępnionym mi przez Jurka, wciąż nie mogłem uwierzyć w to wszystko, co mnie spotkało. Moja radość została, niestety, gwałtownie przerwana o szóstej rano.

– Ty jeszcze śpisz?

Nawet nie miałem siły mu odpowiedzieć, bo dla mnie był to środek nocy. Coś odburknąłem, że jeszcze chwilkę pośpię. Sądziłem, że udało mi się wynegocjować chociaż pół godziny, ale Mistrz nie odpuszczał.

– A ja myślałem, że ty już jesteś po porannym biegu.

Odebrałem to jako osobliwy żarcik. W końcu Jurek się zlitował i dał mi jeszcze dwadzieścia minut, ale po upływie tego czasu zawołał z dołu:

– Marcin, zejdź na śniadanie, zaraz lecimy na przebieżkę.

Wiedziałem, że nie ma innego wyjścia, wstałem więc i zszedłem po stromych drewnianych schodach do salonu, połączonego z kuchnią. Na śniadanie były parówki i jajecznica, do tego grzanki i, jak zwykle, znakomita herbata. Kwadrans później byliśmy już na dworze. Krótka rozgrzewka i w drogę.

Jurek miał pięknie położony dom na obrzeżach Warszawy, w lasku, i właśnie stąd zaczynała się jego stała trasa biegowa, która kończyła się w oddalonym o kilka kilometrów lesie, przy kapliczce z Madonną. Mój nowy przyjaciel był w znakomitej formie, nie jestem pewien, który z nas bardziej się tym biegiem zmęczył. Ja czy on? Gdy dobiegliśmy już do kapliczki, Mistrz zatrzymał się i przeżegnał, a potem zaczął odmawiać pacierz. Ja, praktykujący katolik, uczyniłem to samo. Byłem jednak trochę zaskoczony, oczywiście pozytywnie. Gdy wracaliśmy do domu, nie wytrzymałem i wyskoczyłem z być może mało delikatnym stwierdzeniem:

– Nie sądziłem, że jest pan tak gorliwym katolikiem.

Na co Mistrz odparł z uśmiechem:

– A co, myślałeś, że jak ktoś jest posłem SLD, odnosił sukcesy w PRL-u i znał osobiście kilku pierwszych sekretarzy, to nie może być wierzący?

– Nie, nie – wycofałem się, choć szczerze mówiąc, to tak właśnie sobie w tamtej chwili pomyślałem.

Termin mojej kolejnej walki zbliżał się niemal susami. Forma rosła, czego dowodem był ostatni przed walką sparing, jaki odbyłem z Przemkiem Saletą. Jurek też na nim był i dał Przemkowi jasno do zrozumienia, że nie ma ochoty wracać do spraw z przeszłości. Na twarzy mojego kolegi widać było ulgę. Być może to spowodowało, że się za bardzo rozluźnił, bo tego dnia po raz pierwszy stawiłem mu zdecydowany opór, kilkakrotnie mocno go trafiając. Po sparingu Jurek nie krył zadowolenia.

– Zaprezentowałeś się dużo lepiej niż podczas ostatniej walki.

Ja również byłem zadowolony. Czułem, że jestem w formie i że sporo się od Mistrza nauczyłem. Dwa tygodnie przed pojedynkiem dowiedziałem się, że będzie transmitowany na żywo w telewizji. Zadzwoniłem do Mistrza, by podzielić się z nim tą wiadomością. Jurek wysłuchał i odparł:

– Powiem ci więcej: twoja walka nie tylko będzie transmitowana, ale jeszcze ja ją będę komentował.

Moje szczęście nie miało granic. Powoli docierało do mnie, że młodzieńcze marzenia właśnie zaczynają się spełniać.

Nadszedł dzień walki. Miał to być dla mnie wielki sprawdzian po półrocznym treningu pod czujnym, przyjacielskim okiem Jerzego Kuleja. Wiedziałem, że tym razem już nie będę mógł mieć żadnej wymówki. Bo jeśli wcześniej mogłem wszystko zrzucić na brak doświadczenia i usprawiedliwiać się tym, że odbyłem z Jurkiem zaledwie kilka treningów, to tym razem nie będzie na co ani na kogo zrzucić winy, jeśli dam plamę.

Gala bokserska, na której wystąpiłem, odbyła się w Opolu. Spotkaliśmy się z Jurkiem na miejscu rano w dniu walki. Jego obecność dawała mi duże poczucie komfortu. Utwierdzał mnie w przekonaniu, że jeżeli wykonam bodaj jeden element z naszych wspólnych treningów, to wygram. Nigdy nie zapomnę, jak na kilka godzin przed walką zaszyliśmy się w hotelowym pokoju. Jurek leżał na łóżku, zbierając siły, a ja, przed lustrem, prezentowałem mu akcje, jakimi chcę znokautować przeciwnika. A to zejście w lewo-skos i ciosy na tułów, a to przepuszczenie prawego przeciwnika i moja kontra prawym.

– Jak to wygląda, Mistrzu? – zapytałem.

– Bardzo dobrze. Tylko pamiętaj, że lustro nie oddaje ciosów. Teraz już nie szalej, bo się wypalisz. Koncentruj się, myśl o walce, wyobrażaj ją sobie, myśl, jak ją rozegrasz i już nie skacz, bo stracisz wszystkie siły. – Oczywiście musiał zakończyć w swoim stylu, czyli z przekąsem.

Wychodząc na ring, wiedziałem, że jest to dla mnie walka o wszystko. Obecność Jurka przy ringu była ogromnym wyróżnieniem. Cały czas tłumaczyłem sobie, że skoro on we mnie wierzy, to znaczy, że mam szansę na zwycięstwo. Tak też się stało.

Wygrałem przez nokaut w drugiej rundzie, w dobrym stylu, po akcji, którą wiele razy ćwiczyliśmy na treningach. Jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu podbiegłem do Jurka i z ringu przybiliśmy żółwika. Później stało się to już naszą małą tradycją i zawsze po zwycięstwie podbiegałem do niego, by podzielić się radością i podziękować. Wiedziałem, że to przede wszystkim jego zasługa. Byłem dumny jak paw, gdy się później dowiedziałem, że w tej walce zastosowałem więcej elementów, które spodobały się Mistrzowi.

– Bardzo dobry był ten twój prawy na prawy. Ta akcja wymaga odwagi i precyzji. No i, muszę ci powiedzieć, że jesteś dość szybki i dynamiczny jak na wagę ciężką.

Nigdy tych chwil nie zapomnę.Rozdział 4 Podróże z Mistrzem

Po kilku dniach odpoczynku trzeba było wracać do codzienności. Tyle że mój nowy przyjaciel, podobnie jak ja, nie traktował codzienności jako czegoś monotonnego. Szybko okazało się, że boks to niejedyna nasza wspólna pasja. Tą drugą były podróże samochodem. Na Jurku moja ciągła jazda między Częstochową a Warszawą nie robiła najmniejszego wrażenia, on też spędzał w samochodzie znaczną część swojego życia. Nieustannie gdzieś go zapraszano, a to na wręczanie jakiejś nagrody, a to w związku z jakimś wydarzeniem kulturalnym, to znów na otwarcie nowej hali sportowej. No i, oczywiście, na wszystkie gale bokserskie. Ludzie go uwielbiali.

Spotkaliśmy się tydzień po mojej walce w Opolu. Nie zdążyłem przekroczyć progu domu, gdy Mistrz oznajmił mi, że nie mamy czasu.

– Mam samochód w warsztacie. Chodź, Marcin, podjedziemy do sejmu twoim autem, mam tam pilną sprawę do załatwienia.

– Żaden kłopot – odparłem.

Wyjazd z posesji na drogę nie był jednak taki prosty. Nim ukazała się ta właściwa, asfaltowa szosa, trzeba było najpierw przejechać ze trzysta metrów wąską i krętą leśną drogą. Nie znałem jej jeszcze na pamięć, więc jazda nią w moim wykonaniu była dość chaotyczna.

– Wąsko tu, trzeba się pilnować, żeby nie wjechać w drzewo – powiedziałem tak trochę na usprawiedliwienie

– Ale co ty opowiadasz! Parę lat temu przyjechali do mnie wielką białą limuzyną Andrzej Gołota i Ziggy Rozalski. Tym rzeczywiście mogło być za wąsko, ale wjechali i wyjechali bez problemów. Nie narzekaj.

Zrobiłem wielkie oczy ze zdumienia. Jak im się udało tu wykręcić? Zastanawiałem się nad tym dłuższą chwilę.

Dziewięć lat później, przy okazji walki Tomka Adamka w Mohico Sun, spotkałem się w Stanach z Ziggym Rozalskim. Przy wspólnej kolacji, w przeddzień walki, wspominaliśmy Mistrza. Tamta sytuacja z limuzyną utkwiła mi w pamięci tak mocno, że postanowiłem zapytać o to Ziggy’ego.

– Pamiętasz, Ziggy, jak razem z Andrzejem przyjechaliście do Jurka wielką, białą limuzyną?

– Jasne, że pamiętam... Kurwa... nie mogliśmy tam potem wykręcić.

„A więc wszystko jasne” – pomyślałem, uśmiechając się w duchu. Już wtedy mogłem przecież zauważyć, że Jurek to niepoprawny optymista. On zawsze widział szklankę do połowy pełną, a nie do połowy pustą. Zresztą nasze treningi były tego najlepszym przykładem. Gdyby nie był tak wielkim optymistą, na pewno nie zdecydowałby się na nie, gdyż talentem nie dorastałem mu nawet do pięt.

Podjechaliśmy pod sejm. Chciałem poczekać w samochodzie, by nie krępować Mistrza podczas rozmów w najważniejszym gmachu naszego kraju, ale Jurek kazał mi się szybko zbierać, powiedział, że mamy mało czasu. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy sejm od środka. Na korytarzu wszyscy, niezależnie od ugrupowania politycznego, witali się z Mistrzem bardzo serdecznie, a on mnie wszystkim po kolei przedstawiał.

– To Marcin Najman, polski bokser wagi ciężkiej. Może oglądałeś w telewizji jego ostatnią wygraną walkę? – mówił to prawie każdej napotkanej osobie.

Wtedy, mimo że naprawdę czułem się nieco zażenowany, byłem dumny. Ale nie dlatego, że Jurek opowiadał swoim kolegom posłom o mojej wygranej walce, tylko że się tak silnie ze mną utożsamiał. To było wręcz niewiarygodne. Nie wiem, czy sprawił to fakt, że nie znając drogi, potrafiłem bezkolizyjnie wyjechać z posesji Jurka, ale już następnego dnia zadzwonił do mnie z propozycją wspólnego wyjazdu na Mazury, do jego domku nad jeziorem. Oczywiście, ja miałem być kierowcą. Bardzo mnie ucieszyło to zaproszenie, bo pomijając kolejny zaszczyt, jaki mnie spotkał (jeszcze niedawno nawet przez myśl by mi nie przeszło, że będę sobie jeździł samochodem na wspólne wypady z guru polskiego boksu), to, wstyd się przyznać, ale jeszcze nigdy nie byłem na Mazurach. Jurek miał punktualność we krwi, więc gdy zjawiłem się pod jego domem dziesięć minut spóźniony, nie oszczędził mi kilku złośliwości.

– Już chciałem po ciebie wyjechać. Myślałem, że zgubiłeś drogę. – Niby to były żarty, ale dał mi jasno do zrozumienia, że spóźniać się nie należy.

W czasie jazdy wysłuchałem długiej opowieści o Mazurach. Był nimi zauroczony. Kochał wodę i wszelkie związane z nią rozrywki, poza tym był doświadczonym ratownikiem. Na miejsce dojechaliśmy po południu. Mistrz, oprócz punktualności, był też doskonale zorganizowany. Mimo że do zmroku pozostało już niewiele czasu, zdążył jeszcze oprowadzić mnie po swojej posiadłości. Było tam naprawdę pięknie. Drewniany domek w stylu góralskim stał na wzgórzu. Spadzisty teren posesji schodził wprost do jeziora. Mistrz miał swój kawałek brzegu i minimolo.

– Nie jest może tak okazałe jak w Sopocie, za to moje własne. Jak mówi przysłowie, ciasne, ale własne – oznajmił.

To nie wszystko. Przy brzegu zobaczyłem zacumowaną łódkę.

– Popływamy? – zapytałem.

– No, a po co tu przyjechaliśmy? – odpowiedział mi pytaniem.

W swoim życiu pływałem już statkami, zwiedzałem nawet „Dar Pomorza”, ale motorówką nigdy jeszcze nie płynąłem. Wyglądała na szybką, miała kierownicę i silnik, pomyślałem więc, że możemy spróbować... Nie zastanawiając się długo, zaproponowałem, że może to ja poprowadzę.

–Ty, chłopcze, możesz co najwyżej poprowadzić tutaj przy brzegu krowę za ogon. Nie masz uprawnień, musiałbyś mieć kartę sternika. – Mistrz w dość osobliwy sposób ostudził moje zapędy. Uśmiechnąłem się tylko, a to powiedzenie z krową zapamiętałem i kilka razy sam je wykorzystałem.

Łódka rzeczywiście była szybka. Po prawie czterdziestominutowym rejsie przybiliśmy do brzegu. Motorówka zrobiła na mnie niemałe wrażenie.

– Gdzie ją pan kupił? – zaciekawiłem się.

– Odkupiłem od kolegi. To amerykańska maszyna, nie uwierzysz, ale to jest łódka z filmu Miami Vice.

– Nie, dlaczego miałbym nie wierzyć, jest naprawdę świetna. Pewnie ten model zrobił furorę, skoro taką samą pływali policjanci z Miami.

– Kto ci powiedział, że taką samą? Mówiłem wyraźnie, że to jest właśnie łódka z tego filmu. Była do kupienia na jakiejś licytacji z pamiątkami z filmu i przyjaciel mi ją wylicytował, a potem przysłał.

To po prostu niewiarygodne! Widziałem ją wiele razy, kiedy jako mały dzieciak, oglądałem filmy dla „drugiej zmiany”, gdy miałem szkołę po południu. A teraz, po latach, tą samą łódką pływałem sobie po mazurskim jeziorze. Chciałem jakoś dowcipnie spuentować tę historię i wypaliłem:

– Skoro mamy taką łódkę, to jeszcze do policji powinniśmy się zapisać i pływać jak tamci z Miami.

Jurek uśmiechnął się i odpowiedział na to:

– Może ty. Bo ja wiele lat byłem w milicji na etacie, boksowałem dla milicyjnego klubu Gwardia Warszawa.

– Aż mi się wierzyć nie chce! Łapał pan złodziei? Prowadził jakieś śledztwa albo dochodzenia?

– No... byłem kapitanem dochodzeniowym... Co miesiąc dochodziłem po wypłatę. – Obaj wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.

Później Jurek mi wytłumaczył, że każdy, kto boksował w Gwardii, był na etacie milicjanta. Ale jedyną jego pracą był boks i reprezentowanie klubu. Zresztą, po słynnej awanturze w Zakopanem, kiedy to, tuż przed olimpiadą, Jurek w pojedynkę próbował rozbić cały oddział miejscowych milicjantów, próżno się było u niego doszukiwać cech „zawodowej solidarności”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: