Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłamca i jego kat - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kłamca i jego kat - ebook

Kolejna walka Leo Junkera

Leo Junker powraca!

Charles Levin, szef Leo Junkera, jego mistrz i mentor, przechodzi na emeryturę i wraca do Bruket, małej rolniczej osady na południu Szwecji. Niedługo po tym zostaje zastrzelony we własnym domu.

Miejscowa policja wszczyna śledztwo. Prowadzi je młoda detektyw Tove Waltersson. Na miejsce przybywa też Leo Junker, który niedawno powrócił do służby po długim zwolnieniu.

Niebawem okazuje się, że skomplikowana przeszłość Charlesa Levina skrywa wiele tajemnic. Przebieg dochodzenia komplikuje się dodatkowo, kiedy wychodzi na jaw, że młoda śledcza Tove jest siostrą policjanta, którego Junker dwa lata wcześniej zastrzelił podczas akcji.

Podobnie jak w Niewidzialnym człowieku z Salem przeszłość znów niespodziewanie powraca do Leo Junkera i komplikuje całe jego życie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-990-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szwecja…

Wspominając czasy i zdarzenia opisane na tych kartach, podejrzewamy, że ich oficjalna wersja zapewne mijała się z prawdą. Podejrzenia są słuszne, co nie znaczy, że było tak, jak sądzimy. Prawda nadal jest rzadkim gościem.

Jest popołudnie osiemnastego czerwca 2014 roku.

Miejsce: Bruket. Wrócił tu po raz ostatni.

Szwecja. To, co się wydarzyło, było zbrodnią, sprawa miała długą historię, a zaczęła się, jak to często bywa, od dwóch osób, które połączyła wspólna tajemnica.

Był tam, kiedy to się stało, zimą 1980 roku, gdy został tylko popiół i sadza, był tam też cztery lata później, kiedy woda zabrała wszystko. Już wtedy nasuwały mu się pewne przypuszczenia, ale musiało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim zrozumiał znaczenie tego, co się wówczas wydarzyło.

Szwecja. To, co teraz nastąpi, zmusi winnych do uległości.

Wybaczcie im.czerwiec 2014

Coś jest nie tak, wiem to. Coś jest zdecydowanie nie tak, jak powinno być.

Ja…

Nie jestem pewien, co dalej.

Nazywam się Leo Junker. Mam trzydzieści cztery lata i siedzę na balkonie w swoim mieszkaniu. Czasem mam wrażenie, jakby czas się cofał, we wspomnieniach czuję się starszy, niż jestem teraz.

Biegnę obrzeżami Salem. Świat ma potężne kły i rozdwojony język, może ugryźć każdego, kto nie będzie dość ostrożny. Mam dziesięć, może jedenaście lat. Wracam do domu z Rönninge. Właśnie po raz pierwszy sam wysiadłem z autobusu i boję się, że pomyliłem przystanki i że zaraz się okaże, że nie rozpoznaję świata, który mnie otacza.

Jest późna jesień i liście zaczęły już usychać. Kiedy dostrzegam znane mi domy Triady, oddycham z ulgą. Ale nie wracam do domu, chociaż powinienem. Moja świeżo nabyta wolność – tak przynajmniej to odbieram – czyni mnie odważnym, więc ruszam dalej. Mam ze sobą plecak, a w nim nowego walkmana. Wkładam słuchawki, wsłuchuję się w rytm muzyki. Dochodzę do wieży ciśnień, która wznosi się przede mną niczym świątynia.

Widzę ludzi z naszej szkoły. Są starsi od mnie, siedzą w grupie i dzielą się papierosem. Mam wrażenie, że się śmieją, ale nie słyszę ich. Idę skrajem żwirowej ścieżki, widzę, jak jeden z chłopaków obejmuje dziewczynę, drugi kładzie rękę na jej udzie.

Chcę do nich podejść, ale zawracam. Idę do domu.

Takie było moje dzieciństwo.

I jeszcze zapach ojca i mamy, kiedy wracali z pracy do domu. I słońce, które oświetlało po kolei dach po dachu, i zapach smażeniny i spalin, i niebieskie światła radiowozów pojawiające się w ciszy równie nagle jak strach, i stare graffiti, tags i pieces, i punitions, zapamiętane ruchy, mocne kolory. Czekanie na podmiejską kolejkę, która nie zawsze zjawiała się na czas albo odjeżdżała chwilę wcześniej, i papierosy, a potem jointy, i pieniądze przekazywane z ręki do ręki, i niebieskoszary słodki dym, który wijąc się między palcami, uświadamiał mi, że moje kieszonkowe także i tym razem poszło z dymem. Nieco później tamtego dnia ja i mój przyjaciel Grim ukradliśmy ubrania ze sklepu przy Birger Jarlsgatan, a potem się z tego śmialiśmy. Moje dzieciństwo to także Nas i Illmatic i the city never sleeps, full of villains and creeps, that’s where I learned to do my hustle, i ja i Grim na dachu wieży ciśnień, i chwila, kiedy uświadamiam sobie, że może gdzieś tam w oddali jest świat, w którym znajdzie się miejsce i dla mnie.

W pierwszych dniach lata 2014 roku często myślę o tym, co było kiedyś. W bezsenne noce nabieram pewności, wiem, że wkrótce stanie się coś, co przesądzi o wszystkim.

Kiedy dziewiętnastego lipca po południu dzwoni telefon, moje przeczucia się potwierdzają.Kiedy Tove Waltersson była mała, spytała mamę, skąd się wzięły te wszystkie domy, drzewa i ludzie, dlaczego Bruket jest takie duże i skąd te połacie pól, gęste lasy i kępy obumarłych drzew. Dziwne gałęzie krzewów zdawały się oplatać wszystko, co napotykały na drodze: pnie, kamienie, martwe pojazdy i porzucone stare domostwa.

Mama odpowiedziała jej, że kiedy Bóg spojrzał w dół na swoje dzieło, był zawiedziony. To, co stworzył, okazało się za małe, za ciasne i nieco za duszne. Chcąc to naprawić, opuścił swoje wielkie dłonie, chwycił nimi ziemię właśnie na obrzeżach Bruket i zaczął rozciągać, tak jak się rozciąga sweter, z którego się wyrosło.

To było dawno temu, od tamtej chwili minie wkrótce trzydzieści lat, ale uczucie pozostało. Jeśli się tam nie mieszka, to pewnie łatwo o nim zapomnieć. Ci, którzy wpadają w odwiedziny, mówią, że zaczynają się pocić i że kręci im się w głowach. Pewnie od słońca. Dziewiętnastego lipca cienie są rzadkością, a asfalt jest tak gorący, że aż paruje.

Ulica Alvavägen jest wygrodzona biało-niebieską taśmą, która zwisa luźno między latarniami. Tove zatrzymuje samochód, ściąga włosy w kucyk i zdejmuje okulary słoneczne.

Przy wygrodzeniu stoją dwa oznakowane radiowozy.

* * *

Brandén i Åhlund rozmawiają ze sobą, oparci o maskę, każdy z puszką fanty w ręku.

– Numer dziesięć – mówi Brandén.

– Kto to? – pyta Tove.

– Starszy mężczyzna. – Åhlund wypija łyk. – Charles Levin.

– T e n Charles Levin?

Åhlund patrzy na Brandéna, a on ze zdziwienia unosi brwi.

– Kto? – pyta.

– Ten policjant, Charles Levin.

– Klasse i Östen byli tu pierwsi, są w środku. Spytaj ich. Pół godziny temu wyjechał z Halmstad technik, za kwadrans powinien tu być.

Alvavägen 10. Jasnoszary drewniany dom, zniszczony, stary. Z daleka wygląda raczej na domek letni. Na płocie wisi bezimienna skrzynka na listy, drzwi są otwarte. Światła są zgaszone i jeśli za coś należy być wdzięcznym, to może właśnie za to. Włączone światła w domu zmarłego to bardzo nieprzyjemny widok.

W pokoju po prawej stoi Östen Vallman z komórką w ręku. Wydaje się czegoś szukać. Kanapa, obok szklany stolik, na ścianie obok dużej pustej półki na książki wisi obraz Carla Larssona. Pod pozostałymi ścianami stoją ustawione jeden na drugim kartony po przeprowadzce, na jednych ktoś napisał PORCELANA, na innych SZKŁO, a jeszcze na innych KSIĄŻKI.

Tove zdejmuje buty i wchodzi do niewielkiego holu. Drewniana podłoga skrzypi nieprzyjemnie pod stopami.

– Tam – mówi Vallman. – Po lewej, w kuchni. Tam go znajdziesz.

Przy oknie w kuchni stoi stolik i dwa krzesła. Mężczyzna leży na boku, ma na sobie niebieskie dżinsy i jasnożółtą bluzę z piki. Widać, że z dziury w jego głowie na wysokości skroni spływała krew, mnóstwo krwi. Poza tym brak śladów walki, w ogóle brak jakichkolwiek śladów. Pewnie siedział na krześle, kiedy to się stało, upadł i osunął się na podłogę. Drugie krzesło jest lekko wysunięte, jakby ten, kto na nim siedział, po prostu wstał i wyszedł.

Na tapecie, na wysokości wzroku, chmura krwi. Drobinki są tak małe, że wyglądają jak zamazany woal.

Ofiara to wysoki szczupły mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce. Widać, że dbał o kondycję i zdążył się już opalić w pierwszych promieniach letniego słońca. Rysy wyraźnie zaznaczone, eleganckie, nos przypominający dziób jastrzębia, wysokie kości policzkowe, kształtne.

To on. Niech to szlag.

– Kiedy nas powiadomiono?

– Godzinę temu, dwie minuty po jedenastej – mówi Vallman ze wzrokiem wbitym w ekran komórki. – Zadzwonił znajomy ofiary, Lars Erik Sunesson. Rozmawiali ze sobą wczoraj i umówili się na przedpołudniową kawę, dzisiaj o jedenastej. Kiedy przyszedł i zadzwonił do drzwi, i nikt nie odpowiedział, zaniepokoił się. Próbował zajrzeć do kuchni. Zobaczył krew na podłodze i zadzwonił do nas.

– Gdzie jest teraz? Sunesson.

– Klasse odwiózł go do domu, miał go przesłuchać. To starszy pan, był zdenerwowany. – Vallman ścisza głos, chociaż w pobliżu nikogo nie ma. – Mam wrażenie, że potrzebował łyka czegoś mocniejszego, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

Östen Vallman, syn miejscowego chłopa, ma twarz jak pysk psa, a ręce jak parobek. W młodości był najlepszy w pchnięciu kulą w całej okolicy, raz wygrał nawet mistrzostwa okręgowe w swojej grupie wiekowej, czemu poświęcono kilka linijek w miejscowej gazecie. Wydaje się przystojny, jak chłopcy z gimnazjum, którzy w oczach mają pustkę.

– Myślisz, że mógł to zrobić sam? – pyta i patrzy na zmarłego.

– Zastrzelić się?

– Trzeba by porównać tor kuli i położenie ciała.

– Widzisz gdzieś broń?

Vallman rozgląda się z nadzieją, komórka w jego potężnej dłoni wygląda jak miniaturka. Nie dostrzega broni i zwraca się do Tove:

– A może…

– Czy stojące na stole dwie filiżanki wskazują na to, że pił kawę sam ze sobą? Z wymyślonym znajomym?

Vallman patrzy na nią i przekrzywia głowę.

– Mogłabyś być trochę milsza. Nic dziwnego, że ludzie cię nie lubią.

– Wkrótce mnie pewnie przeniosą. Nie musisz się martwić.

Vallman wzrusza ramionami.

– Mimo wszystko.Miasteczko ma może około czterech tysięcy mieszkańców. Większość mieszka w domach zaraz za rynkiem, niedaleko drogi krajowej. Od rynku odchodzą mniejsze i węższe uliczki, i właśnie przy jednej z nich mieszka Tove, w dzielnicy segmentów, w której mieszkania są stare, niewielkie. Na takie mieszkanie człowiek decyduje się, kiedy go nie stać na nic lepszego albo kiedy jest mu wszystko jedno, jak mieszka, a nie chce mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Bo przecież takie mieszkanie i tak nigdy nie będzie miłe i przytulne.

Tove wyprowadziła się z Bruket, kiedy skończyła dwadzieścia jeden lat i rozpoczęła naukę w Wyższej Szkole Policyjnej, trzy lata po tym, jak zaczął tam studiować jej brat. Markus skończył naukę z dobrymi ocenami, wszyscy go chwalili, podczas gdy ona ledwie sobie radziła. Nie znalazła pracy ani w Göteborgu, ani w Malmö. Musiała szukać gdzie indziej: w Trollhättan, w Nässjö, w Varbergu.

Pół roku temu wróciła do Bruket. Jej brat mawiał, że ludzie tacy jak oni są skazani na życie tam. I że jedyne, co im zostaje, to starać się żyć godnie.

Czasem dochodziła do wniosku, że miał rację. Jego los to potwierdzał, bo Markus opuścił Bruket i zginął.

Ostatnio czuła się coraz gorzej. Za każdym razem, kiedy dojeżdżała samochodem do granic miasteczka, tam, gdzie tablice informowały, że zaraz opuści Bruket, zawracała. Dostawała mdłości, drżały jej ręce, pociła się, zaczynała szczękać zębami, przed oczami miała mroczki. Zjeżdżała wtedy na pobocze, oddychała głęboko kilka razy i dopiero po chwili mogła jechać dalej.

I wtedy zawracała. Zawsze.

Po śmierci Markusa dziewięć miesięcy była na zwolnieniu lekarskim. Potem wróciła do pracy na pół etatu, a od trzech miesięcy znów pracowała w pełnym wymiarze. Wróciła do miejscowego komisariatu. Bo tylko tam znalazło się dla niej miejsce. Poza tym – podkreślono to wyraźnie – teraz tam mieszkała.

Jakby to była zaleta.

Jej nowi koledzy, znajomi z dawnych lat, jej albo jej rodziców, współczuli jej. Pamiętali Markusa z czasów, kiedy i on, i ona byli dziećmi. Opowiadali, jak wystawali w korytarzu i przyglądali się wszystkim oczami wielkimi jak talerze. Pamiętała to?

Tak, mówiła. Pamiętała.

Pytali też, jakie to uczucie znów być w domu. I jak się czuje jej mama. Czasem ją widywali, to znaczy jej matkę, w okolicach cmentarza.

Wszystko w porządku, kłamała. Mama czuje się dobrze.

Miejscowi nie widzieli potrzeby, żeby w komisariacie pracował policjant śledczy, ani tego nie chcieli. Nie czuła się tam mile widziana. Nawet jej szef, Ola Davidsson, uważał, że jest zbędna. Podejrzewała, że byłby zadowolony, gdyby się załamała i wróciła na zwolnienie.

Przed domem zatrzymuje się samochód. Tove i Vallman wychodzą, żeby się przywitać z technikiem. Okazuje się, że to kobieta. Fanny Söderlund. Przedstawia się, spogląda na odznakę na ramieniu Vallmana i pyta o szefa. Vallman wskazuje na Tove, Söderlund wydaje się zdziwiona.

– Spodziewałem się mężczyzny.

– Ja też – odpowiada Vallman.

Fanny Söderlund ma suche dłonie, ładną, delikatną twarz, srebrzystosiwe włosy spięła na karku. Ma ze sobą czarną torbę, która wygląda jak skrzynka na narzędzia. Idzie ostrożnie ścieżką, wchodzi na schody i natychmiast bierze się do pracy.

Dopiero po jakimś czasie wchodzi do środka. Gdy w końcu dociera do kuchni, gdzie leży ofiara, marszczy brwi.– Mogłeś mnie ostrzec, że to on – mówi.

– Znaliście się?

Kręci głową.

– Niezbyt dobrze. Ale w końcu był naszym kolegą.

– Możemy wezwać kogoś innego.

– W Midsommar? W wigilię świętego Jana? Powodzenia. – Patrzy na Vallmana, który rozmawia z kimś przez telefon. – Zabierzcie go stąd. Wszystko zadeptuje, zachowuje się jak rozkoszny chihuahua.

– Rozumiem, że jeszcze miesiąc temu Levin był zatrudniony w wydziale bezpieczeństwa policji.

– Tak.

– Więc co tu robił? Mieszkał tu? To jego dom?

– Nie mam pojęcia.

Söderlund znów zerka na Vallmana.

– Zabierzcie go. To jego dreptanie doprowadza mnie do szału.

Tove wyprowadza Vallmana do holu, a potem na schody. Zostawiają Söderlund samą.

Słońce przygrzewa coraz mocniej, z czasem pewnie zrobi się jeszcze gorzej. Powietrze stoi, pulsuje. Ciężkie krople potu spływają Tove z czoła, po uszach, po szyi. Głowa boli ją coraz bardziej. Wchodzi do środka, bierze z torby Söderlund lateksowe rękawiczki i pyta, czy może się trochę rozejrzeć.

– Właściwie nie… – wzdycha Söderlund. – Ale dobrze, tylko niech pani będzie ostrożna.

Z salonu można wyjść na zewnątrz. Drzwi miały pewnie być wyjściem na taras albo werandę, która nigdy nie powstała, więc prowadzą wprost na trawnik.

Większość szuflad jest pusta, szafy też są jedynie w połowie wypełnione ubraniami. W łazience stoi kosmetyczka, są w niej szczoteczka do zębów i pasta, pod prysznicem stoi butelka płynu do kąpieli. I to wszystko. Reszta rzeczy jest w kartonach. Są wszędzie, w każdym pokoju. Levin nie zdążył się jeszcze rozpakować.

Był zajęty czymś innym.

No i cisza. Czuje się ją w powietrzu.

W kącie sypialni stoi niewielkie biurko, na blacie leży ładowarka do komputera i komórka. Obok biurka stoi otwarty karton pełen książek i nieuporządkowanych papierów. Chaos podobny do tego, który panuje w głowie Tove.

Klęka, ogląda podłogę pod biurkiem i pod łóżkiem. Nic. Przed biurkiem stoi krzesło. Siada na nim i wygląda przez okno, które wychodzi na niewielki ogródek na tyłach domu.

Przyciąga do siebie jeden z kartonów. Dziurkacz, zszywacz, kilka kartek, książki. Odkłada je na bok. Na dnie sterta segregatorów, jedne starsze, z twardymi metalowymi okładkami, inne nowsze, z okładkami z plastiku. Bierze jeden z nich do ręki. Są w nim kopie dokumentów starych spraw, fragmenty protokołów z dochodzeń wstępnych i raporty techniczne dotyczące spraw, których nie zna. Ktoś, może Levin, naniósł na marginesach uwagi. Przegląda kolejne segregatory: zawartość podobna, tylko sprawy inne.

I książki: Czarna woda Kerstin Ekman, Ze śmiertelnego zimna Johna le Carré i Mądrość krwi Flannery O’Connor. I na samym spodzie Sędzia i jego kat Friedricha Dürrenmatta. Zaczyna je kartkować. Nie znajduje w nich niczego, tylko pozaginane rogi i od czasu do czasu luźne kartki.

Z nieuporządkowanej sterty papierów coś wystaje, zrobione polaroidem zdjęcie: mężczyzna, kobieta i mała dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia. Mężczyzna ma na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i dżinsy, kobieta beżową bluzkę i spódnicę, dziewczynka niebieską sukienkę. Wyglądają na szczęśliwych.

Na odwrocie napis: Ja, Marika i Eva, wiosna 78.

Zdjęcie sprawia, że Tove zaczyna drżeć. Nie potrafi powiedzieć dlaczego.

Odwraca się i zaczyna wpatrywać się w ścianę. Na zdjęciu w tle widać tę samą bladozieloną tapetę.

I nagle rozumie.

Zdjęcie zostało zrobione w tym pokoju.Tove jedzie drogami, które – mimo że dobrze je zna – wydają się jej obce, nieodgadnione. Tak się dzieje z miejscami, które opuszczamy, żeby potem do nich wrócić. Są takie jak zawsze, wydają się znajome, a jednak nie do końca.

Zajeżdża jej drogę szeroki dostawczy pikap wyładowany piwem. Kierowca ma na głowie czapkę z daszkiem, jest sam.

Fasada domu, w którym Lars Erik Sunesson przeżył większość życia, jest w wielu miejscach przebarwiona, ściany porosły algami i mchem, obrosły chaszczami, które niemal pochłaniają dom. Nieco dalej stoi porzucona kosiarka, działkę otacza płot, sztachety w dużych odstępach, furtka jest otwarta.

Przy stole w kuchni siedzą Sunesson i policjant, Klas Mäkinen. Mäkinen trzyma w dłoniach kubek z kawą, Sunesson szklaneczkę. Sięga po butelkę. Oczy ma spuchnięte, bardziej niż zwykle.

– Pani policjantka – odzywa się. – Wieczór świętojański dobrze się zaczyna. Niech to szlag.

Mäkinen patrzy na Tove błagalnie. Na stole leży notes, ale chyba niewiele w nim zapisał.

Tove wyciąga krzesło, siada przy krótszym boku stołu i mówi:

– Bardziej niż tutaj przydasz się na Alvavägen.

Mäkinen, pozbawiony wdzięku mężczyzna, który zamiast policjantem powinien był zostać dozorcą, wstaje.

– Powodzenia – rzuca.

– Co za cholerny dzień – wzdycha Sunesson i dolewa sobie do szklanki. Wzrok ma szklisty.

Na blacie kuchennym stoją brudne talerze i kubki. Gdzieś w głębi szumi ekspres do kawy. Z ulicy słychać, jak Mäkinen włącza silnik i odjeżdża.

Sunesson wzdycha i znów sięga po butelkę z polską wersją Famous Grouse.

– Chcesz?

– Nie, ale dziękuję.

Na ścianie za nim wisi makatka z wyhaftowanym napisem: „To, co piękne, popadnie w zapomnienie”.

Kiedyś pracował w hucie szkła, jak przed nim jego ojciec. Kiedy zlikwidowano hutę, zatrudnił się jako kierowca w firmie transportowej. I chyba pracował tam aż do emerytury. Jej koledzy byli pewni, że przy okazji przemycał alkohol, ale nigdy mu niczego nie udowodniono. A teraz – pomyślała – jest już za późno. Zaczęła się zastanawiać, ile odłożył dla siebie i czy ma gdzieś jakiś magazyn. Nigdy go nie spotkała w sklepie monopolowym przy rynku, chociaż od powrotu bywała tam dość często.

– Co u ciebie, Lars Erik?

– Co za cholerny dzień – mówi Sunesson i popija whisky. – Krew – dodaje i kręci głową. – Krew, krew, krew. Niech to szlag.

– Kiedy ostatnio rozmawiałeś z Charlesem?

– Wczoraj wieczorem. Zadzwoniłem do niego. Umówiliśmy się na kawę, dzisiaj koło jedenastej.

– O której do niego dzwoniłeś?

– Mówiłem już twojemu koledze, jak mu tam, Klasowi, synowi Gösty. Pewnie gdzieś koło wpół do dziesiątej, tak mniej więcej.

– I co?

Sunesson patrzy na nią zdziwiony.

– W porządku.

– To znaczy o czym rozmawialiście?

– O niczym szczególnym. Spotkałem go przedwczoraj na rynku, kiedy robiłem zakupy, i spytałem, co, do licha, tam robi, a on powiedział, że teraz tu mieszka. Zaciekawił mnie, chciałem się dowiedzieć czegoś więcej. Wymieniliśmy się telefonami i obiecaliśmy sobie, że się zdzwonimy. No i wczoraj do niego zadzwoniłem i zaproponowałem kawę. Ustaliliśmy godzinę i rozłączyliśmy się. – Znów pociąga ze szklaneczki. – Właściwie go nie znałem, nie widzieliśmy się ponad trzydzieści lat.

– To znaczy, że kiedyś tu mieszkał?

– W latach siedemdziesiątych. Przyjechał chyba w siedemdziesiątym pierwszym. Pamiętam, bo kupiłem wtedy nowy samochód, P1800. Byłem z niego bardzo dumny, stałem na rynku i puszyłem się jak paw. I chyba wtedy on go zobaczył.

– Kto? – pyta Tove. – Kto co zobaczył?

– Malte, syn Oskarssona. Ukradł mi go.

– Twój samochód?

– Jeszcze tego samego wieczoru – mówi Sunesson ponuro i popija whisky. – Cholerny drań. No więc postanowiłem pojechać na policję, ale było już zamknięte, więc musiałem pojechać na komisariat do miasta. I tam go poznałem. Charlesa. Wcześniej go tu nie widziałem… W którym roku się urodziłaś?

– W osiemdziesiątym pierwszym.

– Więc może pamiętasz, jak tu wtedy wyglądało. Mieszkało tu więcej ludzi, myślę, że co najmniej osiem tysięcy. Teraz dużo się zmieniło. Hotel został zamknięty, a sklep monopolowy ma działać jedynie do końca roku. Wiedziałaś o tym?

– Nie.

– Tak czy inaczej, było nas sporo, więc ktoś nowy nie rzucał się od razu w oczy. Charles przyjął zgłoszenie. Był sympatyczny, chociaż pochodził ze Sztokholmu. I – Sunesson podnosi palec – bardzo szybko znalazł samochód. Dwa dni później stał w moim garażu. Wtedy zrozumiałem, że to porządny gość.

Spuszcza wzrok i kiwa głową, jakby chciał potwierdzić własne słowa.

– Kiedy się stąd wyprowadził? – pyta Tove.

Sunesson podnosi głowę, ma mętne spojrzenie.

– Co?

– Przyjechał w latach siedemdziesiątych. Potem musiał wyjechać.

– Tak. Wyjechał w osiemdziesiątym.

– A kiedy wrócił?

– Nie wiem, ale przypuszczam, że niedawno.

Opróżnia szklaneczkę, trzyma chwilę whisky w ustach, odchyla się do tyłu, płucze usta, długo i głośno, przełyka i oblizuje wargi.

– Gdzie wtedy mieszkał? Kiedy tu przyjechał po raz pierwszy?

– W tym samym miejscu.

– W tym samym domu? Dlaczego go kupił?

– A kto to może wiedzieć? Był raczej małomówny.

– Podejrzewasz, kto mógł chcieć go skrzywdzić?

Sunesson znów sięga po butelkę.

– Tutaj?

– Tak.

– Nie mam pojęcia. – Nalewa whisky do szklanki, odstawia butelkę z hukiem, jakby chciał nadać swoim słowom większą wagę. – Nie mam pojęcia – powtarza.

– Wydajesz się bardzo pewny swego.

– Ja tylko tak zakładam, pani policjantko. Takie rzeczy powinna ustalić policja, bez mojej pomocy.

– I zrobimy to. Dziękuję. – Tove uderza długopisem w notes. – Masz pomysł, kto mógłby nam coś więcej o nim powiedzieć?

Sunesson nie ma pomysłu. To znaczy może nawet ma, ale rozmowa go zmęczyła.

Tove pokazuje mu zdjęcie z 1978 roku.

– Znasz tych ludzi?

– Poznaję Charlesa. – Nagle unosi brwi. – To chyba jego rodzina. – Macha ręką. – Porozmawiaj o tym z kimś innym. Ja nie pamiętam, jak to było.

– To niewielka miejscowość. Wszyscy się znają. Coś chyba jednak pamiętasz?

– To było bardzo dawno temu. Mam wrażenie, że to był wypadek. Okropne.

– Wypadek samochodowy? – powtarza Tove, bacznie mu się przyglądając.

– Chyba tak. Nie pamiętam.

Nie sądzi, żeby Sunesson kłamał. Ale jest pijany, bełkocze. Niech to szlag, powinna była zacząć od pokazania mu zdjęcia.

Powtarza pytanie, ale Sunesson podnosi szklaneczkę, opróżnia ją i kręci głową. W oczach ma pustkę.

– Widziałaś moje ulubione krzesło?

– Nie.

– Stoi na zewnątrz. Należało do mojej babci. Mam wrażenie, że nawet sama je zrobiła. To była dobra kobieta. Taką powinien Charles mieć przy sobie. Wtedy to wszystko w ogóle by się nie wydarzyło. W takie dni jak ten siadam na nim i wypijam kawę. Chyba właśnie teraz nadeszła pora. Skoro u Charlesa nic nie dostałem. – Śmieje się.

Tove wstaje i wychodzi bez słowa. Sunesson zresztą niczego innego się chyba nie spodziewał. Dopiero wsiadając do samochodu, zauważa stary, zaatakowany przez rdzę metalowy bujany fotel, który stoi samotnie na trawniku.Kiedy wraca na miejsce zbrodni, on już tam jest: Ola Davidsson. Stoi w rozkroku, trzyma się pod boki, widać jego wydatny brzuch. Z każdym rokiem robi się większy, a kiedy ktoś zwraca mu na to uwagę, klepie się po nim i mówi, że służy mu za daszek nad placem zabaw.

– Musimy zacząć sami – zwraca się do Tove. – Dobrą godzinę rozmawiałem ze Sztokholmem o tych wszystkich biurokratycznych formalnościach. Nie mamy środków, żebyśmy mogli sami prowadzić takie dochodzenie, a nawet gdybyśmy mieli, to ze względu na ofiarę nie pozwolono by nam na to. Przyślą nam ludzi z Krajowej Policji Kryminalnej, w Sztokholmie powstała już specjalna grupa. Mamy im przekazać kopie wszystkich dokumentów.

– Kiedy tu będą? – pyta Tove.

– Najwcześniej w niedzielę wieczorem, a najprawdopodobniej dopiero w poniedziałek. Muszą się bronić przed mediami, a w przerwach pomagają kolegom rozwiązać sprawę podwójnego morderstwa w Krokom. No i jest wieczór świętojański.

– Ale nas jest tu tylko piątka. Nie poradzimy sobie sami, chodzi o morderstwo.

– Wiesz, jak to jest – mówi Davidsson. Znów bierze się pod boki i zerka w stronę domu, który czeka na nich, skąpany w słońcu. – Na pewno dostaniemy wsparcie z okręgu. Chociaż przyznaję, że pewnie niewiele to da. Czeka nas piękna noc świętojańska.

Söderlund krąży po domu przy Alvavägen 10, przechodzi z pokoju do pokoju, z kamerą w ręku. Może już zbadała ciało, a może uznała, że potrzebuje przerwy. Davidsson wita się z nią i pyta o godzinę zgonu.

– Nie jestem lekarzem sądowym, ale powiedziałabym, że zmarł pewnie gdzieś między dziesiątą a jedenastą wieczorem – odpowiada Söderlund, poprawiając obiektyw. – Śmierć nastąpiła w wyniku strzału w skroń, prawdopodobnie z rewolweru, który trzymał ktoś inny. Nie znalazłam jeszcze broni.

Davidsson przygląda się stojącym na stole filiżankom.

– Umówił się na kawę ze sprawcą?

– Może – mówi Söderlund i robi zdjęcie wyłącznika światła.

Davidsson przeciąga się, wyraźnie niezadowolony. Tove stara się powstrzymać od śmiechu.

– Nie chcę nikogo obrazić, ale chciałabym, żebyście wyszli – mówi Söderlund.

Nagle rozlega się brzęczenie i Davidsson sięga po komórkę.

– Znów ci ze Sztokholmu – stwierdza, ale nie odbiera. Wskazuje komórką na Tove. – Masz tu zostać – dodaje.

Wychodzi z domu, Tove i Söderlund patrzą za nim.

– Dobry jest? – pyta Söderlund, a Tove zaczyna się śmiać.Dzisiaj pierwszy dzień mojego urlopu. Spędzam go na balkonie i czuję się oszukany.

Ktoś, nie wiem kto, poinformował moją szefową, Anję Morovi, że nie jestem czysty, że nadal biorę tabletki. Ten, kto to zrobił, posłużył się opakowaniem halcionu, które wyjął mi z kieszeni.

I nie było to opakowanie kupione w aptece. Dlatego mnie wczoraj wezwała.

– Leo – zaczęła. – Rozumiesz chyba, że nie mogę przymknąć na to oka. Muszę powziąć odpowiednie kroki.

Morovi przeszła do nas z wydziału przemocy w rodzinie. Jest u nas od marca. Na ścianie w jej pokoju wisi dyplom magistra kryminologii i jakby tego było mało, podobno jest jednym z najlepszych strzelców w Sztokholmie. Kiedy zaproponowano jej wydział zabójstw, czy też siedlisko żmij, jak my go nazywamy, z jakiegoś powodu się zgodziła.

– To Olausson, tak? – spytałem. – Mam rację?

Olausson jest prokuratorem. Wredny typ, nigdy mnie nie lubił.

– Leo – zaczęła zmęczona. – Spróbuj się skupić na jednej rzeczy. – Pochyliła się w moją stronę. – Potrzebuję cię tutaj, ale pod warunkiem że będziesz czysty. Że będziesz w stanie funkcjonować. Rozumiesz?

– Tak.

Rozumiałem ją. Nadal rozumiem.

– Proponuję, żebyś poszedł na dłuższy urlop. Zgodnie z planem miałeś go wziąć w… – Spuściła głowę, zaczęła szukać czegoś w papierach. – Trzydziestego sierpnia. Proponuję, żebyś zmienił tę datę – powiedziała, podając mi czysty formularz. – Idź na urlop od jutra, dziewiętnastego czerwca. Wybierz zaległe dni i widzimy się znów w poniedziałek, osiemnastego sierpnia. Oczekuję, że w tym czasie podejmiesz leczenie, że będziesz chodził na terapię. Dopilnuję, żeby ktoś się do ciebie odezwał w tej sprawie i od razu umówił na wizytę. Kiedy się znów zobaczymy, masz być czysty.

Spojrzałem na swoje dłonie. To musiał być Olausson. Kto jeszcze o tym wiedział? Gabriel Birck, oczywiście. Mój kolega i jedyny przyjaciel, jakiego mam w policji. On wie wszystko, ale nigdy by mnie nie wydał. A może?

– Rozumiesz, Leo?

– Rozumiem, co mi proponujesz – powiedziałem. – Ale to tylko propozycja, prawda?

– Nie.

– Tak podejrzewałem.

Później ktoś do mnie zadzwonił, z numeru, którego nie znałem. Terapeuta. Nie odebrałem. Siedziałem na balkonie, paliłem papierosy i patrzyłem na Sztokholm.

Wczoraj przeszło w dzisiaj, w dziewiętnastego. Pierwszy dzień mojego urlopu.

Po południu zadzwonił telefon. Cztery sygnały. Słyszałem je, siedząc w słońcu na balkonie, przy stoliku, w moim mieszkaniu przy Chapmansgatan. Czekałem na to, czekałem, aż coś się wydarzy.

Odbieram i słyszę chłodny głos szefowej:

– Jak się czujesz? – pyta.

– Świetnie.

– Sarkazm ci nie pasuje.

Zastanawiam się, co powinienem powiedzieć, czy mam skłamać.

– W porządku – mówię. – Radzę sobie.

Morovi bierze głęboki wdech.

– Uznałam, że powinieneś się dowiedzieć tego bezpośrednio ode mnie.

– A o co chodzi? Coś się stało?

– Levin.

– Co z nim?

Milczenie. W radiu w kuchni ktoś śpiewa is there somebody who still believes in love?

– Halo? – mówię. – Halo, co się stało?

Kiedy zaczyna opowiadać, obok mnie staje Kit. Nie wydaje żadnego dźwięku, a potem, kiedy dociera do niego, że coś jest nie tak, zaczyna cicho miauczeć. Przytrzymuję telefon ramieniem, biorę kota na ręce, wchodzę do mieszkania i zamykam za sobą drzwi.

Levin nie żyje. Podejrzewamy, że doszło do zbrodni.

Nie wiem, czy Morovi oczekuje, że coś powiem, więc milczę. W radiu muzykę zastępują wiadomości: jakiś mężczyzna z bombą wdarł się do siedziby Umiarkowanej Prawicy na Starym Mieście i grozi, że wysadzi budynek w powietrze.

– Chcesz, żebym coś zrobiła, Leo?

– A co możesz zrobić?

Żadnej odpowiedzi. Słyszę, jak oddycha, zastanawiam się, czy mój oddech brzmi równie ciężko.

– Przyznaję, że nie tak sobie wyobrażałam tegoroczny wieczór świętego Jana.

– Wiem.

– Spędzasz weekend z Sam?

– Jutro leci do Londynu, razem z matką. Zaplanowały to już jakiś czas temu.

Znów milczenie. W radiu podano, że zamachowiec ze Starego Miasta jest uzbrojony. Kolejne wiadomości: według agencji TT także siedziba partii socjaldemokratycznej jest zagrożona.

– Wygląda na to, że będziesz miała ręce pełne roboty.

– Daj znać, jeśli będę mogła ci w czymś pomóc – kończy Morovi.Mój mentor nie żyje. Powinienem powiedzieć: mój przyjaciel nie żyje, ale nie potrafię. Nie wiem dlaczego. Słowo przyjaźń jakoś nie pasuje do mojej relacji z Levinem.

Prawdę mówiąc, nie znałem go, chociaż pracowałem z nim wiele lat. Najpierw w wydziale zabójstw, kiedy jeszcze był komisarzem, a potem w wydziale dochodzeń wewnętrznych. Wmawiałem sobie, że wziął mnie pod swoje skrzydła, i byłem zadowolony, że wreszcie pracuję z kimś, kto docenia mój potencjał i pomaga mi go wykorzystać.

Ufałem mu.

Naprawdę mu ufałem.

Potrafił sprawić, że człowiek zaczynał mówić, opowiadać o rzeczach, o których nikomu innemu nigdy by nie powiedział. On sam nigdy nie zdradzał swoich tajemnic, chociaż wydawało się, że to robi, że się nimi dzieli. Z drugiej strony miało się nieodparte wrażenie, że coś ukrywa. Dopiero później, kiedy magia prysła, człowiek uświadamiał sobie, że Levin nigdy nie mówił o sobie.

A potem wszystko diabli wzięli. W porcie w Visby, już dobry rok temu.

Afera gotlandzka. To był błąd, m ó j błąd.

Nawet dzisiaj zmarli nie dają mi spokoju, nachodzą mnie we snach.

Po tym, co się stało, policja musiała się jakoś bronić. Wystawiono mnie do odstrzału, media dostały kozła ofiarnego. Żeby przeżyć, musiałem brać leki. Sobril. Brałem go, żeby w ogóle móc się utrzymać na powierzchni. Potem przeszedłem na halcion.

Zacząłem podejrzewać, że Levin mnie zdradził, że zostałem wysłany na Gotlandię po to, żeby, jeśli coś pójdzie nie tak, światła reflektorów mogły zostać skierowane na mnie.

Potem widywaliśmy się sporadycznie, i zawsze milczeliśmy. Czasem miałem ochotę mu wszystko wykrzyczeć. Mam wrażenie, że były chwile, kiedy on też chciał powiedzieć mi prawdę.

Już wtedy zacząłem go opłakiwać: mentora, którego straciłem. Rozdźwięk między nami się pogłębiał, w końcu powstała przepaść.

A teraz nie żyje. Może prawda na zawsze pozostanie ukryta? Najcięższe przestępstwa zawsze pozostają niewyjaśnione.

Powietrze było duszne – jak mój smutek. Siedziałem na balkonie i czekałem na deszcz, chociaż wiedziałem, że nigdy nie spadnie.My girl, my girl, don’t you lie to me, śpiewa ktoś w radiu w biurowym aneksie kuchennym, tell me where did you sleep last night? Jest popołudnie i Tove powinna wracać do domu.

A ona siedzi na krześle przy oknie w salce konferencyjnej i czeka, aż ktoś w tym niewielkim komisariacie zorganizuje pierwszą naradę w nowej sprawie. Okna od rana były otwarte, żeby w pokoju było chłodno. Wszystko na nic: włosy lepią się do karku, czuje wilgoć pod pachami, pocą jej się dłonie.

Szukała wiatraka, ale nikt nie wie, gdzie jest. Pewnie stoi u Davidssona.

Zdążyła się już nauczyć, co jest najbardziej pożądane, a co najmniej: telewizorów nikt nie chce, ale komisariat nie ma prawa się ich pozbyć. Ktoś, u kogo ląduje telewizor, czuje się tak, jakby został ukarany. Jeśli natomiast ktoś chce duży kubek do kawy, a takich jest wielu, musi zadbać o to z samego rana. Kubków jest kilka, więc jeśli komuś udało się taki złapać, trzyma go do wieczora.

I tak dalej. To wszystko wydaje się bez sensu, ale w jakiś sposób właśnie to nadaje rzeczom ich znaczenie.

Biura znajdują się na pierwszym i drugim piętrze w budynku przy Paulsgatan, tuż za rynkiem. Czworokątny ceglany klocek z przełomu wieków, jeden z pierwszych, które tam zbudowano po tym, jak huta szkła otworzyła swoje podwoje i z czasem zaczęła się rozrastać. Wystrój jest stosunkowo nowy, co nie znaczy, że ładny. Davidsson twierdzi, że kiedy zaczynał pracować jako policjant, był jednym z dziesięciu pierwszych, których tam zatrudniono. Teraz policjantów jest o połowę mniej, a po zapowiadanej reorganizacji zostanie pewnie jeszcze mniej.

Na stole przed nią leżą dane Charlesa Levina, zebrane na podstawie informacji, które udało jej się pozyskać z rejestrów, do których komisariat ma bezpośredni dostęp, i z tych, które otrzymała mailem od specjalnej grupy dochodzeniowej Policji Krajowej. Nie ma tego dużo.

Niech to szlag. Przydałby się wiatrak.Charles Jan Levin urodził się dwudziestego piątego stycznia 1947 roku i został zarejestrowany w parafii Marii Magdaleny na Södermalmie w Sztokholmie. Dorastał z rodzicami i cztery lata starszym bratem Markiem, który w sierpniu 2008 roku zmarł na raka trzustki. Ojciec pracował jako stolarz, matka prowadziła dom i pracowała jako sprzątaczka w pobliskim hotelu przy Wollmar Yxkullsgatan. Charles był rozrabiaką, trudno mu było usiedzieć spokojnie, ale ze szkoły przynosił świetne oceny, do tego stopnia, że rodzice myśleli o przyszłości syna z wypiekami na twarzach. W 1966 roku rozpoczął naukę w Wyższej Szkole Policyjnej.

Jesienią 1969 roku trafił do Sztokholmu, do pierwszego okręgu, i rozpoczął pracę w wydziale dochodzeniowym. Pracował i dalej się kształcił. Studiował politologię, prawo i psychologię na uniwersytecie w Sztokholmie. Otrzymał tytuł licencjata z zakresu politologii. Był więc człowiekiem wykształconym i oczytanym, co w kręgach policyjnych nie było częstym zjawiskiem. Mimo to uchodził za dobrego policjanta, takiego z prawdziwego zdarzenia. Zewsząd zbierał pochwały, sypały się na niego niczym płatki śniegu.

Jesienią 1971 roku, mając dwadzieścia cztery lata, zamienił komisariat w okręgu sztokholmskim na komisariat w okręgu hallandzkim, gdzie został śledczym w wydziale kryminalnym w centrum miasta.

Wtedy też nastąpiła zmiana w rejestrze ludności: otrzymał meldunek przy Alvavägen w Bruket, razem z Evą Alderin, urodzoną w roku 1949.

Rok później na świat przyszła ich córka Marika.

Tove patrzy na stare zdjęcie, jeszcze raz czyta tekst na odwrocie. 1978.

Odwraca zdjęcie, wpatruje się w twarz dziewczynki, a potem w twarz jej matki. Eva Levin. Wie, że zginie zimą 1980 roku, jej grób znajduje się na miejscowym cmentarzu.

– Za kwadrans – rzuca Åhlund, stając w drzwiach salki konferencyjnej. W ręku trzyma kanapkę z szynką i serem. – Właśnie skończyliśmy z chodzeniem po ludziach. Czekam na Brandéna. Poszedł wywołać zdjęcie.

– Zdjęcie?

– Tak powiedział. – Zaczyna jeść kanapkę. – Davidsson jest już w drodze.

Tove wraca do papierów.

W 1981 roku w rejestrze ludności pojawił się kolejny wpis. Charles Jan Levin wrócił do Sztokholmu i zamieszkał w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu na Gärdet, razem z córeczką, Mariką.

Sceny jak z filmu: martwe ciało Charlesa Levina, w kuchni na stole dwie filiżanki. Ładowarka do komputera i komórka w sypialni, kartony z rzeczami, tapety w gabinecie. Sunesson, który podnosi szklankę, jakby wznosił toast, i opuszczony fotel bujany na trawniku.

To jest najbardziej niesamowite w tym zawodzie, myśli Tove. Do tego nie można się przyzwyczaić: nagle, bez uprzedzenia, zostajemy wrzuceni w środek cudzego życia. I żeby zrozumieć, co się wydarzyło, musimy się w nim zanurzyć.– Rozmawialiśmy ze świadkiem – mówi Brandén. Jego wzrok wędruje między leżącym przed nim notesem a nieruchomą twarzą Davidssona.

Davidsson uderza palcami w okładkę segregatora.

– I?

– No cóż… – zaczyna Brandén. Przypomina chłopca na posyłki, który przypadkowo trafił na zebranie zarządu. – Rozmawialiśmy z wieloma osobami. W sumie chyba z trzydziestoma, z tymi, którzy byli w pobliżu miejsca zbrodni. W okolicy jest jakieś dwadzieścia pięć domków. Większość przy samej Alvavägen, ale część jest rozproszona na obrzeżach lasu i prowadzących do niego wąskich dróżkach. Tam też byliśmy. W dwóch domach przy Alvavägen nie było nikogo, ale nadal będziemy próbować się z nimi skontaktować. – Przewraca kartkę. – Właściwie nikt z tych, z którymi rozmawialiśmy, nie słyszał strzału.

Tove patrzy na niego zdziwiona.

– Co to znaczy w ł a ś c i w i e?

– Wspominałeś o jakimś świadku – przerywa jej Davidsson. – To on? – pyta. – Czy ona? – dodaje, spoglądając na Tove.

– On – odpowiada Brandén, szukając w notesie właściwej strony. – I – odpowiem na wasze pytania – jest to jedyna osoba, która coś słyszała. Facet nazywa się Alfred Berg. Wskazała nam go Ester Annerberg, kobieta, która mieszka przy Alvavägen 16, kilka domów od miejsca zbrodni. Ma osiemdziesiąt dwa lata, od dziesięciu jest wdową i kochanką osiemdziesięciosześcioletniego Alfreda Berga. – Brandén chrząka. – Sama się tak przedstawiła – dodaje. – Tak czy inaczej, Berg przyjechał do niej wczoraj na rowerze, podobno nadal jeździ na rowerze, i spędził z nią całe popołudnie i wieczór, gdzieś do wpół do dziesiątej. Potem wrócił do domu, na rowerze. Jadąc Alvavägen, zobaczył nadjeżdżający z przeciwka ciemny samochód, który, jak to określił, w pewnym momencie zwolnił, jakby zamierzał się zatrzymać. Nie pamięta, jakiego był koloru, może ciemnoszary, granatowy albo czarny. Zatrzymał się przed domem ofiary. Berg jest tego pewien, bo go nie rozpoznał, więc się odwrócił i chwilę mu się przyglądał.

– To mógł być sprawca – stwierdza Tove. – Zjawił się około wpół do dziesiątej.

– Też tak przypuszczam – mówi Brandén i przewraca kolejną kartkę. – Kiedy jechał do Ester, wziął ze sobą stary aparat fotograficzny. Prosiła go, żeby zrobił kilka zdjęć jej roślinkom. Najwyraźniej bardzo je lubi i chciała, żeby je sfotografował teraz, kiedy są najpiękniejsze. Alfred zrobił zdjęcia, a potem położył aparat na stole w kuchni. W drodze do domu uświadomił sobie w pewnym momencie, niemal tuż przed domem, że zostawił aparat. Była za dziesięć dziesiąta. Nie zadzwonił do Ester, bo jest prawie głucha, co mogę potwierdzić, tylko zawrócił i pojechał do niej. Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył, że ciemny samochód nadal stoi przy Alvavägen 10. Do domu Ester dotarł mniej więcej dziesięć po dziesiątej, wszedł do kuchni, ma własny klucz, ponieważ, jak już mówiłem, Ester źle słyszy, i wziął aparat. Ester była w toalecie. Kiedy spuszczała wodę, usłyszał jakiś dźwięk, coś jakby strzał.

– Strzał – powtarza Davidsson.

– Tak. Strzał, tak to określił. Nie zaprzątał sobie tym głowy, to pewnie zrozumiałe, tylko poszedł przywitać się z Ester. Rozmawiali kilka minut.

– Jak się rozmawia z kimś, kto praktycznie nie słyszy? – pyta Davidsson.

– Dobre pytanie – mówi Brandén. – Gestykulując, krzycząc. Tak twierdzi Berg.

– Mów dalej – wtrąca Tove.

– Potem wyszedł. Gdzieś między dziesięć a dwadzieścia po dziesiątej opuszcza dom przy Alvavägen 16 z aparatem na szyi i widzi, jak ktoś wychodzi z domu przy Alvavägen 10 i kieruje się do samochodu. Kiedy do niego wsiada, Berg robi mu zdjęcie. To, które tu mam. Niewiele na nim widać, ale to jedyne, co mamy.

Brandén wyjmuje zdjęcie, trzyma je w palcach, a potem ostrożnie kładzie na stole.

Grube ziarno, zamazany obraz. Może Berg zaczerpnął powietrza, kiedy je robił. Tak czy inaczej, postać siedzącego w samochodzie mężczyzny jest niewyraźna. Jest w ruchu, schyla się, jakby kładł coś na podłodze obok siedzenia pasażera. Twarz też jest zamazana. Gdyby nie to, że widać ramiona, trudno byłoby się domyślić, że to czyjaś twarz. Samochód to volvo, jeden z nowszych modeli. Wygląda na drogi, przód przypomina pysk drapieżnika.

Numer rejestracyjny widać słabo.

– Dlaczego zrobił zdjęcie? – pyta Tove.

– Twierdzi, że miał dziwne przeczucie – mówi Brandén. – Ale nie skojarzył tego człowieka ze strzałem.

– Kiedy je wywołał?

– Jakieś pół godziny temu. Ma małą ciemnię w piwnicy. Zrobiliśmy kilka odbitek, zanim nam się udało odczytać numer rejestracyjny. Mam wrażenie, że to FOR 528 albo FOR 523. FOR 523 to trzydziestoletni opel, zarejestrowany w Åtvidabergu, więc raczej nie wchodzi w grę.

– Dobra robota – mówi Davidsson, wpatrując się w zdjęcie. – A FOR 528? – pyta.

– No właśnie. I tu mamy problem – mówi Brandén i odchrząkuje. – Taki samochód nie istnieje.– Co? – Davidsson jest wyraźnie zdziwiony. – Jak to nie istnieje?

– No tak. Nie istnieje – potwierdza Brandén, zerkając na zdjęcie. – Nie ma go w rejestrze.

Davidsson wypuszcza zdjęcie z ręki, zdjęcie spada przed Tove. Światło w kabinie samochodu jest ostre, białe, sprawia, że nie widać twarzy, jedynie jej zarys.

Davidsson wstaje z krzesła, obchodzi stół, podchodzi do okna, wyjmuje ręce z kieszeni, zamyka okno. Brandén nadal studiuje swoje notatki.

– Fałszywe tablice? – pyta Tove.

– Tak zakładam.

Drzwi się otwierają, w progu staje Söderlund. Pod pachą trzyma segregator, drzwi zostawia otwarte.

– Mam godzinę, potem jadę do Halmstad.

Siada przy krótszym końcu stołu, tam, gdzie przed chwilą siedział Davidsson. Widać, że jest poirytowany, ale ona albo tego nie zauważa, albo jest jej wszystko jedno.

– W porządku – mówi Davidsson i siada obok Brandéna. Krzesło trzeszczy pod jego ciężarem.

– Miejsce zbrodni nie sprawia kłopotów. Z technicznego punktu widzenia – mówi Söderlund. Otwiera segregator, wyjmuje z niego ręcznie naszkicowany plan domu. – Tu jest hol z wucetem i łazienką, po lewej stronie kuchnia, po prawej duży pokój, za nim sypialnia połączona z gabinetem. I jeszcze mały pokój, pusty. Podczas badania znaleziono bardzo niewiele śladów, kilka włókien, parę pojedynczych włosów, nic, co mogłoby posunąć sprawę do przodu. Wszystko, co może mieć jakieś znaczenie, jest w drodze do centralnego laboratorium kryminalistycznego albo do laboratorium w Halmstad. Zostanie poddane analizie, kiedy odleży swoje w kolejce. W ciągu najbliższych kilku dni nie należy się więc niczego spodziewać, chyba że ktoś z Krajowej Policji Kryminalnej chwyci za telefon i poprosi, żeby sprawę uznano za pilną.

Davidsson prycha. Söderlund odwraca rysunek, chyba tylko po to, żeby w ogóle coś się działo.

– Jeśli chodzi o dowody, sprawa wygląda nie najlepiej. Dokładnie obejrzałam stojące na stole filiżanki. Jedyną osobą, które ich dotykała, był Levin. W ogóle wygląda na to, że w kuchni nie ma żadnych istotnych śladów. Kosz na śmieci jest pusty, wszystkie znajdujące się na nim ślady należą do Levina. O wiele bardziej interesujący jest gabinet. Wygląda na to, że brakuje kilku przedmiotów – mówi Söderlund, wyjmując z segregatora zdjęcie. – Nie ma komputera, komórki, nie ma też drukarki czy skanera.

Na zdjęciu, które im pokazuje, widać blat stojącego w rogu gabinetu biurka.

– Skąd to wiadomo… – zaczyna Brandén.

– Kurz. – Tove wchodzi mu w słowo. – A raczej jego brak.

– Właśnie. To te jaśniejsze plamy na blacie.

– Powiedziałaś: skaner? Kto w dzisiejszych czasach ma skaner?

– To mogła też być drukarka – odpowiada Söderlund chłodno. – Albo jedno i drugie, taki kombajn. Kształt plam wskazuje na to, że chodzi o któreś z tych urządzeń.

– Nie zabija się człowieka, żeby mu zabrać komputer i drukarkę – upiera się Brandén.

– To zależy od zawartości – wtrąca Tove.

– Albo ktoś doszedł do wniosku, że opchnie je na czarno i wpadnie mu trochę grosza – mówi Davidsson. – Dziwniejsze rzeczy widywałem.

– To wszystko mogą wyjaśnić wyniki badań technicznych, które, mam nadzieję, wkrótce otrzymamy – ciągnie Söderlund. – Ale jest też pewien szczegół, który prowadzi nas poza dom.Wspomniany szczegół to ślady niewielkich gumowych kółek ręcznego wózka, widoczne na podłodze – i to zarówno w sypialni, jak i w dużym pokoju.

– Ręcznego wózka? – pyta Davidsson zdziwiony.

– Tak.

– Co to, do licha, takiego?

– To niewielki wózek w kształcie litery L, na dwóch kółkach. Służy do przewożenia kartonów – tłumaczy Tove.

– Nie jestem przekonana, czy to ślady po takim wózku – mówi Söderlund. – Ale zabezpieczyłam je i wysłałam do laboratorium. Zobaczymy, do czego dojdą technicy. Podobne ślady często znajdujemy w mieszkaniach albo domach ludzi, którzy niedawno się przeprowadzali. W tej sytuacji nie są niczym dziwnym. W domu nie znaleźliśmy żadnego wózka, co może wskazywać na to, że ślady zostawiło coś innego.

– Może wózek był wypożyczony? – wtrąca Brandén.

– Może – mówi Söderlund bez przekonania. – Albo sprawca zabrał go ze sobą – dodaje po chwili. – Jeśli to rzeczywiście ślady wózka. Prowadzą do drzwi na tyłach dużego pokoju. Drzwi były zamknięte i nie ma na nich śladów włamania. Sprawdziłam też teren przy drzwiach od tyłu, zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Bardzo dokładnie.

– I co? – dopytuje się Davidsson.

– Wygląda na to, że ktoś mógł tamtędy wyjechać takim wózkiem. Trawa przy drzwiach jest lekko zgnieciona, widać ślady dwóch kółek. Jeśli po wózku, to musiał być porządnie obciążony, żeby zostawić takie ślady. Ale podkreślam, że to tylko spekulacje. Podobne ślady znalazłam na progu przy głównych drzwiach. Jeśli to rzeczywiście ślady po wózku, to niewykluczone, że sprawca użył go, żeby wywieźć komputer, drukarkę albo skaner, ale równie dobrze Levin mógł używać wózka podczas przeprowadzki. Mógł korzystać zarówno z drzwi od frontu, jak i tych od salonu.

– Przeprowadził się tu jakiś miesiąc temu – mówi Tove. – Ślady pewnie są świeższe.

– To prawda – przytakuje Söderlund. – Ale widzieliście, w jakim stanie jest dom. Nie zdążył go do końca urządzić, pewnie zamierzał to robić etapami. Chciałam wam tylko zwrócić uwagę, że takie ślady są wszędzie wokół domu i o niczym nie przesądzają.

Davidsson przewraca oczami, notuje coś w bloczku.

– Dobrze, dziękuję.

Brandén tłumi ziewnięcie. Tove ma ochotę czymś w niego rzucić.

– Tak czy inaczej – ciągnie Söderlund, znów sięgając do segregatora – sprawdziłam cały trawnik i kawałek lasu tuż za domem. Jest tam wąska ścieżka. Nie ma na niej żadnych śladów wózka, ale kawałek dalej ścieżka łączy się z czymś w rodzaju leśnej alei spacerowej. Zabezpieczyłam kilka odcisków butów. Mogą się nam przydać, ale dopiero kiedy będziemy mieli je z czym porównać.

Przekłada kolejną kartkę. Davidsson odkasłuje.

– Niedaleko domu jest polanka, na której właściciele psów czasem zostawiają samochody. Zrobiłam zdjęcia śladów, próbowałam też zrobić odciski, ale ziemia jest bardzo sucha, więc w zasadzie pozostają nam tylko zdjęcia. Ale je też musimy mieć z czym porównać. Ślady zdają się pochodzić od co najmniej dwóch różnych samochodów. Oba to samochody osobowe.

– Na przykład ten? – mówi Brandén, podsuwając jej zdjęcie volvo.

Söderlund przygląda mu się chwilę.

– Tego nie mogę stwierdzić.

– Raczej mało prawdopodobne, żeby volvo stało zaparkowane gdzieś w lesie, skoro widziano je przy ulicy – zwraca uwagę Tove.

– Nie lubię zgadywać – mówi Söderlund. – Ale jeśli miałabym o czymś wnioskować, to mam wrażenie, że ślady, na które natrafiłam na ścieżce w lesie i na polance, raczej nie mają związku z miejscem zbrodni. Zabezpieczyłam je co prawda, ale głównie po to, żeby potem móc je wykluczyć.

– Dobrze – mówi Davidsson i znów odkasłuje. – Katar, jak zwykle na świętego Jana. Osobiście uważam, że najważniejszy w tym wszystkim jest samochód. Musimy rozesłać zdjęcie do kolegów w kraju i wypytać okolicznych mieszkańców, czy ktoś go widział. Jeśli w ogóle mamy coś robić, zanim zjawią się tu ludzie z Krajowej Policji Kryminalnej.

– Co to za podejście? – Söderlund patrzy na niego oburzona. – Chodzi o naszego kolegę.

– Tak, wiem. Masz rację – mówi Davidsson, unikając jej wzroku.

Zapada milczenie. Söderlund nadal mu się przygląda. Nagle wszyscy uświadamiają sobie, że od tej chwili sprawa należy do Policji Krajowej. Nikt nie chce ponosić odpowiedzialności. Wszyscy chcą iść do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: