Kapitan Jamróz - ebook
Kapitan Jamróz - ebook
Dysponują futurystycznym sprzętem, świetnym wyszkoleniem i doświadczeniem, ale to wiedza , patriotyzm oraz poczucie obowiązku będą ich najpotężniejszą bronią.
Zwyciężyliśmy Niemców w bitwie o Okęcie...
Być może wygramy Powstanie Warszawskie...
Ale czy Polska będzie dzięki temu bezpieczna, czy poza Warszawą będzie wolna?
Jak pokonać Sowietów, jak zmienić ponure powojenne losy Polski?
Te pytania stawia sobie kapitan Leszek Jamróz, namaszczony przez majora Wojtyńskiego na dowódcę Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego Armii Krajowej, który przeniósł się z 2007 roku w czasy drugiej wojny światowej.
– O kurczę. – W głosie Wałeckiego brzmiał podziw. – To najbardziej pokręcony pomysł, o jakim słyszałem.
– Nie będę się spierać. – Po raz pierwszy od wielu dni Jamróz się uśmiechnął. – Ale daje szansę.
Zapadło milczenie. Każdy gryzł się z własnym sumieniem i strachem.
– Wchodzę – odezwał się w końcu Stańczak. – To głupie, ale chyba nie wymyślimy niczego lepszego. Możemy naprawdę odwrócić kartę.
– Wchodzę – zadeklarował Borek. – Nie będę czekał, aż mnie złapią i wywiozą na białe niedźwiedzie albo wpakują kulę w tył głowy.
– Ja też – powiedział Wałecki. – Cholernie nie lubię mrozu.
Spojrzeli na siebie. Choć nikt nie wykonał najmniejszego gestu, wstali w jednym momencie.
Znowu byli razem.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-50-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
19 czerwca 1944, przedmieścia Warszawy
Snajper czekał.
Zawsze najpierw czekał.
Pięć lat. Czternaście realizacji. Dwudziestu dziewięciu ludzi, których dosięgły kule.
Było mu gorąco i niewygodnie, ale nauczył się być cierpliwym i nie zwracać uwagi na fizyczne dolegliwości. Zadanie było w gruncie rzeczy nieskomplikowane, stanowisko dobrze ukryte, pole ostrzału czyste, odległość niewielka. Dla karabinu Sako TRG 42 dwieście metrów nie stanowi wymagającego dystansu. Podobnie jak dla wprawnego strzelca.
Sierżant Stanisław Obara był kimś więcej niż wprawnym strzelcem. Ongiś pancerniak, dowódca czołgu, przekwalifikował się łatwo; znacznie łatwiej, niż myślał. Miał talent do tego typu roboty: sokoli wzrok, pewną rękę i nieludzki spokój w duszy. Teraz czekał na strzał i nie wykazywał oznak zniecierpliwienia. Żuł słonecznikowe pestki (i ciągle pluł łuskami; spotter zastanawiał się, co bardziej doprowadza go do szału: samo plucie czy całkowita odporność strzelca na protesty), obserwował przedpole i czekał.
Zmierzchało. Było ciepło, nawet upalnie, powietrzem poruszały niewielkie podmuchy wiatru.
Wedle ostatniej, trzeciej w ciągu ostatnich kilku dni zapowiedzi figurant powinien pojawić się o dziewiątej, przed zapadnięciem zmroku.
Spotter poruszył się, niecierpliwym gestem odganiając wyjątkowo natarczywego komara. Jednocześnie Obara usłyszał w słuchawce głos dowódcy.
– Idzie kontakt – powiedział cicho Wojtyński.
Obara przyłożył oko do celownika optycznego. Faktycznie, po chwili w polu widzenia pojawił się młody mężczyzna w długim jasnym prochowcu. Szedł niepewnym krokiem, rozglądając się na boki. Delikatny, lekki wietrzyk rozwiewał poły płaszcza.
W końcu mężczyzna stanął. Rozejrzał się. Wyciągnął z kieszeni gazetę. Rozłożył ją i zaczął udawać, że czyta. Idiotyzm: światła było zbyt mało, by czynność mogła uchodzić za naturalną. Obara nie zastanawiał się nad tym; czujny i skupiony łowił każdy odgłos i każdy najmniejszy nawet ruch.
Miejsce było odludne, położone na dalekiej Ochocie. Najbliższe domy stały prawie trzysta metrów dalej. Na ewentualne pytanie o latarnie uliczne mieszkańcy rozdziawiali ze zdziwienia usta. Jedynym punktem charakterystycznym była mała przydrożna kapliczka, z maleńkim, pełgającym światełkiem zapalonej niedawno świeczki.
Czytający gazetę mężczyzna miał spotkać się z człowiekiem, na którego polowali od wielu tygodni.
– Jeszcze parę minut i możemy się zwijać – mruknął Obara. – Zaraz będzie za ciemno.
Spotter przytknął oko do lunety obserwacyjnej.
– No – potwierdził. – Już teraz gówno widać.
– Jedzie. Na piętnastej – padła kolejna informacja. Major bardzo rzadko okazywał jakiekolwiek emocje, ale Obara w jego głosie wyraźnie słyszał napięcie. Wcześniej kilka razy uderzali w pustkę; teraz polowanie wkraczało w decydującą fazę. Wszyscy chcieli mieć je za sobą.
Z prawej, podskakując na wybojach, nadjechał samochód osobowy.
Obara wstrzymał oddech.
Samochód zatrzymał się. Kierowca nie gasił silnika. Kilkanaście metrów dalej mężczyzna w płaszczu podniósł wzrok, przez chwilę przyglądał się pojazdowi i kierowcy. Potem nieco nerwowymi ruchami złożył gazetę, wsadził ją do kieszeni i niespiesznie ruszył w stronę auta.
Obara oderwał na sekundę oko od celownika i pokręcił bębnem nastawy. Obraz wyostrzył się. Kierowca miał na głowie kapelusz. Jego twarz tonęła w cieniu. Nieistotne: identyfikacja tego człowieka została dokonana już wcześniej. Obara miał tylko nacisnąć spust i zadbać, by kula sięgnęła celu.
– Zielone światło – usłyszał głos Wojtyńskiego.
A więc jednak. Nie będzie więcej czekania. Nie uderzą znowu w pustkę.
Stanowisko majora znajdowało się w pobliżu, w miejscu, z którego dowódca miał pełną możliwość obserwacji terenu i celu. Wojtyński zawsze starał się panować nad wszystkimi elementami operacji.
Strzelec zaczął ściągać spust.
W tym momencie coś poruszyło się w samochodzie. W lewej dolnej części oka celownika Obara zauważył jakiś cień, którego nie powinno tu być i którego pochodzenia nie potrafił w pierwszej chwili określić. Przesunął lufę nieco w dół i w prawo.
– Broń! – krzyknął.
Palec dokończył ruch.
Huk strzału zabrzmiał ostro w cichym powietrzu letniego wieczoru.
Kula przeleciała dwieście metrów w jedną trzecią sekundy i wbiła się w skroń człowieka zajmującego miejsce na tylnym siedzeniu, który właśnie wysuwał przez okno lufę pistoletu maszynowego. Broń wypadła na zewnątrz, a mężczyzna zniknął z pola widzenia.
Wtedy wydarzyło się wiele rzeczy naraz.
Silnik samochodu ryknął i pojazd skoczył do przodu, jakby pchnięty gigantyczną sprężyną. Niedawny czytelnik gazety był zbyt blisko, w związku z czym zareagował z opóźnieniem – cios zadany końcówką zderzaka podciął go i rzucił na ziemię. Auto nabierało pędu; Obara kończył ryglować zamek.
Nim strzelił powtórnie, z oddalonych o kilkadziesiąt metrów zarośli rozległa się seria karabinu maszynowego MG 42. Operator miał mało czasu na podjęcie decyzji i sporą odległość przed sobą. Pomimo tego seria była celna. Oszałamiająco szybkie staccato kul zabębniło o kocie łby i karoserię oddalającego się pojazdu. Pękły szyby, z przebitego baku chlusnął strumień benzyny, z hukiem strzeliła trafiona kulą opona. Samochód zakołysał się i przekrzywił na bok. Kierowca dodał gazu, silnik zawył jakby w proteście, spod opon sypnęło kamieniami i kurzem; Obara obrócił długą niemal na metr lufę i pociągnął spust. Pocisk przeszedł przez wytłuczoną szybę tylnego okna, przebił górną część oparcia i trafił w szyję kierowcy. Mężczyzna poleciał twarzą na kierownicę, bezsilne ręce straciły chwyt i opadły wzdłuż ciała. Samochód zjechał z drogi, przeskoczył siłą rozpędu przez płytki przydrożny rów, po czym uderzył w rachityczną, powykręcaną jakby w reumatycznych spazmach olchę, złamał ją niemal u podstawy i potoczył się dalej. Ponownie zagrzmiał odległy kaem. Kule przebiły potrzaskaną karoserię i wyrwały kępki trawy wokół.
Samochód przejechał jeszcze dwadzieścia metrów, po czym stanął.
Obara zarepetował broń, przytknął oko do celownika i czekał. Nie dostrzegł żadnego ruchu, jeżeli nie liczyć niewielkiego strumyczka benzyny nadal wyciekającej ze zbiornika. Po gwałtownej erupcji przemocy świat ponownie zastygł w ciszy i spokoju.
– Sekcja Alfa, sprawdzić kontakt i figuranta – usłyszał głos Wojtyńskiego. – Obara, ubezpieczasz.
– Zrozumiałem – potwierdził sierżant.
Z krzaków po drugiej strony drogi wyskoczyło trzech żołnierzy z bronią gotową do strzału. Jeden z nich podbiegł do podnoszącego się z kolan mężczyzny w jasnym prochowcu. Pomógł mu wstać, po czym obaj szybko oddalili się w stronę stojącego w ukryciu samochodu sekcji zabezpieczającej akcję. Dwaj kolejni podeszli ostrożnie do rozbitego auta. Jeden z nich zajrzał do środka.
– Tu Alfa Jeden. Obaj nie żyją – usłyszał w słuchawkach jego głos Obara. – Jeden z nich to figurant. Ten, co chciał strzelać.
– Jesteś pewien, Alfa Jeden? – zapytał Wojtyński.
Żołnierz nachylił się. Błysnął flesz.
– Zrobiłem zdjęcie. Ale jestem pewien.
– Dobrze. Obszukaj go, zabierz im broń i dokumenty i zwijamy się. Uwaga, wszystkie sekcje. Koniec akcji. Odwrót.
Obara rozładował broń i podniósł się do klęczek. Spotter otarł pot z czoła.
– No – powiedział tonem człowieka zrzucającego z ramion nadmiernie załadowany plecak, po czym zaczął zbierać porozrzucane wokół przyrządy pomiarowe i termos z dawno wystygłą kawą.
Sto metrów dalej, na stanowisku dowodzenia, porucznik Leszek Jamróz nerwowo zatarł ręce. Czuł, że napięcie zaczyna go pomału opuszczać; zdawał sobie sprawę, że na dobre nie odejdzie nigdy. Spojrzał na Wojtyńskiego. Dowódca batalionu umiał maskować uczucia, ale tym razem w oczach migała melancholia; może nawet złość.
– Udało się – powiedział Jamróz.
– Tym razem tak.
– Ostatnim razem też się udało. I wcześniej też.
Wojtyński schował lornetkę do futerału. Wzruszył ramionami. Byli sami na stanowisku dowodzenia.
– To nie ma znaczenia – odparł.
– Przesadzasz. System ochrony batalionu jest szczelny. Informacje dochodzą z wyprzedzeniem. Tak jak wcześniej. Tak jak teraz.
– Aż do pierwszego razu, kiedy przyjdą za późno. Zdążyliśmy o włos. Tamtych było dwóch, a miał być jeden. Chcieli zlikwidować Staniszewskiego.
– Bo?
Wojtyński skrzywił się ze zniecierpliwieniem.
– Nabrali podejrzeń, na tyle, by uznać, że Staniszewski ich wystawia. Jak do tego doszli? Nie wiem. Są ostrożni i mają masę kontaktów wśród naszych rodzimych komuchów. Możliwe, że infiltrują znacznie głębiej, niż nam się wydaje.
– Nie wiem. To raczej izolowane środowisko. Ludzie wiedzą, kto jest kim. Od komuchów raczej trzymają się z daleka.
– My też jesteśmy wyizolowanym środowiskiem. Nie mamy znowu tak wielu kontaktów.
– Może to i lepiej.
– I tak, i nie. Nie lekceważ komunistów. Są skuteczni. Stoi za nimi siła i dowolne środki materialne.
Jamróz przyjrzał się dowódcy uważniej. To było do niego niepodobne. Wojtyński hołdował zasadzie, żeby nigdy nie uzewnętrzniać emocji. A teraz jego głos wręcz drżał od pasji.
– Od początku było wiadomo, że ani jedni, ani drudzy nie odpuszczą. Niemcy słabną, więc mamy z nimi coraz mniej kłopotów. Sowieci są aktywni i będą jeszcze bardziej. Tak po prostu jest.
– Jasne. To nie zmienia faktu, że w końcu będą górą.
Taki pesymizm również nie pasował do obrazu dowódcy. Jamróz zawsze sądził, że Wojtyński przetrwa wojnę nie tylko niedraśnięty fizycznie, ale również bez uszczerbku na psychice. Ktoś w tym towarzystwie musiał wydawać się niezniszczalny. Wszyscy potrzebowali tego równie mocno, jak sukcesów w walce.
– Na razie idzie zgodnie z planem. Trzymamy Sowietów z dala od nas, opanujemy Warszawę, przyjedzie rząd, Amerykanie zapewnią dostawy…
Wojtyński skrzywił się.
Owszem, po raz kolejny udało się zidentyfikować, namierzyć i zlikwidować sowieckiego agenta, mającego za zadanie rozpracowanie struktur batalionu. Staniszewski, mężczyzna z gazetą, był jednym z najbardziej wydajnych informatorów Stańczaka, szefa kontrwywiadu oddziału. Ulokowany wysoko w strukturach komunistycznych organizacji działających w podziemiu, na terenie stolicy przydał się już nieraz, za co był zresztą hojnie wynagradzany.
Ale Wojtyński wiedział, że przeciwnik może działać w skali, która dla niego była niedostępna. Wróg miał niemal nieograniczone zasoby, wsparcie Zachodu i konkretny plan działania. Opanowanie Polski i ustanowienie powolnego sobie rządu było tylko jego częścią, nawet nie celem samym w sobie. Wojtyński miał przy tym świadomość, że Sowieci doskonale wiedzą o istnieniu batalionu, a co za tym idzie, nie ustaną w wysiłkach, by nie tylko przechwycić znajdującą się w jego rękach technologię, ale również wydobyć od żołnierzy oddziału wiedzę dotyczącą przyszłości. Fakt, że chodziło o wiedzę co do szczegółów nieaktualną – wydarzenia, przynajmniej w Polsce, toczyły się nieco innym torem niż w wersji historii znanej Wojtyńskiemu i spółce – nie miał znaczenia. Liczyła się znajomość mechanizmów, procesów, a także, co równie istotne, wiedza na temat personaliów. Wojtyński mógł się założyć, że Stalin dałby wiele, by dowiedzieć się, na którego ze swoich podwładnych może bezwzględnie liczyć, a kto planuje go zdradzić. Były to informacje bezcenne dla każdego jedynowładcy.
– Więc co dalej? – zapytał Jamróz.
– Nic.
– Nie rozumiem.
Wojtyński westchnął. Żołnierze zaczęli się wycofywać. Gdzieś nieopodal zawarczał silnik ciężarówki.
– Dowództwo, tu Alfa. Ładunki gotowe – zaszumiało w słuchawce.
– Przyjąłem – powiedział Wojtyński. – Odpalaj.
Jeden z żołnierzy nacisnął guzik detonatora. Eksplozja była niewielka, stłumiona, wystarczająca jednak, by zamienić samochód ze zwłokami dwójki ludzi w nierozpoznawalny wrak. Płomień ostro kontrastował z zapadającą szybko ciemnością.
Wojtyński spojrzał na Jamroza.
– Zwijamy się – powiedział.
Porucznik nawet się nie poruszył.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie.
– Odpowiedziałem.
– Powiedz jeszcze raz, żebym zrozumiał. Sowieci nie zrezygnują. Będą dalej próbowali nas rozpracować. Uda im się w końcu kogoś kupić. Możliwe. Więc co? Odpuszczamy? Płynęliśmy pięć lat, a teraz zawracamy przed portem?
Wojtyński już się odwracał, ale zawahał się. Porucznik spojrzał mu w oczy. Przeszedł go dreszcz; nigdy nie widział dowódcy w takim stanie ducha. Nie chodziło o melancholię czy złość. W tym człowieku była jakaś złowróżbna rezygnacja.
– Zdajesz sobie sprawę, co się wydarzy? – zapytał cicho Wojtyński.
– Pytasz, jaki jest plan? Opanowujemy stolicę, przyjeżdża rząd, Amerykanie dostarczają broń i popierają nas wobec Sowietów… – Urwał, bo zobaczył, że Wojtyński go nie słucha.
– Nigdy nie wrócimy do siebie, rozumiesz? – zapytał major.
– No... – Jamróz zawahał się. Co właściwie chciał powiedzieć? – Większość się na to zgodziła.
– Wiem. Co oznacza, że mniejszość, która się nie zgadza, też będzie musiała tu tkwić. Czy chce, czy nie. Obojętnie, jak się sytuacja potoczy, odwrotu nie będzie. Może uda się zmienić przyszłość, a może nie.
– Ale...
– Czy mamy prawo tego żądać od ludzi?
Jamróz poczuł nagły przypływ irytacji.
– Każdy dowódca ma prawo żądać od żołnierzy poświęcenia, nawet poświęcenia życia – wypalił, może odrobinę głośniej, niż zamierzał.
Spodziewał się reprymendy, ale zamiast tego poczuł rękę na ramieniu.
– Każda epoka ma swój kodeks postępowania. Zdaje mi się, że szczególnie dotyczy to wojska. Tyle że my nie należymy do tej epoki. Nie mamy tu rodzin, żadnego zakotwiczenia, właściwie nic nas tu nie trzyma. Nie istniejemy społecznie. Więc jak mogę wymagać od ludzi, żeby za to umierali?
– Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
– Chciałbym.
– Więc po co to wszystko? Walka, ryzyko, wysiłek? Nie miało sensu?
– Nie wiem. I pewnie nigdy się nie dowiem.
– Jezu.
– Przyjmijmy, że wygrywamy powstanie, przyjeżdża rząd i jest wolna Polska. Czy wtedy wszystko nabiera sensu?
– Oczywiście. Mamy Polskę. Nie taką, jaką pamiętamy, ale naszą. Jesteśmy tu pięć lat. Przyzwyczailiśmy się. Chłopaki myślą o zakładaniu rodzin. Wszystko się ułoży.
– Obyś miał rację.
– To jest twoja racja. To mniej więcej mówiłeś przez ten czas. I ludzie ci uwierzyli. Ja ci uwierzyłem.
Wojtyński odwrócił się. Jego ramiona, mocne i muskularne, opadły nieco.
– Nie mogę przez to spać – powiedział cicho.
Jamróz nigdy nie zapomniał tych słów. ■