Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kaprys hrabianki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kaprys hrabianki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 271 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TE­GOŻ SA­ME­GO AU­TO­RA WY­SZŁY NA­STĘ­PU­JĄ­CE DZIE­ŁA:

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa… 1 tom… 1 80

Jesz­cze mał­żeń­stwa… 1 tom… 1 80

Wil­ma… 1 tom… 1 80

Hra­bia-Sta­ro­sta… 2 tom… 3 60

Ję­drzek… 1 tom… 1 20

Li­no­skocz­ka… 1 tom… 2 40

Wczo­raj­si, Se­rya 1… 1 tom… 1 50

Wczo­raj­si, Se­rya II, 1896… 1 tom… 1 40

Nok­turn Szo­pe­na… 1 tom… 1 20

Ta­jem­ni­ca… 1 tom… 1 20

Z róż­nych puł­ków. 1 tom… 2 40

Zię­cio­wie domu Kohn et C-ie II wy­da­nie… 2 tom… 3 00

Nera Po­lac­ca, 1895… 1 tom… 2 00

Swat, 1895… 1 tom… 1 80

Hra­bi­na, 1895… 1 tom… 2 00

Ak­tor­ka, 1886… 1 tom… 2 00

High-life, – Dok­tór, 1896… 1 tom… 2 00

Przy na­szych dwo­rach, 1895… 1 tom… 2 00

Re­zy­den­ci, 1896… 1 tom… 2 00

Ostat­ni, 1896… 1 tom… 2 00

Hi­sto­rycz­ne To i Owo 1897… 1 tom… 2 00

Ze Star­żów pani Ap­pel­ste­in 1897… 2 tom… 3 20

Nie­dy­skre­cja 1897… 1 tom… 2 00

Pan­na Sta­rzyń­ska 1897… 1 tom… 2 –

Od­ręb­na isto­ta… 1 tom… 2 00

Pa­ra­fian­ka 1897… 2 tom… 3 00KA­PRYS HRA­BIAN­KI.

Już z dzie­sięć lat mi­ja­ło, jak ukoń­czyw­szy szko­ły za­ko­pa­łem się na wsi, aby za­ra­biać na chleb. Stra­ci­łem z oczów ko­le­gów uni­wer­sy­tec­kich z Kra­ko­wa i in­nych zna­jo­mych pierw­szej zło­tej mło­do­ści.

Za­le­d­wie cza­sem do­cho­dzi­ły mnie wie­ści o nich: że ten się oże­nił, ów umarł, a tam­ten wy­szedł na zna­ko­mi­te­go au­to­ra, czy ma­la­rza. Ale set­ki zgi­nę­ło w za­mę­cie ży­cia i jego wal­ki.

Smut­no mi się przy­znać, lecz naj­mniej, a może nic nie wie­dzia­łem o tych, z któ­ry­mi mnie naj­ści­ślej­sze w swo­im cza­sie, wią­za­ły wę­zły przy­jaź­ni.

Naj­rza­dziej mi się obi­ja­ły o uszy na­zwi­ska tych wła­śnie, z któ­ry­mi na jed­nej ła­wie słu­cha­łem wy­kła­dów pro­fe­so­rów, z któ­ry­mi nie­jed­ne noc spę­dzi­łem nad ko­dek­sem praw, czy kar­ta­mi go­rącz­ko­wo obie­ga­ją­ce­mi w par­tyi ba­ka­ra­ta.

Dziw­ne ko­le­je ży­cia! Bo wła­ści­wie jak­by przez igrasz­kę losu, ani razu, od cza­su opusz­cze­nia Kra­ko­wa, nie spo­tka­łem Zbi­gnie­wa Ko­ryń­skie­go, mego ko­le­gi ze szkół i uni­wer­sy­te­tu, może je­dy­ne­go praw­dzi­we­go przy­ja­cie­la sze­ściu lat uro­czej, peł­nej na­dziei i ilu­zyi mło­do­ści.

Ale bo tez ten Zbi­gniew był naj­sym­pa­tycz­niej­szym ty­pem mło­dzień­ca. Wy­cho­wa­ny wzo­ro­wo przez ko­cha­ją­cą go nad wszyst­ko mat­kę, dziw­nie zdol­ny i wy­kształ­co­ny, nie­zmier­nie żywy, we­so­ły – a w uczu­ciach swych świe­ży i mło­dy.

Ta świe­żość jego ser­ca, ta szla­chet­ność jego du­szy, czy­ni­ły go sym­pa­tycz­niej­szym wśród ty­sią­ca in­nych. W tej de­li­kat­no­ści uczuć i wy­kształ­ce­nia, czuć było tro­skli­wą mi­łość ma­cie­rzyń­ską ko­bie­ty z ser­cem i ro­zu­mem.

Od­bi­jał on od wszyst­kich swych ko­le­gów, jak od­bi­ja w oran­że­ryi cie­plar­nia­na ro­śli­na, de­li­kat­no­ścią i bar­wą li­ści, za­pa­chem kwia­tu.

– Pa­nicz! – na­zy­wa­li go ko­le­dzy, za­har­to­wa­ni od ko­leb­ki do ży­cia rze­czy­wi­ste­go, po­zy­tyw­ni, re­al­ni w swych po­glą­dach. Ale pa­nicz ten był jed­nym z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych słu­cha­czy pra­wa i fi­lo­zo­fii.

– Ko­ryń­ski da­le­ko zaj­dzie – mó­wił nie­je­den pro­fe­sor, i toż samo twier­dzi­li­śmy wszy­scy, wi­dząc tę nie­zwy­kłą wro­dzo­ną zdol­ność, po­pie­ra­ną am­bi­cyą i naj­szla­chet­niej­sze­mi o za­da­niach i ce­lach czło­wie­ka, po­ję­cia­mi.

Zbi­gniew był przy­tem bar­dzo przy­stoj­nym i ma­jęt­nym. Jego świe­ża, ru­mia­na i ścią­gła twarz, o pięk­nych i re­gu­lar­nych ry­sach, o de­li­kat­nym pusz­ku pod no­sem, o w tył nie­dba­le za­rzu­co­nych blond wło­sach, w zu­peł­nej była har­mo­nii z jego cha­rak­te­rem. Dużo ar­ty­sty! do­syć męż­czy­zny! nie­co ko­bie­ty! – okre­ślił do­sko­na­le Ko­ryń­skie­go, nasz ko­le­ga, a dzi­siej­szy zna­ko­mi­ty po­wie­ścio­pi­sarz.

Przy­lgnę­li­śmy do sie­bie całą siłą, na­szych, nie­star­ga­nych jesz­cze uczuć.

Z praw­dzi­wym też ża­lem roz­łą­cza­li­śmy się. Po sze­ściu la­tach wspól­nej pra­cy, bo­ga­ci w świa­dec­twa kra­kow­skiej al­mae-ma­ter, peł­ni wia­ry, dumy, na­dziei, obaj uśmie­cha­li­śmy się do ży­cia z wy­ra­zem try­um­fu i po­go­dy.

– Ży­cie do nas na­le­ży! – za­wo­łał już w wa­go­nie pę­dzą­cym ku gra­ni­cy pru­skiej Zbi­gniew, któ­ry na­uki ukoń­czył z od­zna­cze­niem, a któ­re­mu do­tąd jego pięk­na po­sta­wa i pięk­na rów­nież du­sza, jed­na­ły sym­pa­tye wszyst­kich.

Smut­no mi się zro­bi­ło.

Od­cho­dzą­cy po­ciąg świ­stem lo­ko­mo­ty­wy za­my­kał nie­ja­ko pierw­szy tom mego ży­cia.

Mniej zdol­ny, mniej ma­ją­cy szczę­ścia do lu­dzi, mniej hoj­nie przez na­tu­rę upo­sa­żo­ny, nie po­wra­ca­łem w ro­dzin­ne stro­ny z tą co Ko­ryń­ski wia­rą w przy­szłość, z tym we­so­łym i peł­nym za­ufa­nia do ży­cia uśmie­chem.

W kil­ka go­dzin póź­niej, od­cho­dzą­cy po­ciąg w stro­ny wo­łyń­skie, uno­sił i mnie tak­że. Wpraw­dzie przy­rze­kli­śmy so­bie czę­sto do sie­bie pi­sy­wać, nie­raz się spo­tkać i od­wie­dzać, ale­śmy żad­nej z tych obiet­nic nie do­trzy­ma­li.

Na­sze ko­le­je były róż­ne.

Mnie rze­czy­wi­stość za­przę­gła do płu­ga, Zbi­gniew na­pa­wał się tyl­ko wo­nią kwia­tów ży­cia i sma­kiem jego owo­ców.

Ja go­spo­da­ro­wa­łem na ka­wał­ku ro­dzin­nej i cięż­kiej zie­mi; on, je­dy­nak i dzie­dzic du­żej for­tu­ny – uży­wał.

Na­sza ko­re­spon­den­cya trwa­ła krót­ko. On mi ob­szer­nie opi­sy­wał wra­że­nia wy­nie­sio­ne z Pa­ry­ża a ja mu w od­po­wie­dzi na to, zda­wa­łem re­la­cyę ze swych za­tar­gów o mie­dzę i słu­żeb­no­ści, z są­sia­da­mi i chło­pa­mi.

Po roku ko­re­spon­den­cya się urwa­ła, prze­szedł­szy wszyst­kie fazy li­stow­nych sto­sun­ków, lu­dzi uno­szo­nych wi­chu­rą ży­cia w prze­ciw­ne stro­ny. I mi­nę­ło lat dzie­sięć, w któ­rych na­zwi­ska na­wet Zbi­gnie­wa Ko­ryń­skie­go nie usły­sza­łem.

Cza­sem sta­wał mi w my­śli wy­raź­nie jego por­tret o de­li­kat­nych kon­tu­rach, lek­kim na­ma­lo­wa­ny pędz­lem, lecz gdzież go było szu­kać? Cza­sem żywo mi się na­su­wa­ły wspo­mnie­nia tak sil­nie mnie ze Zbi­gnie­wem wią­żą­ce. Za­smu­ca­ły mnie i roz­ma­rza­ły, lecz na krót­ko, bo w kuź­ni ży­cia nie było cza­su na sny mło­do­ści. Dzi­wi­ło mnie tyl­ko, że o Zbi­gnie­wie nie sły­szę, że jesz­cze nie wy­szedł na zna­ko­mi­tość jaką, ku cze­mu miał wszel­kie wa­run­ki. Dzi­wi­łem się, że nig­dy nie do­cho­dzi­ło mnie echo czy­nów czło­wie­ka, po któ­rym wszy­scy cze­goś się spo­dzie­wa­li.

Ten był już do­sko­na­łym ad­wo­ka­tem, ów za­chwy­cał po­wie­ścią, trze­ci i czwar­ty wcho­dził w sze­re­gi gło­śnych pra­cow­ni­ków, z któ­ry­mi się kraj li­czył, a o naj­zdol­niej­szym, o naj­szla­chet­niej­szym – ci­sza! Czyż­by nas Zbi­gniew za­wiódł, czyż­by się po­tknął na śli­skiej dro­dze ży­wo­ta? Wresz­cie sam za­ję­ty po uszy pra­cą na roli, za­po­mnia­łem zu­peł­nie o Ko­ryń­skim.

Pra­ca moja przy­nio­sła mi owo­ce, bo w dzie­sięć lat po roz­po­czę­ciu go­spo­dar­stwa, uzna­łem za sto­sow­ne wy­brać się do War­sza­wy na wy­sta­wę rol­ni­czą. Pro­wa­dząc za sobą kil­ka wa­go­nów pysz­nych koni, ja­ło­wic i owiec, nad­zwy­czaj­ne oka­zy bu­ra­ków i mar­chwi, po­dą­ży­łem do sy­re­nie­go gro­du.

War­sza­wa wy­glą­da­ła od­święt­nie. Ty­sią­ce lu­dzi uwi­ja­ło się po uli­cach; ruch, zgiełk i gwar wiel­kie­go mia­sta, pa­no­wał wśród jego wy­so­kich i po­pie­la­tych mu­rów, od świ­tu do no­we­go nie­mal świ­tu.

W tym róż­no­barw­nym tłu­mie lu­dzi, któ­rych róż­ne gu­sta i na­mięt­no­ści, obo­wiąz­ki i próż­niac­two ze wszyst­kich stron kra­ju po­ścią­ga­ły, od­naj­dy­wa­łem wie­lu zna­jo­mych. Co­dzień nie­mal spo­ty­ka­łem ja­kąś twarz, o któ­rej nie wie­dzia­łem, czy mi się śni­ła, czy też ją w ży­ciu na­praw­dę wi­dzia­łem. To ko­le­ga z pierw­szych lat po­by­tu w gim­na­zy­um opa­lo­ny i gru­by hrecz­ko­siej, to wy­ele­gan­to­wa­ny zna­jo­my ze świa­ta więk­sze­go, to ad­wo­kat ze stron da­le­kich, z któ­rym ra­zem słu­cha­łem eko­no­mii po­li­tycz­nej, rzu­ca­li się na­prze­mian w moje ob­ję­cia.

Czło­wiek młod­niał i od­świe­żał się wspo­mnie­nia­mi.

Raz póź­nym już wie­czo­rem, zna­la­złem się w jed­nej z pierw­szo­rzęd­nych re­stau­ra­cyi. Peł­no w niej było lu­dzi i zgieł­ku. Sto­li­ki gę­sto ob­sa­dzo­ne ki­pia­ły ży­ciem, we­so­ło­ścią i śmie­chem. Przy jed­nym sie­dzia­ła ja­kaś po­czci­wa ro­dzi­na oby­wa­tel­ska, przy dru­gim zdra­dza­ła się zło­ta mło­dzież cią­głe­mi wy­strza­ła­mi bu­te­lek szam­pa­na, przy trze­cim po­chy­le­ni ku so­bie gło­wa­mi, szwar­go­ta­li z ży­wem za­ję­ciem i z chci­wo­ścią w oczach, bo­ga­ci przed­się­bier­cy nie­miec­cy.

Jak­że róż­ne typy! – wy­mu­szo­ne i na­tu­ral­ne, wstręt­ne i sym­pa­tycz­ne, swo­je i obce – jak w ob­ra­zie ja­kim, gru­po­wa­ły się w ca­łość. Prze­glą­da­jąc te sto­li­ki, od­ga­du­jąc my­śli tych niby za­ję­tych je­dze­niem lu­dzi, ba­wi­łem się do­sko­na­le, choć pie­kiel­ny ruch re­stau­ra­cyj­ny nie po­zwa­lał mi nad ni­czem dłu­żej się za­trzy­mać. Była to pa­no­ra­ma lu­dzi, któ­rych ścią­ga­ją wy­sta­wy i wy­ści­gi.

Na­gle ude­rzy­ła mnie twarz zna­jo­ma. Ja­kiś męż­czy­zna sie­dział sa­mot­nie w dru­gim koń­cu sali i zda­wał się od­da­wać tym sa­mym co i ja spo­strze­że­niom.

Ten nie­zna­jo­my za­in­te­re­so­wał mnie żywo szla­chet­no­ścią ry­sów, głę­bo­ko­ścią i me­lan­cho­lią spoj­rze­nia. Mógł on tyl­ko na­le­żeć do tej kla­sy lu­dzi, w któ­rej je­dy­nie się zna­cho­dzą rzad­kie, dys­tyn­go­wa­ne swą po­wierz­chow­no­ścią po­sta­cie.

Był mło­dym i przy­stoj­nym, ale twarz jego wy – dała mi się dziw­nie zmę­czo­ną i znu­dzo­ną. Zda­wał się pa­trzeć i nie wi­dzieć, słu­chać, a nie sły­szeć.

Za­rzu­cił niby w tył swe zło­te wło­sy i pod­nió­sł­szy pięk­ną gło­wę, pusz­czał kłę­by dymu z cy­ga­ra. My­ślą nie był w tej ha­ła­śli­wej sali.

Ja go gdzieś zna­łem, czy kie­dyś wi­dzia­łem. Mę­czy­łem gło­wę, aby so­bie przy­po­mnieć oko­licz­no­ści, z któ­rych mi ta fi­zy­ogno­mia w pa­mię­ci utkwi­ła. Na­próż­no! nie ten, ani ów.

Już czu­łem się znu­żo­ny tą mo­ral­ną i gwał­tow­ną w ta­kich ra­zach pra­cą mó­zgu, już chcia­łem gdzie­in­dziej skie­ro­wać me cie­ka­we oczy – gdy nie­zna­jo­my mój, sam do sie­bie się uśmiech­nął. Sko­czy­łem jak opa­rzo­ny, prze­bie­głem salę, i sta­jąc przed za­du­ma­nym blon­dy­nem, za­wo­ła­łem:

– Zbi­gniew!

Tak! to był on, po­wstał, spoj­rzał i rzu­cił się w moje ob­ję­cia.

Usie­dli­śmy na­prze­ciw­ko sie­bie, i ka­zaw­szy so­bie po­dać bu­tel­kę wina, ga­wę­dzi­li do póź­nej nocy.

Gdy je­den usta­wał, – za­czy­nał dru­gi. Na­gle, w jed­nej se­kun­dzie, od­ży­ły w pier­wot­nej świe­żo­ści uczu­cia, któ­re z nas w swo­im cza­sie, czy­ni­ły Ore­ste­sa i Py­la­de­sa ław uni­wer­sy­tec­kich.

Już ci­sza za­le­ga­ła uli­ce War­sza­wy, gdy­śmy się roz­sta­wa­li, na­zna­cza­jąc na­stęp­ne spo­tka­nie na­za­jutrz, w tej sa­mej re­stau­ra­cyi i o tej sa­mej go­dzi­nie.

Gdym przy­był do ho­te­lu i zo­stał sam, uczu­łem się dziw­nie ja­koś roz­stro­jo­nym. Ten Zbi­gniew dzi­siej­szy nie był tym sa­mym, któ­re­go zna­łem nie­gdyś. Ko­ryń­ski od­mie­nił się znacz­nie…

Spo­strze­że­nie to za­smu­ci­ło mnie głę­bo­ko. Czyż­by czas, ten nie­ubła­ga­ny sta­rzec, ogo­ła­cał wszyst­kich z tego, co kto ma naj­pięk­niej­sze­go i naj­szla­chet­niej­sze­go?

Zbi­gniew nie był już tym ide­al­nym mło­dzień­cem, po­ry­wa­ją­cym swą po­ezyą, zdu­mie­wa­ją­cym swą wia­rą, olśnie­wa­ją­cym swym ro­zu­mem.

Był jak­by ocię­ża­ły i znu­dzo­ny. Pe­wien cy­nizm tłu­mił w jego du­szy ide­alizm; ja­kieś le­ni­stwo nie po­zwa­la­ło mu wznieść się po­nad po­ziom; ja­kiś re­alizm, sy­ba­ry­tyzm, za­bił w nim aspi­ra­cye i po­ry­wy wznio­słe.

Okrop­na zmia­na!

Dzie­sięć lat! – co one mogą zro­bić z czło­wie­ka? Za­miast wzmoc­nić pięk­no du­cha, nisz­czą na­wet jego śla­dy.

Któż­by się w tym dzi­siej­szym Zbi­gnie­wie, znu­dzo­nym i nie pra­gną­cym ni­cze­go, do­my­ślił tego mło­dzień­ca, obie­cu­ją­ce­go nie­gdyś być ozdo­bą na­sze­go po­ko­le­nia!

A jak zmie­nił się w swym cha­rak­te­rze, tak też zmie­nił się i w po­wierz­chow­no­ści.

Był przy­stoj­nym, na­wet bar­dzo przy­stoj­nym, i po­zo­stał ta­kim, ale gdzież u li­cha po­dział się z jego twa­rzy ten urok po­etycz­ny, ta głę­bo­kość spoj­rze­nia? Dzie­sięć lat! – i już wy­żło­bi­ła się prze­paść mię­dzy jed­nym i tym sa­mym czło­wie­kiem.

Nie po­zna­łem Zbi­gnie­wa, nie po­zna­wa­łem też i jego du­szy i ser­ca, jego za­pa­try­wań i in­te­li­gen­cyi. Ta zmia­na do­tknę­ła mnie głę­bo­ko; oba­la­ła ona naj­pięk­niej­sze moje teo­rye, znie­chę­ca­ła do ży­cia.

– A może – my­śla­łem wresz­cie – czas każ­de­go z nas w ten spo­sób pięt­nu­je i może dla­te­go lu­dzie wy­obra­ża­ją go so­bie w po­sta­ci zgryź­li­we­go i znu­dzo­ne­go star­ca?

Zbi­gniew opo­wie­dział mi w krót­ko­ści swe ży­cie, a wy­da­ło mi się ono dziw­nie czczem i próż­nem. Dużo po­dró­ży, dzie­sięć kar­na­wa­łów, mnó­stwo wra­żeń, kil­ka mi­ło­stek – oto co wy­peł­ni­ło ży­wot tego, któ­ry zda­wał się nie mieć gra­nic dla swych wznio­słych ma­rzeń i szla­chet­nych am­bi­cyi.

Cóż zro­bił przy swych środ­kach?

Toż ja, przy­ku­ty do płu­ga i nie mo­gą­cy wznieść się po nad po­ziom co­dzien­nych, za­mknię­tych w cia­snem kół­ku obo­wiąz­ków, zro­bi­łem wię­cej…

Czyż Stwór­ca na to daje jed­nost­kom wy­jąt­ko­we zdol­no­ści i nad­zwy­czaj­ne środ­ki, aby je tak mar­no­wa­ły?

Co – py­ta­łem sam sie­bie nie­mal z roz­pa­czą – mo­gło uśpić w Zbi­gnie­wie to wszyst­ko, tak pięk­ne, szczyt­ne, któ­re w nim tro­skli­wa mat­ka wy­pie­lę­gno­wa­ła, a pierw­sza mło­dość wy­kształ­ci­ła?

Co ze Zbi­gnie­wa zro­bi­ło tego tu­zin­ko­we­go pa­ni­cza, któ­ry z nu­dów zje­chał na wy­sta­wę rol­ni­czą, choć, jak mi się przy­znał, nic go nie ob­cho­dzą bu­ra­ki ani ho­len­dry? Co mo­gło usu­nąć mu z ży­cia cel? – co mo­gło osła­bić jego wia­rę, a za­mie­nić w cy­nicz­ny jego do­bry uśmiech?

Na dru­gi dzień, o go­dzi­nie dzie­wią­tej wie­czo­rem po­dą­ży­łem do tej sa­mej re­stau­ra­cyi. Mie­ści­ła się ona w świe­żo na­ów­czas otwar­tym ho­te­lu Brüh­low­skim, w po­bli­żu Sa­skie­go ogro­du.

W sali za­sta­łem już Zbi­gnie­wa; cze­kał na mnie przy tym sa­mym, na ubo­czu sto­ją­cym, sto­li­ku i przy­rzą­dzał tak zwa­ny kru­szon, z wina szam­pań­skie­go i po­ma­rańcz.

Go­rą­co było na dwo­rze, go­rą­co i w sali, z ra­do­ścią więc po­wi­ta­łem nie­tyl­ko przy­ja­cie­la, ale i na­pi­tek.

Lecz Zbi­gniew wy­dał mi się bar­dziej jesz­cze, niż wczo­raj znu­dzo­nym. Roz­ru­sza­nie go szło mi trud­no. Do­pie­ro po ko­la­cyi i po kil­ku szklan­kach roz­grze­wa­ją­ce­go i chło­dzą­ce­go ra­zem na­po­ju, oży­wił się.

Cza­sem oczy jego tak żywo bły­snę­ły, taki szcze­ry uśmiech prze­le­ciał po ustach, iż z ra­do­ścią są­dzi­łem przez chwi­lę, że mój daw­ny Zbi­gniew ist­nie­je jesz­cze pod zmie­nio­ną po­wło­ką, że jesz­cze wskrze­sić go moż­na.

Ale złu­dze­nie trwa­ło krót­ko; Ko­ryń­ski sam z po­śpie­chem przy­wdzie­wał ma­skę.

– Wiesz! – za­gad­ną­łem – że cię znaj­du­ję bar­dzo zmie­nio­nym, zmie­nio­nym we­wnętrz­nie nie do po­zna­nia.

Zbi­gniew mach­nął ręką i ode­zwał się z go­ry­czą, nie po­zwa­la­jąc mi do­koń­czyć.

– Ko­góż­by, mój dro­gi, nie zmie­ni­ło ży­cie?

Zwró­ci­łem roz­mo­wę na inny te­mat, wi­dząc że ten nie ro­bił przy­jem­no­ści memu przy­ja­cie­lo­wi. Wtem, w chwi­li roz­mo­wy naj­zwy­klej­szej, spo­strze­głem na­gle dziw­ną i gwał­tow­ną zmia­nę w twa­rzy Zbi­gnie­wa. Oczy wy­trzesz­czo­ne za­pu­ścił gdzieś przed sie­bie, śmier­tel­na bla­dość okry­ła jego ob­li­cze, war­gi mu drga­ły…

Onie­mia­łem, prze­ra­żo­ny.

Do­my­śla­łem się, że coś w sali do któ­rej ty­łem sie­dzia­łem, było po­wo­dem tej prze­ra­ża­ją­cej me­ta­mor­fo­zy.

Ten nie­okre­ślo­ny wy­raz roz­pa­czy czy prze­stra­chu na jego twa­rzy, wzra­stał; aż na­gle krew ude­rza­ją­ca mu do gło­wy, za­mie­ni­ła w szkar­łat jego bla­de ob­li­cze.

Była chwi­la, w któ­rej są­dzi­łem że mu ser­ce pęk­nie, bo sły­sza­łem jego ude­rze­nia. Oczy Zbi­gnie­wa na kimś zbli­ża­ją­cym się z tyłu, wy­raź­nie spo­czy­wa­ły.

Obej­rza­łem się.

Oko­ło na­sze­go sto­li­ka prze­cho­dzi­ła bar­dzo pięk­na i stroj­na ko­bie­ta. Oto­czo­na była kil­ku męż­czy­zna­mi. Twarz jej bla­da o czar­nych oczach, ja­śnia­ła szczę­ściem i za­do­wo­le­niem. To­a­le­ta wy­kwint­na zdra­dza­ła jej spo­łecz­ną sfe­rę. Z nie­okre­ślo­nym uśmie­chem lwi­cy prze­szła sze­lesz­cząc je­dwa­biem i pa­trząc oko w oko Zbi­gnie­wo­wi.

Znik­nę­li!

Spoj­rza­łem na przy­ja­cie­la, któ­ry do­pie­ro jak­by od­zy­sku­jąc zmy­sły, głę­bo­ko ode­tchnął i opu­ścił się bez­sil­nie na po­rę­cze fo­te­la.

– Co ci jest? – za­wo­ła­łem.

Ko­ryń­ski wy­pił dusz­kiem szklan­kę wina, wstał, za­chwiał się… i z trud­no­ścią wy­szep­tał:

– Wyjdź­my… tu dusz­no…

Ob­li­cze jego od­zy­ski­wa­ło swą zwy­kłą bla­dość, a błysz­czą­ce dziw­nym ja­kimś wy­ra­zem oczy, mia­ły w so­bie coś krwa­wią­ce­go przy­ja­zne ser­ce.

Wy­pro­wa­dzi­łem ra­czej Zbi­gnie­wa, bo opar­ty na mo­jem ra­mie­niu, z trud­no­ścią po­stę­po­wał.

– Gdzie chcesz się udać? – za­py­ta­łem.

– Chodź­my… chodź­my do ogro­du… – od­parł Ko­ryń­ski.

Wie­czór był cud­ny; gwiaz­dy, jak bry­lan­ty prze­dzie­ra­ły swe świa­tło przez gę­stą czerw­co­wą zie­lo­ność drzew. Zda­la do­cho­dził nas tur­kot i ruch wiel­kie­go mia­sta, o któ­rem za­po­mi­nać ka­zał księ­życ spa­ce­ru­ją­cy jak mo­carz na tle błę­kit­ne­go ak­sa­mi­tu.

Dą­ży­li­śmy w naj­mniej lud­ne czę­ści ogro­du.

– Ah! jak tu do­brze! – wy­szep­tał Zbi­gniew i po­cią­gnął mnie ku ław­ce ukry­tej w pu­szy­stej zie­lo­no­ści ogrom­ne­go kasz­ta­na.

– Jak tu do­brze – cią­gnął da­lej – jak do­brze zda­la od lu­dzi, z dło­nią przy­ja­cie­la w dło­ni, przy­ja­cie­la z któ­rym się śni­ło i ma­rzy­ło…

Uści­snął mnie. Uczu­łem jak­by zwil­żo­ne łza­mi jego po­licz­ki, a on da­lej mó­wił:

– Gdy po­my­ślę… temu lat dzie­sięć.. pa­mię­tasz czem by­łem?… czem­że je­stem?

Urwał i mil­czał, a ci­sza ta była tak po­waż­ną, tak uro­czy­stą, że nie był­bym się od­wa­żył jej prze­rwać. Czu­łem jak mi się ser­ce ści­ska­ło i cier­pia­łem jego wiel­kiem cier­pie­niem.

Zbi­gniew za­czął:

– Czyś za­uwa­żył tę ko­bie­tę? Ski­ną­łem gło­wą.

– Od lat… od lat sied­miu pierw­szy raz ją wi­dzę, wy­pięk­nia­ła, a ja…

Urwał zno­wu i znów za­czął z uśmie­chem kon­wul­syj­nym:

– Mó­wi­łeś żem się zmie­nił. Nie zmie­ni­łem się, mój dro­gi! tyl­ko z po­pio­łów tego Zbi­gnie­wa któ­re­go zna­łeś, wy­rósł ten któ­re­go masz przed sobą, do ni­cze­go? Tam­te­go, za­bi­ła ta wła­śnie ko­bie­ta.

I znów za­pa­no­wa­ło dłu­gie mil­cze­nie, Zbi­gniew z gło­wą po­chy­lo­ną, trzy­ma­ną w obu rę­kach wspar­tych na ko­la­nach, sie­dział za­du­ma­ny.

Ci­sza co­raz uro­czyst­sza, ci­sza krót­kiej czerw­co­wej nocy zstę­po­wa­ła na zie­mię. Cza­sem prze­rwał ją tyl­ko pta­szek przed­wcze­śnie zbu­dzo­ny i bi­ją­cy z krzy­kiem skrzy­dła­mi o zie­lo­ne drzew li­ście. Cza­sem kro­pla rosy po­chy­li­ła traw­kę i uśmiech­nę­ła się bry­lan­tem do gwiazd i księ­ży­ca.

Zbi­gniew się ocu­cił, twarz od­sło­nił i za­wo­łał:

– Słu­chaj, mój dro­gi, naj­lep­szy przy­ja­cie­lu! – opo­wiem ci! Gdy­śmy się po ukoń­cze­niu szkół roz­łą­czy­li w Kra­ko­wie, po­dą­ży­łem, jak wiesz, do domu, gdzie na mnie cze­ka­ła ta naj­droż­sza mat­ka, ta ko­bie­ta, ja­kiej dru­giej nie było – ja­kie cza­sem za­miast anio­łów, Bóg zsy­ła na zie­mię. Od­da­ła mi dzie­dzic­two po­zo­sta­wio­ne przez ojca, po­więk­szo­ne przez nią i rze­kła: "Ma­rze­nie moje urze­czy­wist­nio­ne! daję ci wszyst­ko, co Bóg po­zwo­lił mnie, mat­ce, dać uko­cha­ne­mu sy­no­wi, bo pięk­ną du­szę, pięk­ne cia­ło i pięk­ną for­tu­nę. Te­raz do uwień­cze­nia mych ma­rzeń jesz­cze cze­goś po­trze­ba, Chcia­ła­bym przed śmier­cią mieć cór­kę i wnu­ka! Ży­cie jest krót­kiem, a dla męż­czy­zny za­czy­na się z chwi­lą, gdy je dzie­li z ko­bie­tą god­ną sie­bie; gdy go do wal­ki z ży­ciem i szla­chet­nych czy­nów za­chę­ca para fi­glar­nych, wy­cią­ga­ją­cych się do nie­go od łona mat­ki, rą­czek. Nie szu­kaj dłu­go żony i nie żą­daj od niej, aby ci co wię­cej w po­sa­gu przy­nio­sła, prócz do­bre­go ser­ca i ko­cha­nej twa­rzy. Za­nad­to cię ko­cha­łam, aby czę­sto nie my­śleć o tej, któ­ra ci kie­dyś mnie za­stą­pi. Po­wiem ci na­wet, że go­rą­co pra­gnąc abyś jak naj­mniej mar­no­wał cza­su, któ­ry tak do­brze użyć moż­na, na szu­ka­nie żony – przy­go­to­wa­łam ci ją, wy­cho­wa­łam i wy­chu­cha­łam pra­wie. W są­siedz­twie do­ro­słą pan­ną jest Wan­da X., z któ­rą ba­wi­łeś się dziec­kiem bę­dąc, a któ­ra łą­czy w so­bie wszyst­kie przy­mio­ty, o ja­kich ma­rzyć mogą – taki jak ty, mło­dy czło­wiek i jego mat­ka.

Pa­trzy­łam na nią, na jej wy­cho­wa­nie, jej cno­ty i wady, i nie wi­dzę nig­dzie lep­szej, god­niej­szej cie­bie żony. Uczu­cia się jed­nak nie na­ka­zu­je. Je­że­li ci się bę­dzie po­do­ba­ła, będę szczę­śli­wą, je­śli nie – za­wód ten po­li­czę mię­dzy roz­cza­ro­wa­nia ży­cia – któ­re są mniej przy­kre, gdy je na­ka­zu­je mi­łość ma­cie­rzyń­ska!"

Wkrót­ce po­zna­łem pan­nę "Wan­dę X. Była to ślicz­na isto­ta, w któ­ra cu­dem ja­kimś, siłą swej mi­ło­ści, mat­ka moja prze­la­ła swój urok ser­ca, ro­zu­mu i du­szy. Li­czy­ła ośm­na­sta wio­snę, a była tak hożą we­so­łą, na­iw­ną i ro­zum­ną, pięk­ną i świe­żą, iż przy­pa­tru­jąc się jej, zda­wa­ło mi się za­wsze, że się przy­glą­dam ob­ra­zo­wi mi­strza.

W sześć mie­się­cy po po­wro­cie do domu, by­łem naj­szczę­śliw­szym z lu­dzi, by­łem bo­wiem za­rę­czo­ny z naj­ide­al­niej­szą dziew­czy­ną, któ­rą co­dzień wię­cej ko­cha­łem uczu­ciem tem sil­niej­szem, im dal­sze ono było od wszel­kiej na­mięt­no­ści zmy­sło­wej. Cóż to było za szczę­ście nie­ziem­skie, to moje ży­cie wśród tych dwóch ko­cha­ją­cych mnie ko­biet! Coż to było za szczę­ście nie­biań­skie, sły­szeć co­dzień z ust mat­ki za­sy­ła­ną go­rą­cą dzięk­czyn­ną mo­dli­twę do Boga, że jej po­zwo­lił urze­czy­wist­nić wszyst­kie ma­rze­nia! Cóż to za szczę­ście było, mieć przy so­bie tę uro­czą przy­bra­ną w cia­ło po­ezyę, szcze­bio­czą­cą i wpa­tru­ją­cą mi się w oczy, z tym nad­mia­rem wia­ry i uczu­cia!

Cza­sem zda­wa­ło mi się, że mi ser­ce pęk­nie – pęk­nie ze szczę­ścia!

Zbi­gniew prze­stał mó­wić, za­sło­nił twarz rę­ka­mi i zda­wa­ło mi się, że po­sły­sza­łem jak­by dła­wio­ne gwał­tem łka­nie.

Po dłu­giej i uro­czy­stej prze­rwie za­czął:

– Ale w oko­li­cy, o mie­dzę z nami gra­ni­czył dom hrab­stwa Z. zna­ny w sze­ro­kich ko­łach to­wa­rzy­skich, a pan­na Ja­dwi­ga Z. przy­jaź­ni­ła się z Wan­dzią.

Dziw­na to była ko­bie­ta, roz­wi­nię­ta przed­wcze­śnie, spryt­na, dow­cip­na i za­lot­na. Mia­ła w ca­łej swo­jej oso­bie ja­kiś czar za­trwa­ża­ją­cy, kto­ry ją czy­nił isto­tą nie­po­spo­li­tą i in­te­re­su­ją­cą. Nie­raz, pa­mię­tam, spo­glą­da­łem na nią z za­py­ta­niem w du­szy, czy ta ko­bie­ta jest ko­bie­tą, czy ma ser­ce i ro­zum, czy tyl­ko ich fał­szy­wy od­blask? Hra­bian­ką pro­mie­nia­ła nie­zwy­kłym bla­skiem nie­wie­ścim. Une bril­lan­te ap­pa­ri­tion po­wie­dział­by fran­cuz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: