Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kartki na wietrze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kartki na wietrze - ebook

Alejandro nie żyje. Jego brat i przyjaciele, zgrana paczka od czasów dzieciństwa, ledwie mają czas na żałobę. Martwią się losem Guadalupe, córki Alejandra. Chcą obdarzyć ją całą miłością, jaką czuli do jej ojca, i zapewnić dziewczynce bezpieczną przyszłość. Tyle że brakuje im pieniędzy. Alejandro zainwestował wszystkie oszczędności w kupno pewnego piłkarza,bardzo obiecującego młodzieńca, który teraz gra w trzeciorzędnym klubie w interiorze. A trzysta tysięcy dolarów, które kosztował, szybko wyparowuje.Jak sprzedać napastnika, który nie strzela goli? Jak radzić sobie w świecie, którego reguł się nie zna? Jak ocalić przyjaźń, gdy porażki stopniowo podkopują jej fundamenty? Fernando, Mauricio i Rusek, by osiągnąć swój cel, niemal po omacku podejmą szereg prób zrodzonych ze sprytu, niewiedzy, bezradności i natchnienia.

Eduardo Sacheri urodził się w Buenos Aires w 1967 roku. Z wykształcenia historyk, wykłada na uniwersytecie i uczy w liceum. Współpracuje z argentyńską i międzynarodową prasą. Na podstawie powieści Sekret jej oczu powstał film Juana Josego Campanelli (Sacheri był współtwórcą scenariusza) - jeden z najgłośniejszych w historii argentyńskiego kina, wyróżniony wieloma nagrodami, w tym Oskarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego (2010). Książki Sacheriego były już tłumaczone na ponad dwadzieścia języków.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7943-910-2
Rozmiar pliku: 924 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Po wyjściu z cmentarza stoją przez dłuższą chwilę na chodniku, jakby musieli dopiero zdecydować, gdzie iść albo co robić dalej. Fernando patrzy na przyjaciół. Mauricio spuszcza wzrok. Rusek wytrzymuje spojrzenie Fernanda i jego oczy wypełniają się łzami.

Czyli to już to. Śmierć Małpy. Przez osiem miesięcy w czasie bezsennych nocy Fernando właśnie tak sobie to wyobrażał. Tak, a przecież inaczej. Rzeczywistość jest prostsza, bardziej elementarna. Bo to już to: zimowe słońce, które kryje się gdzieś za Castelar, wysoki mur cmentarza, długi chodnik, ciężarówki i oni trzej, wciąż niezdecydowani, co robić.

Rusek wskazuje podbródkiem skrzyżowanie z ulicą Yrigoyena.

– Napijecie się kawy?

Mauricio kiwa głową i we dwóch ruszają przed siebie. Fernando zwleka. Nie ma ochoty na kawę. Tyle że nie ma też ochoty tak stać ani wracać na cmentarz. Nie ma ochoty na nic.

Podąża za nimi, z rękami w kieszeniach, i wkrótce ich dogania. Po drugiej stronie ulicy mieści się nędzny bar, gdzie sprzedają hamburgery i hot dogi, ale również kawę. Rusek idzie złożyć zamówienie, pozostali siadają przy stoliku pod oknem. Mauricio rozgląda się po wnętrzu. Jedna z lodówek z napojami cieknie. Okienny parapet lepi się od brudu. Na ścianie wymalowano pękatego hamburgera: „Tylko 8 peso”, zachęca wielki pomarańczowy napis.

– Co za nora – zauważa Mauricio.

Fernando przytakuje z bladym uśmiechem.

– Małpa byłby zachwycony – odpowiada. – Zawsze uwielbiał takie podupadłe lokale.

Teraz to Mauricio słabo się uśmiecha, a Fernando uświadamia sobie, że nigdy dotąd nie mówił o Małpie w czasie przeszłym. Rusek przynosi kawę. Ponieważ stolik jest kulawy, plastikowe kubki chwieją się i z tego, który przypadł Mauriciowi, wylewa się większość płynu. Rusek wraca do lady, żeby poprosić obsługującego o jakąś ścierkę.

– Jak to do niego dotrze… – szepcze Mauricio, patrząc za przyjacielem. – Bo na razie jeszcze nie dotarło.

– To prawda – zgadza się Fernando, wspominając czuwanie przy zwłokach i pogrzeb.

Wczoraj i dzisiaj Rusek kilka razy płakał, ale nie potrafił usiedzieć na tyłku nawet pięciu minut. Poza tym przezornie – Fernando jest tego pewny – ani na chwilę nie zbliżył się do trumny. Czy dzięki temu odczuwał mniejszy ból? Czy na coś się zda zaprzeczanie faktom?

– Jak chcecie, możemy podłożyć pod tę nogę kawałek papieru – proponuje teraz, zjawiając się ze szmatą.

– Zostaw to, Rusek. Nie będziemy się opierać i po sprawie.

Fernando zastanawia się, czy istnieje sposób na zmierzenie bólu, ustalenie jego natężenia, umieszczenie go na skali. Który z nich trzech cierpi najbardziej? I jeszcze jedna wątpliwość: czy pokrewieństwo wpływa na siłę cierpienia? Bo jeśli tak, to on, Fernando, powinien być najsmutniejszy ze wszystkich. Tamci dwaj są przyjaciółmi Małpy. Byli. A on jest jego bratem. Był. Przeklęta gramatyka.

Z drugiej strony Rusek przyjaźnił się z Małpą od piątej klasy. Co bardziej się liczy, kiedy się cierpi? Więzy krwi i znajomość od początku życia czy trzydzieści lat najwierniejszej przyjaźni? Trudne pytanie. Bezsensowne, owszem, ale i trudne.

– Co się tak zagapiłeś na ten stół?

Mauricio wyrywa go z rozmyślań czy też raczej zmienia ich bieg. Bo Fernando, podnosząc głowę, dochodzi do wniosku, że z nich trzech z pewnością to on cierpi najmniej. Po takim egoiście wszystko spływa jak po kaczce. Fernando od razu źle się czuje z tą myślą. Jakby w zaistniałych okolicznościach okazała się zbyt podła.

– Zwyczajnie się zawiesiłem.

Pociąga długi łyk kawy. Jest kwaśna, jakby podgrzewali ją od rana. Fernando krzywi się z obrzydzeniem. Koledzy najwyraźniej podzielają jego opinię. Ulicą przejeżdża ciężarówka z krowami, hałasując tak, że przez chwilę nic nie słychać. Wszyscy trzej wyglądają na zewnątrz, na niekończący się sznur samochodów, autobusów i ciężarówek.

– Sądzę, że gdyby zorganizować konkurs na najbrzydszą ulicę świata, wygrałaby Yrigoyena – mówi Mauricio.

– Może i tak – odpowiada Fernando i jednym haustem dopija kawę.Małpa

Przezwisko Małpa nie miało związku z jego wyglądem, jako że był jasnowłosy, blady i niemal pozbawiony zarostu, a choć do szczególnie wysokich nie należał, zawsze trzymał się sztywno wyprostowany. Tak że wcale nie wyróżniał się nadmiarem owłosienia ani nieproporcjonalną, przygarbioną sylwetką – żadną z cech najczęściej kojarzonych z małpami. To przezwisko nadał mu Mauricio, który od małego lubił eleganckie, bezduszne koncepty. A nadał mu je w dniu, w którym Alejandro – wówczas dziesięcioletni i nigdy później nienazywany już tym imieniem – omal się nie zabił.

Nudzili się we czterech w pewne lutowe popołudnie, przed domem, w cieniu ogromnej wierzby płaczącej, gdy Alejandro nagle wskazał drzewo i oświadczył, że tylko on z nich wszystkich da radę wspiąć się na samą górę. Wierzba była stara, a jej korona gęsta; korzenie, które dawno temu rozsadziły chodnik, swego czasu mocno się dały we znaki robotnikom z gazowni zakładającym instalację.

Powiedzieli mu, że nie że nie zdoła dotrzeć na sam wierzchołek, ale raczej z przekory, a nie dlatego, że nie wierzyli w jego możliwości. Poza tym nie było jeszcze nawet czwartej i nie mieli nic lepszego do roboty, póki sąsiadki nie zakończą sjesty i nie będzie można znowu zagrać w piłkę.

Alejandro wstał, otrzepał ręce z ziemi i wskoczył na jeden z niższych konarów. Ledwie ruszył w górę, pozostali zaczęli go wyśmiewać, straszyć, krytykować sposób, w jaki się wspina, i grozić, że naskarżą matce. On jednak podciągał się z gałęzi na gałąź, coraz wyżej i wyżej, oni zaś, na dole, mrużyli oczy, chroniąc je przed liśćmi i kawałkami kory, które po drodze strącał. I choć ochrypli od krzyków, on i tak zbliżał się do kręgu światła wieńczącego koronę. Ostatni odcinek pokonał, obejmując pień rękami i nogami, jak koala, trochę z powodu cienkości górnych gałęzi, a trochę dlatego, że z tej wysokości wolał już nie patrzeć na ziemię.

W końcu dotarł na górę i powoli przesuwając stopy, bardzo ostrożnie obrócił się, by ich widzieć. Kiedy bezpiecznie usiadł, przestał się trzymać gałęzi, złapał własne genitalia i posłał kolegom w dole wiązankę sprośności. Później, zadowolony, rozejrzał się wokół, chcąc zapamiętać szczegóły nikomu nieznanej panoramy, jako że wszystkie okoliczne domy były niskie i nikt do tej pory z tak wysoka nie oglądał sąsiednich dachów. Świadomość, że jest pierwszy, i założenie, że tamci trzej nigdy w życiu nie zobaczą tego, co on, jawiły mu się jako przedsmak niezmierzonej chwały.

Wypełniony przyjemnie musującą w wypiętej piersi dumą zacisnął dłonie, rozpostarł ramiona i wydał z siebie gardłowy, modulowany okrzyk, wzorowany na tych, jakie podsłuchał w telewizji u Johnny’ego Weissmüllera i Rona Ely’ego, po czym zaczął walić się pięściami w klatkę piersiową, wrzeszcząc: „Jestem Tarzan, król małp!”.

Porwany entuzjazmem podskoczył na swojej gałęzi, raz i drugi, najpierw ostrożnie, nieśmiało, potem zuchwalej, aż w końcu podpora trzasnęła, co zmroziło krew w żyłach obserwatorom pod drzewem, zwłaszcza że on sam zaczął spadać w dół, z konara na konar, przyjmując po drodze najbardziej nieprawdopodobne pozycje i popiskując ze strachu.

Na szczęście wtedy żył jeszcze Abelardo Colacci, właściciel forda falcona, dbający o swe auto z czułością oddanego kochanka. Stary Colacci, przekonany, że styczniowe słońce szkodzi lakierowi, od grudnia do marca trzymał falcona pod wierzbą, co sprawiło, że Alejandro, zamiast upaść na ziemię czy chodnik, z piekielnym rumorem wylądował na dachu samochodu. Przez kolejne tygodnie wszyscy czterej pielgrzymowali do auta Colacciego, by w zamyśleniu kontemplować pozostawione przez Alejandra wgniecenia. „Tu walnąłem tyłkiem”, mówił Alejandro, jakby komentował szkielet wystawionego w muzeum dinozaura. „A tu głową”. Rusek z kolei dodawał: „Widzisz, jak to auto zamortyzowało upadek? Dzięki temu się nie zabiłeś. Chodnik czy asfalt by się tak nie wgiął. I byłbyś już martwy”. Po raz pierwszy powiedział tak, kiedy wpuścili ich do szpitalnej sali, gdzie, cały w gipsie, leżał Alejandro. A ponieważ uznał, że to niezwykle trafna i zarazem świadcząca o wrażliwości uwaga, powtarzał ją później za każdym razem, gdy zachodzili pod wierzbę.

W dniu wypadku, kiedy umilkł brzęk bitego szkła i sąsiedzi zaczęli wyglądać przez okna, by zobaczyć, jak zakładali, stłuczkę samochodową, co przytomniejsze zaś sąsiadki już łapały za telefon, żeby zadzwonić na pogotowie, trzej koledzy zbliżyli się do falcona, na którego dachu leżał Alejandro – brudny, poturbowany, jęczący, lecz bez wątpienia żywy. I właśnie wtedy Mauricio, ledwie ochłonął ze strachu, że jego najmłodszy kumpel nie żyje, wykrzywił się, uśmiechnął półgębkiem i na poczekaniu ukuł przezwisko, które przylgnęło do Alejandra na trwałe.

– Taa… Król małp… Z ciebie to małpa i tyle.

I tak zostało.2

Mauricio sięga po aktówkę, wyjmuje notes, otwiera na stronie pokrytej jakimiś bazgrołami i zaczyna tłumaczyć:

– Mam wszystko mniej więcej przemyślane. Bez niektórych szczegółów, bo brakuje części wyciągów z banku. Twoja stara – zwraca się do Fernanda – zgodziła się ich w najbliższym czasie poszukać. Tyle że chyba nie bardzo się w całej sprawie orientuje. Może gdybyś jej pomógł…

– Nie mieszkam u niej od szesnastu lat, Mauricio. Nic nie wiem o tych papierach.

– Tak, ale ona bardzo się postarzała. Sam widziałeś…

– Takimi rzeczami zawsze zajmował się Małpa.

Fernando napotyka wzrok Mauricia i poprawia się na krześle. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, żeby wychwycić malujący się w tym spojrzeniu wyrzut. Tamten myśli teraz, że źle zrobił, nie przejmując kontroli nad całą sprawą kilka miesięcy wcześniej, kiedy stało się jasne, że Małpa umiera. Fernando nie zdecydował się na to właśnie dlatego. Bo Małpa umierał i podejmowanie takich decyzji, porządkowanie dokumentów, precyzowanie niejasności, rozstrzyganie wątpliwości wydawało się przyspieszać koniec. Rusek wstaje i idzie do baru, żeby nie musieć czekać, aż kelner podejdzie przyjąć zamówienie. No i żeby – myśli Fernando – nie słuchać złych wieści, z którymi zaraz wyjedzie Mauricio.

– Mów – rzuca Fernando.

– Jest gorzej, niż przypuszczaliśmy. W banku prawie nic nie zostało. Jakieś resztki. Pytałem twoją starą, czy nie mieli jakiegoś ubezpieczenia albo papierów wartościowych…

– Papierów wartościowych? Małpa? – Fernando wcale nie chce być złośliwy, czasami jednak pomysły Mauricia wyprowadzają go z równowagi. Wczuł się w rolę prawnika. Notes, posrebrzane pióro, nowiutka aktówka. Przyjaciel rodziny, zatroskany, ale ostatecznie prawnik. Czyli że ani ubezpieczenia, ani papierów wartościowych.

– Twoja mama mówi, że nie – odpowiada Mauricio, nie wyczuwając sarkazmu.

– Ech, Mauricio. Jeśli chodzi o papiery wartościowe, to Małpa miał kiedyś takie bony wystawiane przez Ochotniczą Straż Pożarną z Morón. I to wszystko, stary.

– Wiem. Osobiście musiałem je spieniężyć.

– W porządku. Więc co teraz?

– Teraz nic. Nie ma kasy. Z tego, co dostał, jak go wyrzucili, nic nie zostało. A sporo tego przecież było. Dokładnie dwieście sześć tysięcy czterysta siedemdziesiąt pięć dolarów – uściśla Mauricio, zerkając na inną stronę swojego notesu. – Nie zapominaj, że to ja negocjowałem jego odprawę.

Pewnie. I to ty kazałeś sobie płacić, chociaż chodziło o starego kumpla. Fernando myśli tak, ale tego nie mówi.

– Więc co teraz?

– Rzecz w tym, Fernando, że nie mam pojęcia. Całą forsę Małpa wydał na tego piłkarza. Tego…

– Pittilangę. Maria Juana Bautistę Pittilangę – podpowiada Fernando, tonem, który znaczy: „Powinieneś wiedzieć”. Skoro już czynią sobie wyrzuty, to nawzajem.

W tym momencie wraca Rusek, niemal żonglując gorącymi kubkami.

– Nie byłoby prościej poprosić kelnera? – pyta Mauricio.

Oczywiście, że byłoby prościej, myśli Fernando. Ale proste rozwiązania nigdy Ruska nie pociągały. Rozstawia kubki i siada.

– I jak tam?

– Do dupy – odwarkuje Fernando, jakby ten zmęczony unik mógł się na cokolwiek przydać.Czas przyszły

Kończąc szkołę średnią, Małpa widział swoją przyszłość całkiem jasno. W ciągu roku Vélez Sarsfield zaproponuje mu pierwszy zawodowy kontrakt piłkarski. Po trzech czy czterech sezonach on, Małpa, stanie się najlepszym numerem cztery w Argentynie. W wieku dwudziestu trzech, najwyżej dwudziestu czterech lat zostanie wytransferowany za grube pieniądze do Włoch. Przez jakieś dwanaście sezonów będzie grał w Europie. Wreszcie wróci do ojczyzny, by zakończyć karierę w Atlético Independiente i odejść w chwale. Jednakże lista czasowników z przekonaniem odmienianych przez Małpę w czasie przyszłym bynajmniej się na tym nie urywała.

Zakończywszy karierę zawodniczą, utrzyma związki z futbolem, obejmując stanowisko trenera. Zacznie w jakimś drugorzędnym, ale dobrze rokującym klubie i po kilku sezonach, gdy zdobędzie doświadczenie, przeskoczy do pierwszej ligi. W którymś momencie, czy to jeszcze jako zawodnik, czy to już jako trener reprezentacji narodowej – a najlepiej dwa razy, w obu tych rolach – zapewni Argentynie kolejne mistrzostwo świata, w półfinale pokonując Anglię albo Niemcy, w finale zaś Brazylię.

Marzył o tym tyle razy i tyle razy o tym opowiadał – przekonany, iż człowiek nie powinien taić swoich wielkich radości, ani tych przeszłych, ani tych spodziewanych – że jego przyjaciele znali jego przyszłą biografię z wszelkimi szczegółami. Fernando i Mauricio uważali to za stratę czasu, ale Rusek często i z prawdziwym entuzjazmem wcielał się na prośbę przyjaciela w role kolegi z drużyny, masażysty, drugiego trenera czy specjalisty od wizerunku, w zależności od humoru.

Na nieszczęście dla nich obu, kiedy Małpa skończył dwadzieścia lat, został wezwany przez działaczy Vélez Sarsfield i usłyszał od nich w czasie przyszłym coś, czego by się nigdy nie spodziewał: że nie będzie im więcej potrzebny.

Oddali mu kartę zawodniczą, udzielając zgody, by kontynuował swoją obiecującą karierę w jakimkolwiek innym klubie, życzyli szczęścia i przy okazji poprosili, by zawołał następnego z kolejki, albowiem na identyczną decyzję czekało jeszcze siedmiu chłopaków.3

Przechodzą przez bramki i pozwalają się obszukać sennemu policjantowi. Wdrapują się do najwyższego rzędu, strzepują trochę kurzu z betonowego siedziska i zajmują miejsca. Fernando szacuje, że ta pojedyncza trybuna, która ciągnie się wzdłuż całej linii bocznej boiska, mieści najwyżej tysiąc pięćset do dwóch tysięcy widzów. Tyle że tej soboty przed południem padało, nadal jest pochmurno i na meczu zjawiło się nie więcej niż dwieście osób, rozsianych wokół w małych grupkach, takich jak ich własna.

Na boisko wychodzi miejscowa drużyna – w zielonych koszulkach i białych spodenkach.

– Ha! – rzuca szyderczo Rusek, gdy to widzi. – Tak, jak wam mówiłem, najpopularniejszym kolorem koszulek piłkarskich w Argentynie jest zielony.

– A ty ciągle swoje – podejmuje rękawicę Mauricio. – Kiedy się wreszcie pogodzisz z tym, że nie masz racji?

Rusek, jakby go nie słyszał, unosi dłoń, gotów wyliczać:

– Ferro, koszulki zielone. San Miguel, zielone. Ituzaingó, Deportivo Merlo, Sarmiento Junín i dzisiaj – zawiesza głos – San Martín Nueve de Julio.

– Nie sądzicie, że po tym, jak przejechaliśmy trzysta kilometrów, żeby obejrzeć ten mecz, moglibyście odłożyć swoje spory na kiedy indziej? – próbuje Fernando.

Ale Mauricio już się zbiera do ataku.

– Nie, mój drogi. Dużo częściej niż zielone występują czerwone i białe. – Teraz on wyciąga rękę i wylicza, pokazując na palcach. – Independiente, River, Argentinos Juniors, Estudiantes La Plata, Huracán, Los Andes, San Martín Tucumán, Huracán Tres Arroyos…

– Wymieniasz mi tu kluby z interioru – protestuje Rusek.

– A ty całą masę drugorzędnych. No więc dalej, jeśli sobie życzysz: Unión, Deportivo Morón, Instituto Córdoba. Mam kontynuować?

Fernando słucha kanonady nazw wypluwanych przez Mauricia. Ta jego pewność siebie, zimna determinacja, to samozadowolenie… Kiedy ścierają się w ten sposób z Ruskiem, Mauricio zdaje się dysponować pełnym arsenałem, a Rusek – całą naiwnością świata.

– Z czego się śmiejesz? – pyta Mauricio.

– Nie śmieję się, tylko uśmiecham. – Fernando z przyjemnością przybiera tajemniczą minę.

– To dlaczego się uśmiechasz? – Bombardowanie przybiera na sile. Aż niewiarygodne, jak łatwo wyprowadzić tego Mauricia z równowagi.

– Czekaj! Mandiyú Corrientes! – Rusek znów się rozpromienia, jakby właśnie jednym posunięciem wyrównał wynik.

– Już wychodzą ci z Santiago. – Fernando cieszy się, że może odwrócić uwagę przyjaciół, jak gdyby zawieszając w tym momencie ich rywalizację, oszczędzał Ruskowi porażki.

– Który to Pittilanga?

– Ten przy bocznej linii. Rozgrzewa się.

– Który? Ten chudy, na oko zwrotniacha?

– Nie. Ten wielki, na oko jak szafa.

– Aa…

Gdy mecz się zaczyna, Rusek mówi, że czuje się jak jeden z tych tajemniczych facetów wysyłanych przez trenera, żeby szpiegowali drużynę przeciwnika przed rozgrywkami. Dwaj pozostali nie zwracają na niego uwagi. Fernando – bo pracowicie notuje swoje spostrzeżenia w zeszycie Centinela, a Mauricio – ponieważ zdążył już przyjąć skupioną pozę, taką jak zawsze w trakcie oglądania meczów: siedzi poważny, milczący, z założonymi rękami.

Po pierwszej połowie – bezbramkowej, statycznej i nudnej – Rusek idzie do łazienki i wraca po chwili z hamburgerami oraz kubkami gazowanego napoju.

– Dacie wiarę, że zapłaciłem za to świństwo trzydzieści peso?

Koledzy grzebią po kieszeniach i oddają mu po dziesiątce. Na szczęście Pittilanga wychodzi też na drugą połowę. Miejscowi grają lepiej i zdobywają dwa gole z rzędu. Natomiast Mitre Santiago del Estero nie potrafi się odnaleźć na boisku. Pittilanga zostaje zdjęty na kwadrans przed końcem. Kiedy mija trenera, ten z roztargnieniem klepie go po ramieniu.

– Więc to za tego gnojka Małpa dał trzysta tysięcy dolarów. – Głos Mauricia brzmi ponuro i to wcale nie jest pytanie, a konstatacja, ostateczne stwierdzenie faktu.

– Trzysta dziesięć tysięcy – poprawia Rusek.

– Czy on nie był czasem w reprezentacji młodzieżowej?

– No był.

– To co się z nim, do diabła, stało?

Rozmowa się urywa, resztę meczu oglądają w milczeniu. Gdy sędzia odgwizduje koniec, miejscowi kibice wstają, żeby oklaskiwać swoich piłkarzy, którzy pozdrawiają ich uniesionymi ramionami ze środka boiska.

Oni trzej też dźwigają się z miejsc i razem z innymi schodzą po brudnych cementowych stopniach pomalowanych na biało. Przepychając się od czasu do czasu, docierają do szatni gości. Rusek puka. Otwiera im niziutki facet w dresie i czapce z daszkiem ozdobionej napisem: „Wytwórnia Win El Tanito – Mendoza”.

– Musimy porozmawiać z panem Bermúdezem. Przyjechaliśmy z Buenos Aires. Jesteśmy właścicielami Pittilangi.

Fernando słucha słów Ruska i zastanawia się, czy to poprawne wprowadzenie. Są właścicielami piłkarza czy jego karty? W gruncie rzeczy – ani jednego, ani drugiego. Kiedy Małpa zrozumiał, że umiera, przekazał prawa matce. To czyni z niego, Fernanda, syna figurantki. Wszystko jest takie skomplikowane…

– Zaraz… Sekundę.

Zza uchylonych drzwi widać krzątaninę w szatni. Półnagich zawodników, parę buchającą spod pryszniców, rozrzucone stroje, ponure miny. Czyli to, co zwykle po przegranej dwa do zera. W progu staje wysoki facet w identycznym dresie i takiej samej czapce z daszkiem jak poprzedni. Fernando zadaje sobie pytanie, czy w Santiago del Estero nie ma ani jednego sponsora, że trzeba ich szukać w Mendozie.

– Tak? – mówi facet, kolejno spoglądając na gości, jakby nie wiedział, do którego się zwracać.

– Jesteśmy właścicielami Pittilangi. Przyjechaliśmy z Buenos Aires. – Rusek się waha. – Ma pan minutkę?

Bermúdez marszczy brwi, wyraźnie zdziwiony.

– Myślałem, że karta Pittilangi należała do tego chłopaka… Raguzziego. Był u mnie jakiś czas temu.

Rusek mruga, nie wie, co odpowiedzieć.

– To prawda – wtrąca Fernando.

Znów czuje, że się wydurniają, odgrywają cudzą rolę, i to źle. Że kiedy są we własnym gronie, nawet skłóceni, wszystko jakoś tam działa, ale gdy tylko wychodzą ze swoimi wygłupami na zewnątrz, na światło dnia, do ludzi, od razu widać, że improwizują, w niczym się nie orientują, robią z siebie skrajnych idiotów.

– Czyli co? Panowie są właścicielami czy on? – Bermúdez wydaje się raczej znudzony niż zły.

– Raguzzi umarł kilka tygodni temu – mówi Mauricio. – Ciężko chorował. Przekazał nam prawa. Czyli my.

Trener podskakuje lekko, prawie niezauważalnie. Fernando dostrzega to, bo spodziewał się takiej reakcji. Każdy, kto dowiaduje się o śmierci Małpy, podskakuje w ten sposób. Błąd, najwyraźniej bardzo ludzki, polega na założeniu, że młodość i śmierć nigdy nie idą w parze.

– Bardzo… Bardzo mi przykro – mamrocze trener i podaje im rękę w geście spóźnionego, wyrażonego naprędce współczucia.

– Ma pan chwilę? Nie chcemy zawracać głowy, ale przyjechaliśmy z Buenos Aires… – zaczyna znowu Rusek – …i musimy wyrobić sobie zdanie.

Bermúdez opiera się o ścianę przy drzwiach, z rękami założonymi za plecy i skrzyżowanymi nogami. Chrząka i mruży powieki, jakby przeszkadzało mu słońce, które o tej popołudniowej porze już się chowa.

– Na temat Pittilangi?

No raczej, myśli Fernando, jednakże nie okazuje zniecierpliwienia, bo widać wyraźnie, że ich rozmówca gra na czas, usiłując się zdecydować, jak zacząć, jaką obrać drogę.

– To… skomplikowane – rzuca wreszcie, patrząc w ziemię. – Pewnie, w takiej drużynie nie jest łatwo. Prawdę mówiąc, dajemy ciała – macha w stronę drzwi, za którymi ubierają się jego podopieczni. – Ale chłopakowi chęci do gry nie brakuje.

Fernando docenia wysiłek, z jakim Bermúdez rozgrzebuje rzeczywistość, żeby dokopać się do jakichś pozytywów.

– Wypożyczyliście go na rok – wtrąca Mauricio.

– Tak, dołączył do nas niedawno. W zeszłym miesiącu.

– Na rok, ale z możliwością zakupu, prawda? – pyta Fernando.

– Taa… Ja w każdym razie nie mam z tym prawie nic wspólnego. To znaczy, gram zawodnikami, których w danym sezonie dostaję, widzieli panowie. A czy potem klub któregoś kupi, to już nie moja sprawa. Tylko kierownictwa.

– Jasne. Poza tym jest chyba za wcześnie na takie decyzje, nie? – odzywa się Rusek.

– Prawdę mówiąc, nie wiem. Pewnie tak. Sezon dopiero się zaczął.

Wszyscy czterej przez chwilę milczą, aż Bermúdez coś najwyraźniej postanawia.

– Jedno pytanie. Nie żebym chciał się wtrącać… Za tego Pittilangę… Ile panowie dali?

Wahają się. Fernando nie wie, czy pozostali dwaj z tego samego powodu, co on. A jeśli tamten ich podpytuje, żeby zażądać prowizji? Słyszy się takie rzeczy tysiące razy. Kasa za to, żeby zawodnik znalazł się w pierwszej jedenastce, został doceniony. Tyle że to miejsce, w którym rozmawiają… Popękany cement. Byle jakie drzwi. Czapeczki z reklamą wytwórni win. Nie, za tym pytaniem musi stać inna intencja.

– Trzysta tysięcy dolarów – odpowiada Mauricio.

– A niech mnie! – Ten okrzyk, który w innych warunkach mógłby oznaczać podziw, tutaj, na tym placu ciemniejącym już w sierpniowym zmierzchu, wyraża co najwyżej współczucie.

– No bo przecież był w reprezentacji młodzieżowej, zdolny chłopak, obiecujący – mówi Fernando, jakby chciał jakoś bronić brata i jego posunięć.

– Pewnie, pewnie – przytakuje Bermúdez, po czym dorzuca: – Takie rzeczy się zdarzają.

– Cóż… Tak czy owak dziękujemy za rozmowę. – Fernando nieco zbyt gwałtownie wyciąga prawą dłoń, bo chce to wszystko jak najszybciej zakończyć. Chce stąd znikać.

– Jeszcze jedno – wtrąca Mauricio. – Myśli pan, że utrzyma się w wyjściowej jedenastce?

Trener drapie się po nieogolonym policzku.

– Taa… Sądzę, że tak.

– Dla nas to ważne. Ze względu na jego wartość jako zawodnika – ciągnie Mauricio.

A Rusek zaraz z entuzjazmem dodaje:

– Wspaniale. Z tą wyjściową jedenastką, znaczy. Żeby się czuł niezagrożony. Nie tracił wiary w siebie i w ogóle.

Bermúdez patrzy na niego, jakby się zastanawiał, czy powinien go gasić.

– Rzecz w tym, kolego, że jego zmiennik jest jeszcze gorszy.

Pozdrawia ich nieokreślonym ruchem dłoni i znika za drzwiami.Doradztwo zawodowe

Fernando i Mauricio, bardzo do Małpy przywiązani, szczerze żałowali tak rychłego zakończenia jego piłkarskiej kariery. Rusek natomiast zrobił to samo, co jego najlepszy przyjaciel: ignorując fakty, poświęcił się bezsensownym zabiegom o jej wznowienie. Bo Małpa nie był gotów na podobny demontaż swojej przyszłości.

Przez rok łaził na wszelkie możliwe treningi i w końcu przekonał trenera Excursionistas – raczej swoim oślim uporem niż talentem – by pozwolił mu dołączyć do drużyny. Razem z Ruskiem uczcili to jako akt dziejowej sprawiedliwości i zapowiedź sukcesu. Wszystko wracało na swoje miejsce. Po prostu należało dać sobie na realizację planów ze dwa lata więcej.

Tyle że kilka miesięcy później, kiedy Małpa skończył dwadzieścia jeden lat, trener Excursionistas podziękował mu za współpracę, skazując go na powtórkę okropnej ceremonii oddawania karty zawodniczej. Małpa też podziękował, wrócił do domu i pogrążył się w trwającym trzy dni dzikim pijaństwie, co sprawiło, że wylądował w końcu nad sedesem, rzygając żółcią, poklepywany po plecach przez Ruska, który zamknął się w kiblu razem z nim i ratował go tam przed upadkiem na pysk.

Gdy niedoszły as argentyńskiej piłki zdołał wreszcie, zielonkawy i z podkrążonymi oczami, wytelepać się z łazienki, zasiadł przy stole w jadalni i jął przeglądać aktualną gazetę, którą zostawiła tam niedoczytaną jego matka. Obok, na stojąco, niby adiutant lub też anioł stróż, trwał Rusek.

– Czego szukasz, Małpa? – odważył się wreszcie zapytać.

– Sprawdzam oferty pracy. Muszę postanowić, na jakie iść studia.

– Aa…

– Pomóż mi zdecydować. Medycyna odpada, nie na moje nerwy. O prawie nawet nie wspomnę. Ostatnio gdzie nie spojrzysz, tam prawnik. Podobnie z księgowymi.

– Racja – zgodził się Rusek, schodząc z posterunku i siadając obok przyjaciela.

– Może coś z komputerami? To się robi kurewsko modne, zauważyłeś?

– Ale co z komputerami? – Rusek zapuścił się teraz na tak grząski grunt, że nie umiał właściwie sformułować pytania.

– Nie wiem. Coś w rodzaju analityka systemów, inżyniera systemów, inżyniera elektronika…

– To wszystko to samo?

– Pojęcia nie mam, Rusek. Trzeba będzie sprawdzić. Idziesz ze mną?

I tak oto cały proces wyboru przyszłego zawodu zajął Małpie cztery minuty, które upłynęły od chwili, kiedy otworzył gazetę na dziale ogłoszeń, do momentu, gdy ruszyli z Ruskiem na stację Castelar.4

Mauricio patrzy we wsteczne lusterko i po raz kolejny prosi Ruska, żeby się przesunął, bo zasłania mu drogę. Tamten ponownie spełnia jego życzenie, ale natychmiast i mimo woli znów się rozwala na siedzeniu. Mauricio już się zbiera, żeby przemówić do niego mniej dyplomatycznie, kiedy rozprasza go Fernando, który sięga do schowka po swój zeszyt i zaczyna czytać na głos:

– Miał piłkę czternaście razy. Pięć w pierwszej połowie i dziewięć w drugiej. Wtedy bardziej się uaktywnił, bo przegrywali i trochę przycisnęli. Trzeba by obejrzeć, jak grają u siebie. Może tam więcej biega. Tyle że do Santiago del Estero raczej nie pojedziemy. Czy pojedziemy?

Mauricio zdecydowanie kręci głową. Jeśli do Nueve de Julio wybrał się niechętnie, to do Santiago nie zaciągną go wołami. Niech Fernando nawet o tym nie marzy.

– Z tych czternastu razy dwukrotnie zagrywał z pierwszej piłki, ale niecelnie.

– Wiesz, kogo mi teraz przypominasz? – przerywa mu Rusek, najwyraźniej rozbawiony. – Komentatora koszykówki. Jednego z tych, co to ciągle przywołują najgłupsze meczowe statystyki. Ci od tenisa też to robią, ale rzadziej.

– Kontynuuj – mówi Mauricio, ignorując wtręt Ruska.

– Z pozostałych dwunastu, pięć podań miał celnych, jednak z daleka od pola karnego. Takie kopanie bez sensu.

– Słyszałem, że działa w Argentynie firma – nie ustępuje Rusek – która zbiera tego rodzaju dane o każdym piłkarzu. Wszystko o wszystkich. Nawet najgłupsze drobiazgi. Żeby potem sprzedawać informacje zagranicznym klubom, jak szukają u nas zawodników. Klubom i menedżerom.

– Zostaje siedem interwencji. Dwie z tych siedmiu zaprzepaścił, usiłując kiwać.

– Przylatują tacy kolesie z Europy i mówią: „No dobra, chcę wiedzieć, jak się w tym i zeszłym roku spisywał taki a taki”, powiedzmy, Mauricio Guzmán. Wtedy ktoś naciska guzik i biiip… – Rusek naśladuje gestem ruch wypływającego z drukarki papieru. Mauricio widzi to, bo znów ma kolegę na środku wstecznego lusterka. – „Proszę bardzo”, mówi. I do kasy. Za usługę należy się tyle i tyle.

– Poza tym dwie wysokie główki. Chybiony strzał na bramkę. I dwie piłki zatrzymane przez bramkarza. – Fernando zamyka zeszyt i patrzy na Mauricia. – Nic więcej.

– Ale w sumie nie wiem, czy to dobry interes. Może i tak… A wy co myślicie?

Ci z przodu jadą kawałek w milczeniu, aż Mauricio nie wytrzymuje.

– Czyli się, bestia, wysilił!

Fernando spogląda przez chwilę na żółtawe pastwisko ciągnące się wzdłuż drogi.

– Jest kiepski – stwierdza w końcu. – Strasznie kiepski.

Rusek sprawia wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu rezygnuje.UTN

Pociąg, do którego Małpa i Rusek wsiedli w Castelar z zamiarem zapisania byłego piłkarza na Wydział Inżynierii Uniwersytetu Buenos Aires, dowiózł ich ledwie do Liniers. Wypadli na ulicę, odprowadzani dźwiękiem megafonów, przez które podawano informację o „opóźnieniach związanych ze śmiertelnym wypadkiem na stacji Floresta”. Rusek zaproponował powrót do Castelar, ale Małpa czuł potrzebę podjęcia tego dnia jakichś wiążących decyzji. Dlatego zasięgnął języka w pobliskim kiosku i w końcu wcisnęli się do przepełnionej osiemdziesiątki ósemki jadącej na plac Miserere, skąd mieli dostać się metrem na Wydział Inżynierii. Jednakże kiedy autobus minął stację Primera Junta i skręcił w ulicę Rosario, Małpa zafundował swojej zawodowej przyszłości kolejny gwałtowny zwrot. Przepraszając na prawo i lewo, przepchnął się do wyjścia i z Ruskiem depczącym mu po piętach wysiadł, zanim zdążyło się zapalić zielone światło.

– Co ty dzisiaj wyprawiasz, stary? – spytał Rusek, poprawiając sobie ubranie.

– Tutaj będę studiował. To kampus UTN-u.

– Nie mieliśmy sprawdzić na UBA?

– Tak, ale to wszystko jedno, Rusek. Tu też na pewno jest inżynieria systemów.

– Skąd wiesz, pacanie?

– Bo to Universidad Technológica Nacional. – Małpa wskazał napis na budynku. – Co mieliby tu wykładać? Gastronomię?

Rusek nie mógł się nie zgodzić z tą żelazną logiką. Pozyskawszy go ostatecznie dla swojej sprawy, Małpa zapisał się na studia kształcące analityków systemów. Do tamtego momentu, jak słusznie zauważył Fernando tego samego wieczoru, gdy we dwóch przekazali mu najnowsze wieści, styczność jego brata z komputerami ograniczała się do odwiedzania, nader częstego zresztą, salonu gier Sacoa w Mar del Plata. Niemniej, ku zdumieniu rodziny i znajomych, Małpa w wieku lat dwudziestu ośmiu rzeczywiście został inżynierem.

------------------------------------------------------------------------

1 Universidad Technológica Nacional – odpowiednik politechniki.5

To ten – mówi Rusek z tylnego siedzenia zaparkowanego wzdłuż chodnika samochodu, kiedy jakieś trzydzieści metrów przed nimi wyłania się zza rogu chudy, raczej niski blondyn z mocno wystającymi zębami. W każdej ręce trzyma siatkę z zakupami. Trudno rozpoznać w nim Polaka Salvatierrę, który jeszcze niedawno przeżywał swoje najlepsze lata, brylując na łamach kolorowych czasopism i w plotkarskich programach telewizyjnych. Nie tyle nawet trudno, ile niepodobna, choć to przecież te same harde siekacze, te same jasne oczy. Ale Salvatierra inaczej się teraz zachowuje. Jakby się skurczył, zmatowiał. Rusek dostrzega jego zaskoczenie, gdy wszyscy trzej jednocześnie wysiadają z należącej do Fernanda duny i zastępują mu drogę.

Pozdrawiają go oszczędnym „Witaj, Polak”, gdyż postanowili okazywać mu wrogość od pierwszej chwili. Ostatecznie jeśli Małpa przejechał się na kupnie Pittilangi tak, jak się przejechał, to właśnie z winy tego kolesia. Salvatierra zdaje się nie zauważać ich niechęci. Albo brak mu zmysłu obserwacji, albo pobyt w więzieniu zahartował go, sprawiając, że przestał zwracać uwagę na takie subtelności. Ruchem głowy wskazuje dom swojej matki, za skrzyżowaniem, i zaprasza tam całą trójkę.

– Koło stacji na pewno jest jakaś knajpa – rzuca Fernando, a Rusek domyśla się, że chodzi o to, by porozmawiać w neutralnym miejscu.

Salvatierra spogląda na swoje siatki, zwłaszcza na tę z warzywami.

– Moja stara czeka na boćwinę…

– To nie potrwa długo – ucina Mauricio.

Idą kawałek w stronę domu Polaka. Ten nagle zatrzymuje się i stawia torby na ziemi.

– Nie wiem, co mógłbym wam powiedzieć… – zaczyna znienacka, może świadom, że wcześniejsza wymiana zdań była tylko wstępem, bezsensownym jak większość wstępów. – Jakieś… trzy lata temu przyszedł do mnie Małpa z pomysłem, żeby…

– Tak. To już wiemy – znów przerywa mu Mauricio.

– Cóż… W tamtym czasie próbowałem wrócić na rynek, miałem w zanadrzu paru młodziaków, pogadaliśmy… – Polak kiwa w kierunku Ruska, jakby odwoływał się do naocznego świadka tamtych wydarzeń. – I wtedy pomyślałem, żeby mu zaproponować tego chłopaka Pittilangę… Pewnie wiecie…

– Tak. Pittilangę i jeszcze jakiegoś drugiego – ponagla go Fernando.

– Prawda. Pittilangę i Suareza. Ale stawiałem na Pittilangę. Zresztą, popatrz, Suárez dał sobie ostatnio spokój z piłką.

– Taa… Pittilanga natomiast nie dał sobie spokoju z piłką. To piłka dała sobie spokój z nim – gorzko podsumowuje Fernando.

– Nie, no… Faktycznie, ma teraz kiepski moment…

– Kiepski moment? – wybucha Mauricio. – Bierzesz nas za głupków czy co? Wypożyczyli go do Mitre Santiago del Estero! Sprzedałeś Małpie zawodnika, który…

– Ja mu go nie sprzedałem. Ja mu go tylko poleciłem…

– Nie denerwuj mnie! Ten cały Pittilanga gra w trzecioligowym klubie! Nie w pierwszoligowym! Nawet nie w drugoligowym! O, nie! Siedzi w Santiago…

– Ale ta jego drużyna jak na Santiago…

Salvatierra próbuje łagodzić sytuację i Rusek chętnie by się z nim zgodził, że trzeba szukać w tym wszystkim pozytywów, ale Fernando wtrąca z wściekłością:

– Jak, do cholery, mamy odzyskać te trzysta tysięcy dolarów, co? Naciągnąłeś mojego brata na trzysta zielonych kafli, podsuwając mu miernotę niewartą dwóch peso! A teraz mój brat umarł, kasa wyparowała, a wszystko przez ciebie!

– Co przeze mnie? Ja mu nie kazałem kupować Pittilangi!

– O, doprawdy?

– Pewnie, że nie! Kupił go, bo tak mu w jajach grało!

– Bo mu go poleciłeś!

– Poleciłem mu go, bo myślałem, że zrobi dobry interes!

– Nie mów!

– Właśnie, że mówię! Chłopak występował w reprezentacji młodzieżowej!

– A co to ma do rzeczy?

– A na co, twoim zdaniem, zwraca się uwagę przy kupowaniu zawodnika, Fernando? Gdyby to wszystko było takie proste, każdy głupi pchałby się do tego interesu i zbijał krocie.

– Cóż, jesteś chodzącym przykładem na to, że tak się właśnie dzieje – zauważa Mauricio, lecz Salvatierra puszcza obelgę mimo uszu.

– To nie tak, jak myślicie. Ja na tamtym nic nie zarobiłem.

– Jak nie, skoro reprezentowałeś Pittilangę? – przyciska go Mauricio.

– Nie! Nie wziąłem prowizji! – Salvatierra unosi dłonie, jakby chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia.

– To czemu się w to zaangażowałeś? Z dobrego serca?

– Nie, ale takie rzeczy zdarzają się ciągle. Co ty sobie myślisz? Że kupić piłkarza to pewna inwestycja? Na każdego chłopaka, który okazuje się kopalnią złota, przypada fura nieudaczników.

– I mojemu bratu musiałaś sprzedać akurat nieudacznika, co?

– Ja mu go nie sprzedałem! Klub mu go sprzedał! Platense! I powtarzam ci, że nie dostałem za to absolutnie nic!

Dyskusja wygasa, ponieważ wszyscy wiedzą, że kręcą się w kółko. W gruncie rzeczy to, co najważniejsze, stało się jasne, zanim Salvatierra pokonał tamte czterdzieści metrów dzielące go od ich samochodu. Już nie jest menedżerem; jest skończonym, bezrobotnym facetem, którego ambicje sprowadzają się do załatwiania sprawunków matce i, od czasu do czasu, przycinania trawnika. Kwestia braku szczęścia. I w jego przypadku, i w przypadku Pittilangi. On, Salvatierra, okazał się zbyt głupi, zbyt zadufany w sobie, stracił kontrolę, źle dobierał towarzystwo. A Pittilanga urósł o pięć centymetrów za dużo. Strzelił o cztery gole za mało. Doznał kontuzji kolana, przesiedział na ławce cztery miesiące, akurat kiedy zmieniał się trener, i stracił miejsce w drużynie. Utył siedem kilogramów, zrobił się ciężki i powolny. Cztery czy pięć podstawowych błędów, które w ostatecznym rozrachunku decydują o wszystkim. Tylko tyle. Rusek doskonale to rozumie. Sam nieraz się tak czuł – boleśnie świadom, że choć szczęście było o krok, to przegrał, bo nie zorientował się na czas, czego za wszelką cenę trzeba unikać.

Wszyscy trzej pokazują Polakowi plecy i wracają do auta, nie odzywając się już do Salvatierry słowem ani tym bardziej się z nim nie żegnając, po trosze ze względu na swój niewyraźny nastrój, po trosze zaś dlatego, że chcą zaakcentować swoje oburzenie, chociaż ani jedno, ani drugie – ani oburzanie się, ani akcentowanie tego oburzenia – nie ma przecież najmniejszego sensu.Menedżer

Polak Salvatierra był najmłodszym z trzech braci wychowujących się na tym samym podwórku, co Małpa i Fernando, ledwie jedną przecznicę od domu Ruska i Mauricia, w cieniu despotycznych krzyków matki, wielkiej jak góra Galisyjki, która trzymała synów twardą ręką, nie mogąc liczyć ani w tym, ani w niczym innym na pomoc nikomu bliżej nieznanego męża. Salvatierra nie był Polakiem ani też potomkiem Polaków, ba, zapewne nie miał nawet pojęcia, gdzie leży Polska. Był za to idealnym blondynem, tak jasnym, że niemal przezroczystym, o niebieściutkich oczach i bielutkiej cerze. Polakiem przezwał go nie kto inny jak dziesięcioletni Małpa, przekonany, że kolega wygląda dokładnie tak samo, jak piłkarze grający w polskiej reprezentacji na mundialu w siedemdziesiątym ósmym. A ponieważ przezwany nie zgłaszał zastrzeżeń, Polakiem został już na zawsze.

Rósł więc sobie w tej samej okolicy i bez większych wzlotów czy upadków grał w młodzikach i juniorach Ferro. Kiedy doszedł do starszych juniorów, został odprawiony, ale wtedy znienacka mu się poszczęściło: niektórzy z jego dawnych kumpli z drużyny, w przeciwieństwie do niego, zdołali zostać profesjonalnymi piłkarzami, a on, wyraźnie lepiej sobie radząc bez piłki niż z piłką, jakoś się wkręcił w negocjowanie ich pierwszych kontraktów. Ze swoimi włosami i cerą cherubina potrafił zgrywać skończonego idiotę, zbijając tym z tropu działaczy klubów i dezorientując skarbników. Wystarczyło, że sfinalizował dla swoich kolegów trzy czy cztery mniej lub bardziej korzystne umowy, by mógł wykonać największy skok w swojej karierze: zostać menedżerem. Od tej chwili szło mu jak z płatka. Przebojem wdarł się na piłkarski firmament i przez sześć albo siedem lat rozjeżdżał się po okolicy samochodami i motocyklami, jakie mieszkańcy południowego Castelar widywali wcześniej wyłącznie na zdjęciach. Zazwyczaj towarzyszyły mu piękne, krągłe panienki, z tych, co to również ogląda się je raczej na zdjęciach, chociaż nieco innego rodzaju. Od czasu do czasu postępki Polaka stawały się przedmiotem roztrząsań Małpy i spółki. Fernando dziwił się, że przy swoich zarobkach Salvatierra traci tyle wolnego czasu w dzielnicy niskich domków i zestrachanych pań domu. Mauricio uważał – i koledzy ostatecznie przyznawali mu rację – że jedynym miejscem na świecie, gdzie Polak może nadać swojemu sukcesowi wymiar godny epopei, jest właśnie okolica, w której zaczynał. Wszędzie indziej był po prostu chłopakiem wydającym masę kasy na luksusowe auta i drogie kobiety. I tyle. Natomiast na terenie tych czterech kwartałów, tworzących jego starą dzielnicę i oglądających dzień po dniu, rok po roku, jak dorasta, wszyscy pamiętali płaski, nijaki dom, gdzie się urodził, wrzaski jego matki Galisyjki i żałosny rower – na którym jeździł całymi latami – bez hamulców i błotników, zbyt mały i przez to nadający mu pozór nieproporcjonalnego wielkoluda. Samo zestawienie czyniło zeń legendę. Mauricio utrzymywał, że dlatego wraca. Bo tylko w Castelar mógł pokazać, jak daleko za sobą zostawił swoją przeszłość.

Stopniowo jednak przestał się tam pojawiać. Sądzono, że wciąż reprezentuje piłkarzy, a jego nazwisko wypływało czasami w związku z takim czy innym międzynarodowym transferem albo konfliktem jakiegoś zawodnika z jego klubem. Pewnego przedpołudnia w wiadomościach podano informację, że trafił za kratki jako członek przestępczej bandy, zajmującej się wszystkim – od przemytu narkotyków po kradzieże aut z kilkoma punktami pośrednimi. Z upływem czasu cała historia zaczęła ulegać modyfikacjom, radykalnie zmieniając kierunek rozwoju i wracając do punktu wyjścia, by w końcu się wyczerpać. Dwa lata po tym skandalu Polak wreszcie wyszedł na wolność. Tyle że był już wtedy cieniem własnego cienia. Żeby opłacić adwokatów, musiał posprzedawać swoje samochody i motocykle, narzeczone go opuściły i niemal wszyscy jego dawni klienci ze świata futbolu bez większych wyrzutów sumienia znaleźli sobie innych menedżerów.

Małpa natknął się kiedyś na niego w mięsnym; przywitali się, skrępowani jak zwykle ludzie, których kiedyś, ale zbyt już dawno, coś łączyło. Gadali o dupie Maryni, podczas gdy sprzedawca kroił Polakowi szynkę zadnią na kolety – cienko, tak jak lubiła Galisyjka. Jakoś im zeszło na działalność zawodową Salvatierry. Małpa taktownie unikał wzmianek o procesie i więzieniu, za co Polak odwdzięczył mu się szczegółową opowieścią o swoich największych sukcesach, najtrudniejszych negocjacjach i najsmaczniejszych znanych sobie plotkach. Przeszli razem dwa kwartały, dzielące mięsny od domu Galisyjki, i uścisnęli sobie dłonie, uzgadniając, że jeszcze się spotkają.Senior

Proroctwo, które Małpa sformułował tuż po tym, jak się dowiedział, że nigdy nie będzie zawodowym piłkarzem, skacowany i otaczany troskliwą opieką przez Ruska, siedząc przy stole w jadalni z gazetą w ręku – to dotyczące świetlanej przyszłości komputerów – okazało się w najwyższym stopniu trafne. W tamtych latach komputery taniały, stawały się wszechobecne i coraz szybsze, a on jeszcze przed końcem studiów zajął się pisaniem programów na zamówienie indywidualnych klientów. Gdy zaś wielu inżynierów i studentów informatyki zaczęło oferować to samo, opracował wielce pomysłowy „pakiet”, który po kosmetycznych zmianach można było wykorzystywać w wypożyczalniach wideo, na stacjach benzynowych czy w aptekach. I, by posłużyć się słowami Ruska, „nie mógł się opędzić od chętnych”. Jednakże jego pomysłowość bynajmniej się na tym nie wyczerpała, bo kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych i ten rynek jął podupadać, Małpa wypatrzył w gazecie, że jakaś firma ze szwajcarskim kapitałem poszukuje pracownika na stanowisko senior analytic consultant.

Podczas narady z Fernandem – który jako starszy brat służył niekiedy młodszemu za doradcę i przewodnika, chyba że jego opinia kolidowała z chęciami Małpy, bo wtedy po prostu nie była brana pod uwagę – żaden z trzech przyjaciół nie potrafił rozszyfrować terminu senior, albowiem jedyne skojarzenie, jakie przychodziło im do głowy, wiązało się z rozegranymi dawno temu mistrzostwami świata w piłce nożnej weteranów.

Tak czy owak Małpa zgłosił się i został zaproszony na rozmowę o pracę. Okazało się, że Szwajcarzy zamierzają inwestować w zarządzanie centrami zdrowia, klinikami, sanatoriami i tak dalej, w związku z czym Małpa szczegółowo przedstawił im swój „pakiet”, sprzedawany wcześniej na prawo i lewo. Zatrudnili go, oferując mu pensję zdecydowanie wyższą, niż mógłby sobie wyśnić w najśmielszych snach. Tamtego wieczoru, kiedy świętował z przyjaciółmi w knajpie, jego brat, Fernando, na moment wzniósł się ponad pijaństwo, które akurat metodycznie uprawiał, by spytać:

– E, Małpunia, dowiedziałeś się w końcu, co to jest ten senior analytic consultant?

Małpa podniósł na niego wzrok i zamrugał nerwowo.

– Nie… Nie pytałem.

– No mówiliśmy przecież, że to chodzi o tamte mistrzostwa świata – wtrącił Rusek, który zdążył już zdecydowanie przesadzić z fernetem.

Mauricio zmarszczył czoło. Nie uczestniczył w naradzie poprzedzającej rozmowę o pracę, natomiast doskonale wiedział, co znaczy senior analytic consultant.

– Nie rozumiecie tego terminu? – spytał.

W jego głosie pobrzmiewała niejaka wyższość. Pozostali jednak byli tak pijani, że nie tylko nie zwrócili uwagi na jego ton, lecz w dodatku zaczęli wysilać pamięć, by przypomnieć sobie drużyny uczestniczące w owym zapomnianym mundialu weteranów, jak również wyniki rozegranych wtedy meczów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Dla Gaby – za to, że towarzyszyła mi także podczas zmagań z tą historią i potrafiła akceptować związane z jej powstawaniem straty.

Dla Clarity – za to, że pożyczyła mi imię jednej ze swoich najlepszych przyjaciółek, bym mógł je nadać Guadalupe.

Dla Frana – za najczystszą miłość, jaką darzy Independiente.

Dla Jessiego i Valerii – za przychylną lekturę pierwszych wersji tej powieści.

Dla Pabla – za współudział w sumiennym ćwiczeniu nieustającej ironii.

Dla Facunda Savy – za szczodrość, z jaką dzielił się ze mną swoją wiedzą.

Dla moich znajomych z sobotnich meczów – za ten świat pełen prostych i jedynych w swoim rodzaju przyjemności, jakie oferuje męska przyjaźń.

Dla mojej wydawczyni, Julii Saltzmann – za cierpliwość i wytrwałość.

Dla mojej agentki, Irene Barki – za jej niezmordowane starania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: